Kapitanowie zuchy/Od tłumacza

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Birkenmajer
Tytuł Od tłumacza
Podtytuł Powieść o wielkich ławicach morskich
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OD TŁUMACZA.

...„Brakło mi także towarzystwa, bo owi rybacy, jakkolwiek każdy z nich, pojedyńczo wzięty, tytułuje się „kaptein“ byli to najprostsi ludzie, jakich widziałem w Ameryce. Co mi to za kapitan, który na ręku i na piersiach jest, według zwyczaju amerykańskich majtków, tatuowany błękitną i czerwoną farbą, w kotwicę i w rozmaite napisy!“...
Tak w swych przepysznych „Szkicach amerykańskich“ utyskiwał nasz wielki pisarz, późniejszy laureat Nobla, Henryk Sienkiewicz, gdy znalazł się w małej osadzie rybackiej Anaheim-Landing nad brzegami Oceanu Spokojnego. W osadzie tej, na którą składało się sześć chat i karczma, „nie bardzo było co jeść“, a że Polak bywa zły, gdy jest głodny, więc i korespondent „Gazety Polskiej“ a w jednej osobie i ówczesny autor „Szkiców węglem“ musiał być hipochondrycznie usposobiony, skoro nie tylko polskich Buraków z Baraniejgłowy, ale i amerykański prosty ludek w tak beznadziejnych malował barwach. Dowiadujemy się bowiem z innych miejsc tegoż Sienkiewiczowskiego szkicu, że owi „kapitanowie“ nie dość iż są tatuowani jak sam Azja Tuhajbejowicz, ale mają jeszcze inne wady: lubią pić (za kufel piwa można od nich zdobyć wszelką obietnicę), grają „po całych dniachw karty, a gdy któremu karta nie idzie, klnie zaraz brzydko „Goddam you! goddam!“. Słowem, istna Sicz zaporozka, tylko że na Zaporożu owo „Goddam“ brzmiało nieco inaczej: „Na pohybel!“...
Albo się przez te dwadzieścia lat, które dzielą feljetony Litwosa (1877) od „Kapitanów-zuchów“ Kiplinga (1897) owi rybacy amerykańscy zmienili znacznie na lepsze, albo też „kapitanowie“ ze wschodniego wybrzeża Ameryki, z nad Oceanu Atlantyckiego, stali kulturalnie i moralnie wyżej od swych kolegów z Far-Westu, bo przedstawiają się nam o całe niebo sympatyczniej, nie są tacy straszni, jakimi ich Sienkiewicz maluje. Są prostaczkami, to prawda, ale prostota ich jest gołębia, serdeczna, cnotliwa, jak u ich współfachowców z przed kilkunastu stuleci, rybaków galilejskich. Żadnemu z nich ani tam w głowie, by dnie całe trwonić przy kartach lub kuflu — wszak wuj Salters, gdy się zasiedzi ponad swój czas przy niewinnych warcabach, musi potem za karę wdwójnasób odrabiać zaległą swą robotę — a przekleństw wystrzega się nawet stary wyga, Tomek Platt, co przecie ongi w wojennej służył marynarce. Gniew, nawet gdy jest uzasadniony, uchodzi za występek — wszak stary Disko czyni sobie wyrzuty z powodu swej popędliwości. Zresztą umysłowo nie są ci ludzie całkiem prości — są to prostaczkowie, nie prostaki. Znają się na przeróżnych takich mądrych sprawach, o których zielonego nawet pojęcia nie ma człowiek niby to jenteligentny, na książkach uczony, w szkołach hadukowany paniczyk, syn-jedynak multimiljonera, Harvey Cheyne. Dwa fachy mają w ręku: żeglarski i rybacki, a jakby tego mało było, każdy w tej małej pływającej republice ma swoją własną specjalność, swój własny wydział; czarny „doktór“ jest tu ministrem spraw wewnętrznych, Tom Platt — wojskowych i zagranicznych czyli pozaokrętowych, Salters ministrem rolnictwa, zupełnie zresztą zbędnego na okręcie rybackim, którego załoga orze tylko toń wodną i nigdy nie widuje, „jak dojrzewa kłos“ pszeniczny... Długi Dżek z sznurową dyscypliną w ręku potrafi być szafarzem sprawiedliwości, sprawy zaś duchowne ma w swoich rękach — mimo że go do tego starają się niedopuścić towarzysze — nieszczęśliwy „Penn“, który nigdy nie może spamiętać własnego nazwiska. Gdyby poza tą sylwetką — śmiesznego i tragicznego jednocześnie — upośledzonego człowieka nie dał nam Kipling w „Kapitanach“ nic więcej, jużby ta powieść warta była czytania i trwałej pamięci. Jednakże Kipling nie byłby sobą, gdyby w powieści swej nie dodał równieśnika Kimowi, Mowgliemu i Mc. Turkowi — i nie uczynił go narówni z tamtymi przemiłym i wiecznie pomysłowym wisusem. Dan — bo o nim mówię — niema jeszcze na swej pieczy żadnych szczególnych spraw, prócz spraw osobistych, sercowych... Hattie S... Starszy nieco od niego „Portugalczyk“ też ma na sercu podobne sprawy — tylko że umie po portugalsku kręcić gitarę nie takim gąskom jak owa imienniczka łódki Danowej.
W pracy wytrwali i zawzięci, w pożyciu — pomimo różnych drobnych docinków i figlów — wzorowo zgodni i przyjacielscy, usłużni i litościwi, w chwilach odpoczynku (przymusowego zresztą, podczas zawieruchy) pogodni i do wynurzeń skłonni, rozśpiewani... Tacy to są oni, ci Kiplingowscy „Pracownicy morza“. Tak, pracownikami zwać się ich godzi, może nawet słuszniej niż bohaterów głośnej powieści Victora Hugo. Praca bowiem i przedewszystkiem praca jest treścią ich życia. Mogłaby ta książka nosić Hezjodowy tytuł „Prace i dnie,“ możnaby ją uważać, gdyby to nie brzmiało paradoksalnie, za jakieś morskie „Georgiki“. Ta praca nie jest jakąś klątwą człowieka (choć nam to było w raju rzeczone) owszem jest jego radością, zapełnieniem życiowej pustki, najlepszą strawą i zdrowiem. Stwierdził to na sobie Harvey Cheyne, stwierdzał niejednokrotnie i duchowy ojciec harcerstwa, sam Kipling, który w najcudniejszej swej książce, w genjalnych „Powiastkach dla małych dzieci“ tak nucił:

Chcąc zło odmienić, nie trzeba się lenić,
ni z książką się grzać przy kominie,
lecz wziąć się do pracy, do rydla i gracy,
i kopać, aż z czoła pot spłynie;
a wtedy żar słońca i wiatru dech zwinny
i ogrodowe też Dżinny
zdejmą nam garb,
przebrzydły garb,
jaki ma wielbłąd pustyni!

Ale ci cisi pracownicy umieją w razie czego być i bojownikami. Wprawdzie nie widzimy ich tu w walce z ośmiornicą, jak u Victora Hugo, lecz można być pewnym, że stać byłoby ich i na taką walkę. Maleńki, drewniany statek i jego nieliczna z dziesięciu ludzi złożona załoga ma przeciwko sobie tylu wrogów i tyle wszelakich niebezpieczeństw: i żywioł morski i góry lodowe i wichury i potwory głębinowe i wreszcie wielką cywilizację w postaci kolosalnych parowców, mogących stratować ich niebacznie... Nic dziwnego, że lista strat, którą odczytuje się na święcie rybackiem, taka jest długa i smutna, jak lista strat wojennych. Żeby wszystkim owym przeciwnościom się oprzeć, lub choćby tylko z niemi się zmierzyć, nielada trzeba odwagi i przytomności umysłu. Dlatego też słusznie tych prawdziwych „kapitanów“, tych niestrudzonych morskich partyzantów obdarzył Kipling zaszczytnym, rycerskim przydomkiem „Courageous“ — który mieści w sobie i pojęcie waleczności i siły i hartu, rozsądku i ofiarności... Odpowiednikiem polskim tego wyrazu mógłby być tylko jeden epitet, dziś już nieużywany: „Udały“. Niestety, ze zrozumiałych względów nie mogłem zastosować tu tego archaizmu, sądzę jednak, żem zacnej załodze szonera We’re Here niczem nie uchybił, nadając jej miano „zuchów“. — Nadmienię tylko, że jak w kilku innych utworach Kiplinga, tak i w niniejszej książce tytuł został zaczerpnięty z jednej z popularnych lub ulubionych Kiplingowi pieśni angielskich, w tym wypadku z początkowej zwrotki ballady elżbietańskiej, „Mary Ambree“: „When Captains Courageous whom death could not daunt did march to the siege of the City of Gaunt“ (Gdy Mężni Kapitanowie, których nawet śmierć nie mogła ustraszyć, szli z odsieczą oblężonej Gandawie itd.).
Nie znaczy to jednak, by mieli to być ludzie stylizowani według jakichś tam romantycznych wzorów. Są to ludzie prawdziwi z krwi i kości — ludzie żywi, choć ich szyper nazywa się Troop (czytaj: Trup) i choć mu się krew ludzka gorąca nieraz w zimną i rybią zamienia. Cóż robić! z jakim przestajesz, takim się stajesz, a stary Disko najwięcej przestawał z rybami; zresztą komu jak komu, ale rybakowi i żeglarzowi zawdy krew zimna jest potrzebna zwłaszcza kiedy musi polegać „na swoich rachubach“...
Takich ludzi znał zresztą Kipling osobiście i miał sposobność dłużej ich obserwować właśnie podówczas, kiedy powieść tworzyć się zaczęła. W roku 1892 ożenił się z bogatą Amerykanką, Miss Karoliną Balestier której brat Wolcott Balestier był jego współpracownikiem w napisaniu powieści „Naulakha“. Po podróży poślubnej dokoła świata, w czasie której niestety spełzł na niczem zamiar odwiedzenia R. L. Stevensona na wyspie Samoa, młodzi małżonkowie osiedli w majętności