Kapitanowie zuchy/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kapitanowie zuchy
Podtytuł Powieść o wielkich ławicach morskich
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Captains Courageous
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ  III.

Był to sen głęboki — czterdziestosążniowy —, taki, co to oczyszcza duszę, wzrok i serce i daje człowiekowi wielki apetyt przy śniadaniu. Zbudzeni z niego, Dan i Harvey, wypróżnili do cna wielki cynowy półmisek, pełny soczystych szczątków ryby — owych krwawych okrawków, które poprzedniego wieczora zebrał był kucharz. Dokumentnie wyczyścili talerze i rondelki starszych biesiadników oddawna już zajętych połowem, pokrajali cieniuchno wieprzowinę do obiadu, wyszorowali pokład, podolewali nafty do lamp, nanieśli węgla i wody kucharzowi i przetrząsnęli szafarnię, gdzie znajdowały się zapasy okrętowe. Dzień był przepyszny — łagodny, jasny i miły, a Harvey oddychał całą pełnią płuc.
W ciągu nocy ubiegłej nadciągnęło parę jeszcze innych szonerów; długi przestwór modrych wód roił się od żagli i czółen rybackich. Kędyś daleko na widnokręgu jasny błękit nieba przyćmiewała smuga dymu, płynąca z niewidzialnego linjowca; na wschód od niego wyłamywała się w widnokręgu prostokątna szczerba, — były to wzdymające się właśnie topżagle jakiegoś wielkiego okrętu. Disko Troop ćmiąc tytoń, stał przy pobitce kabiny — i jednem okiem rozglądał się po statku, a drugiem obserwował małą chorągiewkę na głowicy grotmasztu.
— Gdy tato tak się zaduma — mówił Dan szeptem — to znak, że obmyśla coś ważnego dla całej załogi. Całą płacę i cały part postawię w zakład, że wnetki będziemy jak u Pana Boga za piecem. Tato zna się na dorszach... i wszystkie maszoperje wiedzą, że się tato zna na tem. Przypatrz-no się, jak tam statki nadciągają jeden za drugim... juści nie żeby miały tu co do szukania, ale ot tak następują nam wciąż na pięty. Tam oto jest Prince Leboo... bat z Chat-ham. Wylazł tu ostatniej nocy. A widzisz haw ten wielgaśny okręt z centką na fokżaglu i nowym klinem? To Carrie Pitman z West Chat-ham... nie poniesie-ci długo swych paruchów, chyba że mu się szczęście odmieniło od zeszłego lata! Na niewiele go stać, conajwyżej na dryfowanie! Niema takiej kotwicy, któraby zdołała go utrzymać... Gdy dym fajki układa się w takie kółeczka, znaczy to, że tato śtuderuje wedle ryby. Gdybyśmy teraz przemówili do niego, wściekłby się ze złości. Ostatnim razem, kiej się do niego ozwałem nie w porę, wziąn i cisnął we mnie butem.
Disko Troop, przygryzłszy fajkę zębami, patrzył przed siebie znieruchomiałemi oczyma, które jakoby nie widziały, co się święci. Zgodnie z tem, co mówił o nim syn, „śtuderował“ on właśnie „wedle ryb“ — stawiając swą wiedzę i doświadczenie, zebrane na Rewach, w zawody przeciwko dorszom wędrującym na własnem swem morzu. Obecność natrętnych a wścibskich szonerów na widnokręgu poczytywał za komplement dla swych zdolności. Jednakże, skoro go tym komplementem już obdarzono, pragnął dać drapaka i osiąść na kotwicy gdzieś zdala od ludzi, póki nie nadejdzie pora, gdy będzie mógł wrócić i uprawiać połów na ulicach zgiełkliwego miasta nad wodami. To też Disko Troop rozmyślał o pogodzie dni ostatnich, o burzach, prądach, dostawach żywności i innych zarządzeniach gospodarczych — zawsze z punktu widzenia dwudziestofuntowego sztokfisza; w takich razach sam bodaj że na godzinę stawał się dorszem i nawet stawał się uderzająco podobny do tej ryby.
Naraz wyjął fajkę z zębów.
— Tatulu, — ozwał się Dan, — jużeśmy ukończyli sprzątanie. Czy moglibyśmy trochę przejechać się po morzu? Dziś dobra pogoda na połów.
— Tylko nie w tym wiśniowym przyodziewku ani w tych bronzowych przypalanych bucikach. Dajże mu jakiesik bardziej odpowiednie ubranie.
— Tata zadowolony... dlatego nam się udało — rzekł Dan z radością, wciągając Harveya do kajuty, gdy Troop zrzucał jakiś klucz ze schodów. — Tata chowa moje zapasowe ubranie, gdzie tylko go dopadnie, bo mówi o mnie, żem niedbały.
Pogmerał w komodzie i w ciągu niespełna trzech minut Harvey był już przystrojony w długie nieprzemakalne, zachodzące mu do połowy uda, buty rybackie, w ciężki błękitny spencer wełniany, dobrze wycerowany na łokciach, w parę majtadrałów i kapelusz „zydwester“.
— Teraz to przynajmniej wyglądasz na człowieka — zauważył Dan. — Śpiesz się!
— Trzymajcie się tu blisko, pod ręką — przykazał Troop — i nie zadawajcie się z flotylą. Jeżeli was kto zapyta, co teraz zamyślam, powiadajcie szczerze, że nic nie wiecie.
Przy rufie szonera było przywiązane małe czerwone czółenko, opatrzone napisem Hattie S. Dan spuścił linkę holowniczą i zsunął się na dno łódki, za nim zaś niezgrabnie potoczył się Harvey.
— Tak to się nie schodzi do łódki — upomniał go Dan. Gdyby to było na pełnem morzu, poszedłbyś pewnikiem na dno. Musisz się nauczyć włażenia do niej.
To rzekłszy, umocował kołeczki dulek, zajął ławę przednią i przyglądał się robocie Harveya. Chłopak kiedyś-tam ćwiczył się w wiosłowaniu, na sposób damski, na stawach Adirondackich; — atoli jest pewna różnica między lekkiemi remkami sportowemi a ciężkiemi, krępemi, na osiemnaście stóp długiemi paczynami — pomiędzy kołkami skrzypiących dulek a równo chodzącemi, dopasowanemi do uchwatów obrączkami. Pruli spokojną gładę, a Harvey wciąż postękiwał.
— Nie tak gwałtownie! Wiosłuj spokojniej! — ostrzegał go Dan. — Kiej ci się tak wykręci wiosło na rozbujanem morzu, to napewno wywalisz łódkę... Ale prawda, że łódka cacanie!... co?... Ano, dyć i moja!...
Łódka była nienagannie czysta. Na jej przodzie znajdowała się maluchna kotwiczka i dwa kubły z wodą. Cynowa trąbka obiadowa spoczywała w kojczyku tuż pod prawą ręką Harveya, obok jakiegoś szpetnego tłuczka, krótkiego harpuna i jeszcze krótszego drewnianego kijka. Pęk lin, opatrzonych nader ciężkiemi ołowiankami i podwójnemi haczykami, jakich się używa do połowu dorszów, tkwił na właściwem swem miejscu koło klamburty.
