Kapitanowie zuchy/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kapitanowie zuchy
Podtytuł Powieść o wielkich ławicach morskich
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Captains Courageous
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ  I.

Drzwi palarni okrętowej, wychodzące na pokład, stały otworem — w stronę kędy słała się mgła północno-atlantycka. Potężny parowiec linjowy to się pochylał, to wznosił w swym biegu, gwiżdżąc celem ostrzeżenia statków rybackich.
— Ten żółtodziób Cheyne jest doprawdy największem utrapieniem całego okrętu — ozwał się mężczyzna w bajowej zarzutce, z hałasem zatrzaskując drzwi. — Jego tu wcale nie potrzeba... zanadto smarkaty!
Jasnowłosy Niemiec pochwycił przekąskę i zagryzając ją, pomrukiwał:
— Ja znam ten rasa. Ameriga jest pełni tego rodzaj szlowieki. Ja mówi wam, że wy powinni sprowacać harapi wolni od tarifa celna.
— Tfy! Bogiem a prawdą, on tu nic nie winien... owszem, bardziej godzien politowania niż ktokolwiek, — wycedził przez zęby pasażer, rodem z Nowego Jorku, leżący jak długi na poduszkach, tuż pod zawilgłem oknem sufitowem. — Jeszcze był brzdącem, a już go włóczono po hotelach. Dziś rano rozmawiałem z jego matką. Miła kobieta, ale gdzie tam sobie ona z nim da radę!... Teraz on jedzie do Europy na ukończenie edukacji.
— Edukacja jeszcze się nie zaczęła — zabrał głos Filadelfijczyk, zwinięty w kłębek gdzieś w kącie. — Ten chłopak, jak sam mi mówił, dostaje dwieście blatów miesięcznie na drobne sprawunki... a nie ma jeszcze lat szesnastu...
— Jego ojczec jesto ten, co ma szelazni koleje? — zapytał Niemiec.
— Tak. Koleje, kopalnie, tartaki i przedsiębiorstwa okrętowe. Stary bogacz całą gębą! Jeden dom w San Diego, drugi w Los Angeles; z sześć linji kolejowych i połowa tartaków na pobrzeżu Pacyfiku należy do niego... więc też nic mu to nie szkodzi, że żona trwoni pieniądze, — rozwodził się Filadelfijczyk. — Ona powiada, że jej się nie podoba na zachodzie... dlatego włóczy się po świecie wraz z synalkiem i ze swemi nerwami, szukając (jak przypuszczam) czegoś, coby go mogło rozerwać... Floryda, Adirondacks, Lakewood, Hot Springs, Nowy Jork... i tak wkółko. Teraz to on umie niewiele więcej od kancelisty z drugorzędnego hotelu. Gdy ukończy edukację w Europie, będzie z niego ananas, no!
— A cóż na to ten stary, co ma nad nim osobistą pieczę? — wydobył się głos z głębi bajowego ulsteru.
— Stary sam piętrzy zawady. Ale coś mi mówi, że próżno się niepokoicie. Za kilka lat on sam pozna, że był w błędzie. Szkoda chłopaka, bo jest w nim sporo dobrego materjału... tylko trzeba umieć wziąć się do niego.
— Z harapem! z harapem! — burczał Niemiec.
Znowu rozległo się trzaśnięcie drzwiami i z ponad wysokiego chodnika wychylił się chudy, słabowicie zbudowany chłopak, lat może piętnastu, z niedopalonym papierosem w kąciku ust. Bladożółtawa cera złą była oznaką u człowieka tak młodego, jego zaś spojrzenie kojarzyło w sobie brak stanowczości z zarozumiałością oraz nader płytką fanfaronadą. Ubrany był w wiśniowego koloru spencerek, krótkie spodenki, czerwone pończochy i cyklistowskie buciki, a czerwoną flanelową czapkę zarzucił na tył głowy. Przebiegł oczyma po zebranem towarzystwie, zagwizdał przez zęby i przemówił donośnym, a piskliwym głosem:
— No, powiedzcie państwo, to-ci dopiero gęsta mgła na wodzie. Słychać, jak na łodziach rybackich, to z tej to z tamtej strony, wrzeszczą przerażeni ludzie. Powiedzcie-ż, czy nie byłaby to wspaniała heca, gdybyśmy tak przejechali jedną z nich?
— Zamknij pan drzwi, panie Harvey — ozwał się obywatel Nowego Jorku. — Zamknij drzwi i zostań za drzwiami. Nam tu ciebie nie potrzeba.
— Kto mi zabroni wejść? — odparł chłopak głosem stanowczym.
