Kapitanowie zuchy/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kapitanowie zuchy |
Podtytuł | Powieść o wielkich ławicach morskich |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Captains Courageous |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
A dyć cię przestrzegałem, — mówił Dan, gdy krople krwi broczyły gęsto na zczerniałe, zatłuszczone deski pokładu. — Tato wcale nie jest porywczy, aleś ty sobie zarobił na to, co cię spotkało. Fe! kto widział tak się wszystkiem przejmować! — (Ramiona Harvey’a to wznosiły się to opadały w spazmach bezłzawego szlochania). — Znam-ci i ja to uczucie! Gdy tata pierwszy raz sprawił mi lanie, jużem-ci nie chciał więcej... wystarczyło mi za wszystkie czasy, raz... Było to podczas pierwszej mej wyprawy... Człek się wtedy czuje chory i taki opuszczony! Wiem ci ja coś o tem.
— A jakże — jęknął Harvey. — Ten człowiek jest albo szalony albo pijany... a ja jestem wobec niego bezsilny!...
— Nie mów tego tatkowi — szepnął Dan. — On nie cierpi nijakich trunków, a... no tak, on mi powiedział, że to ty masz kiełbie we łbie. Ki djasi cię nadali, żeby przezywać go złodziejem? Przecież to mój tato!
Harvey usiadł, utarł sobie nos okrwawiony i opowiedział historję o zaginięciu paczki banknotów.
— Nie jestem warjatem — zakończył. — Tylko... tylko twój ojciec nigdy nie widział naraz więcej pieniędzy jak banknot pięciodolarowy, a mój ojciec mógłby co tygodnia kupować taką łódkę jak ta, i nawet nie sprawiłoby mu to różnicy.
— E, ty nawet nie wiesz, co wart jest nasz We’re Here. Ale twój tato musi mieć kupę pieniędzy. Skąd on je bierze? Tato peda, że ludzie zbzikowani nie umieją opowiadać poprostu, jak się należy. A więc... gadaj wszystko po porządku.
— Ojciec ma kopalnie złota i inne przedsiębiorstwa na Zachodzie.[1]
— Czytałem o podobnych przedsiębiorstwach. I to na samym Zachodzie? Pewnikiem jeździ na kucyku i ma przy boku pistolet, jak to można widzieć w cyrku... o takich to ludziach mówiono, że są z Dzikiego Zachodu[2]... a słyszałem, że ostrogi i wędzidła mieli ze szczerego śrybła.
— O ty barania głowo! — zawołał Harvey, pomimowoli rozbawiony. — Mój ojciec nie potrzebuje kucyków. Gdy chce się przejechać, bierze wagon.
— Jakto? Wołowy?
— Ależ nie! Ma się rozumieć, że swój własny wagon... prywatny! Czy widziałeś kiedy wagon prywatny?
— Slatin Beeman ma taki... — rzekł Dan z pewną ostrożnością. — Widziałem-ci ten wagon w bostońskiem Union Depot... trzej murzyni popychali go, żeby ruszył — (Dan miał tu na myśli czyszczenie okien). — Ale Slatin Beeman, jak mówią, jest właścicielem bodaj wszystkich kolei na Long Island; powiadają też, że zakupił prawie połowę New-Hampshire, ogrodził to wszystko drutami i napchał tam kupę lwów, tygrysów, niedźwiedzi, bawołów, krokodyli i innych zwierzaków. Slatin Beeman to milejoner! Widziałem-ci ja jego wagon. No i cóż?
— No, w takim razie mój ojciec jest tak zwanym multi-miljonerem i ma dwa wagony prywatne. Jeden nosi moje imię: „Harvey“, a drugi imię mojej matki: „Konstancja“.
— Poczekaj chwilkę! — przerwał Dan. — Tato nie pozwala mi się zaklinać, ale myślę, że tobie wolno to zrobić. Zanim pogadamy o dalszych sprawach, masz powiedzieć, że... bodajbyś zginął, jeżeli łżesz.
— Tak jest — odpowiedział Harvey.
— To nie wystarcza. Powtórz za mną: „Bodajbym zginął, jeżeli nie mówię prawdy."
— Bodajbym zginął na miejscu, — rzekł Harvey, — jeżeli każde słówko, jakie powiedziałem, nie zawiera najszczerszej prawdy.
— Więc naprawdę miałeś przy sobie aż sto trzydzieści cztery dolary? — spytał Dan. — Słyszałem, jakeś o tem gadał tatkowi... i tylko patrzyłem, czy cię nie połknie jakowaś ryba, niby Jonasza.
Harvey, czerwony na twarzy jak burak, jął upewniać go o prawdziwości swych słów. Dan był — wedle własnego rozumienia — przebiegłym młodzieniaszkiem, więc parominutowe badanie przekonało go najzupełniej, że Harvey nie kłamie... przynajmniej nie za wiele. Zresztą tenże Harvey związał się najstraszniejszą przysięgą, na jaką zdobyć się może chłopak w jego wieku — a mimo to, żywy i cały, z mocno tylko poczerwienionym nosem, siedział przy burcie, opowiadając rzeczy jedne dziwniejsze od drugich.
— La Boga! — wyrwało się Danowi z głębi duszy, gdy Harvey wyliczył już cały inwentarz wagonu, nazwanego jego imieniem. Uśmiech, pełen złośliwej radości, rozlał się po szerokiej twarzy okrętowego chłopaka.
— Wierzę ci, Harvey’u. Tato pomylił się po raz pierwszy w swem życiu.
— Pewnie, że się pomylił! — bąknął Harvey, przemyśliwując o rychłym odwecie.
— Ale-ci on będzie wściekły! Tato nie lubi mylić się w swych sądach. — (Tu Dan położył się nawznak i jął klepać się po łydce). — Ach, Harvey’u, ino się nie wygadaj, bo zepsujesz mi cały figiel.
— Nie pragnę bynajmniej, by mnie znów obito. Ale i tak dam sobie jeszcze z nim radę.
— Nie słyszałem, by ktoś dał sobie radę z tatkiem. Ale że wytłukłby cię znowu, to rzecz pewna. Wytłukłby cię tem mocniej, im większa była jego pomyłka. Ale kopalnie złota i pistolety...
