Kalifornia (Dumas)/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kalifornia |
Wydawca | Drukarnia Gazety Codziennej |
Data wyd. | 1854 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennej |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wojciech Szymanowski |
Tytuł orygin. | Un Gil Blas en Californie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jest jedna rzecz, którą zapewne zauważyli myśliwi na stanowisku będący, to jest że noc którą człowiek uważa za wypoczynek natury, ponieważ się dla snu poświęca, pod strefą gorącą jest równie ożywioną jak dzień. To życie wszakże różni się od dziennego. Doznaje się bowiem niespokojności, zagrażają wtedy niebezpieczeństwa dla żyjących stworzeń. Nyktolopy tylko zdają się być w właściwej sferze; a nadto równie jak lot puszczyka, sowy, nietoperza jest tajemniczym, tak też trop wilka, lisa i małych zwierząt mięsożernych polujących w nocy, pełen jest przezorności; tylko szakal, wiecznie miauczący, wydaje się swobodnym w ciemności.
Zresztą mieszkaniec miasta przeniesiony wśród łąk lub lasu, nie dosłyszy tych szmerów, albo jeśli je dosłyszy, nie potrafi je odnieść do właściwych przyczyn. Lecz stopniowo, myśliwy z potrzeby umie je rozeznawać i nie potrzebując widzieć, rozróżni zwierzę które je wydaje.
Pozostawszy sam lubo wiedziałem, że Tillier jest w namiocie, a Aluna o sto kroków nademną, doznałem uczucia odosobnienia. Dopóki człowiek wspiera się na człowieku, dopóki czuje, że może ponieść i doznać pomocy, że ma parę oczu, ażeby widzie z przodu, a drugą parę, ażeby widzieć z tyłu, i cztery ręce do obrony, natura nie wydaje mu się tak przeważną, okropną, nieprzyjazną, jak pozostawionym będąc własnej wiedzy do przewidzenia niebezpieczeństwa, swym własnym zmysłom, ażeby je mógł dostrzedz, swej własnej sile, ażeby je mógł przezwyciężyć. Wtedy zaufanie w samym sobie znika, uwielbienie własnych przymiotów zmniejsza się, nakoniec zazdrości instynktowi albo przemyślności zwierząt, zapragnie słuchu zająca, wzroku ostrowidza, lekkiej stopy kota tygrysowego, ażeby nie być dosłyszanym.
Poczem stopniowo, gdy człowiek jest zwierzęciem, usposobionem do wszelkiego wykształcenia, nabywa tych przymiotów w najwyższym stopniu, i dla niego również noc nie ma swych tajemnic; zachowując część swych niebezpieczeństw, stanowi dla niego strażnicę przeciw nim, nauczając go środków obrony.
Po dwu tygodniowym pobycie na łąkach, pod przewodnictwem Aluny, a mianowicie zostając pod wpływem obawy lub nadziei właściwych myśliwemu, doszedłem do tego, żem rozpoznawał szelest węża czołgającego się w trawie, wiewiórki skaczącej z gałęzi na gałąź, kozy trącającej kopytem o kamień, będący przed strumykiem w którym się chcę napić.
Lecz tej pierwszej nocy, wszystko dla ranie było pomieszanem, czas upływał w ciągłem wzruszeniu. Ciągle zdawało mi się, jak owej nocy w Sierra-Nevada, widzieć dwoje ślepiów wilczych iskrzących, wytrzeszczonych na mnie, albo że się poruszało o kilka kroków coś podobnego do potwornej massy niedźwiedzia. Jednakże nic takiego tam nie było; byliśmy w okolicy, w której te zwierzęta rzadko się ukazują, a mianowicie letnią porą. Pomimo tego słyszałem w około rozmaite hałasy i szmery, lecz nic nie widziałem; dwa lub trzy razy słyszałem gwałtowne podskoki wielkich zwierząt, które czy to z dziwactwa, lub też z przestrachu pląsały o dziesięć, piętnaście lub dwadzieścia kroków odemnie, lecz to miało miejsce albo z boku albo też z tyłu, a zatem nie mogłem ich dostrzedz.
W tem, wśród ciszy, dosłyszałem dobitny i pełny wystrzał broni Aluny. Prawie natychmiast powstał hałas we wszystkich kierunkach, coś podobnego do galopującego konia zbliżało się do mnie. Ujrzałem z drugiej strony potoku zwierzę, wydające mi się olbrzymim i do którego wypaliłem z obu luf mej dubeltówki. Poczem stałem niewzruszony i jakby przelękniony wystrzałem broni, którą trzymałem w ręku. Lecz prawie jednocześnie usłyszałem lekkie świśnięcie i domyśliłem się, że Aluna wzywał mnie do siebie. Poskoczywszy ku brzegowi potoku, zastałem go zajętego tąż samą czynnością, jaką był zajęty przy jeleniu. Sarna ugodzona była w to samo miejsce jak jeleń i zdawało się, że dłużej od niego nie żyła po otrzymaniu rany. Zapytał mnie, do czegom strzelił; i gdym ma opisał olbrzymie widmo, Alana wniósł, że to musiał być łoś.
