Joanna (Sand, 1875)/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Joanna
Rozdział XXI. Obrazy powietrzne
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bogumił Wisłocki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.
Obrazy powietrzne.

Joanna szybko kroczyła; miała dwie wielkich mil przed sobą, aby dójść do Toull, ale to jej wcale żadnéj niespokojności nie robiło. Jeżeli będzie tak już późno w nocy, — pomyślała sobie, — że ani u matki Gity, ani u ojca Leonarda otworzyć mi nie zechcą, to pójdę do jaskini boginek i tam będę dnia oczekiwać. To jest miejsce dobre, i nic złego tam dręczyć mnie nie przyjdzie.
Jakkolwiek Joanna była zabobonną, a może téż i właśnie dla tego, że zabobonną była, jednak bojaźni wcale nie znała. Jéj umysł od samego dzieciństwa za nadto bardzo wykarmiony był powiastkami i wiarą w cudowność, aby nie miała mieć ufności w świadomość, którą jej matka dała w celu oddalenia od siebie złośliwych boginek, i swawolności zgubnéj. Niegdyś ona bardzo często w piérwszych dniach jesieni w polu aż do północy przesiadywała. Jest to bowiém zwyczaj, w tych okolicach powszechny, paszenia owiec tak długo w noc na wieczornéj rosie, od połowy Lipca aż do końca Września, aby podpaść te, które się chce sprzedać.
Podczas tych nocy w polu przepędzanych, młode dziéwczęta, zwykle odważniejsze jak starsze, lubią sobie odpowiadać wzajemnie z jednéj łąki na drugą, śpiéwając głośno stare ballady i owe cudowne piosneczki z Bourbonnais i Berry, tak smutne i tkliwe, a na które piękny świat tego kraju tak mało zważa. Lecz chwała bogu, wieśniacy je przechowują i nowe jeszcze tworzą: a podczas gdy panny przy fortepianie śpiéwają nieraz płaskie i nieznośne nowości z oper, pasterki zmuszają echo pól nocne do powtórzenia im owych prostotnych i zachwycających śpiéwek, do którychby się najwięksi nawet twórcy nasi muzyki z chęcią przyznali.
Lubo jeszcze ten czas nie nadszedł, w którym owe nocne czuwania się rozpoczynają, niepodobna było Joannie znajdować się śród nocy w czystym polu, aby sobie nie przypomnieć owych czasów, tyle wspomnień niewinnych i poetycznych w sobie mieszczących. Przywiodła sobie na pamięć owe chwale, w których będąc jeszcze dzieckiem, i pasąc swoją szczupłą chudobę na pastwisku wspólném, uczyła swe towarzyszki swych najpiękniejszych śpiéwek. Potém przechodziła w pamięci inne czasy, poważniejsze, w których przez matkę pobudzona do myśli tajemniczych, oddaliła się była od reszty swawolnych pasterek, łączących się z sobą aby bojaźń zakląć i śpiéwać piosnki dosyć płoche, i sprośne, których słowa i nuta połowie ośmnastego wieku odpowiadała. Mądra Tula nauczyła swoją córkę ukochaną, aby nie śpiéwała tego, czego nie rozumie, bo to tylko przyciąga złe duchy, zamiast coby je odpędzać miało, które w tedy nierozsądne śpiewaczki w szaleństwo wprawiają, jak to się Klaudyi i wielu innem wydarzyło. Joanna tedy, przekonana, że to nie jest rzeczą tak bardzo obojętną, czy się tę lub owę piosnkę śpiéwa w samotności, często wtedy powtarzały po wzgórzach dzikich Marchii, lub trawistych łąkach Bourbonnii, bardzo stare piosnki, odnoszące się niejako do dziejów krainy; na przykład skargę wieśniaka w czasach nieporządku i nędzy rządów feudalnych:

Je maudis te sergent
Qui prend, qui pille te paysan.
Qui prend, qui pille
Jamais ne rend.

Lub téż ową prostoduszną piosnkę wojenną, o której Tula sądziła, że umyślnie dla Wielkiéj-pastérki ułożoną była:

Petite bergerette
A la guerre tu t’en vas...