— A gdzie maszt i żagiel? — zagadnął Harvey, bo dłonie zaczęły mu już okrywać się bąblami.
Dan zachichotał.
— Nieczęsto będziesz żeglował na rybackich łodziach. Trzeba powiosłować... ale nie potrzebujesz tak się wysilać przy wiosłowaniu. Chciałbyś mieć taką łódkę na własność?
— No, no! zdaje mi się, że ojciec dałby mi nie jedną, ale dwie takie łódki, gdybym go o to poprosił — odpowiedział Harvey. Dotychczas nazbyt był zajęty, by mógł wiele czasu poświęcać myślom o rodzinie.
— Juści że tak. Zabaczyłem se, że twój tato jest milejonerem. Teraz to nawet nie wyglądasz na milejonera. Ale łódka i statek i oporządzenie — mówił Dan, jak gdyby conajmniej był właścicielem wielorybnika — kosztuje kupę pieniędzy. Czy myślisz, że twój tato dałby ci taką łódź dla... dla twojej zabawy?
— Nicby w tem nie było dziwnego. Byłaby to bodaj że jedyna rzecz, której dotychczas jeszcze nie zdołałem od niego wyprosić.
— Musiał-ci być z ciebie w domu wielki rozrzutnik. Nie szarp tak wiosłem, Harve! Bierz krócej, bo morze nigdy nie jest docna spokojne, a te ruchawki mogą...
Trrach! Gryf wiosła uderzył Harveya w podbródek i obalił go nawznak.
— To właśnie chciałem ci pedzieć. Ja też musiałem się wszystkiego uczyć, ale miałem niewięcej jak osiem lat, gdy rozpocząłem tę szkołę.
Harvey z obolałemi szczękami i chmurą na czole usiadł znów na dawnem miejscu.
— Nic z tego nie przyjdzie, że będziewa się złościć, powiada tatulek, bo (jak powiada), to ino nasza wina, że sobie nie możemy dać rady. Spróbujmy tutaj. Manuel poda nam głębokość wody.
„Portugalczyk“ chybotał się w łódce o całą milę w dali, ale kiedy Dan podniósł w górę koniec wiosła, ów natychmiast dał trzykrotny znak lewą ręką.
— Trzydzieści sążni — rzekł Dan, uczepiając do haka kawałek solonego mięsa. — Dalej w morze te placki! Zakładaj przynętę tak jak ja, Harveyu, ino nie rób wielgiego turkotu swem zwijadłem.
Dan już dawno rozwinął linę, zanim Harvey opanował tajemnicę zakładania przynęty i wyrzucania ołowianek. Łódka płynęła swobodnie z prądem. Nie warto było zarzucać kotwicy póki nie byli całkiem pewni dobrego gruntu.
— Mamy go! — wrzasnął Dan; rzęsisty deszcz wodnych rozbryzgów zachrzęścił na plecach Harveya, a wielki dorsz zaczął rzucać się i trzepotać tuż koło niego. — Dawaj klipę, Harveyu, klipę! Masz ją pod ręką! Prędzej!
„Klipą“ oczywiście nie mogła być trąbka obiadowa, przeto Harvey podał mu tłuczek. Dan umiejętnie ogłuszył rybę zanim wciągnął ją do wnętrza łodzi, poczem z pyska ryby wykręcił hak, posługując się krótkim drewnianym kijkiem, który nazywał „pędzelkiem do gardła“. Wtem Harvey poczuł szarpnięcie, więc z całą gorliwością jął ciągnąć sznur w górę.
— Ależ to poziomki! — krzyknął. — Przypatrz-no się!
Haczyk istotnie uwikłał się w kępie poziomek, czerwonych po jednej stronie, a białych po drugiej — doskonale naśladujących jagodę leśną, z tą tylko różnicą, że nie miały listków, a łodygi ich były wewnątrz puste, a zwierzchu oślizłe.
— Nie dotykaj! Wyrzuć je precz! Nie...
Ostrzeżenie przyszło zapóźno. Harvey już zerwał je z haka i przyglądał się im z podziwem.
— U-uch! — krzyknął i wstrząsnął palcami jak gdyby pochwycił w rękę całą garść pokrzyw.
— Tera już chyba wiesz, co oznacza „pole poziomkowe.“ Tato powiada, że gołą ręką nie należy tykać się niczego oprócz ryb. Wyrzuć je za burtę i załóż znów przynętę, Harve. Z gapienia się po próżnicy nikomu jeszcze nic nie przyszło. Tu każda chwila to grosz!
Harvey uśmiechnął się na myśl o dziesięciu i pół dolarach, jakie miał otrzymywać miesięcznie, i starał się odgadnąć, co powiedziałaby jego matka, gdyby go tu zobaczyła wychylającego się przez krawędź łódki rybackiej pośrodku oceanu. Wszak cierpiała niewysłowione męki, ilekroć on — jej synek — wybrał się na przejażdżkę po jeziorze Saranaz... a i to Harvey sobie dobrze pamiętał, że miał zwyczaj wyśmiewać się z jej niepokojów. Naraz — ni stąd ni zowąd — lina prześliznęła mu się w dłoni, obcierając skórę nawet pomimo „mitenek“, czyli wełnianych obwijek, mających na celu ochranianie rąk od uszkodzeń.
— To-ci wielki kloc! Ustąp mu miejsca, bo widzisz, jaki z niego siłacz! — krzyczał Dan. — Ja ci pomogę!
— Nie, nie pomagaj — fuknął Harvey, całą siłą uczepiwszy się liny. — To pierwsza moja ryba. Czy ... czy to wieloryb?
— Może płastuga!
Dan wlepił oczy w wodę i podniósł wielką „klipę“, gotów na wszystko, cokolwiekby się zdarzyło. Coś białego i owalnego zamigotało i zatrzepotało się skroś zieleni wód.
— Założę się o cały „part“ i płacę, że ta bestja waży zgórą sto funtów. Czy cięgiem jeszcze upierasz się, żeby ją wyciągnąć w pojedynkę?
Harveyowi ścierpły przeguby rąk, oparte o „klamburtę“ — już nawet krwawić poczęły; twarz jego to czerwieniała, to siniała naprzemian z podniecenia i wyczerpania; ociekał potem i był napoły oślepły od wpatrywania się w mergot odblasków słonecznych, rozbiegających się pozłotnym światłokręgiem wokół szybko poruszającej się linki. Chłopcy ulegli zmęczeniu o wiele wcześniej niż płastuga, która przez jakie dwadzieścia minut miała przewagę nad nimi i łódką. Wkońcu jednak udało się ugodzić ościeniem i wyłowić tę wielką, płaską rybę.
— Jak na takiego, jak ty, fryca, poszczęściło ci się nieźle — przyznał Dan, obcierając czoło. — Waży przeszło sto funtów.
Harvey z niewymowną dumą spoglądał na ogromną, szaro nakrapianą bestję. W czasie swego pobytu na lądzie nieraz widywał płastugi na marmurowych ladach sklepowych, jednakże nigdy nie przyszło mu na myśl zapytać, jak się one dostały w głąb lądu. Teraz już wiedział... i każde ścięgno w jego ciele było obolałe od zmęczenia.
