Joanna (Sand, 1875)/Rozdział XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Joanna |
Rozdział | XXII. Wieża Montbrat |
Wydawca | J. Breslauer |
Data wyd. | 1875 |
Druk | S. Burzyński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Bogumił Wisłocki |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Równie, jak po wszystkich prawie folwarkach odleglejszych od głównéj siedziby właściciela, tak i w majętności Montbrat, był pokoik przeznaczony dla właściciela, zwany pokój pański. Ale Marsillat wolał sobie w samym zamku pokój przyrządzić. Kazał wyprzątnąć i uporządkować jedyną izbę, w której było można mieszkać w całym tym obszernym zamczysku, i często ją odwiedzał, czy to szukając natchnienia w tej samotności, aby się wyuczyć wpływu wymowy, któréj nie raz używać musiał nieprzygotowany przed sądem, czy téż, aby się oddać mniéj chlubnemu zatrudnieniu. Wieżyczka jego w Montbrat była zarazem i pokojem do nauki i coś podobnego do letniego mieszkania wiejskiego ludzi majętnych i rozwiozłych. To miejsce bardzo było do tego dogodne; żadne ciekawe sąsiedztwo nie czuwało tutaj nad nim, i nie siliło się odkryć tajemnicy jego zachowania się, a ludzie folwarczni, będąc sami odlegli o kilka stajań od tego zamku, wiedzieli o tém dobrze, iżby nie najlepiéj przyjęci zostali, gdyby przybiegli na każden hałas najmniejszy.
— Poczekaj tu na mnie, — rzekł Marsillat do drżącéj Joanny. — Ja tylko pójdę poszukać światła i obudzić moję starę służącą, która, jak się zdaje, wraz z kurami na spoczynek się udaje.
— Ja pójdę z wami, panie Marsillat, — rzekła Joanna, której duszno było w tej wieży, a która obawiać się zaczęła, że ani kur, ani sług nie ma w tém mieszkaniu Leona.
— Nie, zostań lepiéj, ty nie znasz tych zakątów, i jeszcze byś się gdzie uderzyła, — odrzekł. — W tém starém zamczysku pełno jest dziur i jam niebezpiecznych. Nie wychodź z tąd ani na krok Joasiu, ja zaraz powrócę.
Wyszedł nagle i zamknął Joasię, która drżeć zaczęła na prawdę, przekonawszy się, że drzwi zewnątrz na klucz zamknięto. Jednakowo tego jeszcze nie dopuszczała, aby Marsillat był zdolnym do zbrodni, i sama sobie przyrzekła, iż żadna objetnica, żaden podarunek ją nie zmiękczy.
Marsillat w istocie nie myślał o popełnieniu zbrodni. Za nadto wątpił o wszystkich kobiétach, aby mógł wierzyć, że w podobnych rzeczach sposobność do tego nastręczyć się może. Udając się z swojemi miłostkami zawsze tylko do wieśniaczek zalotnych lub słabych, nigdy okrótnych nie znachodził; a że z wielką pogardą mówił zawsze o cnocie kobiét, niepodobna mu było nawet pomyśleć o tém, aby się mu która poddać nie miała. Dzikość i opryskliwość Joanny zdawała się mu być tylko wypadkiem nieufności wygórowanéj.
— Trzeba będzie z nią trochę więcéj wymowy użyć i czasu jak z innemi, — rzekł sam do siebie, — ale, otóż i sposobność się mi zdarza, jakbym sobie dogodniejszéj nawet nie mógł życzyć. Niech no tylko posiedzi zamknięta ze mną sam-na-sam przez pięć lub sześć godzin, to ja już rozpalę tę zimną Galatheę, i jeźli tylko nie jest z marmuru, zwycięztwo odniosę nad nią bez walki i hałasu. Precz odemnie przemocy, — mówił daléj do siebie, — ona tylko przystoi bałwanom, którzy nieumieją użyć podstępu i wymowy, dowcipu i kłamstwa, aby swe namiętności zadowolnić. Niecierpliwi, gburowaci, nieumieją hamować swych chuci; obrażają zamiast ująć; panują obciążeni przekleństwem, zamiast zwyciężyć i być kochanym!..... Być kochanym! — pomyślał rzecznik, przechodzący się żywo po łące, i oczekując, aby się umysł jego uspokoił, — być kochanym;... miłością natchnąć zamiast obawy, i to w przeciągu kilku godzin! jest to sprawa, któréj bronić będę, i którą wygrać muszę!.... Gdyby Joanna mi umknąć mogła, moje przedsięwzięcie spełzło by na niczém, i stałbym się śmiésznym w oczach całego świata. Nie muszę przeto na to pozwolić, aby się Joanna z tąd oddaliła, nie będąc sama, bardziéj jeszcze jak ja, zniewoloną do zachowania tego w tajemnicy. Niema się czego wahać; jest to sprawa któréj bronię;... pojedynek; a niezwyciężyć jest to upaść. Żadna zgoda nie ma miejsca między przeciwnikami.