........
Elle porte la croix d’or,
La fleur de lys en bras
Sa pareil’ n’y a pas, etc.

A kiedy echo skał powtórzyło ostatnie jéj dźwięki, Joanna drżała, przejęta zwykle zgrozą religijną, która nie była bez przyjemności, wyobrażając sobie, że słyszy, jak głos czysty i słaby dobréj boginki łączy się z jéj głosem, aby powitać zejście księżyca, téj Hekaty gallickiéj, którego się druidki obrazić bały, gdyż się mścił okropnie na bezwstydnych i wiarołomnych. Joanna nie znała wcale ani wydarzeń, ani czasu, do którego się jéj wiara głęboka odnosiła. Wiedziała jeno od matki, że niegdyś były na święcie kobiéty święte, które żyjąc niezamężne opiekowały się krajem i lud do rzeczy boskich pobudzały i nauczały. Te kapłanki się w jej wyobraźni z boginkami pomieszały; i teraz jeszcze używane bywają w miejscach, gdzie się wiele kamieni druidzkich i jaskiń niegdyś druidkom poświęconych znajduje, wyrazy: kobiéta i boginka jeden za drugi. Proboszcz Alain twierdził, że jeszcze w czasach Charlemana biskupi i urzędnicy zmuszeni byli piorunować groźbami, i silne przedsiębrać środki, aby przeszkodzić wieśniakom oddawanie uroczystéj części menhirom. Jeżeli wtedy jeszcze druidyzm i chrześciaństwo ze sobą o piérwszeństwo walczyły, nie jest przeto nic dziwnego że i w czasach teraźniejszych znajdują się ludzie, w których wyobraźni podania cudami zachwyconéj, te dwie cześci się z sobą pomieszały. Nasi wieśniacy tak mało z chrystyanizmu wiedzą; wychowanie religijne, które odebrać mogą, jest tak początkowe, czyli raczéj nic nie znaczące, że i tajemnice chrystyanizmu i tajemnice bezimiennych cześci dawniejszych równie dla nich są niedostępne. Tula nigdy nie ustępowała napomnieniom księdza Alain, jeżeli ją karcił, że jest trochę poganką, a Joasia się uważała nie mniéj prawowierną jak jéj matka była. Druidki, boginki święte, lub téż święte same były w ich oczach wszystkie dobremi chrześciankami, duszami z nieba zesłanemi, starodawnemi zakonnicami, nieprzyjaźnemi Anglikom; a gdyby jej matka była powiedziała, że je widziała, jak ofiary składali na skałach druidzkich w Ep-nell, byłaby temu bez wszelkiego wahania się uwierzyła. Joanna d’Arc, któréj całego nazwiska nie znała, i tylko piękną Joanną, lub Wielką-pastérką ją nazywała, była w jej oczach także może boginką lub druidką. Cóż wieśniaka obchodzi porządek wydarzeń? Myśl u niego się nigdy nie starzeje. On ją przejmuje w siebie, żywi się nią, i przelewa ją zawsze świéżością i świetnością młodości promieniącą na swoje dzieci, które równie jak on, dziećmi się rodzą i dziećmi umierają. Dopiéro zeszłego roku dowiedziałem się od starego żebraka, jakim sposobem, za czasów Filipa Augusta, Anglicy od jednéj warowni, w sąsiedztwie mego rodzinnego miejsca leżącéj, odpędzeni zostali. Z cudowną dokładnością znał on cały rozkład bitwy i szczegóły wszystkie tego wydarzenia, którędy nieprzyjaciel rzucił się na oblężonych, którędy oblężeni na niego wyszli, ile było walczących, i wiele zginęło. Jakiż badacz starożytności, jaki dziejopis mógłby mię był tego nauczyć? Jeden tylko błąd był w całej jego powieści, a to, że się mienił być naocznym świadkiem całego tego wydarzenia, i to przed ostatnią wojną naszą. Jednakowo powieść jego była zupełnie prawdziwa; uwieczniła się ona w podaniu z ojca na syna.