— Gdyby tato był z nami — mówił Dan, ciągnąc linę do góry, — odczytałby znaki tak dokładnie, jak z drukowanej książki. Ryby coraz maleją i maleją, a tu tymczasem ty złapałeś taką setną płastugę... bodaj że największą, jaką uda nam się złowić w czasie tej wyprawy! Wczorajszy połów (czyś to zauważył?) dał same duże ryby, ale ani jednej płastugi. Tata umie pysznie odczytywać znaki. Powiada, że na Rewach wszystko ma w sobie jakieś znaki, które można odczytywać trafnie lub mylnie. Tata jest głębszy niż paszcza wielorybia.
Gdy domawiał tych słów, na pokładzie We’re Here rozległ się strzał pistoletowy, a po linie fokmasztu wzbiegł wgórę koszyk od ziemniaków.
— Co to mówiłem przed chwilą? To jest hasło, zwołujące całą załogę. Tata coś tam już obmyślił, inaczej nigdyby o tej porze nie przerywał rybołówstwa. Zwijaj linę, Harveyu, jedziewa zpowrotem!
Ustawili się pod wiatr ku okrętowi, gotowi powierzyć łódkę gładzie spokojnego morza, gdy naraz żałosne nawoływania, rozlegające się o pół mili od nich, skierowały ich w stronę Penna, który uganiał bezustanku dokoła jakiegoś stałego punktu, zupełnie podobnego do olbrzymiej pluskwy wodnej. Mały człeczyna to cofał się, to powracał znów z niezwykłą zawziętością na dawne miejsce, ale pod koniec każdego z tych manewrów czółno zakręcało wkółko i chybotało się bezradnie na linie.
— Musimy mu pomóc, inaczej on utknie tam nadobre — rzekł Dan.
— A cóż to się stało? — zapytał Harvey. Był to jakiś świat nowy, dotąd mu nieznany, w którym on już nie dyktował praw ludziom starszym od siebie, ale musiał z pokorą pytać o wszystko. A morze było przerażająco ogromne i obojętne.
— Kotwica się zaplątała. Penn cięgiem gubi kotwice. Już ich dwie stracił w czasie obecnej wyprawy... i do tego na piaszczystem dnie... a tata mu zapowiedział, że jeżeli straci jeszcze jedną... ma się rozumieć, podczas połowu... to mu da knagę. Byłoby to ciosem śmiertelnym dla Penna.
— Co to „knaga“? — zapytał Harvey, napół domyślając się, że jest to zapewne jakiś rodzaj tortur marynarskich, o jakich czytał w dawnych powieściach.
— Wielgi kamień, co ma zastąpić kotwicę. Taką knagę, dyndającą na przodzie łodzi, to-ci widać już zdala, a cała rybacka gromada zaraz wie, co to znaczy. Ej, ośmieszyłoby go to okropnie! A tego Penn nie potrafiłby znieść... To zupełnie, jak gdyby kto psu przywiązał warząchew do ogona... Taki już on zawsze wrażliwy! Hola, Penn! Znowuś ugrzązł? Nie próbuj już więcej swych zdolności. Podjedźno nieco dalej i trzymaj linę prostopadle.
— Nie mogę jej ruszyć — odpowiedział zasapany nieborak. — Nie mogę jej ruszyć, choć doprawdy robię wszystko, co w mej mocy.
— Cóż to za wronie gniazdo na przodku? — zapytał Dan, wskazując na gmatwaninę zapasowych wioseł i wszelakich lin, powikłanych bezładnie niewprawną ręką.
— O! tak! — odpowiedział Penn z dumą. — To hiszpańska winda. Pan Salters pokazał mi, jak to się robi; ale i tak nie mogę jej ruszyć.
Dan pochylił się nad klamburtą, ażeby skryć uśmiech, szarpnął kilkakrotnie za linę i — o dziwo! — kotwica puściła odrazu.
— Ciąg wgórę, Penn! — zawołał, śmiejąc się, — bo inaczej znów się zahaczy.
Pożegnali się z nim — on jeszcze dziękował im z rozrzewnieniem i wielkiemi, smętno-niebieskiemi oczyma wpatrywał się w pazury małej kotewki, obwieszone zielskiem morskiem, zwanem kidzeną.
— Wiesz co, Harveyu, — mówił Dan, gdy już odpłynęli na odległość głosu, — czasem przychodzi mi na myśl, że Penn nie wszystkie klepki ma w porządku. Nie jest-ci on wcale niebezpieczny, ale w głowie mu ta czegosik braknie. Czy tego nie widzisz sam?
— Czy to naprawdę twoje spostrzeżenie, czy jest to tylko jeden z sądów twego ojca? — zapytał Harvey, pochylając się nad wiosłami. Czuł, że potrafi już niemi władać z większą łatwością.
— Tym razem tato się nie pomylił. Penn jest z pewnością pomylony. Nie, żeby tak akuratnie powiedzieć, to on jeszcze nie jest zupełnie waryjat, ale ino nieszkodliwy głuptak. Wzięło to się stąd... wiosłuj teraz akuratnie, Harveyu... a opowiem ci to, bo trzeba, żebyś wiedział wszyćko należycie. Przódziej był on morawskim kaznodzieją[1]. Na imię mu było Jakób Boller (tak mi opowiadał tato)... a mieszkał z żoną i czworgiem bachorów kędyś w Pennsylwanji. Otóż pewnego razu Penn wziął całą swoją fameliją na jakiś tam jeich wiec morawiański pewnikiem wiec wojenny i zatrzymali się na jedną nockę w Johnstown. Słyszałeś kiedy o mieście Johnstown?
Harvey zamyślił się.
— Tak jest, słyszałem. Ale nie przypominam sobie, w jakich okolicznościach. Nazwa ta utkwiła mi w pamięci tak samo jak Ashtabula.
— Jedno i drugie związane było z doniosłemi zdarzeniami... w tem przyczyna, Harveyu. Otóż w ową właśnie nockę, kiej Penn ze swą fameliją przebywał w hotelu, miasto Johnstown uległo zniszczeniu. Przerwała się grobla... ruszyła powódź... domy zostały uniesione prądem... gruchotały się jedne o drugie i potoczyły. Widziałem to na obrazach... dalibóg, że to było straszne! Penn, zanim wymiarkował, co się dzieje, zobaczył potopioną całą swoją fameliję. Odtąd już rozum mu się całkiem popsował. Pamiętał, że cosik tam się wydarzyło w Johnstown, ale przez całe swoje biedne życie nie mógł se przypomnieć, co to było... ino pływał tak sobie wkółeczko, uśmiechając się a dziwując. Nie wiedział, ani kim jest, ani kim był... Wtenczas to spotkał stryja Saltersa, który właśnie zawitał do jakiegoś miasta w Alleghany. Połowa fameliji mojej matki żyje to tam to sam po całej Pennsylwanji, a stryj Salters zimą jeździ wszędy w odwiedziny. Otóż stryj Salters, dowiedziawszy się, jakie nieszczęście nawiedziło Penna, zajął się nim prawie jak rodzonym synem... wziął go na wschód i dał mu zatrudnienie na swym folwarku.