— O pistoletach nie mówiłem ni słówka — przerwał mu Harvey, pomny przysięgi.
— Prawda! nie mówiłeś... A więc dwa wagony prywatne, jeden przezwany od ciebie, a drugi od twej mamy... dwieście dolarów miesięcznie na drobne wydatki... i wyrżnął nosem w ziemię... za to, że nie chciał pracować za dziesięć i pół fajgli miesięcznie! Dyć to najpyszniejszy połów całego sezonu!
I zatrząsł się cichutkim chichotem.
— Zatem miałem rację? — zapytał Harvey, mniemając, iż znalazł duszę życzliwą.
— Nie miałeś racyji; nie miałeś racyji... nic a nic! Radzę ci, trzymaj się zawdy ze mną wraz, bo inaczej jeszcze coś tam oberwiesz, a ja też oberwę za to, żem to niby był w spółce z tobą. Tata zawsze wymierza mi karę podwójnie, bom-ci jest jego synem, a on nie lubi nikomu okazywać szczególnych względów. Zdaje mi się, że się trochę gniewasz na mego tatula. I ja też tak się gniewałem czasami. Jednakże tato jest człowiekiem nadzwyczaj sprawiedliwym; wszystkie maszoperje to gadają.
— Czy to tak wygląda sprawiedliwość? co?! — obruszył się Harvey, wskazując na swój nos rozbity.
— E, to głupstwo! Trochę tej lądowej juszki pociecze ci z nochala... i koniec. Tato zrobił to dla twego zdrowia. Ale przyznaj sam, że nie mogę wdawać się z człowiekiem, który mnie, tatula, albo kogoś z załogi We’re Here uważa za złodzieja. My tu nie jesteśmy wcale jakąś tam sobie zwykłą załogą żeglarską, pozbieraną w pierwszym lepszym porcie. Jesteśmy rybacy, a pływamy razem po morzach już sześć lat... może i więcej. Co do tego nie wolno ci się mylić! Powiedziałem ci, że tato nie pozwala mi się zaklinać... nazywa to traceniem słów po próżnicy i okłada mnie za to kułakami... ale jak mógłbym powiedzieć, coś ty gadał o swoim ojcu i jego majątku tak samo mógłbym ci powiedzieć i o twoich dolarach. Nie wiem wcale, co tam znajdowało się w twoich kieszeniach, kiej suszyłem twój przyodziewek, bo do kieszeni nie zazierałem; ale mogę powiedzieć (używając tego samego zaklęcia, co ty przed chwilą), że ani ja ani tato (bo prócz nas dwóch nikt nie stykał się z tobą, odkąd wyciągnięto cię na statek) nie widzieliśmy nawet na oczy tych twoich pieniędzy. Tyle ino mam ci do powiedzenia! No i cóż ty na to?
Widocznie upływ krwi podziałał otrzeźwiająco na mózg Harveya, może przyczyniło się do tego i morskie osamotnienie — dość że chłopak nagle jakby przewidział po długiej ślepocie.
— Masz zupełną rację — odrzekł, spuszczając oczy w zmieszaniu. — Zdaje mi się, że jak na człowieka dopiero co uratowanego od zatonięcia nie okazałem się nazbyt wdzięczny!...
— Ee, co tam! byłeś silnie wstrząśnięty i nie pomyślałeś, co mówisz — rzekł Dan. — Zresztą oprócz mnie i ojca nikt nie widział tej całej awantury przed chwilą.
Kucharza można nie brać w rachubę.
— Powinienem był się domyślić, że pieniądze zginęły tym sposobem! — mówił Harvey jakby sam do siebie — a nie przezywać pierwszego napotkanego człowieka złodziejem. Gdzie jest twój ojciec?
— W kajucie. Czegóż to ci znów potrza od niego?
— Zaraz się dowiesz — odpowiedział Harvey i zataczając się nieco, gdyż w głowie wciąż jeszcze mu szumiało, podszedł ku stopniom kajuty, gdzie nawprost koła sterowego wisiał mały zegar okrętowy. Troop, rozsiadłszy się w izbie wymalowanej na żółto i czekoladowo, pisał coś zawzięcie w notatniku, śliniąc od czasu do czasu ogromny czarny ołówek.
— Postąpiłem zupełnie niewłaściwie — przemówił Harvey, zdumiony własną swą potulnością.
— No, cóżeś tam znów zbroił? — burknął szyper. — Pobiłeś się z Danem, hę?
— Nie, to chodzi o pana.
— Posłucham chętnie.
— Otóż... ja tu... ja tu przyszedłem naprawić całą sprawę — mówił Harvey bardzo prędko.
— Jeżeli ktoś uratowany od zatonięcia... — tu się rozbeczał na dobre.
— Hoho! będą z ciebie jeszcze ludzie, jeżeli tak pójdzie dalej!
—... nie powinienem był zaraz na początku odpłacać się swym wybawcom obelgami.
— Słusznie i sprawiedliwie... święta racyja! — odrzekł Troop, uśmiechając się zlekka i oschle.
— Dlatego przyszedłem tu powiedzieć, że żałuję swego postępku.
I znów rozległo się głośne chlipanie.
Troop podniósł się zwolna z kufra, na którym siedział, i wyciągnął dłoń, szeroką na jedenaście cali.
— Miarkowałem zawczasu, że ci to napędzi rozumu do głowy, a tera widzę, żem się nie pomylił w rachubie.
Jakiś przytłumiony chichot dał się słyszeć na pokładzie.
— Trzeba ci wiedzieć, że rzadko mi się zdarza mylić się w rachubie. — (Jedenastocalowa dłoń ścisnęła mocno, jak w kleszczach, rękę Harvey’a, odrętwiając ją aż po sam łokieć). — Jeszcze ci tu u nas stwardnieje trochę ta rączka, zanim rozstaniemy się z sobą, mój smyku... Co tam było, to było, ale ja nie mam złego wyobrażenia o tobie! Dyć nie mogłeś odpowiadać za wszystko. Sprawuj dobrze swą robotę, a nikt cię tu nie ukrzywdzi.