Joanna z zakrwawionym sercem opuszczała zamek Boussac, i tę szlachetną rodzinę, która ją bardziéj sercem, jak w rzeczywistości za swoją przyjęła. Niesprawiedliwość wzbudziła w jéj sercu głęboką boleść, zadziwienie nadzwyczajne. Liczyła ona jednak bardzo wiele na dobroć boga, i potęgę prawdy, aby pewną być nie miała, że w krótce za niewinną będzie uznana. O tém sobie tylko w tej chwili przypomniała, co jej matka nieraz mawiała: „że to nigdy nie wyjdzie na dobre opuszczać swoje strony i swoją rodzinę;“ i zarazem gorżkie sobie wyrzuty robiła, że tego ciągle na pamięci nie miała, i przyrzekła sobie niezapominać już nigdy więcéj o tém upomnieniu najwyższéj mądrości, która przemawiała przez usta jéj nieboszczki matki.
W miarę jednak, jak się oddalała, i serce jej lżejsze się stawało, a wietrzyk wieczorny jéj łzawe oczy obsuszył. To powietrze świérze gór, którym już od dawna nieoddychała, tylko w połowie, wróciło jej nadzieję i odwagę. Wiele ją przezwyciężenia kosztowało nim się skłoniła do opuszczenia wsi, i wielką ofiarę z siebie zrobiła, zostając w mieście. Gdyby nie choroba Wilhelma, nic w świecie by ją do tego nie było nigdy skłoniło. Roślina dzika, przywiązana do ziemi nieurodzajnéj i nieuprawnéj, na której się zrodziła, żyła tylko życiem roślinném od czasu, w którém się dała przenieść w okolice uprawne. Pragnęła tedy na powrót korzenie swoje zapuścić w żywiół swój prawdziwy, i uściskać swoje rodzinne skały. Za każdym krokiem niebo się jej powiększać, a gwiazdy jaśniéj świecić zdawały. Dzwonnica kościoła ś. Marcyala w Toull wznosiła się na widnokręgu, jak strażnica zbawienia. Odbijała się na ciemnym błękicie powietrza, i jak olbrzym powiększać się zdawała. Już dwa lata blizko, jak ją Joanna, która się jej codziennie z wieżyczki zamku Boussac przypatrywała, zawsze tak małą i tak odległą widziała! Nakoniec zaczęła marzyć o szczęściu tkliwém na przyszłość. Wszakże ciotka jéj porzuciła nareszcie nikczemnego Ragueta, a ona ją teraz pielęgnować będzie mogła w słabości. A potém, zostanie pastérką, najmując się u kogo bądź do służby. Znajdzie znowu i owce i kozy, te źwiérzęta pokorne, które jeszcze bardziéj lubiła, jak krowy wspaniałe i często nieposłuszne. Cóż jej mogło na tém zależeć, czy będzie właścicielką lub nie téj przyszłéj chudoby swojéj? Wszak zamiłowanie do bydła i do pracy nigdy się jej niesprzykrzy; a przy tém zatrudnieniu znajdzie i czas odpoczynku tak słodki, i owe długie i niczém nieprzerwane marzenia samotności. Będzie mogła sobie teraz zaśpiewać, nieobawiając się, że ją panowie podsłuchają; i będzie mogła się pomodlić i wiarę swoją zachować, nie będąc wyszydzoną przez niedowiarków. Joanna się w mieście czuła codziennie bardziéj przygłuszoną i ziębnącą. Nie mówiła w prawdzie że omal poezyi tam nie utraciła; ale czuła, lubo nie jasno, że duch poetyczny jej wraca, czém dalej się zapuszcza w pustynię. W słodkie zachwycenie pogrążona, z lubością słuchała owych hałasów małych przyrody, tak długo przygłuszonych głosem ludzi i wrzawą pracy, zawsze koło mieszkań bogaczów w ruchu ciągłym będącéj. Owady błonia, i żaby z moczar zaledwie pieśń swoją jednostajną przerwały na chwilę, kiedy przez dziedzinę ich przechodziła, i natychmiast po jéj oddaleniu z świéżą żarliwością rozpoczynały owe pienia tajemnicze, któremi noc ich natchnęła. W oddaleniu słychać było ryk byka, a wołanie miłosne przepiórki, podniesione do najwyższéj potęgi, rozlegało się po krzewinie.