— Joasiu, — rzekł do niéj wchodząc do pokoju, — twoja ciotka odjechała dzisiaj z moją służącą, która ją sama zaprowadzić chciała do Toull.
— Odjechała? czyż nie jest już chora?
— Czuła się trochę zdrowsza, i zdaje się, że się jej bardzo nudzić musiało w tém starém zamczysku, bo ją tęsknota za domem opanowała. Mój dzierżawca ją wziął na konia i zawiózł sam do jednego z twoich krewnych, niewiém tylko do którego. Teraz możemy już wrócić do Boussac. Pozwól mi tylko tyle czasu, żebym mógł odszukać moich papiérów w tym stoliku.
— Pójdę i powiém, aby wam przyniesiono światła, — rzekła Joanna, uspokojona nieco ostatniemi słowami Marsillata. — Nie będziecie mogli tak po ciemku w nocy znaleźć wasze papiéry.
— Przeciwnie; bardzo łatwo..... wiém gdzie leżą.... mógłbym je odszukać z zawiązanemi oczyma. Nie wychodź Joasiu; dzierżawca jest na podwórzu; a że cię nie widziano tutaj wchodzącą, tobym wolał, żeby cię i wychodzącą z tąd niepostrzeżono.
— Lecz to jeszcze gorzéj będzie może! — rzekła Joanna. — Na cóż się ukrywać, jeżeli sobie człowiek niema nic do wyrzucenia?
— Ci ludzie mają bardzo obmowne języki; a wyznać ci muszę, że, jeźli cię ich żarty nie obchodzą dla ciebie saméj, mnieby przeciwnie bardzo nie miło było, gdyby dowcip swój na mój koszt ćwiczyć mieli. Ci to ludzie nikczemni tak mnie powszechnie obgadali, i wystawili jako człowieka ladaco, a ty sama widzisz, moja kochana, że jestem daleko rozsądniejszy, jakby nim był na mojém miejscu twój panicz chrzestny Wilhelm, a może i twój narzeczony, Anglik.
— Nie gadajcie o tém, panie Leon, i odeszlijcie dzierżawcę, abym sobie pójść mogła.
— Wsypał właśnie miarkę owsa mojej Fanchon do żłobu; a jak tylko ta zje, to on sam odejdzie. Powiedziałem mu, że chcę pracować.
— Ale dla tego pan się nie potrzebuje zamykać.
— Owszem; żona dzierżawcy jest ciekawa jak mucha; gotowa przyjść, i tu mnie śledzić pod pozorem, aby ze mną pomówić o swoich jagniętach lub jendykach, a rzeczywiście, aby się przypatrzyć, czy jestem sam lub nie.
— To dowodzi, panie Leonie, żeście tu już nie raz w towarzystwie być musieli.
— Ba! raz lub dwa razy może z Klaudyją, ty wiész dobrze! w tych czasach jeszcze, kiedy szalała trochę za mną!
— Biédna Klaudyja! wyrządziliście jej wielką krzywdę! taka dobra dziewczyna! To nie ładnie panie Leonie!
— Cóż robić? ona by i tak była miała innego kochanka; a lepiéj że to byłem ja, jak kto inny; bo ja zostałem zawsze jej przyjacielem i nigdy jéj nieopuszczę.
— O tak; wy myślicie, że pieniądze i podarunki z wszystkiego człowieka pocieszą. O wy się mylicie. A ja wam powiadam, że Klaudyja prawie co wieczór płacze. Ale dosyć już tego panie Leon, pójdźmy z tąd.
— Dajże mi przecież czas wytchnąć! Może się boisz, żebym cię mimo twą wolę tu nie zatrzymał? Jak widzę, bierzesz mnie za bardzo złego człowieka, Joasiu!
— O nie, panie Leon.
— A zatém bądźże spokojna przez chwalę. Będziemy wolni za małe ćwierć godziny; siadaj, i nie gadaj tak głośno; ja szukam moich papiérów.
— Wy ich coś bardzo długo szukacie, panie Leon... Z waszéj to winy późno dziś do Toull przybędę.
— Do Toull?.... Czyż nie chcesz wrócić tego wieczora do Boussac?
— Nie, panie Leon! bo ja się chcę koniecznie widzieć z moją ciotką.
