Kapitan Czart/Tom I/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kapitan Czart Tom I |
Podtytuł | Przygody Cyrana de Bergerac |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wiktor Gomulicki |
Tytuł orygin. | Le Capitaine Satan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cała powieść |
Indeks stron |
Po wyjściu z pałacu Faventines trójka wędrównych grajków udała się na Nowy-Most, który był wówczas główną kwaterą przewoźników, fagasów, elegantów i łobuzów. Zilla szła na przedzie z głową zwieszoną i ciężką od myśli. Manuel przeciwnie, spoglądał w niebo, pierś jego głęboko oddychała, rozszerzona uczuciem triumfującej durny, Kochał! I choć był nędznym robakiem, potrącanym stopami ludzkiemi, doświadczył niewysłowionej, anielskiej prawie rozkoszy, zdoławszy w chwili szczęśliwego natchnienia wznieść się aż do przedmiotu swej miłości, Przez jedną chwilę ona czuła płomienie jego oczu w swych źrenicach; przez jedną chwilę należała do niego, Zobelżono go, sponiewierano, wypędzono — co go to obchodził! Ten cygan, to dziecię nieszczęścia, ale i nieokiełznanej niczem wolności, do niczego w życiu nie przywiązane, do niczego w życiu nie dążące, pobudził do żywszego bicia serce patrycjuszki mocą jeśli nie miłości, to przynajmniej współczucia.
Wystarczało mu to — jak oświadczył w swej gorączkowej improwizacji. Był szczęśliwy; o niczem więcej nie myślał, do niczego więcej nie zmierzał; jego dusza artysty i marzyciela zakładała swe całe przyszłe szczęście na wspomnieniu. Wiedział, że w pamięci Gilberty zajął miejsce, skąd nikt go już nie usunie.
Myśl o tem była jego skarbem, nagrodą jego śmiałości, pociechą jego nędzy. I jak obłąkaniec, goniący za widziadłem własnej wyobraźni, szedł krokiem chwiejnym, potrącając przechodniów, potykając się o kamienie, olśniony, pijany, prawie nieprzytomny.
Towarzysz przywołał go do rzeczywistości.
— Hola, Manuelu! — zawołał drwiąco — co się z tobą dzieje? Głuchyś, jak pień, a język kołkiem stanął ci w gębie!
— Z czego tak wnosisz, Ben Joelu?
— Z czego? Ależ z tego, zacny wierszokleto, żem już trzy razy mówił do ciebie, a ty ani mru-mru.
— Wybacz i bądź łaskaw powtórzyć raz jeszcze swe zapytanie.
— Pytałem cię po przyjacielsku, czy...
— Czy co?
— Ech, nic! Prawdę mówiąc, mój nos nie powinien tam być wtykany.
— Ależ mów, proszę cię.
— Otóż chciałem, abyś mi wytłumaczył: co znaczyła ta heca w ogrodzie?
— Jaka heca?
— Ta siarczysta improwizacja, zwrócona do owej pannicy.
— Myślę, żeś odgadł jej znaczenie?
— Więc ty się naprawdę w tej sikorze zakochałeś? — wykrzyknął Ben Joel niezmiernie zdziwiony.
— Tak — odrzekł Manuel głosem głębokiego przeświadczenia.
— Diabli nadali! A do czegoż cię to doprowadzi?
— Do niczego.
— No, a co będzie z Zillą?
Z Zillą?
— Czyż nie widziałeś, że dziewczyna była jak na mękach?
Manuel zwrócił pytające spojrzenie na towarzysza.
— Na mękach, powiadasz?
— Tak, bo to głupie stworzenie przywykło już widzieć w tobie swego przyszłego męża, czego życzył sobie nawet mój papa, gdy umierając, przeznaczał jedno dla drugiego. A przytem wiesz, jaka to zazdrośnica.
Czoło Manuela sfałdowało się. Przyśpieszył kroku, aby uniknąć dalszych wypytywań towarzysza, rzucając mu na odchodnem:
— Mylisz się. ZilIa nie kocha mnie. Nigdy ona nie myślała o tem, co mówisz.