Nagle, złowieszczy krzyk ptaka śmierci wszystkie te głosy szczęśliwe wtrącił w milczenie bojaźliwe i trwożliwe, a Joanna zadrżała. Pies się nagle zatrzymał, i przeciągłym wyciem odpowiedział na ten krzyk złowieszczy. Myśl smutna przebiegła Joasi przez głowę. Siliła się dostrzedz dzwonnicę w Toull, ale chmura ją osłoniła, a jej się zdało, że ją już nigdy nie zobaczy, że się nigdy do niéj nie dostanie. Pot zimny na czoło jej wystąpił; spojrzała w koło siebie i po prawéj ręce zobaczyła górę Barlot i ponure skały krwawo-ofierne.
— Jest to miejsce nie dobre, — pomyślała sobie, — i nie dziw, że czuję udręczenie przechodząc tak blisko koło tych skał nieszczęsnych. Niegdyś tu ludzi zabijano, a dusze zmarłe bez spowiedzi żądają modlitwy!
Przeżegnała się natychmiast, i właśnie Zdrowaś Maryja odmawiać poczęła, jedyny pacierz, któren umiała w raz z Ojcze nasz, kiedy pies na nowo zaszczekał, i przebiegł przez drogę, jak gdyby chciał odpędzić nieprzyjaciela, który się do nich zbliżał. Joanna się odwróciła, a widząc jeźdźca, stępem po ścieżce bystréj do góry się pnącego, stanęła na boku, aby go przepuścić, i zasunęła kapturek, aby młodość swoją ukryć.
— Cóż to Finetko, czy mię nie poznajesz? — zawołał Marsillat, którego pies po głosie natychmiast poznał i zamiatając ogonem zbliżył się do niego, aby strzemię powąchać. — Gdzieżeś się to u djabła tak późno wybrała Joasiu? — mówił daléj jeździec zwalniając stęp konia, aby się nie oddalić od Joanny, która szła ciągle. — Żebym był twojego psa niepoznał, tobym był koło ciebie przejechał, nie zważając nawet na to kto idzie. Dobry wieczór ci, moja kochana.
— Dobry wieczór panu, dobry wieczór, — odpowiedziała Joanna łagodnie wprawdzie, lecz głosem stanowczym, jak gdyby powiedzieć chciała: Jedź sobie zdrów twoją drogą.
— W istocie, dziwię się nad tobą, — rzekł Marsillat, wstrzymując swoję klaczkę. — Dziewczyna taka jak ty, niepowinnaby nigdy iść tak daleko, niemając ze sobą przyjaciela dla obrony.
— Ja się niczego nie boję, panie Leon; bóg dobrotliwy wszędzie jest ze mną.
— A twój kochanek może nie daleko.
— Dobrze, dobrze, żartujcie sobie! wy wiecie dobrze o tém, że ja i kochanek, to nie chodzi w parze.
— Widzę ja dobrze, że w parze nie idziecie, ale ja sądzę, że się gdzieś zdybać możecie.
— Niech się pan ze mną nie draźni panie Leon; nie bardzo mi się na śmiéch zbiéra.
— Czy doprawdy, moja luba Joasiu? Czyliżby cię kto skrzywdzić miał w zamku?
— To nie, panie Leon; oni są za nadto dobrzy do tego. Ale moja ciotka słaba, a ja może już przyjdę za późno. Może ją już umierającą zastanę. Czy niewiecie jak ona się ma, panie Marsillat?
— Dla czegóż ty się mnie o to pytasz?
— A bo do pana, to wiele ludu różnego zewsząd przychodzi, może téż był kto i od nas.
— Dopiéro przed dwoma godzinami wróciłem z Gueret, i byłem zmuszony odjechać natychmiast do mojéj wioski La Villette. Któż ci to doniósł o słabości twojéj ciotki?
— A to ten człowiek niepoczciwy, Raguet. Może jeszcze i skłamał nawet, aby mnie tylko zgryść.