— A jakże, wczoraj wieczorem, kiedy obaj zderzyli się łódkami, słyszałem, jak Penn dostał przezwisko hreczkosieja. Czy stryj Salters jest farmerem?
— Farmerem! — wrzasnął Dan. — Wszystkiej wody od nas aż do Hatt’rus nie starczyłoby na to, żeby zmyć z jego butów glinę, która na nich obległa podczas orki. On jest wiekuistym farmerem. Ba, Harveyu, widziałem-ci ja, jak ten człowiek, na długo przed zachodem słońca, podstawiał wiaderko i kręcił czop u beczki z wodą, jak zupełnie, by to było wymię krowie. Do tego stopnia przesiąkł trybem życia farmerskiego. Otóż on i Penn udali się na folwark... było to niedaleko od Exeter. Stryj Salters sprzedał go... niby ten folwark... jakiejś lafiryndzie z Bostonu która chciała tu sobie pobudować letniak... hej, dostał za to ładny kawał grosza! No i obaj, te dwa głuptaki, żyli sobie jako tako, aż pewnego dnia one Morawiany... ten kościół, do którego należał Penn... zwąchały, gdzie on przebywa, i napisały list do stryja Saltersa. Nigdym ja nie słychał, co ta oni prawie tam pedali... ale stryj Salters się rozeźlił nadobre. Jest on, naogół rzecz biorąc, zwolennikiem wyznania episkopalnego, jednakże czasem bierze rzecz naraz z obu końców, jak gdyby był baptystą... otóż oświadczył, że ani myśli wyrzekać się Penna dla jakichś tam plugawych morawiańskich jego krewniaków w Pennsylwanji czy kajsi indziej. Potem przyszedł do taty, prowadząc z sobą Penna (było to przed pozazeszłą wyprawą), i powiada, że on i Penn muszą wybrać się, o tak dla zdrowia, na jedną choćby wyprawę rybacką. Widać, wykarkulował sobie, że Morawianie nie będą ścigali Jakóba Bollera po rewach. Tato się zgodził bo stryj Salters już przódziej przez trzydzieści lat zajmował się rybołowstwem, gdy jeszcze nie wynajdował patentowanych nawozów, i zajmował kwaterę na We’re Here. Wyprawa dobrze zrobiła Pennowi, więc tato zaczął go zabierać stale ze sobą. Ale kiedyś, jak powiada tato, Penn sobie przypomni żonę, dzieci i miasto Johnstown, a wtedy, jak mówi tato, może to skończyć się śmiercią. Nie gadaj nigdy Pennowi o Johnstown, ani o niczem podobnem, bo stryj Salters wyrzuci cię w morze.
— Biedny Penn! — mruknął Harvey. — Widząc ich tak razem we dwójkę, nigdybym nie pomyślał, że stryj Salters jest takim jego serdecznym opiekunem.
— Mimo wszystko lubię Penna... i wszyscy go lubimy — mówił Dan. — Powinniśmy byli poholować go za sobą... ale chciałem ci najpierw wszystko opowiedzieć.
Znajdowali się już niedaleko od szonera; reszta łodzi sunęła za nimi w niewielkiej odległości.
— Nie trzeba wciągać łodzi, aż po obiedzie — odezwał się Troop z pokładu. — Weźmiemy się natychmiast do oprawiania ryb. Ustawcie stoły, chłopcy!
— Tata głębszy i posępniejszy niż paszcza wielorybia! — mówił Dan, mrugnąwszy okiem, gdy czyniono przygotowania do oporządzania ryb. — Przypatrz się tym statkom, które pojawiły się tu od rana. One wszystkie czekają na tatula. Czy widzisz je, Harveyu?
— Dla mnie one wszystkie są jednakowe.
Istotnie, pierwszemu lepszemu szczurowi lądowemu mogło się wydawać, że wszystkie szonery, chybocące się wokoło, wyszły z pod jednego hebla.
— Ej! Nie są one znów takie jednakowe! Tamto żółte, brudne pudło o takim wesołym bukszprycie, to Hope of Prague[2]. Jego szyprem jest Nick Brand, najordynarniejszy człowiek na naszych Rewach. Powiemy mu to, gdy dotrzemy do Głównej Ławicy. Dalej za nim widać Day’s Eye[3]. Jego właścicielami są dwaj Jerauldowie. Ten statek pochodzi z Harovick; jucha zwinna i miewa szczęście... ale tata, to nawet, gdyby go położono na cmentarzu, potrafiłby znaleźć rybę. Te trzy następne, nieco zboku, to są: Margie Smith, Rose i Edith S. Walen; wszystkie przybyły tu prosto z chałupy. Chyba jutro zobaczymy Abbie M. Deering, co, tatku? Wszystkie tu przypływają ze snadzizny Queereau.
— Niewiele okrętów zobaczysz jutro, Danny! — (Ilekroć Troop nazywał swego syna „Danny“, była to oznaka, że stary czegoś mocno kontent).
— Chłopcy, zaczyna się nam tu robić krzynę ciasno, — ciągnął dalej, zwracając się do załogi, gramolącej się po jednemu na pokład. — Pozwólmy im, niech se zastawiają wielgą przynętę i biorą małą zdobycz!
Rzucił okiem na zdobycz w zagrodzie i dziwna to było popatrzeć, jak chudy i szczupły był ułowek tego dnia. Oprócz płastugi, ułowionej przez Harveya, na całym pokładzie nie było ryby ważącej ponad piętnaście funtów.
— Czekam na zmianę pogody — rzucił mimochodem.
— Będziesz musiał chyba sam ją sprawić, Disko, boć ja tam nie mogę dostrzec ni znaku! — odparł Długi Dżek, wodząc okiem po jasnym widnokręgu.
A jednak w jakie pół godziny później, gdy zajęci byli patroszeniem, naraz „pomiędzy jedną rybą a drugą — jak to powiadają — spadła na nich gęsta „doka“. Waliła kłębami, nieustannie, wijąc się i dymiąc nad bezbarwną tonią. Ludzie, nie mówiąc ni słowa, zaniechali oprawiania ryb. Długi Dżek i wuj Salters poprawili oś kołowrotu w łożysku i jęli podnosić kotwicę. Kołowrót obracał się zgrzytliwie, nawijając zwolna na bęben mokrą konopną linę. Wkońcu Manuel i Tom Platt przyłożyli ręki do dzieła — i kotwica jazgocąc wydostała się ponad wodę. Jeden z żagli wzdął się, jednocześnie Troop ruchem steru osadził okręt w miejscu.
— Rozpiąć kliwer i fok! — rozkazał.
— Walić niemi w mgłę! — wrzasnął Długi Dżek, umocowując skrzydło kliwru, gdy tymczasem inni podnosili szczękające i chrzęstliwe pieścienie fokżagla. Zatrzeszczał bum przedni; We’re Here rozejrzał się w wietrze i dał nurka w kłębowisko matowo-srebrzystej śreżogi.
— „Stryj“ sunie poza „mamką“ — zauważył Troop.
