Kalifornia (Dumas)/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kalifornia |
Wydawca | Drukarnia Gazety Codziennej |
Data wyd. | 1854 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennej |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wojciech Szymanowski |
Tytuł orygin. | Un Gil Blas en Californie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niepodobieństwem było ładować więcej na naszego konia; niósł bowiem tyle ile mu sił starczyło. Spostrzegliśmy z dala wóz jadący z Santa-Rozy do Sonomy. Zgodziliśmy się z woźnicą o przewiezienie naszego łosia za dwa piastry. Wieczorem miał wrócić do Santa-Rozy, a zarazem przyprowadzić naszego konia, z którego ładunek miał być złożony w Sonomie dla przeniesienia na statek. Aluna zaś odbierze go w drodze, gdzie będzie oczekiwał polując.
Szliśmy dalszą drogą z Tiiliem. O pierwszej po południu stanęliśmy w Sonomie. Nasz statek stał przy brzegu. Przy pomocy kilku ludzi przenieśliśmy zwierzynę na statek. Wiatr dął północno wschodni, a tym samym był pomyślny do przeprawy przez zatokę, rozwinęliśmy żagiel; w trzy godziny byliśmy w San-Francisco. Była czwarta po południu. Pobiegłem do głównych jatek, gdy tymczasem Tillier pilnował zwierzyny, pokrywszy ją trawą i liśćmi.
Udałem się do rzeźnika amerykanina utrzymującego jatkę w San-Francisco. Powiedziałem mu co mnie do niego sprowadza. Jeleń w San-Francisco zwykle płaci się od 60 do 80 piastrów, koza od 30 do 35 piastrów, zając od 6 do 8 piastrów, kuropatwa piastra, wiewiórka 50 su. Nie było stałej ceny na łosia. Zdaje się, że to był pierwszy dostawiony do jatek w San Francisco. Zrobiwszy obrachunek za 1,500 funtów mięsa, dostaliśmy 300 piastrów.
Tegoż wieczora jeszcze wyjechaliśmy z powrotem. Robiąc dzielnie wiosłami, stanęliśmy w Sonomie około 1-ej z rana. Położyliśmy się w łódce i spaliśmy do 5-ej. Poczem puściliśmy się w drogę, dla połączenia się z Aluną. Tym razem zwróciliśmy się cokolwiek na prawo, gdzie trawa była niższą i gdzie łatwiej było polować. Wysunęło się 7 lub 8 kóz, z których dwie ubiliśmy. Wyuczyliśmy się starannie paproszyć zwierzynę od Aluny, co jest niezbędnem w klimacie tak gorącym jak w Kalifornii.
Wybraliśmy w gęstwinie dębów miejsce dla przechowania naszych kóz świeżo, i zawiesiliśmy je dość wysoko dla zabezpieczenia od szakali. O jedenastej stanęliśmy w obozowisku. Przybywszy tam spostrzegliśmy zawieszonego jelenia i kozę na dębie. Aluna ze swej strony nie tracił czasu. Ponieważ gorąco było dokuczliwe mniemaliśmy przeto, że drzymał; dla tego też zbliżyliśmy się na palcach. W istocie obwinięty był w ponszo i spał wybornie.
Lecz coś także razem z nim spało otulone w ponszo. Był to wąż grzechotnik, szukający ciepła w wełnianej odzieży, Aluna spał na prawym boku. Przypuściwszy, żeby się obrócił we śnie na bok lewy, przycisnął by węża, któryby go nieochybnie ukąsił. Staliśmy Tillier i ja u wejścia namiotu, ledwie oddychając, mając zwrócone oczy na gada jadowitego, nie wiedząc co począć. Za najlżejszym szelestem, Aluna mógł się poruszyć, a to poruszenie stałoby się przyczyną śmierci jego.
Aluna, jak nadmieniłem spał na prawym boku obwinięty w ponszo. Wąż zaczołgał się do niego, ogon i część niższa ukryte były w fałdach płaszcza, część wyższa zwinięta w kłębek wystawała jak gruba lina, a nakoniec sama głowa zagłębiała się pod szyję śpiącego. Tillier obszedłszy w kółko stanął w głowie Aluny i włożywszy lufę pomiędzy kłęby gadu, przysposabiał się przez szybkie poruszenie, odrzucić węża zdala od niego. Jednocześnie, wydobyłem nóż myśliwski, który nosiłem przy sobie i gotów byłem przeciąć węża.
Dałem znak Tilliemu że czekałem. Natychmiast fuzya sprawiła skutek sprężyny i odrzuciła węża do płótna naszego namiotu. Nie trafiłem w niego, gdy padł na ziemię. Wąż podniósł się na ogonie świszcząc; przyznać muszę, że widząc oczy jego martwe zaiskrzone jak rubiny, paszczę otwierającą się bezmiernie, krew skrzepła w mych żyłach.
Jednakże ten szelest przebudził Alunę. Z pierwszego rzutu oka nie pojął bezwątpienia co znaczył Tillier z swoją fuzyą, a ja z moim kordelasem; lecz widok węża objaśnił mu wszystko. Ah, gadzie ziemi! rzekł on z niewymowną pogardą. I wyciągnąwszy swoją rękę, pochwycił węża za ogon, zakręcił nim dwa lub trzy razy jak procą i roztrzaskał mu łeb o kołek naszego namiotu. Poczem ze wstrętem odrzucił go na kilkanaście kroków, sam zaś udał się do strumyka, umył sobie ręce, otarł je o liście dębowe i po*wrócił do nas mówiąc:
— Jakże sprzedaż się powiodła? Tillier i ja zbledliśmy jak trupy. Tillier podał mu worek; Aluna odliczył piastry, rozdzielił je na trzy równe części i z widocznem zadowoleniem włożył swoje sto piastrów do małego woreczka skórzanego, zawieszonego u pasa.