— Czy pan zapłacił za moją podróż, panie Martin? Podobno mam tu takie same prawa, jak ktokolwiek z was.
Wziął kilka pionków z szachownicy i począł je przerzucać z jednej ręki do drugiej.
— Powiedzcie, państwo, jakie to śmiertelne nudy! Czy nie zagralibyśmy partyjki pokera?
Nie było odpowiedzi, więc chłopak jął puszczać kłęby dymu z papierosa, rozbujał nogi i zabębnił niebardzo czystemi palcami po stole. Następnie wydobył plik papierów wartościowych, jak gdyby zabierając się do ich przeliczania.
— Jakże się dziś miewa pańska mamusia? — zagadnął któryś z pasażerów. — Nie widziałem jej na drugiem śniadaniu.
— Zapewne jest w swej kajucie. Mamie trudno przyzwyczaić się do morza... prawie każdą podróż przypłaca chorobą. Dam pokojówce piętnaście dolarów, żeby się nią opiekowała. Nie schodzę głębiej, niż każe mi przezorność. Doznaję jakiegoś niesamowitego uczucia, gdy przechodzę przez tę piwnicę. No, co państwo powiecie na to, że jestem dopiero po raz pierwszy na morzu!
— E, nie tłumacz się, panie Harvey!
— Kto się tłumaczy? Przejeżdżam dopiero po raz pierwszy przez ocean, moi panowie, i, pominąwszy pierwszy dzień żeglugi, nie chorowałem ani troszkę. Dalibóg że nie!
To rzekłszy, trzasnął z triumfem pięścią w stół, zwilżył palec i jął w dalszym ciągu przeliczać banknoty.
— Oo! z pana jest pierwszorzędna maszyna, z napisem na samym froncie — ziewnął Filadelfijczyk. — Jeżeli pan nie będziesz miał się na baczności, to zakwitniesz wielką wziętością w swym kraju.
— Wiem o tem. Jestem Amerykaninem... teraz, zawsze i po wszystkie czasy. Pokażę im to... jak tylko dostanę się do Europy. Pff! Papieros mi się wypalił. Nie mogę palić tego paskudztwa, które sprzedaje steward. Czy który z panów nie ma przy sobie prawdziwego tureckiego papierosa?
W tejże chwili do palarni wpadł naczelny inżynier, rumiany, uśmiechnięty i zroszony od mgły.
— Powiedzno pan, panie Mac, — zawołał Harvey radośnie, — skądby tu zdobyć coś podobnego?
— W sposób najzwyklejszy w świecie — brzmiała poważna odpowiedź. — Niech dzieci będą grzeczne względem starszych, to starsi postarają się ich za to wynagrodzić!
Z kąta wydobył się przytłumiony chichot. Niemiec otworzył pudełko z cygarami i wręczył Harvey’owi cienkie jak palec cygaro.
— To jest szecz dobri do palić, mój mlodi przijaczel! — odezwał się. — Kce pan probirowacz? Tak? Pan bendże po tem tak samo zadowoloni bicz.
Harvey z miną junacką zapalił cygaro, wyglądające niezbyt zachęcająco: czuł, że dostał się w towarzystwo ludzi dorosłych.
— Trzebaby czegoś mocniejszego, by zwalić mnie z nóg! — pochwalił się, nie wiedząc, że pali okropny produkt, zwany Wheeling stogie.
— To będżemi mi zaraz widżec — bąknął Niemiec. — Gdże są mi teraz, pan Mactonal?
— We właściwem miejscu, albo gdzieś niedaleko od niego, panie Schäfer, — odpowiedział inżynier. — Dziś w nocy będziemy na Wielkiej Ławicy; ale teraz, mówiąc ogólnie, znajdujemy się pośród statków rybackich. Dziś od południa otarliśmy się o trzy baty i omało co nie zerwaliśmy bomu ze statku francuskiego... widocznie podjechaliśmy za blisko...
— Szmakuje panu mój cygar? — zagadnął Niemiec, widząc, że oczy Harvey’a napełniły się łzami.
— Doskonałe! przemiły zapach! — odpowiedział ów przez zaciśnięte zęby. — Zdaje mi się, żeśmy nieco zwolnili biegu... czy nie tak? Skoczę zobaczyć, jak wygląda pław.
— I ja by zrobiłem to samo na panski miejsce, — oświadczył Niemiec.
