Kapitan Czart/Tom I/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kapitan Czart Tom I |
Podtytuł | Przygody Cyrana de Bergerac |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Wiktor Gomulicki |
Tytuł orygin. | Le Capitaine Satan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cała powieść |
Indeks stron |
Weszli obaj do środka.
Rozejrzawszy się w dolnej części domostwa, Cyrano poznał, że jest ona czemś w rodzaju nędznego zajazdu, gdzie każdej nocy znana już nam ohydna starucha, za marną opłatą, dawała schronienie włóczęgom ulicznym.
Było tu dniem i nocą jednakowo ciemno, na chwilę też nie gaszono lampy żelaznej, zawieszonej u pułapu.
Ściśle rzecz biorąc, ten brudny i cuchnący dom noclegowy był piwnicą, mury jego bowiem, pozbawione okien, były z kamienia, a podłoga z ubitej ziemi.
W jednym z kątów znajdowały się schody drewniane, wąskie, kręte, spadziste. które wiodły na wyższe piętro, do nory wynajmowanej Ben Joelowi i jego kompanii. Trójka ta wyobrażała jedynych stałych mieszkańców domostwa.
W połowie schodów widać było wyżłobioną w murze komórkę, a w niej nakryte łachmanami łóżko, Było to legowisko staruchy, która żyła tam samotna, milcząca i zła, jak ropucha w wydrążaniu kamienia.
Mieszkanie Ben Joela składało się z dwóch części, Pierwsza z nich, wyglądająca w samej rzeczy na pokój i oświetlona wielkiem okrągłem oknem — ślepiem Cyklopa — należała do Zilli, Był to rodzaj pracowni alchemicznej, zapełnionej retortami, naczyniami różnego kształtu, z piecem w głębi i łóżkiem, pokrytem wzorzystemi tkaninami, w kącie, Widziało się tam jeszcze porzucone tu i owdzie naczynia muzyczne, oraz stary wazon ze świeżemi kwiatami na rzeźbionym, dębowym stole.
Nie znać tu było nędzy, ani nawet niedostatku; wszystko oddychało tajemnicą, pozwalającą domyślać się największych niespodzianek.
Dziwna ta izba ujawniała duszę kobiety, a bardziej jeszcze kapłanki kultu czarodziejskiego, Klejnoty i stare księgi w pergaminowych okładzinach, pachnidła i trucizny, festony z jedwabnych tkanin i stalowe ostrza sztyletów mieszały się z sobą w dziwacznym, ale powabnym nieładzie,
Oddychało się tu atmosferą drażniącą i słodką zarazem, która odurzała jednocześnie mózg i duszę.
Drugą część mieszkania zajmowali: Ben Joel i Manuel, Było to najpospolitsze w świecie podstrysze, z małem okienkiem, wychodzącem na dach.
Cygan wprowadził poetę do komnaty Zilli, przedzielonej wąskim korytarzykiem od jego izdebki.
Cyrano nie bez zdziwienia rozglądał się po tem osobliwem mieszkaniu, i nie wznawiając już drażniącej rozmowy z Ben Joelem, zasiadł w milczeniu, oczekując powrotu improwizatora,
Gdzieś daleko wybiła jedenasta.
Jeszcze nie przebrzmiały dźwięki zegara, gdy zjawił się Manuel.
Spostrzegłszy Cyrana, goszczącego w mieszkaniu swoich towarzyszów, zdziwił się i zaniepokoił, co nie uszło uwagi szlachcica.
— Dziwi cię moja obecność? — zapytał przyjaźnie.
Rozumie się. Nie wiedziałem, że Ben Joel ma interesa z jaśnie panem.
— Nie o Ben Joela tu chodzi, lecz — o ciebie.
— O mnie?
— Tak. Musimy pomówić z sobą o rzeczach wielkiej wagi.
Przy tych słowach twarz Cyrana przybrała ten wyraz uroczysty, jaki widzieliśmy już na niej owego wieczora, gdy gościł u Jakóba Szablistego, proboszcza w Saint-Sernin.