Balestierów, Brattleboro, w stanie Vermont. Tam właśnie, we własnoręcznie zbudowanym drewnianym domu (co za pyszny trening harcerski!) przezwanym „Naulakhą“ szczęśliwy żonkoś spędził cztery lata — a owocem tego pobytu są nietylko obie „Księgi dżungli“ ale i „Kapitanowie“. Z mikroskopijnym — jak na amerykańskie stosunki — stanem Vermont, okolonym górami Adirondack i rzeką Connecticut, sąsiaduje równie jak na Amerykę mikroskopijny stan Massachusetts, położony nad Atlantykiem i wybiegający w morze dziwnie zakręconym niby trąba słonia Przylądkiem Dorszów — Cape Cod. W stanie tym znajduje się niebardzo podła (odkąd ją Kipling wsławił) mieścina nosząca dumną nazwę Gloucester. Była ona niewątpliwie dla twórcy „Kapitanów“ tem, czem dla Sienkiewicza miał być Anaheim-Landing: używał tu czasami morskich kąpieli i przy sposobności obserwował ludzi, czasem zaś przyjeżdżał sobie ot bez celu, bo ciągnęła go, jak Dicka Heldara, niewytłumaczona nostalgja do morza... „Who hath desired the Sea?“ — jak się skarżył w jednym z najczarowniejszych swoich utworów poetyckich...
Tam to poznać musiał zacne osoby — albo prototypy — Disko Troopa i jego towarzyszy. Poznać musiał — z ich opowiadań albo i naocznie — całe to ciężkie życie rybaków, poławiających dorsze i flądry na przestrzeni Wielkich Ławic (Great Banks) nowofundlandzkich. Nazwę tę noszą rozległe płycizny (rewy) podmorskie na południe od Nowej Fundlandji oraz francuskich wysepek Miquelon i St. Pierre, a na zachód od wyspy Cap Breton i kanadyjskiej Nowej Szkocji. Ponieważ jako korespondent „Pioniera“ przeszedł Kipling niezłą szkołę reporterską, przeto możemy mu zaufać, że życiu rybaków gloucesterskich przyjrzał się i przysłuchał dokładnie i wszechstronnie.
Książka Kiplinga zdobyła sobie na obu półkulach świata wielką poczytność, która po dziś dzień nie osłabła. Byli i tacy, którzy stawiali ją obok „Wyspy skarbów Stevensona. W Polsce, która ma dziś swe morze i swych rybaków morskich, powinna ta książka być szczerze zrozumiana i przyjęta, zwłaszcza, że stronice jej ożywia tak aktualne zagadnienie — budzenia moralnego i fizycznego hartu w dorastającem pokoleniu przyszłych obywateli.
W zakresie słownictwa żeglarskiego i rybackiego wielki dług zaciągnąłem u p. Bolesława Ślaskiego, niestrudzonego i najbardziej fachowego badacza tych dwu działów — tego świetlanego optymisty, który na lat dwadzieścia niemal przed powstaniem Polski przygotowywał się czynnie na tę radosną chwilę, gdy wskrzeszona Polska morze swe odzyszcze, i torował ścieżki wielkiemu piewcy „Wiatru od morza“. Ze słowników i zapisków Ślaskiego pochodzą niemal wszystkie objaśnienia podane na końcu niniejszej książki. Nie objaśniałem, ma się rozumieć, wszystkich wyrazów marynarskich, gdyż i tak z ich większością powinni byli dotychczas się oswoić czytelnicy Stevensona, Conrada, Londona — a także i mnożących się zwolna rodzimych naszych marynistów.

JÓZEF BIRKENMAJER.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Birkenmajer.