Harvey chwiejnym krokiem powlókł się poprzez mokre pokłady ku balustradzie. Czuł się bardzo niedobrze; atoli nieopodal widać było stewarda, związującego krzesła stojące na pokładzie... Ponieważ chłopak chełpił się przed nim niejednokrotnie, że nigdy nie podlegał morskiej chorobie, przeto duma kazała mu iść na tył okrętu, na pokład przy jadalni drugiej klasy, kończący się wygięciem w kształcie żółwiej skorupy. Pokład był pusty, więc Harvey przyczołgał się aż do jego najdalszej krawędzi, niemal pod samo drzewce bandery. Tutaj skurczył się we dwoje w bezsilnej męczarni, albowiem wtejże chwili Wheeling stogie wraz z szumem rozbryzgów wodnych i trzaskiem śruby okrętowej, poczęły, jak młyński pytel, wytrząsać zeń duszę. Głowa mu jakby obrzękła; ogniste skry pląsały przed oczyma; ciało zdawało się tracić wagę, a pięty kręciły się, jak chorągiewka, pod tchnieniem bryzy. Morska choroba jęła odbierać mu stopniowo wszystkie siły, a kołysanie okrętu wyparło go poza balustradę, na śliskie obrzeże burty. Naraz z ośrodka mgły wychynął poziomy, szary bałwan, pochwycił niejako Harvey’a pod ramię i uniósł go daleko od okrętu, hen w stronę nawietrzną; zwarł się ponad nim zielony przestwór — i chłopak usnął spokojnie...

∗             ∗

Obudził go dźwięk trąbki, przypominający mu sygnał obiadowy, jaki wygrywano w szkółce letniej w Adirondacks, w której przebywał swojego czasu. Zwolna uprzytomnił sobie, że jest Harvey’em Cheyne, utopionym i zmarłym wśród oceanu... jednakowoż nazbyt był osłabiony, by wszystkie szczegóły pozbierać do kupy. Jakaś nieznana woń cisnęła mu się w nozdrza; ziąb jakiś, wilgotny a kleisty, przebiegał mu drgawkami po plecach, a słona woda, wciskając się we wszystkie pory, czyniła go wprost bezradnym. Gdy otworzył oczy, spostrzegł, że znajduje się jeszcze na powierzchni morza, gdyż wokoło niego pędziły srebrzyste wzgórki fal, sam zaś spoczywał na stosie półżywych ryb, wbijając oczy w szerokie bary jakiegoś człeka, odziane, w błękitny kabat wełniany.
— O źle! — pomyślał sobie chłopak. — Niema co mówić, już zginąłem... a to wszystko zmierza właśnie do tego, by mnie zgubić!
Jęknął. Postać, siedząca tyłem do niego, odwróciła głowę, ukazując parę kolczyków, napół schowanych w czarnej, kędzierzawej czuprynie.
— Aha! już się czujesz trochę lepiej? — ozwał się nieznajomy. — Poleż jeszcze chwilę spokojnie; postaramy się wszystko lepiej urządzić.
To rzekłszy, ów nieznajomy zwinnym ruchem wiosła skierował dziób łodzi na niespienioną przechybę morską, która uniosła łódź na całe dwadzieścia stóp wzwyż, jedynie po to, by następnie zsunąć ją wdół, w zaklęsłość szklanej roztoczy. Jednakże ta spinaczka po wyniosłościach nie powstrzymała rozmowności człowieka w błękitnym kubraku.
— Pięknie się spisałem, powiadam ci, żem cię przyłapał. A co—o—o? Ale, powiadam ci, jeszcze lepiej się spisałem, żem się nie dał złapać waszemu okrętowi! A jakeś to ty z niego zleciał w wodę?
— Byłem chory — odpowiedział Harvey; — byłem chory i nie mogłem sobie dać rady.
— W sam czas zdążyłem zatrąbić. Wasz okręt trochę się odsunął na bok... Patrzę-ci ja, aż tu ty spadasz z okrętu w wodę. A co—o—o? Już se myślę, że cię śruba poszarpała w drobne kawałeczki, a tymczasem tyś wypłynął... i płyniesz prosto na mnie... więc ja, co robiący, cap! ciebie, kiej wielgą rybę. Upiekło ci się tym razem... pożyjesz jeszcze ździebko na tym swiecie.
— Gdzież to ja jestem? — spytał Harvey, nie mogąc jeszcze sobie uprzytomnić, że tam właśnie gdzie znajdował się w tej chwili, życie jego było najzupełniej bezpieczne.
— Jesteś ze mną na rybackim bacie... Nazywam się Manuel, a należę do załogi szonera We’re Here[1] z Gloucester. Ja mieszkam w Gloucester. Niezadługo dostaniemy wieczerzę... A co—o—o?