Ben Joel, stojąc przy oknie, wpatrywał się w szlachcica z natężoną uwagą.
Cyrano wskazał mu drzwi.
— Zostaw nas samych — rzekł rozkazująco.
Cygan skłonił się, przeszedł zwolna przez pokój i zniknął.
Gdy się znalazł sam, mruknął z powstrzymywaną wściekłością.
Szukaj, wypytuj, węsz, ile ci się tylko podoba — ja, mimo wszystko, trzymam cię silnie i, do wszystkich diabłów! nie puszczę, dopóki nie wyrównamy z sobą rachunku owej nocy. Trzeba mi złota albo krwi i — będę miał jedno lub drugie.
Po wyjściu Ben Joela, Sawinjusz zamknął starannie drzwi, posunął krzesło pod okno, to jest jak najdalej od wejścia i, zwracając się do Manuela, rzekł:
— Siadaj,
Młodzieniec usiadł, Powaga. malująca się w twarzy, gościa, nakazywała mu szacunek i posłuszeństwo.
Szlachcic zajął miejsce naprzeciw niego.
— Przybyłem tu w sprawie, która ciebie osobiście dotyczy — zaczął. To przedewszystkiem zaznaczyć trzeba. A teraz; czy zechcesz odpowiadać jak najszczerzej na moje pytania?
— To zależy od pytań.
— Trzeba odpowiedzieć stanowczo: tak lub nie — podjął z pewną niecierpliwością Cyrano.
Manuel wpatrywał się przez długą chwilą z pod oka.
— A więc — tak!
To dobrze, Teraz idźmy porządkiem. Czy kochasz pannę Gilbertę de Faventines?
— Panie!-wyjąkał Manuel-i zrobił ruch, jakby chciał wstać i — uciec.
— Kochasz ją — rzekł Cyrano,zatrzymując go na miejscu pełnem siły spojrzeniem. — Wczorajsza improwizacja nie była dziełem czystej fantazji.Twój wzrok, twoja postawa, całe zachowanie się twoje, mówiły o tem wyraźniej jeszcze od wierszy, Hrabia Roland miał słuszność, będąc zazdrosnym.
Manuel podniósł czoło ruchem wyniosłym.
— A gdyby tak było? — zapytał z miną człowieka zdziwionego, że ktoś śmie zapuszczać wzrok w najtajniejszy zakątek jego serca.
— Zgoda, wystarcza mi to — podjął spokojnie Cyrano. — Ale podejrzewam, że ośmielając się podnieść oczy aż tak wysoko, musiałeś mieć w tem jakieś jeszcze wyrachowanie.
— Bynajmniej!... Kochałem, wyznałem swą miłość i — dość na tem. To był najwyższy i jedyny cel mojej ambicji.
— W takim razie, mój drogi, jesteś szaleńcem!
— Dlaczego? Składam hołd kobiecie, której wdzięk i piękność oczarowały mnie, Jest to moja osobista sprawa. Co jej do tego, skoro mnie nie kocha?
— Przypuszczałem co innego.
— Co mianowicie?
— Przypuszczałem, że nie mogąc liczyć na to, aby panna Gilberta zniżyła się do ciebie, postarałeś się o środki wzniesienia się aż do niej.
— Nie chcę nikogo w błąd wprowadzać, Tak nie było i tak nie jest.
— Naprawdę?
Upewniam pana, Więcej nawet: przysięgam panu.
— Tak więc-rzekł Cyrano, głosem zdradzającym pewnego rodzaju zawód i jakby rozczarowanie — nie jesteś niczem więcej, jak cyganem, żebrakiem, może tylko cokolwiek odważniejszym od innych?
— Niczem więcej — poświadczył skromnie Manuel.
— I nie masz żadnej co do tego wątpliwości?
— To jest... zdaje mi się... — jąkał młodzieniec, dziwnie wzruszony i zmieszany tonem, jakim to pytanie było zadane.
Cyrano przysunął się doń z krzesłem.