— Aleś zbielał! — ozwał się Dan, gdy Harvey znalazł się z powrotem na pokładzie.
— Nie czuję tego — odrzekł Harvey, zapłoniony aż po koniuszki uszu.
— Nie to miałem na myśli. Słyszałem, co ci gadał tato. Gdy tato oświadczy, że nie ma o kimś złego wyobrażenia, to jakby serce trzymał na dłoni. A przytem nie lubi mylić się w swych rachubach. Ho ho! Gdy już tatulo ma w czemś wyrachowanie, to prędzej zostawi Anglikom swoją banderę, niż to odmieni. Cieszę się, że tak się wszystko dobrze skończyło i załagodziło. Tato ma racyją, mówiąc, że nie może cię odwieźć. Jedną rzecz mamy tu tylko do roboty... trudnimy się rybołówstwem. Za jakie pół godziny nadciągną tu nasi ludziska, jak rekiny za zdechłym wielorybem.
— Po co? — zapytał Harvey.
— Na wieczerzę... a cóżby innego? Czy ci jeszcze kiszki marsza nie grają? Kupę rzeczy jeszcze musisz się u nas nauczyć.
— Podobno! — odparł Harvey żałośnie, spoglądając na gmatwaninę lin i takli, wiszących nad głową.
— Nasz okręt to cacko! — zawołał Dan z zapałem, opacznie zrozumiawszy to spojrzenie. — Zobaczysz, jak to będzie pięknie gdy nasz grotżagiel poda się wiatrowi i statek z całą swą solanką ruszy do dom. Ale wpierw trza ździebko popracować!
I wskazał ciemną czeluść otwartej komory głównej pomiędzy dwoma masztami.
— I na cóż to? Przecież tam nic niema, — zauważył Harvey.
— Ty i ja i kilku jeszcze wraz mamy napełnić do imentu tę jamę — odrzekł Dan. — Tam właśnie składa się ryby.
— Żywe? — zapytał Harvey.
— Ale gdzieta! Już zdechłe... i, że tak powiem... to jest... nieżywe... spłaszczone... i solone. W komorze leży sto okseftów soli, a dopirko nie mamy jeszcze, poza tonażem, żadnego ładunku.
— Ale gdzież są ryby?
— W wodzie ryb mnóstwo... a chude rybobranie!... — odpowiedział Dan, przytaczając przysłowie rybackie. — Wczorajszej nocy przybyło ich wraz z tobą około czterdziestu.
Wskazał coś w rodzaju drewnianej komory na samym przodzie tylnego pokładu.
— Będziemy musieli obaj nalewać tam wody, gdy oni powrócą. Daj Boże, byśmy dziś mieli pełne komory! Widziałem-ci ja, jak się okręt zanurzał na pół stopy od ciężaru ryb, czekających wypatroszenia, a myśmy stali i stali przy stołach, pokiel nas nie zaczął taki śpik morzyć, że krajaliśmy własne palce zamiast ryb... A jakże! to oni powracają!
I wychyliwszy się za niski parapet, jął przyglądać się sześciu łódkom, sunącym ku nim po błyszczącej, jedwabistej roztoczy.
— Nigdym nie oglądał morza z tak bliska — zauważył Harvey. — Ładnie wygląda!
Zachodzące słońce barwiło cały przestwór morza pąsowo i purpurowo, rzucając złote pobłyski na pasma długich grzbietów wodnych oraz modre i zielonawe cienie na utworzone między niemi bruzdy. Każdy z szonerów, jakie było widać tu i owdzie, zdawał się zapomocą niewidzialnych sznurków przyciągać ku sobie swoje czółna, a siedzące w czółnach czarne figurki wioślarzy podobne były do małych nakręcanych pajaców.
— Dopisało im szczęście! — ozwał się Dan, nie rozwierając przymrużonych powiek. — Manuel już nie ma gdzie ładować ryb. Prawda, jaki on się wydaje maciopeńki na tej morskiej gładzi? jak leliput!
— Który z nich jest Manuel? Nie wiem, jakim sposobem możesz tak każdego z nich rozpoznać i nazwać.
— W ostatniej łodzi na południe. On to wczora wyłowił cię z wody — mówił Dan, wskazując palcem — Ten Manuel wiosłuje po portugalsku... po tem go zawdy poznać można... Na wschód od niego jedzie Pensylwanja... do innej roboty wiele zdatniejszy niż do wiosłowania. Wygląda, kiejby był napęczniały od drożdży. Na wschód od niego... popatrz-no, jak pięknie oni płyną wraz, niby za sznurkiem!... ten taki zgarbiony w łopatkach to Długi Dżek. Jest to Galwajczyk, zamieszkały w Południowym Bostonie, gdzie to oni prawie wszyscy zamieszkują... a przeważnie to te Galwaje dobrze są obeznani z łodzią. Na północ, na samym końcu, jedzie Tomasz Platt... zarutko posłyszysz jak on tu nam cosik zaśpiewa. Służył-ci on przódziej w marynarce wojennej, na starym pancerniku Ohio, który, jak on powiada, był pierwszym okrętem naszej floty, co objechał Cape Horn. Ten chłop o niczem innem mówić nie umie, ino o tym swoim statku... chyba że weźmie się do śpiewania... ale połów zawdy mu się poszczęści. Oho!... A co? nie mówiłem?
Z czółna płynącego najdalej na północ popłynęły nad wodą dźwięki jakiejś pieśni nuconej tubalnym głosem. Harvey wsłuchał się w słowa tej pieśni. Mówiła ona o czyichś zastygłych rękach i stopach, następnie zaś można już było wyróżnić słowa:
Wydobądź mapę, posępną mapę,
Spójrz tam, gdzie góry się zbiegły!
Chmury obsiadły gęsto ich czoła,
Mgły ich podnóże zaległy.
Śpiew huczał w dalszym ciągu:
A teraz zechciej, o kapitanie,
Wysłuchać prośby pokornej:
Niech mnie nie grzebią u szarej wrótni
Kościelnej ani klasztornej!
