Kapitan Czart/Tom I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Louis Gallet
Tytuł Kapitan Czart
Tom I
Podtytuł Przygody Cyrana de Bergerac
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wiktor Gomulicki
Tytuł orygin. Le Capitaine Satan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV

Szerokie wyłomy, których dokonywa Paryż współczesny wśród swych starych dzielnic, wydobyły niedawno na jaśnię pewien odwieczny budynek, uważany przez wielu za rzecz oddawna już nieistniejącą, a bardzo głośny i oblegany przez tłumy w epoce, gdy Corneille i cała plejada pomniejszych, dziś zapomnianych poetów, uważali za największy zaszczyt widzieć dzieła swe w nim wystawione. Budynek ten, to stary pałac Burgundzki,w którym aktorowie królewscy dawali przedstawienia, ściągając na nie, wszystkich smakoszów artystycznych z orszaku panującej wówczas Anny Austriaczki.
W tym zbornym punkcie dworskich wykwintnisiów przedstawi no owego wieczora „Agrypinę”, tragedię, budzącą wiele hałasu wśród ówczesnych krytyków, którzy dopatrywali się w niej groźnych napaści na religię i rząd.
Widownia pałacu Burgundzkiego była szczelnie zapełniona; tchnienie wojownicze przebiegało tłum świetny i gwarny. W jednym z zakątków parteru dwóch ludzi zdawało się przyjmować udział wyjątkowo żywy w tym ważnym wypadku literackim. Jeden z tych ludzi wygwizdywał ze szczególną zaciętością wszystkie miejsca tragedii, które mu nie trafiały do przekonania. Drugi poprzestawał na podkreślaniu uśmiechem miejsc dobrych, wzruszał zaś ramionami na każde gwizdnięcie towarzysza.
Przy końcu trzeciego aktu pierwszy nie mógł wytrzymać, aby nie podzielić się z kimś dławiącem go oburzeniem.
— Nieprawda, panie — rzekł, zwracając się do milczącego widza-że to budzi śmiech i litość?
— Śmiech i litość? — powtórzył tamten zimno.— I dlaczegóż to, jeśli łaska?
— Dlatego, że podług mnie, niepodobna w nędzniejszych rymach wyrazić myśli bardziej przewrotnych.
— Poczytujesz pan zatem autora za wielkiego winowajcę?
— Za heretyka, mój panie. Zasłużył, aby go wyklęto.
— Doprawdy?.
— Alboż nie wygłasza rzeczy ubliżających w najwyższym stopniu naszej świętej religii?
— Musiałeś pan źle słyszeć. Oto, co mówi ten autor.
I sąsiad człowieka z gwizdawką jął deklamować całą tyradę z „Agrypiny“. Po tej pierwszej tyradzie nastąpiła druga, po drugiej trzecia... Coraz większy zapał ogarniał deklamatora.
— Ależ, panie! — zawołał tamten, zalany niewstrzymanym potokiem poezji — jak mogłeś zatrzymać w pamięci tak wiele wierszy?
— Czy przyznajesz pan, że wiersze te nie są złe?
— Przyznaję.
— Czemuż zatem wygwizdywałeś je przed chwilą?
— Spojrzyj pan na publiczność... Bardzo wiele osób pogląd mój podziela!
— Biedacy! Gdy jeden osieł ryknie, inne mu zaraz wtórują...
— Panie! to wygląda na obelgę!
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewny.
— Tem gorzej dla pana! Ale sza!... Zaczyna się akt czwarty — trzeba słuchać z uwagą.
— Podzielam pańskie zdanie. Wrócimy do naszej sprzeczki za chwilę i poprowadzimy ją w inny sposób.
— Pan z prowincji? — zapytał szydząco deklamator, usłyszawszy pogróżkę.
— Jestem margrabia de Lozerolles.
— Stara szlachta z Poitou! Ale przepraszam! Pozwól mi, panie margrabio, słuchać Sejanusa.
Na scenę wyszli aktorowie. Starcie na tym punkcie musiało się zatrzymać, Nie wyniknął stąd zresztą żaden skandal, gdyż przeciwnicy prowadzili spór z wyszukaną grzecznością, jak przystało ludziom dobrze wychowanym.
Przy końcu sztuki przeciwnik margrabiego skinął na młodzieńca, siedzącego o kilka miejsc dalej, który zbliżył się doń z pośpiechem.
— Hrabio! — rzekł do młodzieńca, — Czy chcesz być moim sekundantem?
— Dlaczego?
— Mam się bić.
— Tego wieczora?
— Za chwilę.