— Opowiedz mi swą przeszłość — rzekł głosem, budzącym zaufanie, — Mówiłem ci już, jak mi się zdaje, że masz do czynienia z przyjacielem.
Manuel uśmiechnął się.
— Ach, Boże! — zaczął w sposób prawie żartobliwy — cóż może być ciekawego w mojem życiu? Podobne ono do życia każdego z braci moich! Nieustanne przewłóczenie się z miejsca na miejsce; naprzemian: nędza i dostatek; noclegi pod gołem niebem; dnie pochmurne, dnie słoneczne; suchy chleb przez cały miesiąc, obfite uczty przez tydzień, a na uwieńczenie wszystkiego: zupełna obojętność na los, która podwaja wartość szczęścia i pozwala przyjmować wesoło niedolę,
— To są ogólniki, Idźmy dalej.
— Cóż może być dalej!
— O przeszłości swej nic-że nie wiesz?
— Prawie nic.
— To „prawie nic“ może mieć swe znaczenie, Opowiedz mi je.
— Prawdę rzekłszy, nie sądzę, abym należał do rodu Ben-Joela.
Z piersi Cyrana wybiegło westchnienie ulgi.
— Na czem opierasz swą wątpliwość?
— Na wspomnieniach.
— Widzisz zatem, że coś pamiętasz z przeszłości.
— Cóż z tego! Jeżeli wypadkiem jestem podrzutkiem, któż mi zwróci moją rodzinę?
— Pewni ludzie — zauważył ze szczególnym naciskiem — potrafią odnaleźć igłę w stogu siana. Pochlebiam sobie, że do tych ludzi należę.
Manuel zerwał się gwałtownie ze stołka. Oczy jego błyszczały, w piersiach szybko się podnoszących głośno kołatało serce.
— Panie! pan wiesz coś o tem? — zawołał w uniesieniu — zaklinam cię: wyjaw mi to!
— Ciągnij dalej swe opowiadanie! — rozkazał zimno Sawiniusz.
— Cóż pan chce jeszcze usłyszeć?
— Wspomnienia twoje. Najmniej znaczące dla ciebie, mogą mieć dla mnie wartość nieocenioną — decydującą.
Improwizator milczał przez chwilę, zbierając myśli, Potem rzekł: —
Rzeczą, która najtrwalej zapisała się w mej pamięci, jest mieszkanie ojca Ben Joela. Przebywałem tam z jego synem, dzisiejszym towarzyszem włóczęgi, z jego siostrą Zillą, wówczas jeszcze maleńką, i z jednem jeszcze dziecięciem, które umarło w kilka lat później.
— Otóż to! A jak było na imię temu dziecięciu?
— Ben Joel wołał na nie Samy; ja zaś, nie wiem dlaczego,nazywałem je Szymonkiem.
Cyrano „Nieustraszony,” który nie doświadczyłby wzruszenia przed ostrzami dwudziestu szpad, na dźwięk tego imienia pobladł i zadrżał.Zauważył to młodzieniec i zatopił w nim wzrok,pełen ciekawości i niepokoju. Szlachcic nierad był temu, odzyskując więc natychmiast zimną krew,zapytał głosem zupełnie już spokojnym:
Szymonkiem, mówisz? A czy przed dziecięciem i tymi cyganami nie znałeś innych jeszcze osób?
Gdy wytężam pamięć, majaczą mi jeszcze przed oczami postacie jakichś starców i kobiet...dalej, inne dzieci,starsze ode mnie... jedno zwłaszcza... szczupłe...z miną zawadjacką... z głosem pewnym siebie...
— Cóż to za dziecko?
— Niech pan zaczeka... — i Manuel jął pocierać czoło zagłębiając się myślą w dalszych wspomnieniach. — To dziecko znajdowało się prawie nieustannie przy mnie, i często... często — biło mnie.
— Nie zapomina się nigdy tych, co nas bili — zauważył nawiasem Cyrano. — Kij jest niezrównanym środkiem na wzmacnianie pamięci.