Wszystko to było dla Harveya niewymownie dziwne, ale największem dziwem przejmowało go to, że nie słyszał wcale rozkazów, conajwyżej niekiedy coś tam mruknął Troop, kończąc zawsze:
— Dobrze, synku!
— Alboś to nigdy wpierw nie widywał, jak podnoszą kotwicę? — przemówił Tom Platt do Harveya gapiącego się na wilgotny paruch fokżagla.
— Nie. Gdzież to jedziemy?
— Łowić ryby, szukać nowego stanowiska... co sam będziesz rozumiał, nim pobędziesz tydzień na okręcie. Dla ciebie wszystko to nowość... ale człek nigdy nie wie, co mu ta kiedy przypadnie. Na ten przykład weźmy mnie... Tomka Platta... nigdybym-ci nie pomyślał... że...
— Lepsze-ć to, niż czternaście dolarów miesięcznie i kulka w brzuch — ozwał się Troop, stojący przy kole sterowem. — Niechno dostojna osoba tem się pocieszy!
— Lepsze-ć dolary i centy — odparł były marynarz, coś tam manipulując koło dużego kliwru, do którego przywiązany był drewniany drążek. — Ale o tem nie myśleliśmy wcale, jakeśmy obracali kołowrót na Miss Jim Buck[4], wbok od motławy Beaufort... kiedy to z Fort Macon prano pociskami armatniemi w naszą rufę, a nadobitkę szarpała nami wściekła wichura. Gdzieżeś ty bywał wtedy, Disko?
— Tutaj, albo gdziesik w tych stronach — odpowiedział Disko, — zapracowywałem sobie chleb powszedni na morskich głębiach i wymykałem się okrętom y korsarskim. Szkoda, żem nie mógł ci dogodzić gorącą kulką, Tomku Platt... trudno!... Ale coś mi się widzi, że dostaniemy się pod wiatr, zanim ujrzymy Eastern Point.
Teraz już na przedzie okrętu rozbrzmiewały niecichnące pogwarki, poszmery, chlupoty, co pewien czas urozmaicane twardem dudnieniem oraz przygarściami rozbryzgów, wdzierającemi się na kasztel przedni. Liny i żagle ociekały zawiesistemi kroplami, a ludzie snuli się jak senni wzdłuż lejowej strony kwatery mieszkalnej — jedynie wuj Salters siedział nieporuszenie na głównym wyłazie, kurując obolałe dłonie.
— Dyć możnaby rozpiąć sztakżagiel — ozwał się Disko, strzelając jednem okiem w stronę brata.
— Bogać tam on komu potrzebny! Na co psuć paruchy? — odparł farmer-okrętnik.
Koło sterowe drgało prawie niepojętemi ruchy w ręku Diska. W parę sekund później syczący czubek gwałtownej przelewy chlusnął zukosa po pokładzie, trzepnął stryja Saltersa między łopatki i zmoczył go od stóp do głów. Salters zerwał się z miejsca, ociekając wodą, i ruszył na przód okrętu, po to tylko, by zetknąć się z drugą przelewą.
— Patrzno, jak tata gania go po całym pokładzie! — rzekł Dan. — Stryj Salters myśli sobie, że inni będą za niego chodzili koło żagli. Tata już na dwóch zeszłych wyprawach dawał mu takiego szpryca. No! ale go dostało tam gdzie potrza!
Stryj Salters schronił się pod fokmasztem, ale nowa przelewa podcięła mu kolana. Twarz Diska była chłodna i matowa, jak żelazna obręcz koła sterowego.
— Podobno okrętowi lepiejby było pod sztakżaglem, Saltersie — ozwał się Disko, jak gdyby nie był zauważył niczego.
— Zaprzestańże więc tej starej zabawy — ryknęła jego ofiara poprzez chmurę wodnych rozbryzgów; — ale jeżeli coś się przytrafi, nie składajże tego na mnie. Penn, idź mi natychmiast na dół i napij się kawy. Powinieneś mieć na tyle rozsądku, żeby się nie dyrdać po pokładzie w taką pogodę.
— Teraz będą żłopać kawę i grać w warcaby, pokiel „krowy nie wrócą do domu“ — wyjaśnił Dan, gdy stryj Salters pchnął Penna do czeladni. — Mnie się tak widzi, jak gdybyśmy tu wszyscy byli zaczarowani. Nie ma na całym świecie większych leniuchów i legoniów, jak Rewiaki, gdy nie łowią ryb.
— Cieszę się, żeś to pedział, — krzyknął Długi Dżek, który dotąd wałęsał się wkółko, szukając zajęcia. — Do imentu se zabaczyłem, że mamy tu pasażera... tego, co tam ma taki piękny kapelusik na głowie. Ej, niema próżnowania dla tych, co jeszcze się nie nauczyli majdrować koło lin. Przyprowadź-no go, Tomku Platt, a będziemy go uczyć.
— Nie był-ci to mój figiel tym razem — roześmiał się Dan. — Powinieneś był sam wziąć się do tego. Mnie to tatulo nauczał harapem.
Przez całą godzinę Długi Dżek oprowadzał swego jeńca po całym okręcie, nauczając go, jak się wyraził „spraw morskich, które znać powinien każdy człek czy ślepy, czy pijany, czy śpiący.“ Na siedemdziesięciotonowym szonerze, co dźwiga na sobie ledwo krótki fokmaszt, niewiele bywa oporządu, jednakże Długi Dżek miał dar wyrazistego przedstawiania rzeczy. Gdy chciał zwrócić uwagę Harveya na gary, wpijał knykcie palców w kark chłopaka, zmuszając go do wytrzeszczania oczu przez całe pół minuty. Różnicę pomiędzy przodem i tyłem okrętu unaoczniał przeważnie pocieraniem Harveyowego nosa o kilkustopową rejkę, a kierunek każdej liny utwierdzał się w pamięci Harveya zapomocą smagania końcem tejże liny.
Nauka ta byłaby o wiele łatwiejsza, gdyby pokład był całkiem wolny; jednakowoż tam właśnie można było pono pomieścić wszystko i wszystkich, prócz człowieka. Na przodzie znajdowała się winda ze swym taklem, łańcuchem i konopnemi linami, o które niezbyt przyjemnie było się potykać; dalej komin pieca na galardzie i beczki ustawione koło luki przedniej, a służące do składania rybich wnętrzności. Wtyle za niemi podbieg fokmasztu i potrzask głównego wyłazu zajmowały całą przestrzeń, wolną od pomp, zwojów lin, taklów oraz składowni czyli zsypów, gdzie składano i płatano ryby. Dalej były stanowiska czółen, przywiązanych do putków na kwaterze; za niemi znowu wznosiła się wyżka, obwieszona wszelakiemi różnościami; a wreszcie sześćdziesięciostopowy bum grotmasztu, osadzony w widełkach i tłukący całą swą długością wszystko, co mu się nawinęło, jako że nie pozostawał w spokoju ani na chwilę.
Tom Platt, ma się rozumieć, również nie pozostawał bezczynny, ale szedł razem z nimi, wtrącając przydługie, a zgoła zbyteczne opisy żagli i olinowania na starym okręcie Ohio.