— W istocie, jest to człowiek bardzo złośliwy, — rzekł Marsillat, który pojął od razu przebieg swego haniebnego spólnika, i natychmiast z niego z rzadką swoją zdolnością i przytomnością umysłu, korzystać postanowił. — Nie powinien ci był tego powiadać: ja już od dawna o tém wiedziałem, ale bym się nigdy nie był odważył uwiadomić cię o tém.
— Ale to bardzo źle panie Marsillat, boście mnie przez to od mego obowiązku odwiedli.
— To prawda; ale cóż robić? Miałem może ważne przyczyny, aby się tak łatwo nie skłonić do uwiadomienia cię o tém nieprzyjemném przypadku.
— Czy ciotka bardzo chora?
— Nic nie wiém. Była bardzo chora, kiedym ją u siebie opuścił przed ośmiu dniami.
— U was, panie Marsillat? Gdzież to, u was?
— W Montbrat; czyś nie wiedziała, że ona tam już jest od dwóch tygodni?
— Dalibóg, żem nic o tém nie wiedziała. A dla czegóż to ona była u was?
— O, ona tam jeszcze jest. Cóż robić? Jest ona wprawdzie bardzo zła kobiéta, któréj nie lubię, bo widziałem niegdyś, że cię nieszczęśliwą robiła; ale ona sama tak nakoniec była nieszczęśliwą, żem się nad nią litować musiał. Kiedy ją ten łotr Raguet od siebie wypędził, była zmuszoną chodzić od domu domu po żebranym chlebie, i nareszcie i do Monbrat przyszła pewnego dnia, kiedy tam byłem. Była tak chorą i słabą, żeby na podwórzu była umarła, gdybym jej nie był kazał wejść do kuchni, i dać wina i rosołu. W ten czas moja stara służąca, któréj ty nie znasz, a z któréj bardzo dobra kobiéta, ulitowała się nad nią, i prosiła mnie, abym ją na kilka dni przynajmniéj w domu moim zatrzymał, nim tak daleko przyjdzie do siebie, że będzie mogła wziąć torbę i laskę, i pójść sobie daléj. Przystałem na to z całego serca, jak się sama domyśleć możesz, a może i nieco dla ciebie Joasiu; i od tego to czasu ona zostaje w Montbrat, dość starannie pielęgnowana, lubo ciągle się z nią pogorsza, a ona się skarży, że ciebie widzieć nie może.
— O mój boże! moja biédna ciotka! aż się mi serce kraje słysząc to, coście mi powiedzieli panie Leon! Żebym tylko piérwéj była o tém wiedziała! Niechciałam temu wierzyć. Wszak jej przecież posłałam trochę pieniędzy przez pana Anglika ostatnią razą, kiedym zasługę odebrała. Szedł zwiedzić skały w Ep-nell, i tak był dobrym, że przyjął to na siebie...... A to ani dwóch tygodni jeszcze temu nie ma panie Leon. Stary Raguet musiał kłamać przedemną!
— Stary Raguet — rzekł Marsillat zakłopotany, — zapewnie, że stary Raguet skłamać musiał przed tobą. Prawda! to rzecz bardzo prosta. Zapewne pieniądze musiał wziąć dla siebie, a twoją ciotkę z domu wypędzić, aby jej nic dać nie potrzebował. To jest bowiem rzeczą pewną, że twoja ciotka jest u mnie od.... dwóch tygodni, jak się mi zdaje: tak, tak, od dwóch tygodni!
— To być może, — odpowiedziała ufająca Joanna, — bo prawie od tego czasu żadnéj wiadomości od niéj nie miałam. Jakżeż pan dobrym byłeś dla niéj, panie Leon! Ale to mnie nie dziwi, bo wiém żeś pan miał zawsze dobre serce. Dziękuję panu bardzo za moją ciotkę. Przyjdę jutro do Montbrat, jeżeli mi pozwolicie, aby ją zabrać z sobą, i postaram się o to, abym gdzie konia dla niéj dostała.
— I dokądże ją chcesz zaprowadzić?