— To dziecko biło mnie, a jednak bardzo je kochałem — ciągnął Manuel. — Jego imię?... Zdaje mi się, że przypomnę sobie to imię...
— Na Boga, wymień je! — zawołał Cyrano, zrywając się ze stołka.
Gdyby Manuel zwrócił był w tej chwili wzrok na poetę, dostrzegłby, że silnie dysząca pierś podnosi jedwab jego kaftana i że duże krople potu perlą się na jego czole.
Ale uwaga młodzieńca zajęta była czem innem.
Manuel zapomnił na chwilę o człowieku, którego miał przed sobą; myślał o sobie samym, o tem, czem był, o tem, czem mógłby być, i przeróżne fantastyczne obrazy snuły mu się przed pełnemi niepokoju, prawie obłąkanemi oczyma.
— Mówże! Czemu nie mówisz! — krzyczał Cyrano,ściskając z całej mocy jego rękę i potrząsając nią silnie, aby wyrwać młodzieńca z zamyślenia.
— Szukam w pamięci tego imienia — szepnął cygan napół nieprzytomnie. — Zdaje mi się chwilami, że już je mam na ustach, ale gdy chcę je wymówić, ulatuje i znika!
— Wytęż pamięć jak najmocniej!
— Mam je! — wykrzyknął wreszcie Manuel triumfująco.
— Nakoniec
— To dziecię, które tak bardzo kochałem... ten towarzysz najwcześniejszych lat moich... nazywał się... tak, nie mylę się tym razem...
— Nazywał się?
— Sawinjusz!
Wykrzyknął to imię z pośpiechem, jakby obawiał się, żeby mu znów nie uleciało, a po chwili powtórzył je raz jeszcze powoli, sylaba po sylabie, chcąc zapewnić się, że to te same dźwięki, które go kiedyś w dzieciństwie radowały.
Cyrano wyprostował się, już nie poważny i surowy, lecz promieniejący radością, zwycięski. Przyjazny uśmiech zjawił się na jego ustach; głos zadźwięczał wesoło i czule.
— Sawinjusz — rzekł, ściskając palce młodzieńca tak silnie, jakby je chciał skruszyć — ten urwis i ladaco ten niedobry chłopiec, który bił trzepaczką swego małego ucznia, gdy mylił się w lekcjach szermierki, ten Sawinjusz wyrósł, postarzał się, ale przeszłości nie zapomniał,
— Znasz go pan?
— Czy go znam! Nazywa się Sawinjusz, ale nosi też nazwisko Cyrana de Bergerac. — Ach! stary Lembrat zadrżeć musiał w swym grobie! — Chodź, chłopcze, w moje objęcia! Niech cię uścisnę! I ty uściśnij mnie także!
Cyrano otworzył ramiona.
— Pan jesteś... Sawinjusz! — wyjąkał Manuel drżącym ze wzruszenia głosem, płacąc szlachcicowi uściskiem za uścisk.
Potem nagle zapytał:
— Któż więc ja jestem?
Nie jesteś już Manuelem; precz z tem przezwiskiem cygańskiem! Nazywasz się — Ludwik de Lembrat. Jesteś — bratem hrabiego Rolanda.
Manuel przymknął oczy, jakby ogłuszony ciosem obucha, To, co usłyszał, wydało mu się igraszką fatalności, okrutną ironią losu, która za chwilę pogrąży go napowrót w ciemną otchłań nędzy.
Z bolesnym namysłem zapytał:
— Nie zwodzisz mnie pan? Nie czynisz sobie igraszki z mojej łatwowierności?
— Najpierw — przerwał żywo Cyrano — daj mi dowód przyjaźni, mówiąc do mnie: ty, jak to dawniej bywało. Następnie dowiedz się, że ja nigdy nikogo nie zwodzę.
Wątpliwości Manuela rozwiały się.
— Ach! przybywa więc do mnie szczęście! — wyrwało mu, się jakby nieumyślnie i jakby w odpowiedzi na tajemne pragnienia, — Lecz skąd panu przyszło do głowy...
— Jeszcze? — upomniał go Cyrano.