— W tém coś być musi Joasiu! Zapewnieś się poróżniła z państwem w zamku.
— O nie panie Leon, bardzo się mylicie. Ja ich kocham za nadto, abym się kiedy na nich gniewać mogła.
— No, to oni się na ciebie pogniewać musieli.
— Być może, panie Leon..... Lecz jeżeli to jest prawda, to oni się w krótce udobruchają.
— Joasiu, powiédz że mi, co się tam stało?
— Nic, panie Leonie! Nie wiém nic, cobym wam powiedzieć mogła.
— Powinnabyś jednak mnie zaufać. Ty jesteś dobrém dzieckiem, ale ty nie znasz panów; i jeżeli nie zasięgniesz dobréj rady, to, niewiedząc o tém sama, zrobisz jakie głupstwo, co zaszkodzić może twojej sławie lub korzyści.
— Mówicie mi tak panie Leon, jak gdybym przeciwko nim skargę wytoczyć chciała. Nie zadawajcie sobie daremnie pracy rady wasze mi podawać, bo ja rzecznika wcale nie potrzebuję.
— Rzecznicy są równie jak spowiednicy, ludzie, przed którymi się nic nie ukrywa, i nigdy się tego nie pożałuje, jeźli się ich rady zasięgnie. Bądź pewną Joasiu, ze ja znam wszystkie tajemnice tego domu, któren opuszczasz, i ze jutro o tém się dowiém, co mi ty dzisiaj chcesz zamilczeć. Pani de Boussac we wszystkiém się mnie radzi; a zobaczysz, że może już jutro nawet, mówię ci, zostanę do ciebie wysłany, aby ci dać, lub zażądać od ciebie wytłómaczenia. Jeżeli zaś ty sama mnie uwiadomisz piérwsza o powodach twego zażalenia, pojednanie może nastąpić daleko prędzéj, i będę mógł łatwiéj bronić twoich korzyści.
— O mój boże, panie Leon, jak téż to całą sprawę sądową z tego zrobić chcecie! Nie potrzeba chodzić tak daleko, i jeżeli to prawda, że wam mówią o wszystkiém, to możecie im powiedzieć, że ja wszystko przebaczam.
— Joasiu ty jesteś ze mną bardzo ostrożna, — rzekł Marsillat, który dotąd z daleka z nią rozmawiał, lecz nieznacznie tém bardziéj się do niéj zbliżał, czém bardziéj się mu udawało ten pośpiech do odjazdu wybić jej z pamięci. — A gdybym ci téż powiedział, że już wiém o co rzecz chodzi!
— Jeżeli wiécie, to mi o tém nie mówcie, — odpowiedziała Joanna, — ja i tak już mam dosyć zmartwienia.
— Ja ci téż nie chcę robić zmartwienia, moja Joasiu; wszak przez to sobie samemu jeszcze większe bym zrobił. Moim zamiarem jest oszczędzić ci go więcéj o ile możności. Powiadam ci, że wiém o wszystkiém, bo przed ośmiu dniami dopiéro pani Boussac się mnie radziła, czy to prawda, że Wilhelm do ciebie się zaleca.
— O mój boże! — zawołała Joanna, tém wyjawieniem, na nieszczęście za nadto prawdziwém, w głębi najdotkliwszej swego serca urażona, — i moja chrzestna matka miała serce mówić wam o tém?
— Ona w to nie wierzyła; ale gruba pani Charmois tak często jej to powtarzała, że w końcu i ona się niepokoić zaczęła. To cię nie powinno dziwić Joasiu; matka każda się lęka, jeźli widzi, że jéj syn cierpi, i...
— Wszakże oni tego chcą koniecznie, że to ja jestem przyczyną wszystkiego złego co się panu Wilhelmowi stało?
— Pani Charmois tak utrzymuje; ale ja się starałem uspokoić twoją chrzestną matkę, i przekonać ją, że w tém wszystkiém nie twoja jest wina.
— Możecie to śmiało powtórzyć, panie Marsillat. Ja temu nie jestem winna, ani to nie ja jestem przyczyną, że mój panicz chrzestny tyle cierpi. To być nie może!
— O co za to, tobym odpowiedzieć nie mógł Joasiu! Wiém ja o tém dobrze, że ty nie jesteś zalotnicą; lecz czy mogłabyś przysiądz przed bogiem, żeś nigdy najmniejszéj nadziei nie dała twojemu chrzestnemu paniczowi?
— O tak, panie, tak, przysięgam na to przed bogiem; i wy możecie także przysiądz na to!
— Młoda dziewczyna często mimowolnie nadzieję robi, często sama o tém prawie nic nie wiedząc. Ty kochasz, Joasiu; a ten co cię miłością natchnął, to widzi, pomimo wszelkie starania twoje, aby mu to utaić.