Ben Joel nie zdążył odpowiedzieć, gdyż młodzieniec podbiegł do ZilIi i uchronił się tym sposobem od jego ciekawości.
Sulpicjusz Castillan, spełniając zlecenie Cyrana, postępował wciąż za tą trójką. Idąc, mówił do siebie:
— Co u diabła za interesy może mieć mój pan z tymi obwiesiami?...
Wbrew przewidywaniom Sulpicjusza, który wyobrażał sobie, że grajkowie mają stały przytułek na Nowym-Moście, minęli go oni i weszli do jednego z biednie wyglądających domostw za bramą Nesles, w dzielnicy, która zczasem stać się miała arystokratycznem przedmieściem Świętego Germana.Kieska Rolanda, tak skwapliwie pochwycona przez Ben Joela, była dość ciężka, aby 2rajkowie mogli zrobić sobie tego dnia zupełny odpoczynek, nie potrzebując stawiać dobrym Paryżanom horoskopów, ani też pokazywać im sztuk z kubkami.
Sulpicjusz długo wystawał przed bramą starego domostwa — dość długo, aby upewnić się, że grajkowie z niego nie wychodzą i że tu właśnie znajduje się ich gniazdo, czy też legowisko. Następnie,
ponieważ w tej samej właśnie dzielnicy mieszkaj z Cyranem, nie wracając, poszedł prosto do domu swego pana.
Niecierpliwość Sawinjusza musiała być niezmierna, kiedy z samego rana dnia następnego, kazawszy obie jak najdokładniej powtórzyć sprawozdanie Castillana, przypasał szpadę, schował do kieszeni małe pudełeczko, które wyjął ze szkatułki, stojącej w jego pokoju na kominku, i — udał się prosto do domu, zamieszkałego przez Manuela.
Dom ten Sulpiciusz opisał mu szcegółowo, odrazu też poznał, że jest to budynek, który studenci, stali mieszkańcy tej dzielnicy, przezwali „Domem Cyklopa“. Była to budowla wysoka a wąska, z grubych belek i potężnych kloców zbita, obrzucona po wierzchu tynkiem, który z niej kawałami odpadał, W samym jej rogu znajdowała się furta, żelazem okuta. Od czoła nie było wcale okien u samej tylko góry, w poczerniałym murze, widać było szeroki otwór, pomiędzy dwiema pochyłościami łupkowego dachu, pokrytego mchem, skąd zwieszały się,nakształt włosów. chwasty o długich liściach, W tym jedynym otworze, zasłonionym szybkami w ołowianej oprawie, pojawiało się niekiedy nocą czerwonawe światło. Wyglądał on wówczas, jak potworne oko w czole olbrzyma. I to właśnie było powodem, że studenci, polujący zapamiętale na porównania mitologiczne, nazwali osobliwe to domostwo — posępne i milczące za dnia, a nocą pełne świateł i szmerów — Domem Cyklopa.
Stateczni mieszczanie z lękiem o tym domu mówili. Miał on swą kronikę, która wzmiankowała o scenach piekielnych. Gnieździć się w nim mieli czarownicy i czarownice, a co najmniej, był kryjówką fałszerzy pieniędzy i rozbójników.
Cyrano, który nie drżał przed niczem i zdolny był wedle własnego wyrażenia zadmuchnąć słońce na niebie, jak zwykłą łojówkę — z całej siły zapukał do zamkniętej furty tego domu. Przeciąg milczenie nastąpiło po tym hałasie. Potem dały się słyszeć ciężkie kroki kogoś schodzącego po drewnianych schodach i furta odemknęła się, ukazując w czarnym otworze postać starej kobiety o twarzy żółtej i pomarszczonej, jak półroczne jabłko. Przez szparę, którą ta straszna odźwierna starała się uczynić jak najwęższą, Cyrano zapuścił wzrok do środka i ujrzał rozwieszone na murach łachmany, oraz coś nakształt niskich tapczanów, otaczających w ciemności stół ciężki, osadzisty. Jednocześnie buchnął nań taki zaduch, że aż zatoczył się,
— Czego? — zapytała stara.