— Tom Platt ma połów dubeltowy. Jutro będzie ci cięgiem opowiadał o starym pancerniku Ohio. Widzisz tę niebieską łódkę za nim? To mój stryj... rodzony brat mojego tatula... a jeżeli kto nie ma szczęścia na Ławicach, to będzie nim z pewnością stryj Salters. Przypatrzno się, jak słabiuchno on wiosłuje. Założę się o mój part i moją płacę, że jest on dziś jedynym człowiekiem, którego coś tam pokłuło... i to tęgo.
— Cóżby go miało kłuć? — zapytał Harvey, zaintrygowany tem niezrozumiałem powiedzeniem.
— Najczęściej poziomki. Czasami melony, czasem znów cytryny i ogórki. Tak, kłuje go od samych łokci.
Jego szczęście zawdy idzie kajsi do paralusza. A teraz bierzmy się do lin, trzeba im je cisnąć do łodzi. Czy to prawda, co opowiadałeś mi niedawno, że przez całe życie ani razu nie przyłożyłeś ręki do nijakiej roboty? Chyba cię teraz trochę pieter obleciał? co?
— Niech będzie co chce! spróbuję wziąć się do pracy — odparł Harvey wyniośle. — Tylko, że to wszystko tak djabelnie nowe dla mnie!
— A więc bier tę linę. Tę za tobą!
Harvey pochwycił linę i długi hak żelazny, dyndający na jednym ze sztaków grotmasztu, a jednocześnie Dan jął opuszczać drugą linę, zbiegającą z windy nazwanej przezeń „pomostową“; — tymczasem Manuel podpływał już ku nim na łodzi, obciążonej zdobyczą. Portugalczyk rozjaśnił twarz promiennym uśmiechem, z którym Harvey miał później tak dobrze się zaznajomić, i ująwszy w ręce widełki o krótkiej rękojeści, zaczął niemi wyrzucać ryby do składowni na pokładzie.
— Dwieście trzydzieści dwie! — zawołał głosem donośnym.
— Podaj mu hak! — ozwał się Dan.
Harvey cisnął narzędzie do rąk Manuela. Ten zaczepił je o pętlicę powrózka z przodu łodzi, pochwycił z rąk Dana pęk liny, przytroczył ją do rufy i wdrapał się na pokład szonera.
— Ciąg! — wrzasnął Dan.
Harvey zaczął ciągnąć i aż się zdumiał, przekonawszy się z jaką łatwością łódź szła do góry.
— Stój! dyć nie na bocianiem gnieździe jej miejsce! — zaśmiał się Dan.
Harvey przestał ciągnąć, gdyż łódź wisiała już w powietrzu ponad jego głową.
— Niżej! — krzyknął Dan.
Gdy Harvey nieco opuścił linę, Dan jedną ręką jął bujać lekką łódkę, aż osadziła się swobodnie tuż za masztem głównym.
— Gdy puste, to one nic nie ważą. Dla pasażera to akurat fatyga... ale gorszą ma się z niemi wyćwikę, gdy się tak puścić na morze.
— Ah — ha! — ozwał się Manuel, wyciągając brunatną prawicę. — Już się czujesz dobrze? Wczoraj wieczorem ryby czatowały na ciebie, teraz ty czatujesz na ryby... co—o?... hę?
— Jestem... jestem tak wdzięczny — zająkiwał się Harvey i już znowu nieszczęsną dłonią sięgał do kieszeni, ale wczas uprzytomniał sobie, że nie ma pieniędzy i nie może wynagrodzić tego człowieka. Zczasem, gdy już lepiej poznał Manuela, sama myśl o pomyłce, jaką mógł wówczas popełnić, rzucała mu na twarz gorące, przykre wypieki.
— Mnie ta niema za co dziękować! — odparł Manuel. — Jakże cię miałem tak ostawić, żebyś dryfował dokoła Ławic? A czyś ty rybak... co—o—o?... hę? Ouh! Auh!
I przeginał się sztywnie w biodrach to naprzód to wtył, uchylając się od oplątujących go lin.
— Nie wyczyściłem dziś łodzi. Zanadto byłem zajęty, tak mi się to wszystko waliło chyżo. Danny, mój synusiu, wyczyść-że mi ją!
Harvey w te pędy ruszył naprzód. Oto przecie mógł czemś przysłużyć się człowiekowi, który uratował mu życie!
Dan rzucił mu szczotkę ryżową, on zaś pochylił się nad czółnem i jął szorować je z błota, wprawdzie niezdarnie, ale z niemałym zasobem dobrej woli.
— Wyjmij podnóżki; one się osuwają do rowków — upomniał go Dan. — Wyszoruj je i ułóż je, jak należy. Nigdy nie trzeba rozbijać podnóżka. Może ci on się jeszcze przydać kiedy w potrzebie. A oto Długi Dżek.
Z czółna, które nadpłynęło w tej chwili, posypała się w głąb komory kaskada błyszczących ryb.
— Manuel, chwytaj linę. Ja ustawię stoły. Harvey, wyczyść łódź Manuela. Długi Dżek winduje się na górę.
Harvey, oderwawszy na chwilę wzrok od swej roboty, ujrzał tuż ponad głową dno jeszcze jednego czółna.
— Zasuwają się, jak indyjskie skrzynki magiczne... hę? — ozwał się Dan, gdy jedna łódź nasunęła się na drugą.
— Idzie, jak kaczątko na wodę — rzekł Długi Dżek, Galwajczyk o szpakowatym zaroście i długich wargach, pochylając się to w jedną to w drugą stronę, zupełnie jak poprzednio Manuel. Disko warknął coś z głębi kajuty w stronę zapadni i słychać było, jak cmokał, śliniąc ołówek: — Sto śtyrdzieści dziewięć i pół... a bodaj cię, Diskobolu! — ozwał się Długi Dżek. — Ja tu się na śmierć zamęczam, żeby ci nabić kabzę. Gdyraj se, że się połów nie udał! Portugalczyk w kozi róg mnie zapędził!
Pac! nowa łódź przybiła do okrętu i jeszcze obfitsza ulewa ryb spadła do komory.
— Dwieście trzy. Przypatrzcie-no się pasażerowi!