— Ależ to kłamstwo! — zawołała Joanna, z wyrazem najszczérszém prawdy. — Ani na chwilę nie kochałam mojego chrzestnego panicza!
— Możesz mi dać na to słowo twoje uczciwości; Joasiu? — zawołał Leon wzruszony.
— Najchętniéj panie Leon? Ale cóż to was obchodzi? Wszak i wy mi wierzyć nie będziecie chcieli!
— Joasiu, ja ci będę wierzył; bo ja cię za nadto szacuję, abym ci ufać nie miał. Jestem twoim przyjacielem: tak, jestem jedynym przyjacielem twoim, i chcę być twoim obrońcą przeciwko tym wszystkim, co cię oskarżają. Dajże mi więc twoje słowo.... i twoją rękę.....
— A to na co?
— Bo ja mój honór stawiam w zakład, że cię bronić będę, a to jest rzeczą bardzo ważną moja kochana. Przecież nie chcesz abym krzywo przysięgał. Widzisz, jutro będę u twojéj chrzestnéj matki. Każe mię zawołać, aby mi oznajmić twoje odejście, aby się żalić może na ciebie; a ja udam, żem cię nie widział wcale dziś wieczór, lecz będę mógł zawsze powiedzieć, żem dobrze znał twoje uczucia do Wilhelma, i że odpowiadam za twoją szczérość. Wtedy twoja chrzestna matka mię zapyta, czy będę mógł przysiądz na to; każe mi, abym jéj podał moją rękę, a ja nie będę mógł tego uczynić, jeżeli ty pierwéj podobnie na przeciw mnie się nie zobowiążesz. Dajże mi więc twoją rękę Joasiu tak, jak gdybyśmy się w obec sędziów znajdowali, lub w obec księdza, i przysiąż mi, że ty nie kochasz Wilhelma de Boussac!
— Jeżeli to tylko dla zaspokojenia waszego sumienia, — rzekła niewinna Joanna podając swoją rękę Marsillatowi — to chętnie przystaję, panie Leon. Nie mogę, prawda, powiedzieć że nie kocham mojego chrzestnego panicza, bo to by kłamstwem było, ale mogę przysiądz, że go nie kocham inaczéj, tylko jak się kocha brata, ojca, lub nakoniec chrzestnego ojca!
— Dobra i poczciwa Joasiu! — rzekł Leon zatrzymując jéj rękę, którą mu usunąć chciała; — jakżeż oni są niesprawiedliwi względem ciebie, i to zbrodnia wielka że cię tak dręczą. Zgryzota twoja serce mi ściska, a łzy twoje przykrość mi sprawiają. W tej chwili uważam cię jako osobę pod moją opieką będącą, i będę cię bronił, nie w obec sądu dla drobnostek, ale w obec rodziny niewdzięcznéj, zapominającéj o najświętszych powinnościach swoich, wdzięczności uczciwości. Jeżeli sobie pomyślę na te wszystkie starania któreś dla Wilhelma ponosiła.....
— Ja nie oskarżam mojego chrzestnego panicza, panie Leon. On nigdy nic złego do mnie nie mówił, prócz raz jedyny, i wiém o tém dobrze, że w téj chwili żal mu tego bardzo. Panna Maryja, to anioł z nieba, i będę za nią płakać przez całe moje życie. Moja chrzestna matka jest także dobra kobieta.... i nie wiém, jak mogła temu wierzyć, że ja chciałam namówić jéj syna, aby jej nie był posłusznym i ze mną się ożenił. Jak téż mogła moja chrzestna pani, dla któréj bym chętnie była moje całe życie biédne poświęciła, takim kłamstwom wierzyć!
Biedna Joanna łzami się zalała, i oddana całkiem swojej boleści, niespostrzegła tego wcale, że Leon usiadł tuż koło niéj na sofie, otoczył ją swojemi rękoma, gotów przycisnąć ją do swych piersi, i że oddech jego ognisty dotykał się jéj szyi alabastrowéj, pochylonéj w ciemności na jego piersi.
— Droga, kochana Joasiu, — rzekł do niéj głosem drżącym, — słusznie masz, iż zamiast potępiać, litujesz się nad Wilhelmem. Już on i tak jest nieszczęśliwym, że cię miłością do siebie natchnąć nie mógł. Któż by się nie kochał w najpiękniejszej i najlepszej z dziewcząt!
— Nie mówcie tego, panie Leon; — odrzekła Joanna wstając, — nie jestem ja ani piękniejszą, ani lepszą jak każda inna, i bardzo jestem nieszczęśliwa, że sobie ludzie coś takiego do głowy wbijają. Ale, odejdźmy z tąd, panie Leon, muszę wracać do Toull.