Człowiek ten zdawał się mieć dwie pary rąk i głowę z lanego żelaza, bo nie poprzestając na trąbieniu zapomocą wielkiej muszli morskiej, musiał wstawać na równe nogi i, utrzymując równowagę na kołyszącej się płaskiej łodzi, rzucał w gęstwę mgły chrapliwy, donośny okrzyk. Jak długo trwało to zajęcie, tego Harvey nie potrafił sobie uprzytomnić, gdyż niebawem, przerażony widokiem dymiących wodnych przewałów, ułożył się zpowrotem na wznak. Jak przez sen, słyszał wystrzał armatni, granie trąbki i jakieś krzyki. Coś większego od łodzi rybackiej, lecz równie ruchliwego i zwinnego jak ona, zamajaczyło nieopodal. Ozwał się gwar kilku naraz głosów, poczem chłopak osunął się w jakąś ciemną, dudniącą czeluść, gdzie ludzie, odziani w nieprzemakalne ubrania, poczęstowali go jakimś ciepłym napojem i rozebrali go z wierzchniej odzieży... Wówczas zmorzył go sen.
Gdy się przebudził, jął nadsłuchiwać, rychło się ozwie pierwszy dzwonek, ogłaszający śniadanie na parowcu... i dziwnem mu się wydało, czemu to jego sypialna kajuta tak zmalała. Obróciwszy się, ujrzał ciasną, trójkątną klitkę, oświeconą kagankiem, zawieszonym na sporej, prostokątnej belce. Stół o trzech narożnikach, do którego można było dosięgnąć ręką, ciągnął się od kąta na przodzie okrętu aż do masztu przedniego. W głębi, poza starym piecykiem plymouth’ckim, siedział chłopak, mniejwięcej w jednym wieku z Harvey’em, o płaskiej, czerwonej twarzy i szarych, ruchliwych oczach. Był odziany w błękitny kabat i wysokie skórznie. Kilka par tego samego obuwia, stara czapka i parę zdartych wełnianych skarpetek leżało na podłodze, a czarne i żółte buksy chybotały się tam i sam koło tapczanów. Całe to miejsce było tak szczelnie nabite przeróżnemi zapachami, jak nabita bywa bawełną paka przeznaczona do ładugi. Buksy odznaczały się szczególnie zawiesistą wonią, która tworzyła jak gdyby fundament dla zapachów smażonej ryby, przypalonego tłuszczu, farby, pieprzu i zatęchłego tytoniu; wszystkie one zaś wiązały się w jedną całość — niby jakowąś obręczą — zapachem desek okrętowych i słonej wody. Harvey ze zgrozą stwierdził, że na jego legowisku niema wcale prześcieradła; spoczywał na strzępie brudnej powłoczki, napchanej kłębowiskiem wiórów i gałganów. Na domiar złego, ruchy statku zgoła nie były podobne do ruchów parowca: — nie prześlizgiwał się i nie toczył gładko po falach, tylko podrygiwał i kręcił się wkółko bezcelowo i bezradnie, jak źrebak przywiązany na postronku. Tuż nad uchem huczał mu rozgwar fal morskich, a wszędy wokoło i nad nim skrzypiały i jęczały belki okrętowe. Wszystko to przyczyniło się do tego, że nieborak począł chrząkać w sposób desperacki i rozmyślać o swej matce.
— Co? już lepiej się czujesz? — zagadnął go chłopak, szczerząc zęby w uśmiechu. — Chciałbyś się napić kawy?
Przyniósł mu kubek cynowy napełniony tym płynem i dosypał do niego melasy.
— Czy nie macie tu mleka? — zapytał Harvey, rozglądając się w ciemności, jakby spodziewał się, że pomiędzy dwoma rzędami tapczanów dostrzeże gdzieś krowę.
— O, nie! — odpowiedział chłopak. — I ponoć nie będziemy go tu mieli, aż gdzieś koło połowy września. Ale to fajna kawa. Sam ją przyrządziłem.
Harvey wypił w milczeniu kawę, poczem z wielką łapczywością dobrał się do półmiska, pełnego płatków kruchej wieprzowiny, podanej mu przez chłopca.
— Wysuszyłem ci ubranie, zdaje mi się, że się krzynę skurczyło — mówił chłopak dalej. — Nie bardzo one tu do nas pasują... te twoje szmatki. Obróć-no się i pokaż, czyś się gdziesik nie skaleczył.
Harvey wyciągał się w najróżniejsze strony, jednakże nigdzie na ciele nie stwierdził najmniejszego obrażenia.