— Chciałbym pomówić z pewnym młodzieńcem, który mieszka w tym domu.
— Z młodzieńcem? Mamy ich tu dziesięciu — pisnęła odźwierna. wykrzywiając twarz kocim grymasem. — Jakże się tamten nazywa?
— Manuel, jak mi się zdaje.
— Ano. to już wiem który...
— Gdzież on?.
— Wyszedł ze swą kompanią: Ben Joelem i Zillą.
— Gdzie mógłbym ich znaleźć?
— Najpewniej na Nowym-Moście,
— Dziękuję
I podczas gdy podejrzane postacie, gotowe do skorzystania z każdej sposobności, poczynały snuć się coraz gęściej w mroku poza plecami odźwiernej, Cyrano wcisnął jej w rękę pieniądz i udał się w stronę Nowego-Mostu.
Była zaledwie godzina dziesiąta rano, a już tłum hałaśliwy i przepychający się tłoczył się wpobliżu mostu. Ten tłum otaczał teatr marionetek, ustawiony nad fosą bramy Nesles, wprost ulicy Guenegaud.
Właścicielem i „impresariem” teatru był sławny Jan Brocci, zwany inaczej Brioché, o którym wzmiankowano już poprzednio i który zapisał swe imię w historii widowisk ulicznych.
Z budynku teatralnego wybiegały dźwięki ogłuszającej muzyki. Niebawem pojawił się sam impresario, w towarzystwie kolegi imieniem Violon, Na widok ich tłum uciszył się, Gapie poprzestali na zamienieniu spojrzeń znaczących, Widocznie oczekiwano na coś niezmiernie zajmującego,
— Panie i panowie — zaczął Brieche z silnym akcentem włoskim — zanim staną przed wami otworem wrota mego przybytku, zamierzam uczęstować was próbką prześlicznych rzeczy, które na was czekają,
— Naprzykład: przygody garbusa poliszynela — przerwał mu Violon — nieporównana scena mimiczna, doświadczone lekarstwo dla chorych na śledzionę!
Potężne kopnięcie, klasyczne kopnięcie widowisk jarmarcznych, wstrzymało potok jego wymowy.
Brieche ciągnął:
— Każdy zapewne z was, panowie i panie, słyszał o mojej małpie imieniem Fagotin, która jest cudem nad cudami.
— Tak, tak, Fagotin! Fagotin! — wrzasnął tłum, wprawiony w dobry humor tą zapowiedzią.
— Słuchajcież zatem, panie i panowie! Tę małpę nieporównaną, ten skarb i ten cud, pokażę wam najzupełniej darmo, złamanego szeląga od nikogo nie biorąc — tak samo, jak pokazywałem ją wczoraj i jak jutro pokazywać będę.
Dał znak, Violon zniknął za zasłoną i ukazał się po chwili, prowadząc małpę cudacznie ubraną i stąpającą zgóry z najzabawniejszą w świecie przesadą.
Szalonym wybuchem śmiechu przyjęto ten występ.
— Brawo! brawo! Ach, jakiż podobny! Ach, to on we własnej postaci! Brawo Fagotin z pyskiem Bergeraca!
Dla zrozumienia tych okrzyków, objaśnić trzeba, że małpa Fagotin nie była niczem innem, jak żywą karykaturą Cyrana. Ta komiczna kopja figury, ruchów, ubioru i całego rycerskiego wzięcia się poety miała przyczynić wiele utrapień Briochemu.
Małpa owa, wedle opisu samego bohatera niniejszego opowiadania, była „okrągła jak pasztet z Amiens, wielkości człowieka małego wzrostu i pocieszna w najwyższym stopniu. Brioche włożył jej na głowę stary, podarty kawał filcu z wielkiem piórem, które zakrywało dziury i łaty; szyję jej opasywała olbrzymia kreza á la Scaramouche; miała wreszcie na sobie modny kaftan o sześciu zakładkach, naszywany pasmanterją i świecidłami.”
— Tęga mina, nieprawda? — wykrzykiwał Brioche, biorąc udział w wesołości tłumu.