— Skąd przyszło ci do głowy — poprawił się, ściskając, serdecznie rękę rycerskiego poety — szukać Ludwika de Lembrat pod łachmanami Manuela?
— W sposób bardzo prosty. Przyjrzałem się dokładnie twej twarzy.
— Nie rozumiem.
— Zaraz zrozumiesz, — Czy znasz to?
Sawinjusz wydostał z kieszeni ozdobne pudełeczko i, obróciwszy do światła, otworzył.
W pudełeczku znajdował się portret młodzieńca w wytwornym stroju myśliwskim.
— To ja! — zawołał zdumiony Manuel.
— Nie, to twój ojciec w dwudziestym roku życia — w wieku twoim. Zrozumiałeś zatem dlaczegom cię poznał od pierwszego spojrzenia? Twoje oczy, twój uśmiech, chód, wszystko aż do dźwięku twej mowy, wołało do mnie wielkim głosem: „Stary Lembrat odrodził się w swym synu!“ Oto powód, dla którego kazałem śledzić cię i dla którego poddałem cię badaniu. Nawet przy największem zewnętrznem podobieństwie ostrożnym być trzeba. Przemówiłeś, wyspowiadałeś się — z ust twych wybiegło moje imię — teraz już wszelkie wątpliwości muszą ustąpić!
— Ach, Sawinjuszu! — zawołał młodzieniec, dając ujście uczuciom przepełniającym mu serce — ileż ja ci zawdzięczam! Teraz już wolno mi kochać, nieprawda?
— Samolubie! — uśmiechnął się szlachcic — o tem potem, Rzeczą najpilniejszą zniewolić Rolanda, aby uznał w tobie brata. Do tego me wystarczy moje, ani twoje świadectwo. Tu trzeba dowodów bardziej przekonywających.
— Dowodów? — powtórzył Manuel, uczuwając nagle w sercu zimno śmiertelne.
Ależ tak, bezwarunkowo. Nie mogę przecie pójść do hrabiego i powiedzieć mu poprostu: „Oto pański brat.“
Gorzki uśmiech wykrzywił usta Cyrana. Znał on aż nazbyt dobrze Rolanda de Lembrat. Wiedział zgóry, jakie uczucia zbudzi w nim to oświadczenie.
— Nie dałby mi wiary — ciągnął po chwili — gdybym mu to jedynie powiedział. Nieobecni zawsze sprawę przegrywają, zwłaszcza, gdy są braćmi i gdy przybywają po piętnastu latach, zbrojni w niezaprzeczone prawa i upominają się o należne sobie miejsce. Nawet to prawo pisane, którem ludzie się rządzą, oświadczyłoby się przeciw nam — mimo wszystkiego, co wiem — dokończył prawie szeptem.
— Jeśli chodzi o dowody — oświadczy nagle Manuel — będziemy je mieli.
— Skąd?
— Ojciec Ben Joela był głową licznego pokolenia, dziś już rozproszonego i, jako taki, utrzymywał księgę, w której zapisywano wszelkie ważniejsze wypadki, jakie w ciągu długich lat zaszły w jego rodzie.
— A zatem?
— W księdze tej znajdować się musi ślad przybycia mojego i Szymona do bandy Ben Joela,
— W jakim celu mianoby utrwalać w ten sposób fakt, będący wynikiem czynu kryminalnego?
— Nie wiem. Może poto, aby kiedyś, przez wydobycie go na jaw, zapewnić bandzie korzyść materjalną; a może dlatego poprostu, aby zapobiec w przyszłości omyłce rodowej i nie brać synów obcego plemienia za czystą krew egipską.
— Ech! ludziom tym obce są podobne skrupuły genealogiczne!
— Jesteś w błędzie. Stary Joel znał najdokładnej historję każdej z rodzin swego pokolenia. Zapisywał jak najstaranniej wszystkie narodziny i małżeństwa i mógł był w potrzebie wyliczyć poczet przodków dłuższy od najdłuższego, jakim poszczycić się potrafi stara szlachta francuska.