Odtąd Aluna pozyskał nasz szacunek na jaki zasługiwał. Było to więcej jak szacunek, albowiem nie przypisywaliśmy udziału przywyknienia; być może, iż w początkach swego życia awanturniczego był równie bojaźliwym jak my; być może widok węża grzechotnika bardziej go zatrwożył po raz pierwszy jak nas; lecz nabył przywyknienia, a przywyknienie oswaja ze wszystkiem, nawet i z widokiem śmierci. Bo w istocie w swych wycieczkach na Wschód, w wędrówkach wewnątrz kraju nieznanego nawet dzisiaj, rozciągającego się pomiędzy dwoma drogami, po których podróżują karawany, z których jedna wiedzie od Jujora piramid do Sant Louis-Missuri, a druga z Monterey do Santa-Fe; w tych rozległych obszarach gdzie rzeki bez ujścia giną w piaskach, tworząc przy spływie bagniska nasycone solą, wśród których błąkają się ludzie i zwierzęta zarówno dzikie, Aluna przywykł do wszystkich niebezpieczeństw.
Co do wężów grzechotników, Aluna zapoznał się z niemi tym sposobem: Pewnego wieczora na lewym brzegu Rio-Colorado w kraju Indyan Navajos, naprowadziwszy na drogę dwóch misyonarzy i anglika, którzy się zbłąkali, Aluna nie cierpiący dróg utorowanych, skręcił galopem swego konia na łąkę; przybywszy nad brzeg małego strumyka, zamuślił tam noc spędzić, rozkiełznawszy konia, rozłożył skórę borsuka, siodło zaś umieścił pod głowę, poczem chcąc przysmażyć kilka kawałków mięsa daniela, równie jak dla spłoszenia dzikich zwierząt rozniecił ogień, wypieliwszy trawę w miejscu przeznaczonem na ognisko, ażeby nie zapalić łąki.
Zapaliwszy ogień, położył mięso na węglach, poczem sądząc że mu nie wystarczy drzewa na całą noc, spostrzegłszy wielką sosnę na przeciwnym brzegu strumyka, otworzył swój nóż meksykański chcąc urąbać kilka gałęzi, i rozpędziwszy się przeskoczył na drugą stronę strumyka. Lecz noga jego pośliznęła się o jakąś istotę żyjącą i usunęła się. Aluna padł na znak. I jednocześnie spostrzegł nad trawą wznoszący się łeb węża grzechotnika i w tejże chwili dotkliwy ból w kolanie dał mu poznać że był od niego ukąszony.
Pierwsze uczucie jakiego doznał był gniew. Aluna rzucił się na gada i swym nożem meksykańskim rozpłatał go na trzy lub cztery części. Ale był ranionym i według wszelkiego prawdopodobieństwa, ranionym śmiertelnie. Nie warto było przeto zająć się rąbaniem drzewa, bo nim by ogień wygasł, Aluna byłby umarł.
Powrócił zatem smutny, posępny odmawiając modlitwę, którą uważał za ostatnią, usiadł przy ogniu, gdyż zdawało mu się iż zimne dreszcze przechodziły po jego ciele. Aluna ukąszony przez grzechotnika leżał na brzegu strumyka, rozmyślając o ostatnich chwilach z nogą nabrzmiałą i siniejącą. W tym przypomniał sobie — i Aluna nie wątpił że to przypomnienie winien był skuteczności swej modlitwy, przypomniał sobie mówię, że wyrywając trawę z miejsca przeznaczonego na ognisko, wyrwał także kilka stóp ziela zwanego przez Indyan zielem wężowem.
Zebrawszy siły zaczołgał się do miejsca w którem przypomniał sobie że widział to ziele. Rzeczywiście w obrębie dwóch lub trzech stóp Aluna wyrwał to ziele z korzeniem. Obtarłszy i obmywszy swój nóż zbroczony krwią węża i żując jeden korzeń, nie chcąc tracić czasu pokrajał resztę na małe kawałki, które ugotował w srebrnej filiżance ofiarowanej mu przez Anglika, za wyprowadzenie na drogę. Następnie słysząc kilkanaście razy od Indyan, jak postąpić należy, przyłożył przeżuty korzeń do dwóch ran nogi, było to pierwsze opatrzenie.
W tymże czasie, korzenie gotowały się w srebrnej filiżance, i tworzył się płyn ciemno-zielony, wydający mocną woń alkaliczną. W takim stanie ten napój był nieznośny do picia, lecz Aluna rozczynił go wodą i pomimo odrazy, wychylił całą filiżankę. Był też czas potemu. Zaledwie bowiem wypił dekokt, zawróciło mu się w głowie, ziemia ruszała się pod nim, niebo sine kręciło się nad nim; wschodzący księżyc wydawał mu się ogromną głową ściętą, w krwi broczącą. Westchnął głęboko i padł bez czucia na skórę borsuka. Nazajutrz o świcie, Aluna przebudzony został przez konia, który nie pojmując przyczyny snu pana swego, lizał twarz jego. Ocknąwszy się nie mógł sobie przypomnieć co się stało w nocy. Doznawał ogólnego ociężenia, uczucia głuchej boleści, głębokiego znużenia i coś podobnego do cząstkowego obumarcia, ogarnęło całą część niższą ciała jego.