— Dészcz pada wielki, Joasiu. Poczekajmy, niech przestanie.
— Nie będzie ono padało dziś wieczór. Niebo zachmurzone, ale wiatr nie pokazuje na dészcz.
— Połuchajże sama Joasiu, jak pada strumieniem.
Joanna słuchała. W niejakiéj odległości od wieży płynął pomiędzy skałami mały potok, któren, mrucząc, taki sam szmer wydawał, jak dészcz, kiedy pada. Joasia, lubo tém uwiedziona, nie przestawała nalegać.
— Ja téż nie żądam, panie Leon, abyście ze mną szli i mokli, — rzekła, — ale my nie idziemy w jedną stronę, a ja tu dłużej zostać nie chcę. Dobra noc, panie Leon!
— Poczekajże, niech ci parasola poszukam....
— Dziękuję panu bardzo,.... nie umiałabym się z nim obejść.
— No to bądź tak dobra, Joasiu, i weź z sobą małą paczkę do księdza proboszcza z Toull. Zaraz ją opieczętuję.... Ale tu jest jeszcze inne zaskarżenie na ciebie, — dodał udając że świécy szuka; — a tyś mi nie powiedziała, co mam na nie odpowiedzieć.
— Nie odpowiadajcie na nic panie Leon, i dozwólcie im, niech mnie oskarżają, — rzekła Joanna. — Co się stało, to się stało: choćby się teraz sami do tego przyznali, że mnie skrzywdzili, tobym się już nie wróciła do zamku. Dość, że mnie nie szacują, że nie mają do mnie zaufania. I hańba tylko dla mnie, że się muszę bronić o takie rzeczy bezecne.
— Jest jednakowo jedna osoba, któréj pogarda boleść by ci sprawiała, i któréj szacunek zachować byś sobie życzyła; a tą jest panna Maryja?
— O, panna mnie oskarżać nie będzie!
— Dopokąd nie usłyszy, że jesteś winną.
— O tém jej nikt nie powie, boby się nikt na to nie odważył.
— Pani Charmois do wszystkiego jest zdolna; musisz mi zatém wszystko powiedzieć, abym jej mógł milczenie nakazać i usprawiedliwić cię w oczach twojéj panny. Słuchaj Joasiu, mówią, że i Anglik do ciebie się zaleca, i biorą to za dowód twojéj dumy, żeś przez zalotność i surowość twoją z nim zmusiła go do tego, że się z tobą ożenić postanowił.
— Cóż ja mogę na to odpowiedzieć panie Leon? To wszystko wymysł pani Charmois. Pan Anglik nie mógł mieć nigdy chęci żenienia się ze mną, bo już ma żonę w innym kraju....
— On, żonaty?
— Ta pani mi sama o tém powiedziała. A zatém ona jego oskarża, że jest człowiekiem nieuczciwym, bo się chce dwa razy żenić. Ale ja o tém wszystkiém nic nie wiém, chyba to tylko, że mi Anglik nigdy ani słowa nie mówił o miłości lub małżeństwie.
— Czy możesz na to przysiądz Joasiu? czy możesz mi dać rękę na to, że szczérą prawdę mówisz?
— Już dosyć tego dawania ręki, panie Leon; jeżeli mi pan nie wierzy na słowo to i przysięga nic nie pomoże.
— Joasiu, to wszystko jest rzeczą daleko ważniejszą, jakbyś myślała. Gdyby jaki człowiek uczciwy chciał się z tobą ożenić, i przyszedł do mnie o poradę, jako rzecznika domu Boussac, i dobrze uwiadomionego o wszystkich sprawach tego domu się dotyczących i zachowaniu się twoim....
— To mu poradźcie, żeby się nie bardzo kłopotał o to, bo ja iść za mąż niechcę. Zawszem to mówiła, i jeszcze raz powtarzam.
— O na to Joasiu, to nie przysięgniesz!
— Przysięgam to na imie boga i na duszę mojéj nieboszczki matki, — zawołała Joasia do ostateczności doprowadzona przez tyle podejrzeń obrażających i niedorzecznych w jéj oczach. — Tak, tak, zaprzysięgam to dzisiaj z lżejszém daleko sercem, jak niegdyś.