— Do którego z naszych krewnych. Mam jeszcze trochę pieniędzy, a oni są za nadto poczciwi ludzie, aby starą kobiétę w nędzy opuścić mieli.
— Jak chcesz moja kochana Joasiu, lubo cię zapewnić mogę, że ona mi wcale nie jest ciężarem.
— Jesteście bardzo szlachetnym panie Leon; dziękuję wam bardzo, ale nie opóźniajcie się dla mnie. Ja me mogę iść tak spiesznie jak wy, a wy tak pomału jechać jak ja.
— A gdzież idziesz teraz?
— Idę do Toull.
— Cóż tam będziesz robić, kiedy tam twojéj ciotki nie ma?
— Może ona tam już jest, panie Leon. Wszak pan sam nie wie dokładnie, czy ona jest jeszcze u u was, czy nie.
— Wiém, wiém: mówiono mi w Villette, że ona jeszcze tam jest.
— No to dobrze; przyjdę jutro rano ze wschodem słońca.
— Dla czegóż nie zaraz? wszak to tylko mała milka z tąd do Montbrat, a do Toull masz jeszcze dwie mile dobre. A potém, za nadto późno tam przyjdziesz, może o piérwszéj godzinie z rana dopiéro? i nikt ci nie będzie chciał otworzyć.
— Bardzo się pan myli, panie Leon; ja tam zajdę jeszcze przed dziesiątą, — odrzekła Joanna spoglądając na gwiazdy, ten zegar pastérzy, z którego łaski wiedzą godzinę na kilka minut prawie z położenia wielkiego i małego wózka.
— Na cóż się masz męczyć tą drogą niepotrzebną? Pójdź do Montbrat, zobaczysz się zaraz z ciotką; będziesz mogła spać spokojnie, a jutro, jeźli zechcesz, będziesz mogła wczas rano być w Boussac.
Joasia pochyliła głowę.
— Nie, panie Leon, nie, rzekła, — ja nie mogę iść spać do Montbrat.
— Kogóż się obawiasz? może mnie?
— Ja tego nie mówię, panie Leon; ale ludzie by zaraz o tém gadali.
— I cóż by oni powiedzieć mogli? wszak ja w Monbrat nie nocuję.
— Wy tam nie zostaniecie na noc?
— Nie; muszę dziś jeszcze o jedenastéj wieczorem być w Boussac. Jadę tylko do Montbrat po papiéry które tam zostawiłem, i wracam natychmiast całą noc na nauce przepędzić.
— Kiedy tak, to jedźcie naprzód panie Leon, a ja przyjdę sobie do Montbrat, kiedy was już tam nie będzie.
— Jak chcesz moja Joasiu, lecz czy tylko znasz drogę?
— Już ja ją znajdę, nie zabłądzę ja nigdzie.
— Pójdziesz tędy, — rzekł Marsillat, — otóż jesteśmy koło góry Barlot. Musisz się wziąć na lewo. — I wspiął konia ostrogami; lecz zaledwie trzydzieści kroków ujechał, wstrzymał się i zsiadł, jak gdyby chciał coś szukać. Joasia w krótce go dogoniła, i pomogła mu w swej prostocie szukać batożka, któren trzymał w ręku. Noc była bardzo ciemna. Kilka tylko gwiazd jeszcze widać był na niebie. Droga coraz przykrzejszą się stawała, będąc zarzuconą skałami, o które biédna Joanna za każdym krokiem utykała.
— Czy nie siądziesz ze mną na konia? — rzekł Marsillat. — Noc się coraz bardziéj ciemniejsza robi, i deszcz w krótce padać zacznie.
— To nic nie znaczy. Mam kapturek.
— Ależ to nie jest przyzwoicie dla młodéj dziewczyny, żeby się tak sama w tym pustym kraju po nocy włóczyła. Gdyby cię jakie nieszczęście spotkało, czy ty wiész Joasiu, że to bym ja był za to odpowiedzialnym? Posłuchajże mię i siadaj ze mną na konia; będziesz prędzéj o pół godziny w Montbrat, i ja to samo.
— Niech pan na mnie nie czeka, panie Leon.