Wtedy przypomniał sobie co mu się przytrafiło. Z najżywszą niespokojnością przysunął do siebie ranioną nogę, zdjąwszy spodnie szukał rany pod kataplazmem zżutego korzenia, który przymocował chustką. Rana była czerwoną i noga zaledwie nabrzmiała.
Wtedy powtórzył operacyę poprzednią, znów zaczął żuć korzeń zbawienny, lecz tym razem pomimo woni alkalicznej, pomimo smaku terpentyny, przemógł na sobie, że sok połknął. Poczem przyłożył świeży kataplazm w miejsce dawnego. Następnie nie mając dość siły, ażeby się dostać do cienia, zsunął się pod swą skórę borsuczą, zamiast na niej leżyć.
Tak pozostawszy zaczął się pocić i w tym stanie przetrwał do godziny 3-ej po południu. O trzeciej poczuł, że może dójść do strumyka dla obmycia nogi, i wypił kilka łyków świeżej wody. Lubo głowa była ciągle ociężałą, lubo puls okazywał uderzenia gorączkowe, Aluna czuł się daleko lepiej. Zawoławszy na swego konia, który przybiegł na to wezwanie, osiodłał go, zwinął skórę borsuczą, zabiał z sobą zapas ziela wężowego i wdrapawszy się z wielkiem wysileniem na siodło, wypuścił swego wierzchowca w kierunku wioski naważojskiej, odległej o 5 lub 6 lieu.
Mieszkańcy tej wioski bardzo go lubili, był zatem dobrze przyjęty. Stary Indyanin podjął się go wyleczyć, a ponieważ już powracał do zdrowia, to wyleczenie wkrótce nastąpiło. Odtąd Aluna uważał ukąszenie grzechotnika jako zwykły przypadek. Nosił jednak zawsze przy sobie w woreczku skórzanym zapas ziół i korzeni ochronnych.
Aluna powtarzał często podnosząc głowę z poruszeniem melancholijnem: — W tym czasie, gdy byłem szalonym. Nie mogliśmy się nigdy dowiedzieć o jakiem szaleństwie chciał mówić. Co do mnie sądziłem i dopóki się nie przekonam będę ciągle utrzymywał, że u Aluny wyrazy: w tym czasie, gdy byłem szalonym, znaczyły po prostu: w tym czasie, gdy byłem zakochanym.
Z innych urywków rozmów, któreśmy prowadzili wieczorami, zdawało mi się domyślać jak nadmieniłem, że Aluna był zakochany i że utraciwszy przedmiot swej miłości, dostał splenu, który go doprowadził do wrot szaleństwa. Jakim sposobem utracił tę kobietę? To była dla nas zagadką, gdyż Aluna nigdy nic stanowczego w tym względzie nie wyrzekł i mógłbym tylko moje domysły przytoczyć.
Słowem, gdy Aluna był szalonym lub głupim, mieszkał podówczas w okolicy gór rzek i wiatrów, nad brzegami Arkansasu; zaczął tam stawiać chałupę. Ta chałupa rozpoczęta w epoce jego miłostek, pozostała nieukończoną; bywała zaledwie przymknięta okienicami i miała drzwi zasuwające się skoblem.
Pewnej nocy, po długiej nieobecności, wróciwszy, zastał drzwi otwarte, zdawało mu się że stóg maisu który ułożył w kącie izby i który dochodził do powały, znacznie się zmniejszył. Mało go obchodził ten zapas maisu, albowiem był zbytecznym dla niego, gdyż zawsze był gotów dzielić się ze swymi sąsiadami; lecz Aluna nie lubił ażeby przywłaszczano sobie jego dobytek, nie uprzedziwszy go o tem, i kradzież uważał jedynie za rodzaj pogardy, jaką złodziej okazuje skradzionemu. Z tego też względu Aluna wielce się rozgniewał. Złodziej pozostawił drzwi otwarte, a zatem zamyślał wrócić.
Aluna położył się, umieściwszy przy sobie topor ciesielski, a za pasem miał nóż meksykański i tak oczekiwał złodzieja. Ale dla Aluny, równie jak dla każdego człowieka prowadzącego czynne życie, sen chociaż najkrótszy, jest niezbędnym. Ztąd też pomimo wszelkiej usilności ażeby nie zasnąć, Aluna zdrzemnął się.
Wśród nocy, przebudził się. Zdawało mu się że przerzucano zuchwale w stogu maisu, suche liście szeleściały pod tłoczeniem. Bezwątpienia złodziej nie raczył nawet spojrzeć na łóżko, w mniemaniu że Aluna nie wrócił; zabierał więc mais swobodnie. To się zdało cokolwiek zuchwałem Alunie, który zawołał po hiszpańsku: — Kto tam jest?
Szelest ucichł, lecz żaden głos nie odpowiedział. Aluna podniósł się na łóżku i gdy złodziej zachowywał milczenie, ponowił zapytanie w języku indyjskim, lecz i na to nie otrzymał odpowiedzi. To milczenie strwożyło go nieco; ten co wszedł do chaty, miał zapewne zamiar wyjść niepoznany. Zdawało się że stąpał zwolna i z cicha, jak człowiek który nie chce być dosłyszanym, lubo od czasu do czasu oddech jego, nad którym nie mógł panować, równie jak nad stąpaniem, wyjawiał obecność jego.
Zdawało się nawet Alunie że kroki jego zamiast zwracać się ku drzwiom, zbliżały się do niego. Wkrótce znikła wątpliwość, złodziej chciał natrzeć na niego zbliżając się do framugi, służącej mu za alkowę. Aluna przysposobił się do walki.