— E, nie zważaj na to, co on tam bresze; słuchaj, co ja ci pedam, kochasiu! Tomku, nasza kańciara to nie Ohio, więc niepotrzebnie chłopakowi zawracasz tem głowę! — zrzędził Dżek.
— On się zmarnuje na całe życie, rozpoczynając od takiego tarabanienia się po okręcie — tłumaczył Tom Platt. — Daj mu sposobność poznania paru zasadniczych prawideł. Żeglarstwo to sztuka prawdziwa, Harveyu... ej, pokazałbym ci wszystko jak należy, gdybym cię miał przy sobie na...
— Wiem-ci ja, jakby to było. Zamęczyłbyś go na śmierć swem gadulstwem. Cichaj, Tomku Platt! A teraz po wszystkiem, com ci ta gadał, Harve, powiedzno mi, jakbyś to ty zwijał fokżagiel? Daję ci czas do namysłu.
— Trzeba to wciągnąć do środka — odrzekł Harvey, wskazując na lej.
— Cobyś to ściągał? Północny Atlantyk?
— Nie! Ten drąg. Potem pochwycić linę, którą pan mi pokazał tam w tyle...
— Ależ tak nie można — przerwał Tom Platt.
— Cichoj! On dopier się uczy i jeszcze nie zna akuratnie wszystkich przezwisk. No, dalej, Harve!
— Aha, to się nazywa sztrop. Więc mam przyczepić takiel do sztropu, a potem spuścić...
— Zniżyć żagiel, chłopcze! Zniżyć! — krzyknął Tom Platt, opanowany w imię swego fachu prawdziwą zajadłością.
— Zniżyć tryski i halzy — ciągnął dalej Harvey, któremu te nazwy silnie utkwiły w pamięci.
— Weź-no się do nich — rzekł Długi Dżek.
Harvey spełnił rozkaz.
— Zniżać, aż ta pętka... tam wtyle... nie, to kluczka... aż ta kluczka dojdzie do bumu... Wtedy mam podwiązać ją w sposób... podany mi przez pana... a potem znów podciągać gorcyle i halzy.
— Ominąłeś ucho linki... ale mamy dość czasu i jeszcze czegoś się nauczysz z naszą pomocą. Kużda lina na okręcie ma swoją racyją, inaczej dawno bylibyśmy ją cisnęli w morze. Cóż, pójdziesz za mną? Dyć nabijam ci w kabzę dolary i centy, tumanie jeden... a gdy już swoje odrobisz, będziesz mógł se jeździć od Bostonu do Kuby i wszędy rozpowiadać, że Długi Dżek cię Uczył! Zasię teraz pocznę cię ganiać w kółko i wypominać różne liny, a ty masz chytać tę, którą wywołam.
Zaczął wywoływać kolejno nazwy różnych lin — a Harvey, już potrosze zmęczony, wlókł się zwolna kolejno to do tej, to do owej. Koniec powroza częstogęsto łaskotał go po żebrach, niemal zapierając mu dech w piersi.
— Gdy będziesz już panem własnego batu — mówił Tom Platt, spoglądając surowo — bedziesz mógł chodzić, jak ci się podoba... ale teraz masz wszystkie rozkazy wykonywać biegiem. No, jeszcze raz... dla pewności!...
Całe to ćwiczenie ogarniało płomieniem duszę Harveya, a ostatni cios dolał oliwy do ognia. Wszak był on młodzieńcem zgoła do rzeczy, synem człowieka nadzwyczaj mądrego i nader wrażliwej kobiety, i miał usposobienie bystre a rezolutne, które wskutek ciągłego psucia przez otoczenie przemieniło się niemal w uporczywą zawziętość. Spojrzał na resztę ludzi i zobaczył, że nawet Dan się nie uśmiecha. Widocznie wszystko to, acz tak dotkliwe, wchodziło w zakres zajęć codziennych. Wobec tego — z westchnieniem i cierpkim uśmiechem — przełknąć musiał tę pigułkę. Ta sama bystrość, która dawała mu taką przewagę nad matką, przekonywała go aż nadto, że na całym statku nikt, oprócz jednego chyba Penna, nie zniósłby najmniejszego głupstwa. Można wiele się nauczyć z samego tylko tonu mowy. Długi Dżek wywołał jeszcze przeszło półtuzina nazw najrozmaitszych lin, a Harvey skakał po pokładzie, jak węgorz podczas przypływu, wciąż spoglądając z pod oka na Tomka Platta.
— Bardzo dobrze! Bardzo dobrze! — uznał Manuel. — Po wieczerzy pokażę ci mały szoner, zrobiony przezemnie... ze wszystkiemi linami. Taka nauka pójdzie nam gładko.
— Nieźle, nieźle... jak na pasażera — rzekł Dan. — Tato przyznał, że może tęgo zetniesz się z morzem, zanim pozwolisz się utopić. Jak na ojca, to duża pochwała. Nauczę cię więcej na najbliższej naszej warudze.
— Łoju! — ozwał się Disko chrapliwie, wytrzeszczając oczy skroś mgły, wijącej się kłębami nad zagłówkiem statku. Na dziesięć stóp poza sterczącym bukszpirem nie było widać nic zgoła. Po bokach okrętu przewalały się niezliczone szeregi uroczystych, bladych fal, poszeptujących z sobą i mlaszczących.
— A teraz nauczę cię czegoś, na czem Długi Dżek się nie rozumie — huknął Tom Platt, wydobywając ze skrzyni na rufie nadszarganą już ołowiankę głębinową, przewierconą na jednym z końców; dziurę tę wysmarował łojem baranim, którego pełna stała czarka, i ruszył naprzód.
— Nauczę cię, jak się w lot puszcza błękitnego gołąbka. Szu — u — u!
Disko wykonał sterem jakiś zwrot, który zatrzymał okręt w miejscu, a jednocześnie Manuel z pomocą Harveya (z czego chłopak wielce był dumny) opuścił kliwer, który upadł, jak flejtuch, na rejkę. Ołowianka, obracana wkółko, ruchem wirującym, przez Tomka Platta, buczała i grała jak organy.
— Wal naprzód, człecze — ozwał się Długi Dżek niecierpliwie. — Nie ciągniemy przecie we mgle na dwadzieścia pięć stóp od Wyspy Ognistej. Przecie to znowu nie tak wielka sztuka.
— Nie bądź-że zazdrosny, Galwayu!
Wypuszczona ołowianka chlupnęła kędyś daleko w morzu; szoner dążąc jej śladem, ruszył zwolna i pochwiejnie naprzód.
— Sondowanie to jednak wielka sztuka — mówił Dan — gdy głębinowa ołowianka ma być przez cały tydzień jedynem okiem żeglarza. No, na ile obliczasz głębię, tato?
Twarz Diska rozpogodziła się. Całą swą zdolność i całą ambicję opierał na długości kursu, który go cichcem oddalił od reszty flotyli — a stary rybak zażywał rozgłosu jako mistrz nielada, znający na wylot, choćby z zamkniętemi oczyma, wszystkie Rewy.