— Znów kłótnia! A nie zdążyłeś pan nawet jeszcze opuścić sali? —
Nie potrzebowałem tego czynić, gdyż ten pan tu siedział!
Margrabia de Lozerolles, w ten sposób wywołany, skłonił się uprzejmie.
— Jaki powód?
— Niezmiernie prosty. Ten pan nazywa „Agrypinę“ szkaradną: dla mnie jest ona piękną. Czy uważasz, hrabio, powód ten za wystarczający?
— Najzupełniej.
— Chodźmy, panowie — wtrącił margrabia — Pilno mi.
Lozerolles wynalazł natychmiast dla siebie sekundanta i czterej mężczyźni wyszli z pośpiechem na wąską uliczkę w sąsiedztwie pałacu Burgundzkiego, Zaraz też, nie tracąc ani chwili, do szpad się wzięto.
— Do pioruna! — wykrzyknął margrabia, wymachując bezskutecznie szpadą dla zrobienia sobie drogi do serca przeciwnika. — Tęgi z pan szermierz!
— Doprawdy? A jednak zabawiam pana dotąd tylko prowincjonałnemi figielkami.
— Ech! i prowincjonaliści nie są mańkuci! — odparł margrabia. płacąc za drwiny sztychem środkowym, w samo serce zmierzającym.
— Paryżanie tem bardziej! — rzekł tamten i, odparowawszy cios, wykonał w tejże chwili pchnięcie tak niespodziane i tak zarazem mistrzowskie, że szpada przeszyła ramię margrabiego, zanim jeszcze zdążył zastawić się.
Walka była skończona,
— Winszuję! — rzekł ranny, podczas gdy zwycięzca najspokojniej chował szpadę do pochwy, — Ale to wszystko jedno. Wiersze w „Agrypinie“ nie są przez to ani na jotę lepsze i — raz jesz ze zapytać muszę pana. jakim sposobem umiesz ich tyle na pamięć?
— Bo jestem ich autorem, panie margrabio!
I pozostawiając margrabiego oszołomionego tem oświadczeniem, poeta, umiejący bronić honoru swych wierszy ostrzem szpady, oddalił się, wsparty na ramieniu sekundanta.
Ten poeta nie jest dla nas obcy. Widzieliśmy go już przy stole proboszcza w Saint-Sernin, oraz u śmiertelnego łoża hrabiego de Lembrat.
Posiadał on — o czem trzeba powiedzieć zawczasu, gdyż stanowiło to znamię typowe tej pełne charakteru fizjognomii — posiadał nos rozmiarów niezwykłych, nos ostro ścięty, rzucający cień na usta, słowem, „nos bohaterski“, jak się wyraził jeden z jego biografów. Ten nos wydatny królował na twarzy o rysach prawidłowych i miłych, którą oświetlała para oczu czarnych i pełnych ognia. Brwi były zakreślone delikatnie, wąs, niezbyt gęty, odsłaniał usta; włosy spadły czarną masą z obu stron wyniosłego, rozumnego czoła.Razem wziąwszy, był to wcale urodziwy młodzian, któremu, w tej epoce szaleństw w dobrym smaku, przyznano jedno z miejsc honorowych w gronie wykwintnisiów i uczonych.
Rodowe jego nazwisko brzmiało: Sawinjusz de Cyrano. Znany jest wszakże lepiej pod imieniem Cyrana de Bergerac, które przybrał dla odróżnienia się od brata i krewniaków.
Był autorem „Podróży na księżyc“, „Rozmów uszczypliwych” i „Agrypiny”, twórcą całej seciny żartobliwych wierszy i poematów, śmiałym i zaufanym w sobie filozofem; był także słynnym i nieustraszonym pojedynkarzem, oraz bohaterem tysiąca przygód. Nosił ze dwadzieścia zaszczytnych przezwisk; między innemi: „Nieustraszony”, „Demon odwagi”, „Kapitan Czart” — lud zachował zwłaszcza w pamięci to ostatnie przezwisko, wielu też ludziom pod niem tylko poeta był znany.
Przy tem wszystkiem: złote serce, umysł w najwyższym stopniu niezależny. pogarda dla głupców i — dowcip iskrzący. Kochano go za ten dowcip, wybornie przystosowany do ducha epoki, za wyborny humor, za młodość pełną ognia i zapału. Pozostało po nim — rzecz rzadka w tem życiu — wspomnienie trwałych przyjaźni i poświęcenia bez granic.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skłoniwszy się margrabiemu, Cyrano oddalił się, wsparty na ramieniu swego sekundanta. Tytuł hrabiowski, którym obdarzył poeta tego ostatniego, spadł nań po śmierci starego hrabiego de Lembrat. Był to nowy dziedzic Fougerolles, był to ów Roland o minie wyniosłej, którego widzieliśmy, jak stał bez śladu wzruszenia przy łożu umierającego ojca.