Ponieważ ta walka miała być osobistą, wziął przeto nóż w lewą rękę, a siekierę trzymał w prawej. Wkrótce poczuł raczej jak widział, że przeciwnik jego był o parę kroków od niego. Wyciągnąwszy rękę namacał skórę szorstką i zarosłą. Nie można było wątpić, że złodziejem był niedźwiedź.
Aluna cofnął się szybko; lecz za nim była ściana, potrzeba zatem było chcąc nie chcąc stoczyć walkę. Aluna, nie lubił ustępować, a przytem, jak sam mówił, było to w czasie w którym był szalonym i w którym każde niebezpieczeństwo było dla niego obojętnem, pragnąc jak najrychlej zakończyć życie. Podniosłszy siekierę, opuścił ją z całym zamachem z góry do dołu na chybił trafił, zdając się na przypadek lub na Opatrzność. Siekiera natrafiła na jedną łapę niedźwiedzia i zadała jej szeroką ranę.
Otrzymawszy cios, niedźwiedź przerwał milczenie, ryknął przeraźliwie i drugą łapą pochwyciwszy Alunę za żebro, przyciągnął go do siebie. Aluna zdążył tylko podkładając rękę pod łapę niedźwiedzia, przycisnąć rękojeść swego noża o ładownicę meksykańską. Ztąd wynikło że im silniej niedźwiedź przyciskał Alunę do siebie, tym głębiej nóż zapuszczał się w piersi jego. W tymże czasie, Aluna prawą ręką uderzał w nozdrze niedźwiedzia rękojeścią okutą swej siekiery.
Ale niedźwiedź ma twardą skórę; przez długi czas nie wiedział o tem że się sam zabija przyciskając Alunę do siebie. — Aluna nawet czuł, że te uściski są cokolwiek przykre, gdy szczęściem nóż przeniknął we wnętrzności. Niedźwiedź ryknął boleśnie i odrzucił Alunę na stronę.
Wyrzucony z gwałtownością o jakiej nie miał wyobrażenia, Aluna byłby się rozbił na miazgę o ścianę gdyby przypadek nie był go popchnął w drzwi otwarte za któremi padł o dziesięć kroków. Padając Aluna upuścił siekierę, a ponieważ zostawił nóż w ciele niedźwiedzia, przeto był zupełnie rozbrojony.
Szczęściem wyciągnąwszy rękę natrafił na kół dębowy śpiczasty jak dziryt, przysposobiony wraz z innemi na ogrodzenie około domu. W ręku człowieka tak silnego jakim był Aluna, była to broń prawie tak groźna jak maczuga Herkulesa. Wkrótce też musiał jej użyć, albowiem zwierz rozjuszony zadanemi ranami, ścigał go mrucząc zewnątrz chaty. Aluna nie dbał o życie, lecz nie chciał umierać śmiercią jaką mu zagrażał zwierz drapieżny. Zebrawszy więc wszystkie siły i gdy chodziło o śmiertelną walkę, okładał niedźwiedzia razami mogącemi potrzaskać kości odyńca.
Lecz niedźwiedź odpierał część razów mu zadawanych z zręcznością najbieglejszego szermierza, usiłując pochwycić pal z rąk Ałuny, co byłoby mu się prędzej udało gdyby nie miał jednej łapy zranionej, i co nakoniec mu się udało. — Pochwyciwszy go, Aluna nie opierał się więcej i puścił, co właśnie uczynił wtedy gdy niedźwiedź miał go wydrzeć gwałtownie; niedźwiedź spodziewając się oporu, upadł na wznak. Aluna korzystając z tej okoliczności poskoczył do swej chaty i zatrzasnął drzwi za sobą, ale niedźwiedź nie dał mu spokoju; powrócił do drzwi prawie jednocześnie gdy Aluna je zamykał, i obaj przedzieleni drzwiami wysadzonemi z zawiasów, mieli się wtoczyć do izby.
Wtaczając się, Aluna pochwycił siekierę która mu upadła z ręki i ze wszystkiego robiąc sobie puklerz, równie jak ze wszystkiego tworząc broń sobie, ustawił drzwi i ukrył się za niemi, wtedy niedźwiedź pochwycił je w obie łapy; na to też właśnie czekał Aluna, opuścił drzwi i zręcznem cięciem siekiery zranił mu drugą łapę.
Okaleczony w obie łapy, mając nóż zatopiony w piersiach, niedźwiedź przekonał się że jest pokonany i zamyślał o odwrocie. — Tego też pragnął Aluna. Kierował się w izbie tak ażeby się dostać do swej strzelby której dotąd nie mógł użyć; namacawszy ją ręką, pochwycił, odwiódł kurek, stanął naprzeciw drzwi cokolwiek zewnątrz. W tej chwili księżyc wyszedł z za obłoków, jakby dopomagając Alunie ażeby trafnie wycelował.
Niedźwiedź wahał się, czy ma wyjść z izby, lecz nakoniec obrał postanowienie i z okropnym rykiem ukazał się w drzwiach. — Aluna stał z strzelbą w ręku.
Niedźwiedź musiał się podnieść na tylne łapy do walki. Właśnie też na to czekał Aluna, cofnąwszy się o krok, wypalił w stronę przeciwną tej w której był nóż zatopiony. Niedźwiedź cofnął się o parę kroków i padł na znak. Kula ugodziła go w serce. Lubo to był czarny niedźwiedź, był prawie wzrostu niedźwiedzia brunatnego i ważył 800 funtów.