Nie można się było spodziewać, ażeby co więcej upolować tej nocy; strzały nasze bezwątpienia przebudziły wszystkie zwierzęta na łąkach będące, a raz będąc od nich zwęszeni, pewnem było, że nie zechcą się do nas zbliżyć. Zrobiwszy nosze z gałęzi złożyliśmy na nie sarnę; każdy z nas zaprzągł się do nogi zwierzęcia i tak suwając tę noszę wraz ze zwierzem, dla oszczędzenia jego skóry, z której wyrabiają przepyszne siodła, ciągnęliśmy do naszego namiotu.
Zastaliśmy Tilliego stojącego i czekającego na nas. Nie zasnął ani na chwilę, spędzając czas na spłoszeniu szakali, które zdawało się, że ze wszystkich zakątków łąk zebrały się dla pochwycenia naszej zwierzyny. Niektóre z nich rzuciły się na jelita jelenia, któreśmy wyrzucili o kilkanaście kroków od namiotu, co łatwo było rozeznać po radosnych głosach tych, którym przypadła ta gratka i które zdawały się naigrawać z smutnych miauczeń swych zgłodniałych towarzyszy. Łowy były korzystne jak na pierwszą wyprawę z San Francisco. Mieliśmy jelenia, sarnę, czterech zajęcy, dwie wiewiórki i dwie kuropatwy. Ułożyliśmy, że Tillier i ja pojedziemy niezwłocznie do San-Francisco, dla spieniężenia naszej zwierzyny.
Aluna miał pozostać na straży naszego namiotu i w czasie naszej nieobecności starać się o ubicie jeleni i kóz.
Z wielką trudnością wpakowaliśmy jelenia i sarnę na konia naszego, którego nadto przyozdobiliśmy zającami, wiewiórkami, królikami i kuropatwami i gdy dzień miał zaświtać, puściliśmy się drogą do zatoki San Francisco. Nie tracąc czasu mogliśmy przybyć do miasta około czwartej. Nic łatwiejszego dla nas nie było, jak wracać drogą którąśmy przybyli z miasta; przejście bowiem nasze oznaczone było na łące, jak z rana widać w koniczynie ślady psa, lub strzelca.
Przed odejściem zaleciłem Alunie, ażeby poszedł zwiedzić miejsce w którem strzeliłem do łosia. Wypaliłem bowiem do niego z tak blizka, że pomimo zadziwienia jakie we mnie wzbudził, wydawało mi się niepodobieństwem ażebym go nie trafił.
Poranek był piękny i chłodny; nigdy nie byliśmy tak weseli i swobodni, Tillier i ja. W życiu niezawisłem myśliwego mieści się nieco dumy i zadowolenia, jak z samej niezawisłości. — Około piątej zrana zatrzymaliśmy się ażeby co przekąsić. Wzięliśmy z sobą kromkę wyżłobionego chleba, gdzie zamiast ośrodka, włożyliśmy resztę wątroby jelenia, oprócz tego mieliśmy puzdro wody i wódki. Było to dostateczne do naszej uczty.
W czasie naszego śniadania pod zieleniejącym dębem i gdy się nasz koń pasł pączkami które bardzo lubił, spostrzegliśmy z tuzin sępów odbywających dziwaczne ewolucye. Co chwila powiększała się ich liczba, i z dwunastu wkrótce doszło do dwudziestu kilku. Zdawało się że w swym locie, ścigają człowieka lub zwierzę zatrzymujące się chwilowo. I one wtedy zatrzymywały się, niektóre spuszczały się aż do ziemi, a potem podlatywały jakby zalęknione. Widocznem było, że się coś nadzwyczajnego działo na łące o ćwierć mili od nas.
Wziąwszy moją strzelbę i zoryentowawszy się według zarośli dębowych z pośrodka których wystrzeliwała wielka sosna, podobna do ogromnej dzwonnicy, sunąłem na łąkę. Nie obawiałem się ażebym zbłądził. Dość było wznieść oczy, lot sępów prowadził mnie. Ten lot coraz bardziej stawał się zajmującym; z rozmaitych stron widnokręgu, nadlatywały ptaki tego gatunku. Było to coś cudownego w tym silnym i potężnym locie, szybkim jak kula, i do którego raz wprawiony ptak, zdawał się nie potrzebować robić żadnego poruszenia. Poczem przybywszy do głównej grupy, każdy sęp zdawał się doznawać tegoż samego podziwu i przyłączał się do dramy, jaka się odbywała lub miała odbywać.