Człowiek, który to wyrzekł był wzrostem większy nawet od Galwajczyka, a twarz jego była dziwacznie naznaczona szkarłatną kresą, biegnącą naukos od lewego oka do prawego kącika ust.
Nie wiedząc, czem innem mógłby się zająć, Harvey szorował kolejno każdą łódź — w miarę jak nadchodziły, — wyjmował podnóżki i układał je na dnie łodzi. Człowiek naznaczony blizną — a był to Tom Platt we własnej osobie — przyglądał mu się wzrokiem krytycznym, poczem odezwał się:
— Dobrze się wziął do rzeczy! Wszelka robota może być prowadzona na dwa sposoby. Jeden to sposób rybacki... najpierw zebrać wszystkie końce, a dopiero potem zadzierzgnąć silny węzeł... drugi zaś sposób...
—... To ten, jakiego używaliśmy na starym Ohio! — przerwał mu Dan, który właśnie w tej chwili, dźwigając wspartą na udach deskę, wpadł między stojących. — Usuń się, Tomku Platt, bo chcę ustawić stoły.
Wcisnął jeden bok deski w dwa wręby parapetu, wyrzucił naprzód nogę i przykucnął, uchylając się w samą porę przed zamaszystym ciosem z ręki byłego marynarza.
— Tak i tak też, robili na starym Ohio, Danny! Zrozumiane? — odparł Tom Platt, śmiejąc się.
— Wobec tego chyba tam wszyscy byli zezowaci, bo nigdy nie umieli trafić do celu... a wiem-ci ja, kto najdzie swe buciory na wierzchołku masztu, jeżeli nie zostawi nas w spokoju. A teraz nie przeszkadzać, bo zaczynamy! Nie widzisz, że mam robotę?
— Ej, Danny, wylegujesz się na zwojach sznurów i wysypiasz przez cały dzień — rzekł na to Długi Dżek. — Przechwalasz się i brykasz do niemożliwości, a daję głowę, że w ciągu tygodnia zmarnujesz nam całą ładugę.
— Jemu na imię Harvey, — ozwał się Dan, wymachując dwoma nożami o dziwacznych kształtach, — a ino patrzeć, jak-ci on w kozi róg zapędzi pięciu południowo-bostońskich poławiaczy mięczaków!
To rzekłszy, ułożył noże zgrabnie na stole, zadarł czupurnie głowę do góry i puszył się wywołanem wrażeniem.
— Ja myślę, że czterdzieści dwie — rozległ się cienki głosik z poza burty. W chwilę później zahuczała istna nawałnica śmiechu, gdy inny głos odpowiedział:
— Więc nareście raz dopisało mi szczęście, bo mam śtyrdzieści pięć, chociaż kłuje mnie cosik ponad wszelkie pojęcie.
— Czterdzieści dwa czy też czterdzieści pięć... Straciłem rachubę — odpowiedział piskliwy głosik.
— To Penn i stryj Salters obliczają połów. Codzień mamy taką hecę — mówił Dan. — A przyjrzyj-że się im!
— Właźcie już... właźcie! — huknął Długi Dżek. — Toż tam mokro na dworze, dziatki!
— Czterdzieści dwie, sam-eś gadał! — brzmiał sprzeciw stryja Saltersa.
— Więc policzę jeszcze raz! — odpowiedział potulnie głos drugi.
Oba czółna zakołysały się jednocześnie i uderzyły o bok szonera.
— O święta cierpliwości! — burknął stryj Salters, z pluskiem odbijając nazad łódkę. — Co opętało takiego hreczkosieja jak ty, żeby wdepnąć do łodzi, która najeżdża na mnie. O mało co nie pogruchotałeś mi łodzi!
— Bardzo przepraszam, panie Salters. Na morze wybrałem się ze względu na nerwową niedyspozycję. Zdaje mi się, żeś to ty mnie namówił.
— Bodajby wieloryb połknął cię wraz z tą nerwową niedyspozycją! — darł się stryj Salters, tłusty i krępy człeczyna. — Znowu najechałeś na mnie! A więc, co mówiłeś, czterdzieści dwa czy czterdzieści pięć?
— Zahaczyłem se, panie Salters. Porachujemy jeszcze raz.
— Nie wiem, jakim sposobem mogło być czterdzieści pięć. To ja mam czterdzieści pięć! — upierał się stryj Salters. — Kiepsko liczysz, Penn!
Z kajuty wyszedł Disko Troop.
— Salters, ładujże rybę prędzej! — ozwał się tonem rozkazującym.
— Nie psuj, tata, połowu! — mruknął Dan. — Ci dwaj dopiero zaczęli łowić.
— Matko przenajświętsza! toż on nabija jedną po drugiej! — zaskowytał Długi Dżek, gdy stryj Salters jął pracowicie odrabiać swą powinność; tymczasem człowieczek w drugiem czółnie przeliczał kreski na krawędzi burty.
— Taki był połów zeszłego tygodnia! — ozwał się, spoglądając żałośnie w górę i trzymając palec średni w tem miejscu, gdzie przerwał liczenie.
Manuel zlekka szturchnął Dana; ten skoczył ku linom tylnym i wychylając się daleko za burtę, zaczepił hak o pętlicę na rufie, jednocześnie zaś Manuel uwiązał czółno od przodu. Reszta poczęła ciągnąć zwinnie — i wyciągnęli do góry łódź wraz z wioślarzem, rybami i resztą przynależności.
— Jedna, dwie, trzy, cztery... dziewięć... — mruczał Tom Platt, biegłem okiem przeliczając zdobycz. — Czterdzieści siedem. Penn, toś ty tego dokazał!
Dan pociągnął za takiel tylny, opuszczając łódkę wraz z rybakiem z rufy na pokład środkowy, pomiędzy strugę nałapanych przezeń ryb.
— Stój! — wrzasnął stryj Salters, dyndając w pół pasa. — Stać! pomyliłem się krzynkę w rachonkach.
Nie starczyło mu czasu na sprzeciwy, gdyż już go uniesiono na wysokość skrętu i postąpiono z nim tak, jak z „Pennsylwanją“.