Prawdopodobnie, że gdyby Alana miał do czynienia i niedźwiedziem brunatnym, rzecz ta inny by obrót przybrała; niedźwiedź bowiem brunatny używa w walce zębów i pazurów, gdy przeciwnie czarny ich nigdy nieużywa. Usiłuje tylko pochwycić nieprzyjaciela w swoje objęcia, przyciska go do siebie i druzgocze ma kości. Łatwo pojąć co znaczyły nasze polowania na daniele, kozy i jelenie, dla człowieka przywykłego do łowów opisanych.
A przytem Aluna uniknął wiele niebezpieczeństw, które w porównaniu z przytoczonemi, wydawały mu się zwyczajnemi przypadkami. Te niebezpieczeństwa pozostawiły ślady w jego umyśle, lecz mówił o nich bez trwogi, będąc gotowym narazić się na nie bez wahania, jeśliby się sposobność nadarzyła.
Ale nie tak się rzecz miała, gdy mówił o niebezpieczeństwach jakich doznał nad brzegami Rio-Colorado i na bagnach części wschodniej Teksasu, gdzie utracił parę koni, które rozszarpane zostały przez aligatorów i karawanów.
Wiadomo nam dokładnie co jest aligator; lecz wątpię czy uczeni, a nawet naturaliści słyszeli o karawanie; co do mnie, nie chciałbym zaręczyć, że karawana istniała tylko w wyobraźni Aluny. Jakkolwiek bądź, karawana była dla tego człowieka bez trwogi, co strachy dla naszych dzieci.
To zwierzę ma się znajdować w wschodniej stronie Teksasu, na obszernych bagniskach, przedstawiających widok stałej łąki, a które wszakże są jeziorami bezdennemi, w których koń i jeździec znikają w kilka sekund. Pośród tych okropnych otchłani są jednakże drogi utorowane przez kępy trzcin; te drogi znane są Indyanom i krajowcom, lecz jak je rozpoznać? Zapewne i oni sami z trudnością by to wytłomaczyć mogli; obcy zaś nieochybnie tam zginie.
Oprócz tego niebezpieczeństwa, zagraża jeszcze drugie. Na tych łąkach miejscami wznoszą się kępy rozległe na 15 lub 20 stóp średnicy. Jeżeli podróżny zanim się odważy postąpić przypatrzy się uważnie, cofnie się zatrwożony, gdyż ujrzy rozliczne pierścienie wijące się na tych kępach węży nieznanych na łąkach i gnieżdżących się na tych kępach liścianych.
Te gady są to: monkanin wodny, jaszczurka brunatna, czarny kongo ze łbem czerwonym, trzy rodzaje wężów, których ukąszenie jest śmiertelne i ich skutki zabójcze objawiają się daleko gwałtowniej niż jadu grzechotnika. Ale ukąszony przez te gady jeszcze może się uważać za wybranego w porównaniu z tym, który jest wystawiony na dotknięcie ogona aligatora lub zęba karawana.
Te dwa potwory żyją, jak mówiliśmy w tych jeziorach bezdennych. — Zaledwie koń utknie w bagnisku, już zginął, przez chwile szamocze się z zaiskrzonym wzrokiem, najeżoną grzywą, parskającemi nozdrzami, w tem błocie w którem pływać nie może, poczem zatrzęsie się boleśnie; bo ciągnie go cóś w otchłań z siłą nie przezwyciężoną; wtedy widać jak znika stopniowo, walcząc, przeciw skrytemu wrogowi, którego tylko czasem widać ogon zakrzywiony i najeżony łuskwinami i narościami błyszczącemi wśród błota. Bo wiedzieć należy że bronią zaczepną i odporną aligatora jest jego ogromny ogon zakrzywiony w pół kole, łączący się z paszczęką.
Biada temu, kto przez nieostrożność lub przypadkowo może być dosięgnionym przez ten okropny ogon. Obrzydły płaz pogania tym ogonem zdobycz swoją, którą chce pochłonąć i popycha ją ku swej paszczęce, która w tej chwili gdy ogon działa, roztwiera się w całej obszerności, dla przyjęcia zdobyczy popychanej przez ogon i którą te okropne paszczęki druzgoczą w oka mgnieniu. A jednak plantatorowie Teksyańscy i Nowo-Meksykańscy oraz okolic sąsiednich, wydobywają z aligatorów tłuszcz, służący do smarowania kół młyńskich.
Bo też w porze polowania na aligatory, to jest około połowy jesieni, te płazy zdają się same dążyć na swą zagładę. Opuszczają swoje jeziora błotniste, albo rzeki bagniste, obierając cieplejsze zimowiska. Wtedy kopią jamy pod korzeniami drzew i same pokrywają się ziemią. W tej chwili tak dalece gnuśnieją, że przestają być strasznymi.
Murzyni polujący na nich, odcinają im ogony jednem cięciem siekiery, a ten okropny cios zaledwie zdaje się ich przebudzać. Po oddzieleniu ogona, płatają ich ciała w sztuki i wrzucają do ogromnych kotłów; wtedy w miarę wrzenia wody, tłuszcz występuje na wierzch, i murzyn zbiera go warząchwią. Zwykle jeden człowiek zajmuje się zabijaniem aligatorów, gotowaniem ich i zbieraniem tłuszczu.
Widziano murzynów ubijających do 15 aligatorów dziennie i nigdy nie słyszano ażeby w tej porze roku byli od nich ranieni.