A zwracając się do małpy:
— Witaj. Nieustraszony! Pozdrowienie Kapitanowi Czartowi! Wystąp naprzód, Pogromco olbrzymów, Waligóro, Wyrwidębie — wystąp i pokaż, co umiesz!
Tłum wytężył wzrok i nadstawił uszu. I jedynie przez to, że uwaga jego była całkowicie pochłoniona przez widowisko, nie zauważył obecności Cyrana we własnej osobie, który zatrzymał się przed budą i zajął miejsce w ostatnim rzędzie widzów.,
Zgadując, o co chodzi, i widząc, że w istocie jego ośmieszoną podobiznę oddawano na łup prostaczej uciechy gapiów, zawrzał wściekłym gniewem. Nos jego — ten nos, który wydrwiwano tak nikczemnie — wciągał gwałtownie powietrze; poeta doświadczał przez chwilę pokusy rzucenia się na tłum ze szpadą i płazowania bezczelnych głupców, ośmielających się żartować z męża, tej, co on, wartości — ale ciekawość jego okazała się silniejszą jeszcze od gniewu. Uspokoił się i — czekał.
— Hola! hej! — mówił Brioche, stosując mowę swą do różnych faktów z życia Cyrana — wiadome są światu całemu twe wiekopomne czyny bohaterskie. Z głowy ostatniego sułtana zrobiłeś gałkę do swej szpady; od wiatru, sprawionego machaniem twego kapelusza, zatonęła flota; a kto chce mieć dokładną liczbę ofiar, które z ręki twej padły, musi wziąć cyfrę dziewięć i dodać do niej tyle zer, ile jest ziaren piasku w morzu, Baczność! do dzieła!
Doskonale wytresowana małpa dobyła na te słowa szpadę i poczęła wymachiwać nią, naśladując szermierskie cięcia i pchnięcia.
Ruchy jej naśladowały tak wiernie właściwy Cyranowi sposób bicia się, że sam on powstrzymać nie mógł wesołości i śmiać się zaczął razem z tłumem.
Podczas gdy małpa pokazywała swe sztuki, fagas jakiś obejrzał się za siebie i poznał Cyrana. Szepnął on zaraz kilka słów sąsiadom i w mgnieniu oka ta nadzwyczajna wiadomość cały tłum obiegła. Przyjęto ją głośnemi okrzykami.
— Jest tu! Patrzcie, to on! Czartowski kapitan we własnej postaci! Baczność, Fagotin! oto twój sobowtór!
Więc tłum jął przyglądać się kolejno poecie i małpie, porównywając z sobą oryginał i kopię z wesołością tak hałaśliwą,„że wkońcu Sawiniusz“ stracił cierpliwość.
— Hej tam! hołota! — krzyknął donośnym głosem — zamknąć pyski i — do szeregu!
Wspomniany już fagas podjął się odpowiedzieć w imieniu wszystkich. Z kapeluszem w ręce przystąpił do Cyrana.
— Bez urazy pańskiej — rzekł — czy to zwyczajny pański nos? Może pan raczysz usunąć się, bo mi ten nos wszystko zasłania.
Mówić Cyranowi o jego nosie, znaczyło najdotkliwiej go obrażać. Najeżył się jak kogut, wyrwał z pochwy swą wielką szablę i rzucił się z wściekłością na tłum, ogłuszający go swemi wrzaskami
W mgnieniu oka plac opustoszał. Cyrano nie miał przed sobą innych nieprzyjaciół, jak tylko małpę Fagotin, która w śmiesznych podrygach udawała, że zabiera się do walki.
Sawinjusz, zaślepiony gniewem, nie panując już nad sobą, napadł na małpę, jak na prawdziwego fagasa i, wymierzywszy cios w samo serce, nadział ją na ostrze szabli.
Na widok martwego zwierzęcia, Brioché jął lamentować najżałośniejszym w świecie głosem. Cyrano, uspokojony cokolwiek przez to krwawe zadośćuczynienie, przypatrywał się obojętnie, jak hecarz okrywa pocałunkami niewinną ofiarę wypadku.