— Tém lepiéj, do tysiąc djabłów! — pomyślał Leon. — Nie będę potrzebował nudzić się tém kłamstwem. W istocie Joasiu, — rzekł zbliżając się do niéj na nowo, — słusznie masz, bardzo słusznie, że się niechcesz dać do tego nakłonić. Wszyscy ci pankowie chcieli cię tylko uwieść, a ty im pokazujesz twój rozsądek i twoją dumę, odrzucając od siebie to szalone wyniesienie się..... Wieśniak i rzemieślnik równie godni nie są takiego jak ty skarbu.... Zachowaj się do kochania całą potęgą twojego serca i swobody, człowieka, który to za największe szczęście policzy, że ci się spodoba. A to piérwsze zmartwienie, które cię teraz dręczy, niech cię nie smuci bardzo. Niesprawiedliwość państwa Boussac i niedorzeczność Anglika, niepozbawi cię jeszcze w oczach wszystkich szacunku. Będziesz mogła jeszcze odtąd i to prawdziwie być kochaną.
— Nie żądam miłości niczyjéj, panie Leon. Bóg jest dobry, i kocha swoje wszystkie dzieci.
— Prawda, że bóg jest dobry, ale on nakazał dzieciom swoim, aby się kochali wzajemnie. Oddalenie twoje z zamku, wiele złego ci może narobić.
— Mnie nie oddalono, bo ja sama odeszła.
— Nic nie szkodzi, bo nikt temu wierzyć nie będzie. Będą cię oskarżać, potwarzać, prześladować przez czas niejaki. Dla tego dobrze by było, gdybyś się z tych stron oddaliła, i poszła się wynająć czy to w Chatres, czy w Gueret.... tak, najlepiéj w Gueret. Odgłos twoich przygód nieszczęśliwych w zamku Boussac tam jeszcze nie doszedł. Będę mógł tam zaręczyć za ciebie, i wynaleźć ci miejsce jeszcze lepsze, jak to, któreś opuściła. Żebyś nie była tak niedowierzającą, tobym ci powiedział Joasiu, żebyś przyszła do mnie.... Ale ja wiém, żebyś tego nie przyjęła.... Osławiono mnie jako szaleńca; zawsze miałaś do mnie jakieś uprzedzenie..... Gdybyś jednak chciała się zastanowić, tobyś zobaczyła, że tylko ja jeden cię szanowałem, i żeś przezemnie nic na sławie nie ucierpiała. Niegdyś prawda, żem kilka razy z tobą zażartował..... Lecz sama przyznać musisz, że natychmiast przestałem, skoroś raz mi powiedziała, że ci to nieprzyjemnie. A potém, w miarę jak cię lepiéj poznawałem, pojmowałem téż zarazem, że nie jesteś taką, jak inne. O ja cię szanuję, Joasiu; ja jeden cię szanuję, bo tylko ja jeden znam twoją wartość. Jabym nie rozgłaszał mojéj miłości, aby cię wystawić na obgadanie całego świata. Przyznaj sama, że nigdy z mojéj przyczyny źle o tobie nie mówiono, i nawet wtedy, kiedym się obchodził z tobą z lekkomyślnością, któréj sam teraz żałuję, i za którą cię z głębi mojej duszy o przebaczenie proszę, nigdy cię z moją wiedzą nieobraziłem.
— To prawda, panie Leon — odpowiedziała dobroduszna Joanna, niezdolna do ciągłej nieufności, — ja wam téż żadnego wyrzutu nie robię, a nawet wyświadczyliście i mnie i mojéj ciotce bardzo wiele dobrego, za co wam bardzo dziękuję.
— Dobrego, Joasiu!.. Weź to jak chcesz, i dziękuj mi, jeżeli myślisz, że mi jesteś cokolwiek wdzięczności winna. Jedno sobie przynajmniéj za wielką zasługę poczytuję w twych oczach, a to: że się do ciebie nie zalecałem, i że cię w tej chwili nawet, kiedy sam jestem z tobą, tak szanuję, jak gdybyś moją siostrą była.... A jednak Joasiu, i ja się kochałem w tobie, kochałem się inaczéj i sto razy może bardziéj, jak ktokolwiek inny. Tyś o tém nigdy nie wiedziała, a ja ci nigdy o tém nie mówiłem, odkąd ta miłość moja stała się głęboką i szczérą; i jeżeli ci o tém mówię teraz, to jedynie dla tego, aby cię ubezpieczyć. Daleko jest ta myśl odemnie chcieć nadużyć twojego nieszczęścia, biédna siéroto opuszczona! Żądam jedynie od ciebie nieco ufności, przyjaźni, a tém mi wynagrodzisz dostatecznie moje poświęcenie i moje cierpienia..... Bo ja cierpię więcéj, jak twój panicz chrzestny, Joanno! Nie udaję ja chorego; nie pogrążam rodziny mojéj w niespokojność jak dziecko zepsute; nie staram ja się wzruszyć cię, mówiąc do ciebie; że umiéram. Nie, owszem ja żyję właśnie przez miłość moją. Ona mię unosi, ona mnie burzy; lecz i zarazem dodaje mi odwagi, aby cię szanować; i nie skarżę się na to, że jestem nieszczęśliwy, byle tylko ty sama nie byłaś nieszczęśliwą!