— Pomińmy to. Tyś zresztą nie należał do pokolenia.
— Niejednokrotnie — ciągnął Manuel — gdyśmy włóczyli się po Francji, widywałem przyprowadzane do obozowiska dzieci, które skradziono lub też kupiono. Za każdym razem przybysza takiego okazywano Joelowi, który pytał go o imię, zapisywał do księgi i mówił:
— Należysz odtąd do naszych.
Nadawał mu następnie inne, przez siebie wybrane imię, które zapisywał obok tamtego, i dziecię odchodziło, łącząc się z dziatwą cygańską, od której zresztą łatwo je było odróżnić. W ten sposób Szymon został Samy’m, a ja — Manuelem. To, co widziałem, że czyniono z drugimi, uczyniono też bezwątpienia i ze mną.
— Prawdopodobnie. Gdzie jest ta księga?
— U ben Joela.
— W takim razie o wszystkiem łatwo się dowiemy.
Cyrano otworzył drzwi dość szybko, aby spostrzec Ben Joela, gwałtownie od nich odskakującego. Cygan podsłuchiwał — a jeśli nie mógł pochwycić całej rozmowy, to w każdym razie główna jej treść stała mu się wiadoma.
Szlachcic ujął go za ucho i rzekł groźnie:
— Podsłuchiwałeś, szpiegu?
— Jasny panie!
— Chodź tu.
Pociągnął go do pokoju Zilli.
Odpowiadaj natychmiast: coś usłyszał?
— Nic, jasny panie; zapewniam.
— Kłamiesz. Wiedz zresztą, że w tej chwili jest dla mnie najzupełniej obojętne, czy ci wiadomo, o czem mówiliśmy. Nie potrzebuję czynić z tego tajemnicy przed tobą. Jeśli więc twe długie uszy dobrze ci tym razem usłużyły, wyznaj, a oszczędzisz mi niepotrzebnych wyjaśnień.
Ben Joel spokorniał.
— Wybacz, jasny panie — zamruczał niewyraźnie — nudziło mi się samemu w izbie, i... prawie nieumyślnie...
— Podchwyciłeś, co do ciebie nie należało?
— Aby uprościć sprawę, jak jasny pan twierdzi, przyznaję, że tak było w samej rzeczy.
— Wiesz zatem o odmianie losu Manuela?
— I cieszę się z niej serdecznie. Zawsze to jest miło, jasny panie, być świadkiem szczęścia swych przyjaciół.
— Zwłaszcza, gdy znajdują się oni naraz w możności świadczenia dobrodziejstw, nieprawda?
— Możesz być pewnym — wtrącił Manuel — że o tobie nie zapomnę. Przez lat piętnaście byłem twym gościem; ludzie, którzy byli sprawcami mego nieszczęścia, już nie żyją; wicehrabia Ludwik de Lembrat nie wyprze się tych, których nędzę podzielał Manuel.
— Przejdźmy do rzeczy pilniejszych — przerwał Cyrano. — Do ciebie zwracam się, Ben Joelu.
— Słucham, jasny panie.
— Co ci wiadomo o Manuelu? Czy księga, o której wspominał on mi przed chwilą, zawiera ważne szczegóły co do jego pochodzenia?
— Zapisano w niej imię, oraz różne okoliczności, towarzyszące jego znalezieniu.
— Chcesz powiedzieć: ukradzeniu.
— Nie mówi się głośno o takich rzeczach.
— Niech i tak będzie! Data porwania?
— 25 października 1633 roku.
— Miejsce?
—Wioska Garrigues, wpobliżu Fougerolles.
— Czy w księdze znajdują się jeszcze inne szczegóły?
— Tak, odnoszące się do śmierci Samy’ego, dziecka, które przybyło równocześnie do nas z Manuelem.
— Gdzie jest ta książka?
— Tam!
Ben Joel wyciągnął rękę, pokazując w rogu komnaty skrzynię dębową z ciężkiem żelaznem okuciem.
— Daj mi ją-rozkazał Cyrano.