— To byczo! — ucieszył się z całego serca chłopak. — Rozprostuj gnaty i chodź na pokład. Tato chce się zobaczyć z tobą. Ja jestem jego synem... wołają mnie Dan... jestem też pomocnikiem kucharza... i spełniam na okręcie wszystko, do czego nie chcą się wziąć ludzie starsi. Prócz mnie niema tu innego chłopaka, odkąd Otto utonął w morzu... a był to ino Olender i to miał już dwadzieścia roków. A jakże to się stało, żeś podczas ciszy morskiej lunął w wodę?
— To nie była cisza — odrzekł Harvey posępnie. — Dął wiatr siarczysty, a ja cierpiałem na chorobę morską. Zdaje się, że musiałem się przekopyrtnąć przez balustradę.
— Wczoraj i zeszłej nocy było morze, ot jak zwykle, trochę rozkołysane — zauważył chłopak, — ale jeżeli to uważasz za siarczysty wiatr... — (tu zaświstał przez zęby). — Napatrzysz się jeszcze niejednego, zanim odbędziesz całą przeprawę! Ale spiesz się! Tato czeka.
Jak wielu innych nieszczęsnych młokosów, tak i Harvey nigdy w dotychczasowem swem życiu nie otrzymał rozkazu, zwróconego wprost do siebie — a przynajmniej w podobnym wypadku napewno nie obeszłoby się bez długich, a częstokroć łzawych, pouczeń o pożytkach, płynących z posłuszeństwa, i o powodach danego żądania. Pani Cheyne zawsze się bała nałamywania jego charakteru, co niewątpliwie było powodem, że sama znajdowała się nad krawędzią rozstroju nerwowego. To też synkowi jej wydało się rzeczą niepojętą, iż miałby się śpieszyć dla czyjejś tam przyjemności; zdziwienia tego nie omieszkał ubrać w słowa:
— Twój tato mógłby zejść tu do mnie na dół, jeżeli tak pragnie rozmowy ze mną. Życzę sobie, żeby mnie zaraz zawiózł stąd do Nowego Jorku... opłaci mu się to sowicie.
Dan otwarł oczy szeroko, gdyż olśniła go niebotyczność i piękność tego żartu.
— Słuchaj no, tato, — krzyknął w stronę luki kasztelu przedniego — on powiada, że, o ile ci na tem zależy, możesz zleźć na dół i zobaczyć się z nim. Słyszysz, tato?
Na to zabrzmiała odpowiedź, wypowiedziana głosem tak grubym, iż Harvey nigdy przedtem nie przypuszczał, by coś podobnego mogło się wydobyć z ludzkiej krtani.
— Nie błaznuj, Dan, ino przyślij go do mnie!
Dan zaśmiał się półgłosem i cisnął Harvey’owi jego pomarszczone i powykrzywiane buciki sportowe. W głosie, odzywającym się z pokładu, było coś takiego, co nakazało paniczykowi zataić bezmiar kipiącej w nim wściekłości i pocieszać się myślą, że w drodze powrotnej do domu uda mu się zczasem zdać szczegółową relację o sobie i o bogactwach swego ojca. To ocalenie z pewnością uczyni go pomiędzy przyjaciółmi bohaterem na całe życie. Z pomocą drabinki sznurowej wygramolił się na pokład i przebywszy mnóstwo zawad, dowlókł się chwiejnym krokiem na tył okrętu, gdzie na schodach, wiodących ku pokładowi tylnemu, siedział mały, przysadzisty, wygolony mężczyzna. Dunuga uspokoiła się podczas nocy, a roztocz morska, rozległa i gnuśna, upstrzona była wzdłuż widnokręgu żaglami kilkunastu statków rybackich. Pośród nich widniały czarne punkciki, ukazując, gdzie snuły się za połowem łódki rybackie. Szoner, opatrzony trójkątnym żaglem na maszcie głównym, pląsał sobie niefrasobliwie na kotwicy, a oprócz człowieka przy daszku kabiny (zwanym „dunetą“) nie było na nim żywej duszy.
— Dzień dobry... dobre popołednie, chciałem pedzieć. Przespałeś bezmała całą dobę, młody smyku, — brzmiało powitanie.
— Dzień dobry, — odpowiedział Harvey. Nie podobało mu się, że mówiono doń: „smyku“ i jako człowiek, uratowany od zatonięcia, oczekiwał, iż go przyjmą ze współczuciem. Matka jego cierpiała niewysłowione męki, ilekroć synek zamoczył sobie nogi, natomiast ten marynarz ponoć nawet się nie wzruszył tą jego przygodą.
— No, a teraz posłuchamy, jak to tam było. Cokolwiek kto o tem powie, była to, koniec końców, prawdziwa łaska Opatrzności. Jak ci na imię? A skądeś ty? Czy nie z Europy?