Ponieważ lot sępów nie był szybkim gdy się z sobą złączyły; a nadto gdy się kręciły w kółko wznosząc i spuszczając kolejno, widocznie zatem ich wyprzedzałem; w tym nagle lot ich przestał być postępowym i zamienił się w końcu na miejscowy; wydawały piskliwe wrzaski, biły skrzydłami i okazywały wielką ruchliwość. Byłem wtedy o sto kroków zaledwie od miejsca, na które w każdej chwili gotowe się były rzucić. Było to w największej gęstwinie; podniosłszy się na palcach, zaledwie głowa moja dosięgnąć mogła szczytu trawy, lecz jak nadmieniłem, grupa sępów przewodniczyła mi, szedłem więc dalej.
Z drugiej strony, spostrzegłem Tilliego który wlazłszy na drzewo przemawiał coś do mnie; lecz nie mogłem go dosłyszeć i dawał mi znaki których niezrozumiałem, Ze stanowiska swego zdawało się, że widział scenę która się odbywała i do której, wołania jego i znaki zdawały się mnie prowadzić. Ponieważ byłem tylko o 50 kroków od miejsca widowni, szedłem dalej z nabitą bronią, przygotowany do dania ognia na wszelki wypadek. Uszedłszy ze dwadzieścia kroków dalej, zdawało mi się słyszeć jęki, poczem poruszenia towarzyszące walce, jednocześnie sępy wznosiły się, kręciły, opuszczały, wydając wrzaski rozpaczliwe.
Zdawało się że jakiś grabieżca którego się niespodziewali, odbierał im zdobycz, na którą mieli prawo liczyć i którą za swoją uważali. — Na ten hałas, na te jęki wydające mi się tak blizkiemi, podwoiłem ostrożności, ciągle się zbliżając, odgadłem że byłem tylko o kilka kroków od miejsca widowni. Usunąwszy ostatnią zawadę, czołgając się jak jaszczurka, zatrzymałem się przed stratowaną trawą. Zwierz którego z pierwszego wejrzenia nie poznałem gatunku, leżał o 10 kroków odemnie, dyszący jeszcze przed skonem, służąc zarazem za barykadę człowiekowi trzymającemu fuzyę, którego spostrzegłem tylko wierzch głowy.
Ten człowiek, mając oko zwrócone na miejsce z którego miałem wypełzać, zdawał się oczekiwać na moje zjawienie, ażeby wypalić. Broń, głowa, oko zaiskrzone, wszystko to poznałem z pierwszego wejrzenia, powstawszy więc nagle zawołałem: — Ojcze Aluna! bez żarcików, do kata, to ja przecież. — Domyślałem się tego — odpowiedział Aluna opuszczając strzelbę: a więc tem lepiej, musisz mi dopomódz. Ale przedewszystkiem wypal do tych włóczęgów, albo nie dadzą nam chwili wytchnienia. I pokazywał mi na sępów wrzeszczących nad naszemi głowami. Wypaliłem w najliczniejszą gruppę, jeden z sępów ugodzony spadł wężykowało. Niezwłocznie inne wzbiły się w górę, nie tracąc nas z oczu.
Zapytałem Aluny, jakim sposobem mogliśmy się spotkać. Była to rzecz bardzo prosta; stosownie do mego zlecenia, udał się o świcie rozpoznać miejsce w którem strzeliłem do łosia; jak przewidziałem, zwierz był raniony, co łatwo było rozpoznać po śladzie farby, jaki pozostawił w swej ucieczce. Aluna udał się w trop za tym śladem.
Jako dobry myśliwy rozpoznał niezwłocznie, że zwierz nie tylko że był raniony, lecz nadto w dwóch miejscach, to jest w szyję i w zadnie udo. W szyję dla tego, ponieważ gałęzie w wysokości sześciu stóp zafarbowane zostały. W zadnie zaś udo dla tego, ponieważ gdy łoś przebywał miejsca piaszczyste, Aluna widział tylko ślady trzech nóg, czwarta zaś zamiast podpierania, wlokła się kreśląc na piasku niekształtne wyżłobienie, skropione kroplami farby. Wniósł więc zatem, że zwierz tak dalece raniony, nie może ubiedz daleko, puścił się za nim w pogoń.
O ćwierć mili prawie, spostrzegł stratowaną trawę i obficie zbroczoną farbą, zwierz wycieńczony na siłach zatrzymał się na chwilę. Za zbliżeniem się Aluny dopiero powstał i biegł dalej. Wtedy także sępy, według swego zwyczaju, gdy zwierz jest ranny, ścigały go dopóki nie padnie. Ten to lot, którego przyczyny nie pojmowałem, wiódł mnie równie jak Alunę, znającego tajemnicę jego. Nieszczęściem dla sępów, w chwili, gdy sił pozbawiony łoś miał się już powalić i gdy miały się rzucić na niego, ażeby rozszarpać żywcem, Aluna nadszedł i nie chcąc nadaremnie tracić naboju podciął mu goleń. Ztąd jęki i to poruszenie, które dosłyszałem nie mogąc dójść przyczyny.
Łowy nasze pomnożyły się o jedną sztukę, która ważyła więcej jak wszystkie inne.