Joanna jeszcze raz wstała, i starała się drzwi otworzyć.
— Panie Leon — rzekła, — przemawiacie do mnie bardzo uczciwie; ale ja nie rozumiém wcale tych wszystkich rozpraw o miłości, i zawsze się mi coś zdaje mimowolnie, — wybaczcie mi to, proszę, — że sobie ze mnie tylko szydzicie. Otwórzcież raz drzwi, niech sobie pójdę.
— Zatrzasnęłaś zamek, — rzekł Marsillat, udając, że otworzyć nie może. — A teraz sam nie wiém co to będzie. Bądź tylko cierpliwą, jeszcze raz sprobuję. Klucz upadł, pomóżże mi go poszukać.
Joasia tego sobie ani przypuścić nie mogła do myśli, żeby Marsillat klucz miał miéć w kieszeni. Zaczęła więc szukać w swej prostocie. Marsillat się do niéj zbliżył, i niecierpliwością uniesiony, objął ją swojemi rękami.
— Puść mnie pan, — rzekła Joanna z siłą go odtrącając, — albo będę myślała, że z pana człowiek najobłudniejszy w świecie.
— Prawdziwie Joasiu, że cię nie widziałem, — rzekł Marsillat oddalając się, — a twój strach trochę śmieszny się mi wydaje. Czegóż się odemnie obawiasz? Ja tylko przyjaźni trochę żądam od ciebie, a ty mi najsroższą wzgardą odpłacasz.
— Nie panie, nie; ja bym się nigdy nieośmieliła was pogardzać, — rzekła Joanna, — ale ja bym chciała wrócić raz już do Toull, a wy mnie jak na złość tutaj zatrzymujecie!
— Przysięgam ci, że szukam klucza..... Otóż sprobuję, czy nie będę mógł wyłamać drzwi! Ah! wytchnąłem sobie rękę.... W istocie Joasiu, jesteś bardzo okrutną, że mię tak naglisz i oskarżasz.
— Czyliście się doprawdy skaleczyli, panie Leon? O, jakże mnie to boli. Cóż zrobić aby z tąd wyjść?... Coraz późniéj w noc się robi!
Joasia zbliżyła się do okna i wystawiła rękę.
— Dészcz nie pada, — rzekła, — to potoczek tędy płynie i nas uwiódł. Chyba przez okno wyskoczę panie Leon. Nie musi ono być bardzo wysoko, bośmy nigdzie nie szli po schodach idąc tutaj.
— Na miłość boga! zatrzymaj się Joanno! — zawołał Leon poskoczywszy do niej, i w pół ją obejmując — tam przepaść w dole.
— Puśćcie mnie panie Leon, puśćcie, i nie ściskajcie mnie tak bardzo; bo ja nie mam wcale ochoty się zabić.
— O! — zawołał Marsillat, opadając na sofę. — Jakiegożeś mi strachu narobiła!..... Joasiu, Joasiu! ty nie wiesz jak ja cię kocham; ja sam o tém nie wiedziałem.... Na samą myśl, żeś przez okno chciała wyskoczyć, serce mi pękło; o gdybyś ty czuła jak ono bije! w istocie, jak gdybym umierał.
Joanna skłopotana, i coraz bardziéj strwożona, zamilkła, i Leon także. Po chwili, widząc, że się nie rusza, wstała i zaczęła próbować na nowo, czy drzwi nie otworzy, ale nadaremnie. Leon siedział nieruszając się wcale, i rozmyślał nad sposobami uśpienia jéj roztropności.
— Czyście chory, czy śpicie panie Leon? — zapytała Joanna cokolwiek już zniecierpliwiona!
— Cierpię w istocie, — odrzekł głosem słabym, — cierpię bardzo, gdyż sobie wytchnąłem rękę, chcąc te drzwi otworzyć, tak mocno, że nią teraz ruszać nie mogę. Nieszczęściem, że nie mam żadnéj siły w ręce lewej. Poczekaj Joasiu, nie rób takiego hałasu, jeżeli niechcesz do rozpaczy mnie przyprowadzić. Jest jeszcze jeden środek z tąd cię wypuścić; wyskoczę przez okno, i otworzę ci z zewnątrz, jeżeli się nie zabiję.
— O nie róbcie tego panie Leon! — rzekła Joasia przestraszona.