— Otóż właśnie czekać będę na ciebie i towarzyszyć ci ciągle, bo się boję, by cię jakie nieszczęście nie spotkało.
— Cóżby mię takiego spotkać miało?
— A cóżby cię ze mną spotkać miało, czego się tak bardzo obawiasz? Prawdziwie, tak się mnie boisz jak gdyby łotr ów Raguet był ze mnie!
— O nie, panie Marsillat; ja wiém, że z pana człowiek uczciwy; ale wy lubicie sobie żarty robić, a ja dzisiaj mam serce za nadto pełne, abym żartować mogła.
— Nie bój się, nie, moja biédna Joanno, ja żartować nie będę. Czyliż już od roku nie dawałem ci pokoju? Czyliż się możesz choćby o jedno słówko na mnie skarżyć?
— Prawda, że nie, mój panie; byłoby niesłusznie, gdybym to powiedzieć chciała.
— A więc nie ociągaj się! — rzekł Marsillat, biorąc ją w swe ramiona i sadzając na konia, na którym zaścielił dla niéj swój płaszcz starannie zwinięty.
Joanna obawiała się stać opryskliwą i przez to samo za nadto go rozdrażnić, oddając się zbytecznej bojaźni, któréj w istocie sama jeszcze pewną nie była. Postanowiła z ufnością bogu się polecić i zaufać uczciwości zbawcy swéj ciotki. Leon wsiadł zręcznie na swoją Fanchon, nieruszywszy wcale z miejsca swéj pięknéj amazonki.
— Trzymajże się mnie dobrze, — rzekł do niéj — trzeba się nam spieszyć, bo już dészcz padać zaczyna.
— Dészcz jeszcze nie pada, panie Leonie, — rzekła Joanna.
— Ja ci zaś powiadam, że dészcz będzie lał zaraz jak z cebra. Obejmij mię twoją ręką, bo inaczéj spadniesz, powiadam ci to zawczasu.
Aby ją do tego nakłonić, wspiął klacz swoją ostrogami, która natychmiast raźnego kłusa przypuściła. Joanna zmuszona trzymać się mocno, chwyciła się ręką jedną rzemieni od podogonia, a drugą kamizelki Marsillata. Skoro tylko uczuł jej ramie na piersiach swoich, bicie gwałtowne jego serca przygłuszyło do reszty ostatnie wahanie się jego sumienia. Aby ją nie odrazić, ani słowa do niéj więcéj nie przemówił, a pół godziny jeszcze nie minęło, jak, pomimo ciemność nocy i złą drogę, dobili do wzgórza, na którym Montbrat leży.
Zamek Montbrat, którego, czy to przez zepsucie, czy przez zachowanie właściwego jego nazwiska wieśniacy téj okolicy nazywają warownią tysiąca ramion (Mille bras) nieprzedstawia już tylko zwaliska wspaniałe, leżące na górze. Te zwaliska feudalne spoczywają na rzymskich zabudowaniach, które niegdyś miejsce zajęły gallickiéj warowni. To miejsce było świadkiem walk okropnych między Toullończykami Cambiowicencami z Fabiuszem. Zdaje się mi, że w tych okolicach często odkrywają ślady rzymskiego obozu i okop gallickich. Te rzeczy przyjąć trzeba jednak w dobréj wierze na zapewnienia badaczów starożytności, którzy się im sami podobnie, jak proboszcz Alain, oczami wiary przypatrują.
Leon Marsillat był bogatym. Miał on kilka włości koło Boussac, i między innemi majętność czyli raczéj folwark koło Lavaufranche, gdzie się te obszerne zwaliska znajdowały, które żadnéj wartości temu majątkowi nie dodawały w okolicy, gdzie kamień budowniczy i robociznę za bardzo tanią cenę dostać można.