Hrabia Rajmund de Lembrat już od roku spoczywał w grobie, a syn rychło go opłakał. Roland miał lat dwadzieścia pięć i był bardzo bogaty. Paliła go żądza nasycenia się gorączkowem życiem stolicy, od którego starzec trzymał go rozmyślnie zdaleka.
Cyrano de Bergerac, starszy i doświadczeńszy, był jego wzorem, i jakkolwiek nie żywił wielkiej przyjaźni dla poety — zapewne przez wrodzoną mu sprzeczność z uczuciami ojca — prosił, aby Cyrano podjął się roli jego przewodnika i ojca chrzestnego w odmęcie tego błyszczącego świata, który go tak bardzo pociągał.
„Była to epoka owych pięknych awanturnic, Hiszpanek i Włoszek, istot dumnych a zarazem lubieżnych, które miłowały jednaką miłością złoto, krew i pachnidła; była to epoka maskarad, zalotów hiszpańskich, uroczystych zarazem i rozpasanych, miłostek namiętnych aż do poniżenia się, gwałtownych aż do okrucieństwa, sonetów i ulotnych wierszyków, wielkiej pijatyki, wielkiej zabijatyki i wielkiego kosterstwa...[1]
W taki to wir rzucił Cyrano swego młodego przyjaciela.
W tym upajającym i odurzającym zamęcie Sawinjusz wiódł żywot poety i filozofa; Roland zanurzył się weń z głową, palony gorączką kosztowania wszystkich ponętnych owoców i maczania ust we wszystkich czarach ze słodką trucizną. Rok nie upłynął, a już potrafił zdobyć sobie imię w świecie stołecznych wytwornisiów i szałaputów, Rozsiewał garściami złoto, wyprawiał uczty po ucztach, olśniewał kobiety zbytkiem, porywał mężczyzn odwagą, Rzecz prosta, że się wkrótce życiem tem upił.
Po pijaństwie nastąpił niesmak, Roland uczuł potrzebę okiełznania namiętności i wypoczęcia.
I w tem Cyrano okazał się dlań użyteczny. W liczbie przyjaciół poety znajdował się margrabia de Faventines, mieszkający w starym pałacu na wyspie św. Ludwika i wiodący życie nader skromne, gdyż przegrany niedawno proces silnie nadszarpnął jego fortunę, Sawinjusz znalazł sposobność zalecenia margrabiemu hrabiego Rolanda, który niebawem też został tam wprowadzony i znalazł w starym pałacu cichą przystań, tak bardzo przezeń pożądaną.
W pałacu, prócz margrabiego, znajdowała się młoda panna, jedyna jego córka, Na imię jej było Gilberta; liczyła lat dziewiętnaście, Roland zakochał się w margrabiance i, jako młodzian roztropny, nie szukał innego powiernika swych uczuć, prócz margrabiego.
W owym czasie, tak samo jak dziś, nie żeniono się z pannami bez posagu. Zięć, nie wymagający do córki dopłaty, był dla margrabiego prawdziwą Opatrznością; to też przyjął go z otwartemi rękoma i już w dwa miesiące po oświadczynach tak zwane „szczęście“ Gilberty zostało zapewnione.
Co się tyczy panny, zapytana dla formy o zdanie, odpowiedziała bez wzdrygnięcia się: „tak”, serce jej bowiem było prawdopodobnie wolne, umysł zaś dość praktyczny, aby ocenić korzyści tak świetnego pod względem majątkowym związku. Oparte na tym gruncie układy prędko doprowadziły do celu i hrabia de Lembrat został uroczyście przyjęty w pałacu na wyśpię św. Ludwika w charakterze narzeczonego pięknej Gilberty de Faventines.
W zupełnym spokoju korzystała ona z przywilejów tej godnej zazdrości roli na wiosnę 1653 roku.
W ciągu dwóch miesięcy Gilberta miała czas oswoić się z myślą, że zostanie hrabiną. Oczekiwała na ten wypadek, zbytecznie go nie pożądając. Powiedzmy więcej: chętnie byłaby cofnęła dane słowo, gdyby jej nie powstrzymywały szacunek i posłuszeństwo, winne rodzicom.





  1. Teofil Gautier:„Les Groteques“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louis Gallet i tłumacza: Wiktor Gomulicki.