— Cóż więc zrobić? Niemożemy wyjść, a ty ani chwili więcéj pozostać nie chcesz.
— Jeżeli się oboje do tego weźmiemy, to łatwo drzwi wyważemy panie Leon!
— Gdyby nas dziesięcioro było, tobyśmy im rady nie dali; są to drzwi z dawnego więzienia, całkiem żelazem obite.
— Panie Leon, — rzekła Joasia zgrozą nagłą przejęta, — jeźliście mnie oszukali, aby mnie tu sprowadzić, toby was bóg za to ukarał.
— O! to podejrzenie jest okropne, — rzekł Leon. Tego już za wiele! odejdź od tego okna Joasiu! i bywaj zdrowa!
Joanna wychyliła się była przez okno. Niebo się nieco wypogodziło, a zbliżenie się księżyca pobieliło widnokręg; lecz cień, któren sąsiednie wzgórza rzucały, powiększały ciemność, a ziemia krzakami pokryta pływała w oczach Joasi w tak niewyraźnych zarysach, że z pewnością powiedzieć nie mogła, czy dziesięć lub pięćdziesiąt stóp głębokości było do spodu wieży. Wyraz stanowczości i rozpaczy w mowie Leona ją przestraszył. Zrobiła poruszenie, aby go wstrzymać.
— Joasiu, zawołał, przyciskając ją do swoich piersi — bądź zdrowa na tę noc, bądź zdrowa na zawsze może! Inni ci ładne objetnice robili, aby cię uwieść. A ja chcę narazić moje życie, aby ci dowieść, że cię uwieść nie myślę. Przynajmniéj pożegnaj się ze mną, i pocałuj mnie choćby raz, raz piérwszy i ostatni w mojém życiu!.... Czyliż się lękasz Joasiu jednego pocałunku! Wszak przed godziną mógłbym był tysiąc pocałunków ci skraść, a ja cię błagam pokornie o jeden w chwili, w której się rzucić chcę w przepaść, aby cię od bojaźni przedemną uwolnić... Nie odmawiaj mi go! Zważ, jeźli tu dłużéj zostanę, mogę wpaść w obłąkanie; nieufność, i odraza twoja umysł mi wzburzyły. O Joanno! gdyby nie twoje podejrzenia, byłabyś całą tę noc była przy mnie bezpieczna..... A teraz mnie wypędź..... tak, wypędź mnie,.... bo drżę na całém ciele i od zmysłów odchodzę..... Joanno! bądź zdrowa! lecz raz tylko mię pocałuj!
— Nie, panie Leon, nie! — rzekła Joanna, wyrywając się z jego objęcia; — żadnego pocałunku, nigdy! Nie dla tego żebym sądziła, iż to jest wielką zbrodnią; nie chcę potępiać Klaudyi. Ale u mnie by to było grzéchem śmiertelnym; i gdybym na niego zezwoliła, tobym musiała zaraz potém przez okno wyskoczyć, nie dla tego, aby uciec, lecz dla tego, aby się zabić.
— O to nienawiść przeciwko mnie z ciebie mówi! nienawiść okrótna! lub téż nieufność! — rzekł Marsillat z wściekłością wewnętrzną, widząc, że wszelkie jego zabiegi na nic się nie zdały. — Joasiu, to bardzo nierozsądnie z twéj strony, i zdaje się, że sobie igraszkę robisz z mojego rozumu i mojéj woli.
— Nie, panie Marsillat, nie! — rzekła Joanna łagodnie, — nie jest to nienawiść żadna. Ja nie czuję do was nienawiści. Niech mię bóg broni, abym kiedy kogokolwiek nienawidziéć miała. Jest to ślub, jeżeli wam już koniecznie powiedzieć muszę, i byłabym na wieki potępioną, gdybym go złamała.
— Ślub — zawołał Marsillat, którego ta myśl nowym obłędem zapaliła. — O Joasiu, gdyby nie ten ślub, byłabyś mnie może kochała! Niechajże więc to potępienie na mnie spadnie! Ty mi pocałunku dać nie możesz, pojmuję to bardzo dobrze; dla tego nie żądam go więcéj od ciebie. Ale ty mi przeszkodzić nie możesz żebym go sobie sam nie wziął pomimo twoją wolę; cały więc grzéch na mnie samego spadnie... Nie, nie!... ty nie jesteś winną, że nie jesteś silniejszą odemnie... Twoim obowiązkiem jest odmówić... ale pozwól niech mego prawa użyję.....
Marsillat gonił za Joanną, która uciekała w koło po pokoju; lecz w tej chwili silne uderzenia zatrzęsły drzwiami.