Co do karawany, to znów co innego; ten gad jest daleko szkodliwszym i okropniejszym jak aligator; nikt go nie widział jednakże żywym, i nie służy do żadnego użytku, choćby go nawet widziano. Jednakże ponieważ przy osuszaniu bagien, przy odwróceniu koryta rzek, natrafiano na zdechłe, przeto wiadoma jest ich postać. Jest to olbrzymi żółw, którego skorupa ma 10 do 12 stóp długości a 6 szerokości, głowa zaś jego i ogon podobne są do aligatora. Ukryty w bagnie jak formica-leo w piasku, czycha na zdobycz; paszcza jego otwarta, gotowa jest pochwycić łup, który jej przypadek zeszłe.
Przed temi okropnemi potworami Aluna dwa razy się chronił, oddając im na pastwę konia swego, który zniknął zdruzgotany w niewidomej paszczy.
Pewnego dnia wszakże, oficerowie inżynierów Amerykańskich, zajmujący się rozmiarem pomiędzy Meksykiem i Nowym Orleanem, będąc widzami jak jeden z ich towarzyszy stał się ofiarą karawana, postanowili wraz z rolnikiem, u którego mieszkali i gdzie także bawił Aluna, wydobyć za jaką bądź cenę, jednego z tych potworów z otchłani, w której żyją.
W tym celu zrobili następujące przygotowania do tego osobliwego połowu. Kotwicę małej szalupy przyczepili do łańcucha długiego na stóp 30 do 40, u samej zaś kotwicy zawieszono jagnię dwu-tygodniowe jako przynętę. Kotwicę z jagnięciem wrzucono w bagnisko, koniec zaś łańcucha przytwierdzony był do drzewa. Murzyn stał przy tej wędzie. Nazajutrz wieczorem nadbiegł z zawiadomieniem, że karawana pochwyciła zdobycz, a wstrząśnienia kotwicy którą pochłonęła według wszelkiego prawdopodobieństwa, były tak silne, że wzruszały dębem.
Było już zbyt późno, ażeby tegoż wieczora można było co przedsięwziąść przeciw karawanie, i trzeba było odłożyć do rana wydobycie potworu z jamy bagnistej.
Nazajutrz o świcie wszyscy się zebrali na stanowisku. Łańcuch był tak dalece wyciągnięty, że kora drzewa w miejscu, w którem był obwiązany przepiłowaną została. Zaczepiono liny do łańcucha a do nich zaprzężono parę koni.
Konie podniecone biczem, dokładały wszelkiej usilności do wydobycia karawany z otchłani, lecz nadaremnie; zaledwie krok postąpiły, gdy znów przyciągnięte nieprzezwydciężoną siłą cofać się musiały.
Wledy zważywszy, że konie nie podołają tej pracy, rolnik posłał po parę najsilniejszych wołów swoich; zaprzężono je obok koni i podniecano podobnie jak pierwsze: mniemano, że ich wysilenie osiągnie pożądany skutek; przez chwilę na powierzchni bagna trzęsącego się od spodu, ujrzano końce paszczęki potworu; lecz w tym kotwica gwałtownie rozstrzaskana podskoczyła z bagna na brzeg. Jedna z jej odnóg była złamaną, na drugiej, pokrzywionej, osadzone były kawałki mięsa i kości paszczęki potworu. — Ale sam potwór nie był widziany i można było domyśleć się z plusku na bagnie, że zanurzył się głęboko w otchłani ruchomej i bezdennej.
Te okropne stworzenia wzbudzały trwogę w naszym towarzyszu Alunie, a przecież gdy mówił o tych potworach prawie bajecznych, objawiał raczej uczucie wstrętu jak obawy.
W innym dniu (działo się to u podnóża gór skalistych, pomiędzy tymże podnóżem a jeziorem, któremu dotąd żaden z podróżnych nie nadał nazwy) Aluna ścigany przez Indyan, mając kurek swej strzelby zepsuty, widząc, że koń jego upada na siłach, i wnosząc, że Indyanie na świeżych koniach zapewne go dogonią, postanowił korzystać z ciemności nocy szybko zapadającej, przez wybieg, z którego, jeżeli kiedykolwiek znajdzie się w ostateczności, nieomieszka korzystać.
Wybieg ten był bardzo prosty; wypuścił bowiem samego konia a sam pozostał; a ztąd im bardziej Indyanie zbliżać się będą do konia, który bez jeźdźca podwoi szybkość, tem dalej będą się znajdować od jeźdźca.
W skutku tego, zwrócił się do lasku sosnowego i oswobodziwszy nogi ze strzemion, w chwili gdy przejeżdżał pod jednem drzewem pochwycił za grubą gałąź i zawiesił się na niej, koń dalej pędził. Aluna zaczepił się nogami na tej samej gałęzi, którą rękami obejmował, i w kilka chwil potem dostał się na środek drzewa.
Kilkunastu dzikich przejechało cwałem. Aluna widział ich i słyszał, lecz żaden z nich nie widział jego. Gdy się oddalili, Aluna zeszedł z drzewa i szukał miejsca na nocleg Po kilku chwilach wynalazł pieczarę; których jest mnóstwo przy podnóżu gór Skalistych; ta jaskinia łączyła się z ogromną pieczarą, rozległą lecz ciemną, ponieważ oświetlona była tylko przez wejście którem się dostał Aluna. Wczołgał się do niej jak wąż, i znalazłszy wielki kamień zatoczył go przed wejście, ażeby kto inny, człowiek lub zwierzę, nie dostał się do jaskini; otuliwszy się w swoje punszo, znużony niebawem zasnął.