W tej chwili cygan, zrzucając odrazu maskę pokory i uniżoności, wyprostował się zuchwale, jak człowiek pewny swej siły, i głosem spokojnym, ale stanowczym odrzekł:
— Poco, jasny panie?
— Poto, naturalnie, aby przy jej pomocy stwierdzić pochodzenie i tożsamość Manuela
Ben Joe! i Cyrano skrzyżowali spojrzenia, przyczem szlachcic musiał w oczach cygana wyczytać coś niepożądanego, gdyż ściągnął brwi i poruszył się niecierpliwie.
— Dla stwierdzenia tożsamości Manuela — podjął Ben Joel tym samym, powolnym a silnym głosem-wystarczy tymczasem moje świadectwo.
— Cóż to, śmiesz być nieposłusznym? — wyrzekł groźnie Cyrano, kręcąc koniec wąsa w drżących z niecierpliwości palcach i dziwiąc się własnej, tak długiej, pobłażliwości.
Ale zimna krew Ben Joela wzmagała się w miarę rosnącego gniewu Cyrana. Człowiek ten w jednej chwili osnuł plan postępowania, który miał zaspokoić równocześnie: jego zemstę i chciwość.
Chłosta, otrzymana na drodze do Fougerolles, paliła dotąd jeszcze jego plecy, uśmiechał się więc w głębi duszy do swych myśli,które oddawały mu w zależności człowieka,tak bardzo znienawidzonego.
— Jeżeli zajdzie potrzeba okazania księgi sądowi—dorzucił nie zmieniając tonu—sam mu ją przedstawię.Nie chcę(słowo to wymówił ze szczególnym naciskiem)nie chcę powierzać jej w cudze ręce.
—A!—wrzasnął Cyrano podchodząc do niego —tak bardzo zatem szacujesz te relikwje, mości Joelu?
Tak, bardzo ją szacuję.
— Doprawdy?
Najpierw, jako relikwie.
— Następnie?
— Jako zakład.
— Pojmuję cię, łotrze! Ne chcesz dostarczyć potrzebnego dowodu inaczej, Jak za gotówkę.
Ten dowód, jasny panie, podnosi cenę mojej osoby.Straciłbym ją, gdyby się go pozbył.
— Mniejsza o to! Gdy będzie trzeba, sąd potrafi otworzyć ci ręce.
Na tę pogróżkę Manuel, który nie mieszał się dotąd do sporu, przystąpił do cygana i rzekł:
— Cóż to, Ben Joelu, nie masz do mnie zaufania? Zdaje mi się, żem ci nie dał do tego powodu?
— Nie mam zaufania do losu — odrzekł ostrożnie awanturnik.
Cyrano ujął Manuela pod ramię i skierował się do wyjścia.
— Chodź ze mną — rzekł.— Zaprowadzę cię do, swego mieszkania, będziemy tam mogli swobodnie rozmawiać; a dzisiejszego jeszcze wieczora—jutro najpóźniej, — poznasz brata i odzyskasz należne ci imię i stanowisko. Do rychłego zobaczenia się, Ben Joelu.
—Do usług pańskich, panie szlachcicu, Bez urazy, Manuelu.
W chwili, gdy młody wicehrabia de Lembrat i Cyrano opuszczali Dom Cyklopa, po ustach Ben Joela przemknął uśmiech milczący, który jednak zaraz zniknął, ustępując miejsca kurczowemu wąskich warg skrzywieniu.
Temu drapieżnemu ostrowidzowi, pełnemu nienawiści i krwiożerczych instynktów, ale zarazem niesłychanie ostrożnemu mignęło w oddaleniu niewyraźne widmo przyszłości...
Lekkie kroki Zilli w korytarzu wyrwały go z posępnych marzeń.
— Bywaj, dziewczyno! — wykrzyknął. — Wielka nowina!
— Co takiego? — spytała Zilla, zrzucając z ramion czarny płaszczyk,
To, kochaneczko, że nie wiedząc o tem, hodowaliśmy u siebie przez lat piętnaście wielkiego pana.