Harvey podał swe nazwisko, nazwę parowca oraz krótki opis swej przygody, kończąc rzecz całą żądaniem, żeby go odwieziono natychmiast do Nowego Jorku, gdzie jego ojciec zapłaci im wszelką sumę, jakiej sobie tylko życzyć będą.
— Hm! — ozwał się wygolony mężczyzna, bynajmniej nie wzruszony ostatniemi słowami Harvey’a. — Nie powiem, byśmy mieli wielgi szacunek dla człeka, choćby nawet tak smarkatego, jak ty, co podczas ciszy morskiej potrafi spaść z tak wielkiego okrętu w wodę... a jakby tego mało było, tłumaczy się, że miał morską chorobę!
— Tłumaczy! — krzyknął Harvey. — Czy pan sądzi, że ja dla zabawy spadłem z okrętu, ażeby dostać się na wasz brudny statek?
— Nie mogę ci, mój smyku, na to odpowiedzieć, bo nie wiem, co ty uważasz za zabawę. Jednakże, kiejbym był tobą, nie przezywałbym tak brzydko tego statku, który, za łaską Opatrzności, przyniósł ci ratunek. Po pierwsze, jest to bezbożne bluźnierstwo; po drugie, obraża to mnie na moim honorze... a ja-ci jestem Disko Troop ze statku gloucesterskiego We’re Here, o czem pewnikiem jeszcze nie wiesz.
— Nie wiem, ani też nie chcę wiedzieć! — odparł Harvey. — Ma się rozumieć, że jestem wam wdzięczny za ocalenie i inne wyświadczone mi przysługi; ale chciałbym, żebyście to zrozumieli, że im prędzej odwieziecie mnie do Nowego Jorku, tem większa czeka was nagroda.
— Jak... mam to rozumieć? — zapytał Troop, podnosząc jedną z krzaczastych brwi, z pod której wyjrzało niebieskie oko, łagodne a jednocześnie podejrzliwe.
— W dolarach i centach, — odrzekł Harvey, myśląc z radością, jakie wrażenie wywołają jego słowa. — Dolary i centy w bitej monecie!...
To rzekłszy, włożył rękę do kieszeni i zlekka wydął brzuch, co u niego było formą okazywania swej wspaniałości, — poczem mówił dalej:
— Gdy dowieziecie mnie do domu, czeka was najlepszy zarobek, jaki się wam udało zdobyć w ciągu całego życia. Jestem synem-jedynakiem Harvey’a Cheyne.
— Wielki to hónor dla niego — rzekł Disko oschle.
— A jeżeli nie wiecie, kim jest Harvey Cheyne, to jeszcze mało wiecie... i basta. Teraz zawróćcie swój statek i ruszajcie co tchu.
Harvey wyobrażał sobie, że większa część Ameryki była zapełniona ludźmi rozmawiającymi wciąż z zazdrością o dolarach jego ojca.
— Może zawrócę, a może nie! Nie żołądkuj się, smyku, bo to i we mnie porusza wątrobę!
Harvey posłyszał chichot Dana, niby to zajętego jakąś robotą koło fokmasztu, — i krew uderzyła mu do policzków.
— Zapłacimy i za to — ozwał się. — Jak pan przypuszcza, kiedy dostaniemy się do Nowego Jorku?
— Do chrzanu mi potrzebny ten Nowy Jork... a choćby i Boston! Gdziesik we wrześniu może zobaczymy Eastern Point, a twój tatulo (naprawdę, bardzo mi przykro, żem o nim nie słyszał) będzie łaskaw dać mi na łapę dziesięć dolarów, wedle tego co mi tu pedasz. Kto wie, może wtedy nawet mi ich nie da!
— Dziesięć dolarów! Co znowu! przypatrz się pan, ja...
To mówiąc, Harvey zagłębił rękę w kieszeni, szukając zwitku banknotów... lecz wyciągnął jedynie rozmokłe pudełko z papierosami.
— Szmuglowane i niezdrowe na płuca! Ciśnij je w morze, smyku, i próbuj na nowo.
— Ukradziono! — krzyknął Harvey zapalczywie.
— Więc chyba będziesz musiał czekać, aż się znów obaczysz ze swym tatą, ażeby mnie wynagrodzić?
— Sto trzydzieści cztery dolary... wszystko mi skradziono! — jęczał Harvey, przetrząsając zawzięcie wszystkie kieszenie. — Oddaj mi je!
Surowe oblicze starego Troopa dziwnie zmieniło się na chwilę.
— I cóżeś ty, smyku, w tak smarkatym wieku robił z temi stu trzydziestu czterema dolarami?
— Była to część kwoty, jaką otrzymywałem miesięcznie... na drobne wydatki.