— Czterdzieści jeden — rzekł Tom Platt. — Hreczkosiej cię pobił, Saltersie. I to z ciebie taki marynarz!
— Niepiękny był to rachonek! — odgryzł się Salters, gramoląc się z komory; — a mnie cosik pokłuło i pocięło w kawałki.
Grubaśne jego ręce były obrzękłe i nakrapiane w centki białe i szkarłatne.
— Coś mi się widzi, mówił Dan, zwracając się w stronę dopieroco wzeszłego księżyca, — że niektórzy ludziska znajdą pole poziomkowe, jeżeli dadzą za niem nurka.
— A inni — odciął się Salters — w ciągłem próżniactwie obżerają się tłustością i wyśmiewają się z najbliższych krewniaków.
— Siadajcie! siadajcie! — zawołał z kasztelu przedniego głos, którego Harvey dotąd nie słyszał. Na dźwięk tych słów Disko Troop, Tom Platt, Długi Dżek i Salters ruszyli naprzód. Mały Penn pochylił się nad czworogrannem zwijadłem, jakiego używają na głębokich morzach, i powikłanemi linkami do łowienia dorszów. Manuel położył się, jak długi, na pokładzie, zaś Dan zapadł do komory, skąd niebawem doszło do uszu Harveya głośne uderzanie młotkiem w beczki.
— Sól — rzekł, powracając. — Jak tylko zmachamy wieczerzę, rozpocznie się oprawianie ryb. Ty staniesz po stronie tatula. Tom Platt i tato razem siadają do wieczerzy i posłyszysz, jak się będą kłócić. My to jesteśmy drugą połową... ty i ja i Manuel i Penn... sama młodość i krasa naszego statku!...
— I cóż mi z tego przyjdzie? — zapytał Harvey. — Jestem głodny.
— W minutkę oni tu będą. Fff! Mile tu dziś pachnie na okręcie. Tata wziął dobrego kucharza... byle ten tylko dogodził jego bratu! Ładny mamy dziś połów, co? — tu wskazał na komory, zawalone sztokfiszami. — Jaką mieliście wodę, Manuelu?
— Dwadzieścia pięć sążni — odpowiedział sennie Portugalczyk. — Biorą dobrze i prędko. Któregoś dnia pokażę ci to, Harveyu.
Księżyc rozpoczął swą wędrówkę po cichej toni morskiej, zanim starszyzna poszła na tył okrętu. Kucharz nie potrzebował przywoływać „drugiej połowy“. Dan i Manuel znaleźli się pod zapadnią i przy stole, zanim Tom Platt, ostatni i najbardziej rozważny ze starszyzny, skończył obcierać sobie usta grzbietem ręki. Harvey poszedł za Pennem i usiadł przed cynową miską, pełną przedziwnie przyrządzonej ryby, okładanej skrawkami wieprzowiny i smażonemi ziemniakami, przed bochenkiem świeżo upieczonego chleba i blaszanką czarnej, mocnej kawy. Choć byli setnie wygłodzeni, jednakże czekali, póki „Pennsylwania“ nie odmówił uroczystej modlitwy o błogosławieństwo dla tych darów Bożych, poczem w milczeniu prędko spożywali strawę, aż nakoniec Dan, odsapnąwszy, odłożył od ust cynowy kubek i zapytał Harveya, jak się czuje.
— Doskonale, ale jeszczeby zdało się coś przekąsić.
Kucharzem był rosły murzyn, czarny jak smoła, zgoła nie przypominający Harveyowi murzynów, spotykanych dotychczas, gdyż nie odzywał się ani słowem, poprzestając na uśmiechach i niemych gestach, zapraszających do dalszego jedzenia.
— Widzisz, Harveyu, — mówił Dan, bębniąc widelcem po stole, — że jest tak, jak powiedziałem. Młodzi i przystojni ludzie, tacy jak ja, Penny, ty i Manuel, stanowią „drugą połowę“; do jadła zasiadamy dopiero wtedy, gdy pierwsza połowa już się uwinie z wieczerzą. Ale tamci to stare i grube ryby... ludzie gruboskórni i niewytworni, myślący o nabiciu kałduna... więc też przychodzą do stołu pierwsi, choć nato nie zasługują. Czy nie tak, doktorze?
Kucharz kiwnął głową.
— Czy on nie umie mówić? — zapytał Harvey szeptem.
— Umie tyle, żeby się jako tako zgadać z ludźmi... ale, o ile nam wiadomo, niebardzo jest w gębie tęgi... Jego naturalna mowa jest dość cudaczna. Pochodzi-ci on z głębi Cape Breton, gdzie farmerzy mówią własną swoją gwarą szkocką. Cape Breton roi się od negrów, którzy tam zbiegli podczas naszej wojny, a wszyscy mówią tak jak farmerzy... jakoś tak sapiący i szepleniący.
— To nie gwara szkocka, — poprawił „Pennsylvania“, — ale gallicka. Tak-em czytał w jakiejś książce.
— Penn dużo czyta. Prawie wszystko, co kiedy powie, wziął z książek... chyba że chodzi o liczenie ryby... co?
— Czy twój ojciec poprzestaje tylko na tem, co oni mówią o liczbie ryb ułowionych, i sam nie sprawdza rachunku? — zapytał Harvey.
— A jakżeby inaczej? Cóż kto na tem zyska, że nas oszuka o tych kilka starych sztokfiszów?
— Był raz człowiek co kłamał, gdy szło o liczbę połowu — wtrącił Manuel. — Kłamał dzień w dzień. Podawał zawdy o pięć, dziesięć, dwadzieścia pięć ryb więcej, niż było naprawdę.
— Gdzie to było? — spytał Dan. — Chyba nie między nami.
— Był to Francuz z Anguille.
— Aha! Te Francuzy z Zachodniego Brzegu nie umieją liczyć nic a nic. Wiadoma rzecz, że liczyć nie umieją. Jeżeli przejedziesz choć raz po jednym z ich miękkich haczyków, będziesz wiedział, Harveyu, czemu to przypisać — mówił Dan z niepomierną wzgardą.