Wróżka pobladła, a jej oczy wielkie i jak noc głębokie, zabłysnęły.
Wielkiego pana? — powtórzyła, domyślając się prawdy, a jednak pragnąc, ażeby się okazała złudzeniem.
— Tak, tak, bardzo wielkiego, Rozejrzyj się, kogo tu brakuje?
— Manuela.
— Tak, Manuela, a raczej — tu opryszek zgiął się wpół, składając niski pokłon komuś nieobecnemu, -jaśnie wielmożnego wicehrabiego Ludwika de Lembrat, pana na Fougerolles.
— Gdzie dowód?-krzyknęła groźno Zilla.
—Złożyłem go komu należało.
—Ty!
Wykrzyknikowi temu towarzyszyło spojrzenie piorunujące.
Ben Joel nic sobie nie robił z wykrzykniku i ze spojrzenia.
— Chcesz wiedzieć, panienko, jak się rzecz odbyła? Posłuchaj.
W kilku słowach opowiedział Zilli, co zaszło pomiędzy nim a tamtymi dwoma.
Dziewczyna wysłuchała opowiadania w głębokiem, prawie martwem, milczeniu. Nie wyrzekła też ani słowa, przez resztę dnia, którą spędziła, siedząc nieruchomo na jednem miejscu, z głową ściśniętą rękami, pogrążona w ponurej zadumie.
Ben Joel, powróciwszy wieczorem do domu, znalazł ją w tej samej pozycji,w jakiej zostawił wychodząc.
— Śpisz, Zillo?-zapytał.
Nie podnosząc na chwilę bladego czoła, odrzekła:
— Nie.
— Nic nie jadłaś od rana, Chodź na wieczerzę.
— Dziękuję.
— Nie głodnaś?
— Nie.
— Jak chcesz.
Ben Joel zabrał się do jedzenia. Po pewnym czasie zapytał: —
Słuchaj-no, Żilla, co tobie?
— Nic.
— Nieprawda! coś ci dolega, Czy to nieobecność Manuela pozbawiła cię apetytu? Więc ty go naprawdę kochasz, skryta dziewczyno?
— Co ci do tego?
— Niewiadomo. Wiesz, że ja tylko twoje szczęście mam na celu.
Wstała, i sztywna, wyprostowana postąpiła ku bratu.
— Czemuś pozwolił mu odejść — spytała głucho, obrzucając go błyskawicami czarnych oczu.
— Alboż nie jest wolny?
— Dlaczegoś podsunął mu tę myśl ambitną?
— Dziecinna jesteś! Ja mu nic nie mówiłem.
— Czy to prawda, że jest szlachcicem?
— Trudno o tem wątpić — zaśmiał się szydersko. — Moje dowody stwierdzają to w zupełności.
— Niech będą przeklęte!
— I dlaczegoż to, siostruniu?
— Dlatego — wykrzyknęła Zilla, pokonana nareszcie przez ból serdeczny — że kocham Manuela i że on teraz dla mnie stracony!
— A! przyznajesz się zatem?
— Tak — podjęła z nowym wybuchem — przeklinam szczęście, które go wynosi wysoko, bo mnie strąca ono w przepaść. Zanim upłynie tydzień, Manuel może już nawet imion naszych zapomni.
— O! bądź spokojna, nie zapomni.
Zilla nie pojęła właściwego znaczenia tych słów.
— A gdyby ktoś — rzekła tajemniczo, pochylając się do brata, zdziwiona i jakby ośmielona tonem jego ostatniej odpowiedzi-gdyby ktoś usunął dowód, przywracający Manuelowi nazwisko de Lembrat, i gdyby za pomoc w tem ofiarowano ci majątek, jakbyś wówczas postąpił, Ben Joelu?
Opryszek mrugnął oczyma znacząco.
— Nie głupiaś, panienko-uśmiechnął się.-Jednak pozwól, że ci dam jedną dobrą radę.
Jaką?
— Trzymaj język za zębami i...czekaj.