Jakkolwiek mocny byt sen Aluny, mianowicie w pierwszych chwilach, zmuszony był jednak przebudzić się, ażeby się przekonać, co się działo w niższej części jego ciała.
To co koty wyrabiają z miotłą drapiąc ją swemi pazurami, działo się z nogami Aluny. Aluna wzruszył głową, upewnił się że mu się nie śni i zwęszył dwóch młodych jaguarów wielkości dużego kota, które przynęcone bez wątpienia wonią świeżego mięsa, igrały z nogami Aluny, i zatapiały pazury w miejscu, gdzie otwór spodni ogałacał nogi.
Domyślił się zatem że wszedł do jaskini, w której było legowisko jaguara i szczeniąt, że rodzice wyprawili się prawdopodobnie na łowy i nie omieszkają wrócić, a zatem najstosowniejszem było wyjść natychmiast. W skutku tego, podjąwszy strzelbę, zarzucił ponszo i już się gotował do odwalenia kamienia, zamierzając wydobyć się z sideł, w które dobrowolnie zapadł i wyruszyć w dalszą drogę.
Ale gdy kładł rękę na kamień, usłyszał o sto kroków może, wycie zwiastujące mu, że już było za późno, samica jaguara wracała, a powtórne wycie w odległości dwudziestu kroków, oznajmiało mu że szybko wracała. Jednocześnie przekonał się przez wstrząśnienie kamieniem, że zwierz pragnął dostać się do jaskini. Szczenięta ze swej strony odpowiadały matce miauczeniem, znaczącem zniecierpliwienie i pogróżki.
Aluna miał z sobą strzelbę, ale jakeśmy nadmienili, kurek był zepsuty, broń zatem była bezużyteczną. Jednakże Aluna potrafił z niej korzystać.
Oparłszy się tyłem o kamień dla utwierdzenia go w miejscu, pomimo natarczywości jaguarzycy z nadzwyczajną szybkością broń nabił. Jakkolwiek ta czynność była prostą w zwyczajnych okolicznościach, w obecnem położeniu wszakże nie była tak łatwą do wykonania. O dwie stopy od niego, za kamieniem wstrząsanym bezprzestannie przez wyjącą jaguarzycę tak słyszał jej potężny oddech, gdy zbliżała głowę do przestworów, będących między kamieniem a ścianami pieczary. — Jednego razu nawet jaguarzyca zadrasnęła go w ramię swemi pazurami. Lecz nic nie mogło odwrócić Aluny od czynności którą przedsięwziął. Nabiwszy broń, Aluna krzesał ogień dla zapalenia hubki. — Przy każdej iskrze powstającej z krzemienia, widział wnętrze jaskini napełnione kośćmi zwierząt pożartych przez jaguarów, a wśród tych kości, dwoje szczeniąt przypatrujących się jemu i wzdrygających się na widok iskier.
W tymże czasie samica usiłowała odwalić kamień zawalający wejście. Ale Aluna nabił swą strzelbę i zapalił hubkę, mógł zatem wystąpić zaczepnie. Odwrócił się utrzymując ciężarem swego ciała kamień, poczem wysunął lufę swej strzelby przez szczelinę w którą jaguarzyca wścibiła łeb i łapę. Spostrzegłszy ten przedmiot nieznany zbliżający się do niej i zagrażający, jaguarzyca pochwyciła go w zęby, usiłując, go skruszyć podobnie jak kości.
Na tę nieroztropność właśnie liczył Aluna. Zbliżył do zapału żarzącą hubkę, wypalił i jaguarzyca pochłonęła nabój, kulę, proch i ogień. Przytłumione wycie, po którem nastąpiło ostatnie tchnienie, oznajmiło Ałunie, że się pozbył swego wroga. Odetchnął swobodnie.
Ale ta spokojność krótko trwała. Gdy bowiem chciał się podnieść na nogi, nowe wycie, okropniejsze od poprzednich dało się słyszeć, jaguar nadbiegał na krzyki swej samicy. Szczęściem przybył zbyt późno ażeby mógł swoje usiłowania zjednoczyć z usiłowaniami samicy, lecz nadbiegł na czas, dla zatrudnienia na nowo Aluny.
Zresztą ponieważ Alunie powiodło się pomyślnie pierwszym razem, umyślił przeto użyć tego samego sposobu względem jaguara. Oparłszy się tyłem o kamień znów broń nabił. Jaguar zatrzymał się przez chwilę przy zwłokach samicy; zawył żałośnie, a następnie rzucił się na kamień.
Aluna przygotował się do krzesania ognia, gdy w tem spostrzegł iż w pośpiechu zgubił hubkę. Położenie jego było drażliwe, bez hubki nie można było otrzymać ognia, a bez ognia trudno się było bronić. Strzelba mogła tylko służyć za maczugę i nic więcej. Nadaremnie Aluna wyciągał ręce na prawo i na lewo nic nie namacał. Szukał także nogami, lecz pod nimi i w około były tylko kości i kamienie.
W tymże czasie jaguar trząsł kamieniem i oddech jego przenikał przez szczeliny; wyciągał łapę i dotykał nią ramienia myśliwego, na czole którego zimny pot występował. Czy to pochodziło z niecierpliwości lub obawy? Aluna, który był bardzo szczery, wyznał, że pochodziło z obu tyvh przyczyn.
Nakoniec Aluna przekonał się że poszukiwanie jego było nadaremne, bo jeżeli miał wynaleźć hubkę to chyba wśród dnia. Więc wybrał inny środek. Powiedzieliśmy że strzelba mogła mu służyć za lancę. Szło tylko o to, ażeby przytwierdzić stale nóż meksykański Aluny do końca lufy.