— O panie de Cyrano! — wyjąkał wreszcie Brioche, któremu usprawiedliwiona trwoga kazała postępować i wysławiać się ostrożnie — upewniam pana, że wytoczę mu sprawę sądową i że kosztować to pana będzie co najmniej pięćdziesiąt pistolów.
— Zapłacę ci inną monetą... — rzekł poeta.—Bądź tylko trochę cierpliwy.
Schował rapier do pochwy. poprawił pióro na kapeluszu i pewnym krokiem przeszedł most w całej długości, szukając w tłumie, który teraz ustępował mu z drogi z pełnem lęku uszanowaniem, Manuela i jego kompanii.
Ale improwizatora nigdzie nie było.
Cyrano skierował kroki ku ulicy Guenegaud, zamierzając raz jeszcze zapukać do Domu Cyklopa i czekać tam powrotu Manuela, gdy znalazł się nagle twarz w twarz z Zillą.
— Pozwól, piękna panienko — rzekł uprzejmie — mam cię o coś zapytać...
Zilla podniosła oczy na człowieka,który ją tak śmiało zaczepił, a poznawszy poetę, zatrzymała się, czekając co powie.
Za plecami jej Ben Joel starał się ukryć twarz swą, która na widok Cyrana dziwnie sposępniała.
— Powiedz mi — mówił poeta — czy młodzieniec, który był wczoraj z wami w pałacu Faventines, ukrył się w jakiejś niedostępnej dziurze Nowego Mostu bom oczy wypatrzył, szukając go tam przed chwilą nadaremnie?,
— Pytasz pan o Manuela? — badała wróżka.
— O niego samego.
— Nie towarzyszy on nam dziś.
— Ach! a czy mógłbym wiedzieć, gdzie się podziewa?
— Niech pan zapyta brata; objaśni pana lepie] ode mnie.
Zilla skłoniła się lekko szlachcicowi i zniknęła w tłumie, pozostawiając Ben Joela w kłopotliwem sam na sam z Cyranem.
Włóczęga zabierał się przezornie do odwrotu, ale silna dłoń Sawiniusza spoczęła na jego ramieniu i w miejscu go osadziła.
— Cóż to — rzekł poeta — byłżebyś równie dziki, jak twoja siostra, i równie, jak ona, odmawiał odpowiedzi na moje pytanie?
— Jasny panie... — wybełkotał zmieszany łotr.
Ten głos żebrzący obudzić musiał jakieś przypomnienie w umyśle Cyran, bo starał się przypatrzeć twarzy mówiącego, który jednak uparcie trzymał Ją zwieszoną.
— Odpowiadaj-że! — zawołał niecierpliwie.
I jednocześnie, ujmując go bez ceregieli za brodę, obrócił twarzą do słońca..
— Mam cię! — wykrzyknął. — To więc ty jesteś!
— Jasny pan poznaje mnie?..
— Do licha! Wiem teraz, dlaczegoś tak pilnie wzroku mego unikał.
Wstydziłem się...
— Faryzeuszu! Owej nocy przyrzekłem ci solennie, że przy pierwszem spotkaniu obwieszę cię na pierwszej lepszej gałęzi lub na pierwszym lepszym krzaku. Pamiętasz?
— Pamiętam. Ale ty, jasny panie, racz o tem zapomnieć. Owej nieszczęsnej nocy byłem daleko od swoich, zbłąkałem się, głód mi doskwierał — uległem pokusie.
— Hm, pokusa ta często powtarzać się musiała.
— Jestem w gruncie człowiekiem uczciwym.
— Aby dobrać się do tego gruntu, należałoby cię dobrze szablą obciosywać.
— Przysięgam...
— Dość. Koniec końców, odnalazłem cię i to w chwili, gdy przydać mi się możesz. A więc słuchaj, łotrze: pod pewnemi warunkami zrzec się mogę praw do twej skóry.
„Ja nie zrzeknę się prawa do zemsty” — mruknął do siebie opryszek.
A głośno wyrzekł:
— Ciałem i duszą należę do jasnego pana, Słucham rozkazów..
— Powiedz, gdzie Manuel?
— Na cmentarzu przy kościele Marji Panny. Ale o jedenastej ma wrócić do domu.