Folwark leżał u stóp wzgórza, a Joanna, która nigdy nie była w Montbrat, nie spostrzegła wcale tego, że jéj jeździec daleko okrążył, aby uniknąć miejsca tego zamieszkanego. Leon puścił się dróżyną bystrą, i zaprowadził swoją zdobycz wprost do téj warowni, któréj starożytnego blasku wprawdzie nie żałował, lubo zawsze jednakowo był dumnym na to, że ją posiadał. Dziad jego, mularz, zakupił był tę siedzibę, w której przodkowie jego pewno nie mieszkali; dla tego uczucie to smutne i zawistne pokrewieństwa, łączące się w sercach szlachetnych do śladów ostatnich tych mieszkań potężnych, żadnego złudzenia nie robiło plebejuszowi Marsillatowi. A jednak z radością wewnętrzną, pełną szyderstwa i zemsty przeciwko dumie szlacheckiej w ogólności, na to się patrzał, że i on równie jak i drudzy był posiadaczem zamku. Z chęcią byłby na połamanej tarczy herbowej swéj warowni, wbrew pewnym godłom nabożno-śmiałém, ten napis położył: „Moje pieniądze i moje prawo.“
Chociaż głównego budynku już nie było, nawet i żadna wieża w całości nie pozostała, łączka otoczona jeszcze wielkiemi ścianami muru, mniéj lub więcéj uszkodzonego, tworzyła ogrodzenie dobrze zamknięte, dzięki staraniom, które przedsięwzięto aby główną ścianę, w której niegdyś brama kolcami najeżona umieszczona była, silnemi belkami nieoprawionego drzewa podeprzeć. To ogrodzenie służyło właścicielowi folwarku do zamknięcia tamże swych klaczy ze źrebiętami na zieloną trawę, podczas nocy w lecie. Trawa rosła bujna na tém podwórzu, którego ziemię, jakby tłok w stodole, stąpania ludzi zbrojnych niegdyś ubijały.
— Poczekajże Joasiu, — rzekł Leon, pomagając dziewczynie zeskoczyć z konia, — zamknę tylko wrota, a potém cię zaprowadzę przez drugą bramę w miejsce, gdzie twoja ciotka mieszka.
— Czy to nie tu? — zapytała Joanna, szukając oczyma tego drugiego wyjścia, o którém jéj mówiono, a którego by w nocy nie była mogła zobaczyć, choćby było istniało.
— Bądź tylko spokojna — odpowiedział Leon, zamykając bramę na kłótkę, i chowając klucz w małą szparę w murze, z kąd go był wyjął. Pozwól mi tylko tyle czasu, żebym mógł tę bramę zamknąć, aby kto nie przyszedł i mojéj Fanchon mi nie ukradł.
— Wszakże chcecie natychmiast wracać, panie Leonie?
— Dla tego ją téż nie zamykam do stajni. Gdybym z niéj uzdy nie zdjął, toby wszystko porwała.
Fanchon, uwolniona od uzdy, a nawet i od siodła, które Leon z niéj zdjął powoli, pobiegła powąchać i powitać przyjacielskiém rżeniem swoją spokojną gospodynię, klaczkę dzierżawcy. Leon, wziąwszy Joannę za rękę, zaprowadził ją ku drzwiom budynku zburzonego, który już niekształtnym się stał prawie upadkiem piątr wyższych. Drzwi ciasne i nizkie, i ciasny chodnik pomiędzy murami do piętnastu stóp grubemi prowadził do małéj izdebki okrągłéj, bardzo do téj podobnéj, w której Joanna w zamku Boussac mieszkała, z tą tylko różnicą, że ta szczelina wązka i długa, która ją oświecała, za okno ujść mogła, a uporządkowanie, nie będąc bogate, dość wygodne było. Było tam łóżko ładne, zaścielone, kilka krzeseł poręczowych, książki rozrzucone na stoliku mahoniowym, dwie strzelb do polowania, skrzypce, i kapelusik słomiany na ścianie wiszący. Było jednak za nadto ciemno aby Joasia jakąkolwiek uwagę zrobić mogła, i lubo milczenie i ciemność tego mieszkania ją niejako przestraszały, jednak się ani spodziewała, że była w pokoju Marsillata, sama jedna wraz z nim w tém mieszkaniu, w którém jéj ciotka ani żądała nigdy, ani nie doznała nigdy gościnności.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: Bogumił Wisłocki.