To było łatwem; myśliwy ma zawsze przy sobie rzemień, za pomocą którego zaczepia się na drzewie, jeżeli ma nocna niem przepędzić. Przywiązał zatem mocno swój nóż do końca lufy. Wtedy Aluna odwróciwszy się, oparł się ramieniem o kamień, ażeby w czasie poruszeń wymagalnych mógł mu służyć za przedpiersie.
Wnosząc z wstrząśnień kamienia, Aluna poznał, że miał do czynienia z przemożnym wrogiem. Nakoniec obrał postanowienie i w chwili gdy jaguar rzucił się na zawadę którą zamierzył usunąć, Aluna nadstawił swoją strzelbę jak żołnierz nacierający na bagnety. Jaguar zawył.
W tem coś trzasło, strzelba wyrwana z rąk Aluny potoczyła się o parę kroków od niego, i zwierz oddalił się wyjąc.
Aluna podniósłszy broń przyjrzał się jej. Noź był złamany w 2/3 i pozostało tylko ostrze na półtora cala od rękojeści; reszta pozostała w ranie którą zadała. Ztąd pochodziło wycie, ztąd też wynikła ucieczka jaguara. Ta ucieczka była bardzo pożądaną dla Ałuny; mógł bowiem wytchnąć, gdyż zaczął tracić siły.
A najprzód korzystał z tego czasu, ażeby się oswobodzić od dwóch małych jaguarów, które mu dokuczały, drapiąc go, gdy miał do czynienia z ich rodzicami. — Pochwyciwszy je za tylne łapy, roztrzaskał im głowy o ścianę jaskini. Poczem, ponieważ miał wielkie pragnienie a gdy nie było wody, napoił się krwią jednego szczenięcia.
Najbardziej zaś zatrważała Alunę żądza snu, której zaczął doznawać; wiedział dobrze że po pewnym, przeciągu czasu ta żądza staje się tak przemożną, że potrzeba jej uledz, — Jeśli zaś zaśnie, jaguar może powrócić, odwalić kamień, albo utorować sobie otwór z boku, a w jednym lub drugim przypadku, napaść niespodzianie na śpiącego i rozszarpać jego.
O wyjściu zaś niepodobna było pomyślić, zwierz mógł się zaczaić w poblizkości i napaść niespodzianie na uciekającego. Umyślił zatem zasnąć w położeniu w jakiem pozostawał, to jest wsparty plecami o kamień zamykający wejście do jaskini; tym sposobem za najlżejszem wzruszeniem kamienia mógł się przebudzić.
Kamień nie ruszył się i Aluna spał wybornie do 2 ej po północy. O drugiej nad ranem, otworzył oczy, przebudzony szelestem który usłyszał w innym punkcie jaskini, gdzie zauważył poprzednio szczelinę. I w istocie dało się słyszeć pośpieszne drapanie, a małe kamyki spadające jak grad, wskazywały że w tym punkcie odbywała się zewnętrzna czynność. Nieszczęściem tym razem czynność ta miała miejsce w sklepieniu, wzniesionem na stóp dziesięć i Aluna nie mógł jej przeszkodzić.
Spojrzał na swoją strzelbę. Była bezużyteczną jako broń ognista, bezużyteczną jako lanca, ale mogła mu służyć za maczugę. Potrzeba było tylko w tym razie używać samej lufy, ażeby nie roztrzaskać nadaremnie kolby, a tem samem nie zepsuć broni. Odczepiwszy szybko nóż od lufy, ostrzem jego odszrubował zamek i kolbę. Poczem oczekiwał z natężonym wzrokiem, z bijąccm sercem, z podniesioną ręką. Widocznem było, że nie będzie długo oczekiwał.
Kamienie spadały w większej liczbie i większej objętości. Słychać było oddech zwierza przez szczeliny sklepienia. Wkrótce można było dostrzedz światło albo raczej noc. Noc oświecona była blaskiem księżyca, rzucającego pionowo promienie na otwór, który jaguar przebijał.
Chwilowo ten otwór, przez który Aluna mógł dostrzedz niebo jaśniejące gwiazdami, bywał szczelnie zamykany, zwierz bowiem chcąc się przekonać, czy był dostatecznym, wkładał w niego głowę. Wtedy promienie światła nie mogły przenikać, i w miejsce ich oraz w miejsce gwiazd świetnych, błyszczały jak dwa żarzące węgle, iskrzące ślepie jaguara.
Po niejakim czasie otwór się rozszerzył. Włożywszy głowę, zwierz wsunął swe barki, nakoniec głowa, barki i całe ciało przesunęło się i zwierz rzuciwszy się zewnątrz padł w milczeniu na cztery łapy wprost Aluny. Szczęściem ostrze noża pozostałe w boku jego, nie dozwoliło mu rzucić się bezpośrednio na szyję Aluny. Przez chwilę doznawał wahania lub bolu, ta chwila była dostateczną dla jego przeciwnika. Lufa strzelby opuściła się na głowę jaguara który leżał odurzony. Wtedy Aluna rzuciwszy się na niego, odłamkiem noża przeciął mu żyłę w szyi.
Życie i siła odbiegły tym otworem. Był też czas potemu. Aluna upadał pod brzemieniem wysilenia. Zaciągnąwszy jaguara w miejsce gdzie był wielki piasek, oparł na nim głowę i zasnąwszy, przebudził się dość późno nazajutrz.