„Kiej ino przyjdzie nam patroszyć ryby,
Nikomu pracy nie brak bez ochyby!“...
ryknął przez lukę Długi Dżek, a „druga połowa“, jak gdyby na komendę, jęła się gramolić na górę.
Cienie masztów i olinowania, wraz z nigdy niezwijanym żaglem wielkim, przesuwały się to w tę, to w tamtę stronę po chybocącym się pokładzie, zalanym poświatą księżycową, a stos ryb koło rufy połyskiwał niby bryła płynnego srebra. W składowni, gdzie Disko Troop i Tom Platt krzątali się pośród, słychać było szuranie i tupotanie. Dan podał Harveyowi widły i zaprowadził go na zwrócony ku środkowi okrętu koniec nieheblowanego stołu, przy którym stał już stryj Salters, postukując niecierpliwie trzonkiem noża; u nóg jego stała kadź ze słoną wodą.
— Będziesz się trzymał koło taty i Toma Platta pod zapadnią, a miej się na baczności, ażeby stryj Salters nie wybił ci oka — rzekł Dan, wskakując z rozmachem do składowni. — Ja będę podawał sól tam z dołu.
Penn i Manuel stali w składowni, zanurzeni po kolana w stercie dorszów i wywijali wyostrzonemi, świeżo nożami. Długi Dżek mając przy nogach koszyk a na rękach łapawice, stał za stołem, twarzą w stronę stryja Saltersa. Harvey wpatrzył się w ostrze widełek.
— Haj! — krzyknął Manuel, pochylając się nad rybami. Podniósł w górę jedną z nich, trzymając ją jednym palcem poniżej tchawki, a drugim za oko; położył ją na krawędzi ogrodzenia, mignęło ostrze noża, rozległ się chrzęst... i ryba, rozpłatana od gardzieli po brzuch, nacięta po obu stronach szyi, upadła pod stopy Długiego Dżeka.
— Hej! — ozwał się Długi Dżek, machając urękawiczoną dłonią, niby szuflą. Wątroba dorsza plasnęła w koszyk. Jeden skręt i znów jedno machnięcie — odleciała głowa i bebechy, a wypatroszona ryba przeszła do stryja Saltersa, który parskał zajadle. Znowuż rozległ się chrzęst rozdzierania, kręgosłup pofrunął za burtę, a ryba, obezgłowiona, wyczyszczona i rozwarta, chlupnęła na dno kadzi, rozbryzgując słoną wodę prosto w usta zdumionego Harveya. Po pierwszym okrzyku ludzie pocichli jak trusie. Dorsze jeden po drugim poruszały się jak żywe, a zanim Harvey przestał się dziwić cudownej wprost zręczności, z jaką wykonywano całą tę robotę, kadź jego była już pełna.
— Bierz na widły! — mruknął stryj Salters, nie odwracając głowy. Harvey jął brać na widły po dwie lub trzy ryby i zrzucać je pod zapadnię.
— Hej! bierz kupą! — krzyknął Dan. — Nie rozsypuj! Stryj Salters jest najlepszym płataczem w całej maszoperji! Przypatrz-no się, jak medytuje w swej książce!
Istotnie, wyglądało to, jak gdyby pucołowaty stryjaszek rozcinał równomiernie stronice miesięcznika. Ciało Manuela, skurczone powyżej lędźwi, znieruchomiało, niby posąg, ale długie jego ręce wciąż bez przerwy zgarniały rybę. Mały Penn uwijał się zadzierzyście, ale łatwo było poznać, że sił mu brakło. Manuel kilkakrotnie znalazł czas, by mu pomagać, nie przerywając łańcucha dostawy, przyczem raz zawył boleśnie, przebiwszy sobie palec haczykiem francuskim. Haczyki te bywają sporządzone z miękkiego metalu, tak iż zaginają się po zaczepieniu się o wnętrzności ryby; jednakże często się zdarza, że dorsze uchodzą wraz z niemi i dają się znów złapać gdzieindziej, a jest to jeden z wielu powodów, że statki glosterskie mają w pogardzie Francuzów.
W dole niby chrobotanie mielących żaren rozbrzmiewał zgrzytliwy odgłos nierozpuszczonej soli, ocierającej się o surowe mięso, — tworząc bezustanny wtór do poszczęku noży w składowni, do chrzęstu i pluskotania ukręcanych łbów, strącanych wątrób i fruwających wnętrzności, do ciągłego zgrzytu noża w rękach stryja Saltersa, wypruwającego ości; a wreszcie do chlupotania mokrych, rozpłatanych ciał, raz wraz pluszczących się w kadzi.
Po godzinie takiej pracy Harvey gotów był oddać świat cały za chwilę wypoczynku. Świeże, mokre jeszcze dorsze ważą więcej niżby się zdawać mogło, więc też chłopaka bolały krzyże od ciągłego machania widłami. Jednakowoż po raz pierwszy w życiu miał tę świadomość, że był jednym z roboczej, pracowitej drużyny; na tę myśl rósł w dumę i pracował, jak mruk, bezsłownie, cicho, nieustępliwie.
— Nóż — hej! — wrzasnął nakoniec stryj Salters. Penn urósł w dwójnasób, ciężko dysząc pośród ryb, Manuel jął się przeginać to w tył, to naprzód, ażeby znów nabrać sprężystości, a Długi Dżek oparł się o burtę. Kucharz pojawił się znowu, bezszelestnie, jak czarne widmo, zgarnął całą kupę łbów i ości — i odszedł zpowrotem.
— Okrawki na śniadanie i galareta z rybiej głowizny — ozwał się Długi Dżek, oblizując wargi.
— Nóż — hej! — powtórzył stryj Salters, wymachując płaskim, zakrzywionym majchrem, służącym do oprawiania ryb.
— Uważaj na nogę, Harvey! — krzyknął Dan z dołu.
Harvey zobaczył pół tuzina nożów, tkwiących w poprzecznej belce koło wrót składowni. Obejrzał je wokoło, odkładając te, które stępiały.
— Wody! — zawołał Disko Troop.
— Beczka z wodą jest na przodzie okrętu, a czerpak zaraz koło niej. Dalej, Harweyu! — rzekł Dan.