— Będzie z jakie sześćdziesiąt... o ile potrafię jakotako sądzić — odpowiedział, rzuciwszy okiem na maciopeńki kompas w oknie jaty sterniczej.
— Sześćdziesiąt — zawołał przeciągle Tom Platt, wciągając wielkie zwoje namokłej liny.
Szoner szarpnął się i ruszył w dalszą drogę.
— Rzucaj! — przemówił Disko po upływie kwadransa.
— Na ile oceniasz głębokość? — szepnął Dan i spojrzał dumnie na Harveya. Atoli Harveya nazbyt wielką dumą przejmowały własne czynności, by słowa te mogły uczynić na nim wrażenie.
— Pięćdziesiąt! — ozwał się ojciec. — Wydaje mi się, że jesteśmy akurat poza wrębem Zielonej Rewy, na starej głębi 50 — 60.
— Pięćdziesiąt! — huknął Tom Platt, ledwo widzialny we mgle. — Dostaliśmy się w pyszne miejsce... jest tu ich tyle, co tych muszel koło Fort Macon.
— Nakładaj przynętę, Harve — rzekł Dan, skoczywszy po linę na szpuli.
Szoner napozór wałęsał się bezplanowo na oślep wśród doki. Fokżagiel łomotał zawzięcie. Starszyzna wyczekująco przyglądała się chłopcom, którzy przystąpili do połowu.
— Heja! — linki Dana zachrobotały na pokarbowanej i połupanej klamburcie. — Skądże, u pierona, tata tak dobrze wiedział? Chodźno tu, Harve, z pomocą. To jakaś wielka sztuka. I to jeszcze nadziana na hak!
Jęli ciągnąć razem i wywlekli krągło-okiego, dwudziestofuntowego dorsza, któremu przynęta uwięzła aż w brzuchu.
— Ależ on cały jest pokryty małemi krabami — krzyknął Harvey, przewracając go nawznak.
— Dalibóg, one tu już zawszawione! — ozwał się Długi Dżek. — Disko, ty widocznie masz pod kilem drugą parę oczu.
Z pluskiem spadła kotwica i wszyscy pozapuszczali wędy w morze, zająwszy wyznaczone sobie miejsca przy parapecie.
— Czy to dobre do jedzenia? — sapnął Harvey, wyciągnąwszy również dorsza, oczepionego krabami.
— A pewnie! Gdy są „zawszawione“, to znak, że szły tysięczną gromadą, a gdy biorą przynętę, jak teraz, to muszą być głodne. Przynęta może być byle jaka... będą-ci one kąsały i sam hak.
— Patrzcie-no, jaka wielka! — zawołał Harvey, wyciągnąwszy trzepocącą się rybę o szeroko rozdziawionej paszczy, prawie całkowicie „nadzianą na hak“, jak był wyraził się Dan. — Czemu nie możemy zawsze łowić ryb wprost z okrętu, zamiast wyjeżdżać na połów łodziami?
— Możemy zawsze je łowić z okrętu, póki nie rozpocznie się patroszenie... potem to już wyrzucanie łbów i wnętrzności płoszy nam ryby. W każdym razie połów z okrętu bywa uważany za niezbyt korzystny, chyba że się ktoś na nim zna tak jak tata. Zdaje się, że dzisia nocą opuścimy nasze łowisko. Ale prawda, że od takiego łowienia więcej plecy bolą, niż tam na łódce?
Prawdę powiedziawszy, to od tej roboty nietylko bolało, ale i łamało w plecach. Gdy połów odbywa się z łodzi, woda aż do ostatniej niemal chwili ujmuje ciężaru rybie, a zdobycz znajduje się niejako tuż, pod ręką; rzeczą natomiast niesłychanie żmudną jest wyciąganie zdobyczy po opławie szonera, wysokiej na stóp parę, a przeginanie się przez parapet wywołuje dotkliwe kurcze żołądka. Jednakowoż, póki trwały te łowy, prowadzono je z całą zaciekłością i zapędem, a gdy nakoniec ryby przestały brać, już spora ich kupa leżała na pokładzie.
— Gdzie Penn i stryj Salters? — zapytał Harvey, otrzepując szlam ze swych buksów i zwijając linkę, przyczem dokładnie naśladował innych.
— Przynieś nam kawy i zobacz!
W żółtym oblasku lampy, stojącej na hołubce kotwicznej, za stołem czeladnym siedzieli obaj poszukiwani mężczyźni, zgoła niepomni pogody ni rybołówstwa; pomiędzy nimi stała szachownica a stryj Salters warczał za każdym ruchem Penna.
— I cóż nowego? — rzekł pierwszy z nich, gdy Harvey, trzymając się jedną ręką za skórzane strzemiączko u szczytu drabinki, jął nawoływać kucharza.
— Wielkie ryby i „wszawe“... „mnóstwo, mnóstwo!“ — odparł Harvey, przytaczając słowo Długiego Dżeka. — Jakże idzie gra?
Małemu Pennowi twarz się wyciągnęła.
— Penn tu nic nie winien — fuknął stryj Salters. Przecie on jest głuchawy.
— I cóż tam? warcaby? — zagadnął Dan, gdy Harvey chwiejnym krokiem podszedł na tył okrętu, niosąc dymiącą kawę w cynowym imbryku. — To nas uwalnia od obowiązku sprzątania dzisia w nocy. Tata jest człowiekiem sprawiedliwym. Tamci dwaj zajmą się sprzątaniem... za karę...
— A gdy tamci będą zajęci sprzątaniem, wtedy dwaj młodzi ludzie, dobrze mi obaj znani, nałożą jeszcze na wędę całą putnię przynęty, — ozwał się Disko, pokręcając kołem sterowem.
— Um! Wolałbym-ci ja sprzątać, tatulu!
— Juści, że tak! Ale nie będzieta tego robić! Brać się do oprawiania ryb!
— Czemuż to, u pierona, te przeklęte chłopaki nie powiedziały nam, że będziecie płatali rybę? — ozwał się stryj Salters, pomykając na swoje miejsce przy stole. — Ten nóż jest tępy, jak guma, Danie.
— Kiej was turkotanie kabla nie obudziło, to lepiejbyście sobie najęli chłopaka do usług osobistych — rzekł Dan, krzątając się w półmroku ponad putniami, pełnemi węd, a przytłoczonemi do nawietrznej strony jaty sterniczej. Wędy takie zwano,,trolami“.
— Harveyu, nie zechciałbyś zejść na dół i przynieść przynętę?
— Dawać przynętę, jaka jest pod ręką — rzekł Disko. — Myślę, że gdy tak dalej pójdzie, to się lepiej wam opłaci łowienie „kosmate".
Miało to znaczyć, że chłopcy mają zakładać na przynętę odpadki ryb, pozostałe z patroszenia — co było lepsze od grzebania gołemi rękami w małych baryłkach z przynętą na spodzie okrętu. Niecki były pełne pięknie zwiniętej liny, zaopatrzonej co parę stóp w wielki haczyk; sprawdzanie każdego haczyka zosobna i nabijanie nań przynęty było sztuką nielada, — zwłaszcza że lina cała winna mieć takie obciążenie, by wyrzucona z łodzi biegła bez żadnych przeszkód. Dan mógł tę pracę wykonywać choćby po ciemku, nie patrząc na nią wcale; natomiast Harvey zaczepiał sobie palce o zadziory i utyskiwał nad swym losem — na co jednakże nie było rady, bo haczyki przesuwały się Danowi przez palce, jak robótka w rękach starej służebnej.