Harvey mniemał, że słowa te wywrą skutek piorunujący; tymczasem okazało się, że był to strzał — chybiony.
— Hoho! Sto trzydzieści cztery dolary to ino cząstka kwoty przeznaczonej na drobne wydatki... i to ino na jeden miesiąc! Nie przypominasz sobie, czy nie uderzyłeś się o co, kiej spadałeś z okrętu? Na ten przykład, czy nie rozbiłeś się o jaki słupek? Stary Hasken z East Wind — mówił Troop jakby sam do siebie — potknął się o zapadnię i wyrżnął głową... i to jak setnie!... w maszt główny. W jakie trzy tygodnie później stary Hasken ubrdał sobie, że East Wind jest okrętem wojennym, co ma niszczyć statki handlowe, więc wypowiedział wojnę Wyspie Sobolowej... bo ta należała do Anglików, a spadzizny ciągnęły się tam trochę za daleko. Zaszyli go wtedy w siennik, iż mu wystawały ino nogi i głowa, i tak odbywał resztę podróży; teraz siedzi se w Essey, w swej chałupie, i bawi się lalkami z gałganów...
Harvey dławił się od wściekłości, ale Troop jął dalej przemawiać tonem pocieszającym:
— Litujemy się nad tobą... bardzo litujemy... boś jeszcze taki młody. Przypuszczam, że już nie będziemy z sobą mówili o pieniądzach.
— Rozumie się, że nie chcecie o nich mówić... boście mi je ukradli.
— Uspokój się. Myśl-że sobie, żeśmy je ukradli, kiej to ma być ci pociechą. A teraz pomówmy o powrocie. Przypuśćmy, żebyśmy mogli zrobić to, czego zrobić nie możemy, to i tak nie poredzisz wrócić do domu... a myśmy tu dopiero niedawno przyjechali na Rewy, żeby zarobić sobie na chleb codzienny. My tu nie widujemy ani pół setki dolarów na miesiąc... cóż dopiero, gdyby szło o drobne wydatki... a jeżeli się nam poszczęści, to gdzieś mniejwięcej w pierwszych tygodniach września dostaniemy się znów na ląd.
— Ale... ale teraz jest maj, a ja nie mogę siedzieć tu bezczynnie dlatego tylko, że wy chcecie łowić ryby! Nie mogę, powtarzam!
— Słusznie i sprawiedliwie; sprawiedliwie i słusznie. Nikt nie każe ci tu siedzieć bezczynnie. Jest tu dla ciebie buk roboty, bo niedawno zginął nam Otto... utonął w Le Have. Tak se miarkuję że zmiotła go wichura, która nas tam przyłapała... w każdym razie nigdy już nie wrócił biedaczysko, by zadać kłam moim przypuszczeniom. Tyś się nam tu w sam raz nawinął, jakbyś spadł z nieba. Ale coś mi się widzi, że ty niewiela umiesz. Czy nie tak?
— Mogę w tym względzie oświecić ciebie i twoją hałastrę, gdy dostaniemy się na ląd, — odciął się Harvey, kiwając złośliwie głową i mamrocąc płonne pogróżki pod adresem „korsarzy“, co na usta Troopa wywołało uśmiech — niezupełnie zresztą szczery.
— Aha! byłbym se zabaczył. Dyć umiesz rzecz jedną: dużo gadać! Ale na pokładzie We’re Here nikt ci nie każe zanadto mleć jęzorem. Miej oczy zawdy otwarte i pomagaj Danowi robić to, co mu nakazano, i tak dalej... a ja ci dam... może nie będziesz chciał przyjąć, ale ja ci wypłacę... dziesięć i pół kawałków za każdy miesiąc; pod koniec wyprawy miał będziesz powiedzmy, trzydzieści pięć. Trochę pracy zawdy ci wybije te fumy z głowy, a potem będziesz mógł nam bajać o swym tatusiu, swej mamie i o swej forsie.
— Mama jest na parowcu — rzekł Harvey, mając łzy w oczach. — Zawieźcie mnie zaraz do Nowego Jorku.
— Biedne kobiecisko! biedne kobiecisko! Ale kiej już cie będzie miała z powrotem, zapomni se o całym tym frasunku. Na We’re Here jest nas ośmiu chłopa, a jeżelibyśmy teraz pojechali z powrotem (dyć to stąd przeszło tysiąc mil), tobyśmy zmitrężyli całką porę łowu. Chociażbym ja się na to zgodził, to inni się nie zgodzą!
— Ależ mój ojciec wam to wynagrodzi.