Za minutę Harvey był już zpowrotem, niosąc olbrzymi czerpak, pełen wody, która wprawdzie była przytęchła i niezbyt czysta, jednakże miała smak nektaru, a przytem rozwiązała język Diskowi i Tomaszowi Platt.
— To dorsze, — prawił Disko, — dorsze, nie żadne damarskie figi, Tomku Platt, ani też bryły srebra. Mówiłem ci to za każdym razem, gdyśmy żeglowali pospołu.
— Toż dopiero siódmy raz, jak z sobą razem żeglujemy — odparł chłodno Tom Platt. — Dobry ładunek zawdyć jest dobrym ładunkiem, a może być zły lub dobry sposób ładowania choćby nawet takiego balastu. Gdybyś tak kiedy widział czterysta ton żelaza, naładowanych na...
— Hej! — rozległ się przeraźliwy krzyk Manuela. Było to hasło podjęcia roboty. Pracowano zawzięcie, bez przerwy, dopóki nie opróżniono całej składowni. Gdy już zrzucono na dół ostatnią rybę, Disko Troop wraz z bratem zatoczył się do kajuty na rufie, Manuel i Długi Dżek podążyli na przód okrętu, a jedynie Tom Platt przeczekał sporą chwilkę, poczem zasunął pokrywę luki i również zniknął. W pół minuty później Harvey posłyszał gromkie chrapania w kajucie. Tępym wzrokiem wpatrzył się w Dana i Penna.
— Czuję się już troszkę lepiej, Danny, — ozwał się Penn, któremu porządnie ciążyły powieki snem zmorzone. — Ale sądzę, że powinienem pomóc w sprzątaniu.
— Poszedłbyś spać, Penn! — rzekł Dan. — Nie masz powołania do spełniania obowiązków chłopca okrętowego. Przynieś-no wiadro, Harveyu. Aha! Penn! zanim pójdziesz lulu, wywal to wszystko do beczki. Czy wytrzymasz jeszcze bez snu bez tę chwilę?
Penn podniósł ciężki kosz, pełen rybich wątróbek, i wysypał całą jego zawartość do beczki z ruchomą pokrywą, przytroczonej do kasztelu przedniego, poczem i on znikł z pokładu, zapadłszy w głąb kajuty.
— Chłopcy okrętowi zawsze sprzątają po patroszeniu ryb, a chłopak też pełni pierwszą warugę na We’re Here podczas ciszy morskiej — objaśnił Dan, poczem jął z rozmachem szorować zagrodę, rozebrał stół, postawił blat na sztorc, by go osuszyć, garścią pakuł obtarł zakrwawione noże i począł je ostrzyć na niewielkiem toczydle; a tymczasem Harvey, stosownie do jego zlecenia, zajął się wyrzucaniem rybich bebechów i kościotrupów za burtę okrętu.
Za pierwszem pluśnięciem wynurzyło się wzwyż z mazistej wody jakieś srebrno-białe zjawisko i wydało dziwnie świszczące westchnienie. Harvey krzyknął na całe gardło i cofnął się z przerażeniem, ale Dan tylko się roześmiał.
— To kaszelot — wyjaśnił, — żebrze o łby rybie. Te bestje tak się wspinają wgórę, gdy są głodne. Ale cuchnie od niego jak zgrobu... co?
Okropny zaduch gnijącej ryby napełniał powietrze, wraz ze słupem białego oparu, a woda bulgotała i chłepciła jakimś rozmazanym głosem.
— Więc nigdy wpierw nie widziałeś kaszelota? Myśmy ich tu widywali całe setki, zanim się do nas dostałeś... Ale wiesz co? Dobrze, że mamy znowu chłopaka! Otto był za stary, a dotego Holender. Nieraześmy porządnie poprztykali się z sobą... a ustrzegłby się tego, gdyby miał w gębie jakiś ludzki język. Co? jesteś śpiący?
— Tak! spać mi się chce piekielnie! — odrzekł Harvey, kiwając się ciałem wprzód.
— Na warudze spać nie wolno. Wstań i przypatrz się, czy się świeci światło na kotwicy. Teraz twoja waruga, Harve.
— Phi! cóż złego może się nam przytrafić? Jasno jak w dzień! Ch—rrr!
— Różnie się zdarzyć może, powiada tata. Zaśniesz sobie mile przy pięknej pogodzie i, zanim się spostrzeżesz, już cię może pięknie wpół przejechać linjowiec, a siedemnastu oficerów (wszystko wielkie pany z grosiwem w kieszeni) gotowi będą poręczyć słowem, że twoje światło zagasło i że była gęsta mgła! Wiesz, Harve, polubiłem cię bardzo, ale jeżeli jeszcze raz mi się kiwniesz, to zdzielę cię pletnią.
Księżyc, który widuje przeróżne dziwa na Rewach spoglądał zgóry na szczupłego młodzieniaszka w sportowych pluderkach i czerwonym kubraku, włóczącego się chwiejnym krokiem po rozklekotanych pokładach siedemdziesięciotonowego szonera, gdy poza plecami tegoż młodzieniaszka postępował, niby oprawca, drugi chłopak, poziewujący i kiwający się w przerwach pomiędzy wymierzanemi przez siebie ciosami.
Uwiązane koło sterowe pojękiwało i postukiwało zlekka, żagiel koronny zcicha łopotał pod zmiennem tchnieniem wiatru, winda skrzypiała posępnie... a żałosny pochód po pokładzie ciągnął się bez końca. Harvey prosił, wyrzekał, groził, skowytał, a wkońcu i popłakiwał otwarcie, ale nieubłagany Dan, choć mu język skołczał do reszty, wygłaszał bez przerwy kazanie o zalecie czujności i chlastał przed siebie harapem, chłoszcząc równie często czółna, jak i Harveya — jeżeli udało mu się go trafić. Wkońcu zegar w kajucie wybił dziesiątą — a za dziesiątem uderzeniem Penn wygramolił się na pokład. Znalazł obu chłopców skulonych w kabłąk — jednego przy drugim — koło głównej luki i tak głęboko uśpionych, że musiał pozanosić ich własnoręcznie na prycze.