— Pomagałem w nabijaniu węd jeszcze na lądzie, gdym jeszcze nie umiał dobrze chodzić. Bądź co bądź, jest to marudna robota!... Tata! — krzyknął w stronę włazu, gdzie Disko i Tom Platt zajęci byli soleniem ryb. — Ileż to rekinów, wedle twej rachuby, będzie nam potrzeba?
— Ze trzy! Spieszcie się!
— W każdej kadzi jest trzysta sążni tego interesu — wyjaśnił Dan; — starczy nam roboty na całą noc. U-uch! Alem się capnął! — To rzekłszy, wetknął palec do ust. — Mówię ci, Harveyu, że za żadne pieniądze w całem Gloucester nie nająłbym się do prawdziwego trolowania na żadnym okręcie... Może to się nazywa postępem, ale w każdym razie jest to najprzykrzejsze, najpaskudniejsze zatrudnienie na świecie.
— Nie wiem, jakie tam ono jest, ale jest to chyba prawdziwe trolowanie — rzekł Harvey posępnie. — Palce mam pokłute jak rzeszoto.
— Phii! to jeden z tych przeklętych wymysłów ojca. Ale on nigdy nie używa troli, jeżeli nie ma po temu ważnego powodu. Tatulo zna się na rzeczy... dlatego to tak zakłada przynętę, jak właśnie teraz. Będziemy mieli okręt naładowany pełniuśko, aż się bedzie pochylał... albo też nie uświadczymy ani płetwy!
Penn i stryj Salters stosownie do zarządzenia Diska zajęli się sprzątaniem, ale chłopcy mało na tem zyskali. Ledwo niecki zostały zaopatrzone, już Tom Platt i Długi Dżek, którzy z latarnią w ręku oglądali wnętrze czółna, porwali je wszystkie, załadowali wraz z kilkoma kolorowemi, a niezbyt wielkiemi bujami i spuścili łódź na morze, które Harveyowi wydawało się nadzwyczaj burzliwe.
— Ależ oni utoną! Przecież łódź jest naładowana, jak wagon ciężarowy! — zawołał.
— Wrócimy! — odrzekł Długi Dżek, — a jeżeli nie będzieta na nas baczyć i jeżeli trola się zawikła, to na was obu się skrupi.
Łódź wspięła się na czub fali i właśnie gdy zdało się niepodobieństwem, by mogła uniknąć roztrzaskania o bok szonera, przemknęła się krawędzią i została pochłonięta przez wilgotną dokę.
— Dawaj tu pozór i coraz podzwaniaj — ozwał się Dan, podając Harveyowi sznur do dzwonu, wiszącego tuż za wijadłem.
Harvey dzwonił ochoczo, czując, że ma w ręku życie dwóch ludzi. Atoli Disko, który siedząc w kapitance coś tam gryzmolił w dzienniku okrętowym, nie wyglądał wcale na mordercę, ba nawet, idąc na wieczerzę, uśmiechnął się oschle do zahukanego Harveya.
Ta pogoda nie jest wcale taka kiepska — oświadczył Dan. — Dalibóg, my obaj też potrafilibyśmy zakładać tę trolę! Oni odjechali tylko na taką odległość, żeby nie zepsuć naszego kabla. Po prawdzie, to im ta nie potera nijakiego dzwonienia.
— Deń! Deń! Deń! — kołatał Harvey przez dobre półgodziny, urozmaicając sobie od czasu do czasu ten pobrzęk silniejszym werblem. W pobliżu rozległ się głuchy stuk. Manuel i Dan pobiegli cwałem ku hakom, utrzymującym takiel łodzi. Długi Dżek i Tom Platt pojawili się jednocześnie na okręcie, dźwigając na plecach — tak się zdawało — bodaj że pół Atlantyku, a łódź podążyła za nimi w powietrzu, lądując z głośnym szczękiem.
— Danny — rzekł Tom Platt ociekający wodą, — jeszcze z ciebie będą ludzie!
— Miło nam będzie w waszem towarzystwie suto powieczerzać — mówił Długi Dżek, wypryskując wodę z butów, przyczem podskakiwał jak słoń i naoliwionym rękawem zawadzał o twarz Harveya. — Raczymy dziś zaszczycić „drugą połowę“ naszą obecnością.
I we czwórkę potoczyli się na wieczerzę; Harvey opchał się rybą faszerowaną i pierożkami, poczem zasnął corychlej, właśnie w chwili gdy Manuel wyciągnął ze skrzyni piękny, na dwie stopy długi, model pierwszego swego batu, zwanego Lucy Holmes, i zamierzał metodą poglądową zaznajomić go z nazwami lin. Chłopak nawet palcem nie kiwnął, gdy Penn wepchnął go na pryczę.
— Musi to być przykro... bardzo przykro — ozwał się Penn, przyglądając się twarzy chłopaka — przykro musi być matce i ojcu, którzy myślą, że on nie żyje... Stracić dziecko... stracić chłopaka!...
— Dałbyś spokój Penn, — rzekł Dan. — Idź na tył okrętu i skończ partję szachów ze stryjem Saltersem. Powiedz tatkowi, że, o ile nie ma nic przeciwko temu, będę odbywał warugę za Harveya... on się zmachał okrutnie!
— Bardzo dobry chłopak — rzekł Manuel, zzuwając buty i znikając w czarnych mrokach dolnej pryczy. — Czekaj-no, będzie z niego tęgi człowiek, Danny. Wcale mi się nie widzi, żeby on miał być takim waryjatem, za jakiego nam go podał twój tato... A co — o — o? Hę?
Dan zaczął się śmiać, ale ten śmiech przeszedł zwolna w chrapanie.
Na dworze pogoda zapowiadała się nieszczególnie. Wzmagał się wiatr. Starszyzna rozciągnęła warugi. W kajucie zegar wybijał wyraźnie godziny; zadarta sztaba okrętu z pluskiem rozbijała toń morską; blaszany komin na galardzie syczał i pryskał, obryzgiwany pianą. — — Chłopcy wciąż spali, jak zabici, natomiast Disko, Długi Dżek, Tom Platt i stryj Salters jeden po drugim wstępowali z tupotem to na rufę, by dopilnować steru, to znów na przód okrętu, by sprawdzić, czy kotwica mocno się trzyma, lub nieco naprężyć kabel, a przed każdym rontem rzucali okiem na przyćmiony blask świetlnej wytyczni.





  1. Nazwa Morawian oznacza tu wyznawców husytyzmu, osiadłych w Saksonji i tworzących tam odrębną sektę. (Obj. tłum.)
  2. Nadzieja Pragi.
  3. Oko Dnia.
  4. Gemsbock U.S. (Przypisek autora). Gemsbock — kozieł skalny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.