— Będzie się starał. Nie wątpię, że się postara — odparł Troop; — ale połów całego sezonu to jedyny zarobek i utrzymanie ośmiu ludzi... a twojemu zdrowiu to nie zaszkodzi, gdy zobaczysz ojczulka dopiero w jesieni. A teraz ruszaj w drogę, pomagać Danowi. Dostaniesz jak już powiedziałem, dziesięć i pół fajgli na miesiąc, a nadto, ma się rozumieć, całkowite utrzymanie, pospołu z resztą załogi.
— Czy pan myśli że będę czyścił garnki, rondle i inne graty? — zapytał Harvey.
— Tak i inne graty!... A nie wolno ci głosu podnosić, młokosie!
— Nie będę! Ojciec da wam tyle pieniędzy, że możnaby za to zakupić całą tę brudną kadź z rybami, — tu Harvey tupnął nogą w pokład, — nawet dziesięć razy więcej... jeżeli przewieziecie mnie cało do Nowego Jorku... a zresztą... zresztą... wyście i tak mi winni sto trzydzieści dolarów!
— Ja-ak? — zapytał Troop, a twarz mu pociemniała.
— Jak? Pan wie doskonale, jak!... Na domiar wszystkiego, chcecie ażebym spełniał u was pracę służebną — (z tego przymiotnika Harvey był wielce dumny) — aż do jesieni. Mówię wam, że z tego nic nie będzie! Słyszeliście?
Troop przez chwilę z wielkiem zajęciem przyglądał się wierzchołkowi masztu głównego, jakby nie zważając na Harvey’a, który łajał go zajadle, zachodząc raz z tej, raz z owej strony.
— Tfu! — ozwał się nakoniec stary maszop. — Wedle mego rozumienia, ja tu za to nie ponoszę nijakiej odpowiedzialności. Zależy, co kto o tem sądzi...
Dan podkradł się chyłkiem i pociągnął Harveya za łokieć.
— Nie targuj się już z ojcem — radził mu poufnie. — Już ze dwa albo i trzy razy przezwałeś go złodziejem, a takiego przezwiska on nie ścierpi, jako żywo, od nikogo.
— Nie ustąpię! — krzyknął Harvey głosem niemal rozdzierającym, puszczając mimo uszu tę radę.
Troop ważył jakąś myśl w głowie.
— Widzi mi się, że coś tu se poczynasz niebardzo po sąsiedzku — ozwał się wkońcu, przechodząc zwolna wzrokiem na Harvey’a. — Nie gniewam się ta wcale na ciebie, młokosie, a i ty nie będziesz się na mnie gniewał, gdy się żółć w tobie uspokoi. Chyba zrozumiałeś co mówię? Dostaniesz dziesięć i pół kawałków na miesiąc, jako drugi chłopak okrętowy... i całe utrzymanie... podwójnie na tem zarobisz, bo się i czegoś nauczysz i nabierzesz zdrowia. A więc: tak czy nie?
— Nie! — zawołał Harvey. — Odwieźcie mnie do Nowego Jorku, albo postaram się, żeby was...
Nie zdołał pojąć, co się z nim w tej chwili stało. Zdawał sobie sprawę jedynie z tego, że leży, jak długi, koło burty, i trzyma się za nos, z którego ciurkiem leje się krew... a Troop przygląda mu się, jakby nigdy nic, spokojnym wzrokiem.
— Danie, — rzekł stary rybak do syna, — nie ozmyśliłem się jak potrza i kiejby głupiec ostatni wziąłem się do tego chłopaka, kiej go obaczyłem pierwszy raz. Nie bier się nigdy do niczego, zanim w głowie nie masz pomyślunku, mój Danie. Teraz mi go ino żal, bo on ani chybi ma cosik głowę w nieporządku. Widać to w każdej prawie rzeczy. Dyć on nie może być odpowiedzialny ani za przezwiska, jakiemi mnie obrzucał, ani za tamto inne gadanie... ani za skakanie z parowca... bo i to pewnikiem uczynił... jestem prawie przekonany o tem. Bądź dla niego wyrozumiały i grzeczny, Danie, bo inaczej poczęstuję cię dwa razy mocniej, niż jego poczęstowałem! Krwotoki czasem przywracają człowiekowi zdrowy rozsądek. Niechno mu tam trochę tej juszki pociecze!
To rzekłszy, Troop z uroczystą powagą zszedł do kajuty, gdzie kwaterował wraz z resztą starszyzny; Dana pozostawił na pokładzie, aby miał kto pocieszać nieszczęsnego dziedzica trzydziestu miljonów.





  1. We’re Here - „jesteśmy tutaj”





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.