— Chodźmy tam; zaczekamy na niego.
— Jasny pan odważyłby się wstąpić w moje ubogie progi?
— Czemużby nie!
— Kiedy bo...
— Byłożby twoje poddasze zbójecką pułapką, do którego wstęp zagraża porządnym ludziom niebezpieczeństwem?
— Co za przypuszczenie!
— Chodźmy zatem.
Ben Joel usłuchał rozkazu, choć mu wcale nie było to po myśli.
Pogadajmy trochę — rzekł Cyrano w drodze.
— Kto to jest ten Manuel?
— Dobry kolega... jak ja.
— I czy tak samo, jak ty, ulega pokusom, o których wspomniałeś?
— Och nie, nigdy! — zapewnił zbój z akcentem szczerości w głosie. — To charakter wspaniałomyślny i prawy.
Cyrano odetchnął głęboko.
— Jakie jego pochodzenie? — badał dalej.
— Jest dzieckiem losu, jak my wszyscy.
— Zdaje się jednak, że posiada jakieś wykształcenie, Gdzie go nabył?
— Wszędzie i nigdzie. Zbierał je okruchami, przygodnie, jak ptak ziarna, rozsypane na gościńcu, Jednak wspomnieć muszę o jednej okoliczności. Kiedy żył mój ojciec i banda nasza nie była jeszcze rozproszona — ojciec mój bowiem był jednym z wodzów pokolenia — przystał do nas pewien doktór włoski, dobra dusza, który musiał opuścić ojczyznę z powodu jakiegoś pchnięcia szpadą... zanadto trafnego... Jasny pan rozumie?
— Jak najlepiej. Mów dalej.
— Ten doktór był bardzo uczony, Zajął się on Manuelem i, przekonawszy się, że chłopiec ma zdolności, zrobił go, swym uczniem. Nudziło się nieborakowi; szukał jakiejkolwiek rozrywki. Manuel zabrał się z całego serca do nauki, i otóż dzięki temu, potrafi dziś klecić piękne rymy dla młodych, pięknych dam.
— A co się stało z Włochem?
— Umarł.
— Śmiercią naturalną?..
— Najnaturalniej w świecie, objadł się zanadto i skończył z niestrawności.. Poczciwiec zrobił się na stare lata strasznym obżartuchem.
— Wieczny mu odpoczynek! — Powrócimy do Manuela. Mówiłeś mi, że to dziecko losu?
— Tak.
— Z tego samego plemienia, co ty?
— Tak sądzę...
Cyrano ścisnął rękę Ben Joela jak kleszczami i, przeszywając go surowym wzrokiem, rzekł z mocą:
— Pewnyś tego?
— Naco to pytanie? — odparł cygan z widocznem pomieszaniem,
— Ja bowiem o pochodzeniu Manuela sądzę inaczej!
— Cóż jasny pan sądzi?
— Że to jest dziecko skradzione!
— Skradzione! — powtórzył Ben Joel, bledniejąc mimowolnie.
— Tak, skradzione; nie przez ciebie, boś na to za młody, ale przez kogoś z twego plemienia — może przez ojca twojego.
— Ależ, dobry Boże — zauważył Ben Joel głosem dość naturalnym — i w jakimże celu mianoby dziecko wykradać?
— Do kroćset! aby zeń zrobić, co robią wszyscy tobie podobni! Aby posługiwać się nim, jako przynętą, w żebraninie; aby układać go, jak psa gończego, do kradzieży, a może i zbrodni; aby wreszcie później wymóc okup za niego na rodzinie! Pytasz, w jakim celu? Czyż ja mogę znać wszystkie wasze łotrowskie cele! To pewna, że ich nie brakuje.
— Niech jasny pan pozbędzie się swych podejrzeń. W Manuelu płynie krew nasza.
— Nie twierdź za wiele, bo zmuszę cię może do odwołania tych twierdzeń! Zresztą, zanim posuniemy dalej indagację, wypytać wpierw muszę Manuela.
Stanęli w tej chwili przed Domem Cyklopa.
— Prowadź — rozkazał Cyrano.