Kapitanowie zuchy/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kapitanowie zuchy
Podtytuł Powieść o wielkich ławicach morskich
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Captains Courageous
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ  IV.

Gdy Harvey się obudził, zastał „pierwszą połowę“ już przy śniadaniu. Drzwi czeladni były na moc zamknięte, a po całym okręcie rozbrzmiewały dziwne jakieś głosy — w każdym niemal kwadratowym calu inną przybierające nutę. Za maluchną kambuzą, rozświeconą jaskrawym blaskiem ogniska, chwiała się i migotała czarna, przysadzista postać kucharza, a garnki i rondle umieszczone na podziurawionej półce kuchennej, chrzęściły i podskakiwały za każdem pochyleniem się okrętu. Galarda raz wraz wspinała się wzwyż, trzeszcząc, trzęsąc się i hucząc poszumem, poczem ruchem stanowczym, łukowatym osuwała się znów w morze. Słychać było, jak sztaba okrętowa zamaszyście, z wysoka, przecinała kipącą toń, — i nastawała chwila dłuższej przerwy, po której rozdzielone wody zwierały się znów z sobą, spadając na pokład statku niby gradem rozsypanego śrótu. Tuż potem szedł miękki, oślizgły szelest kabla przesuwającego się w kluzie, zgrzyt i skwierczenie windy kotwicznej — potem nagła chwiejba, wstrząs i silne, przykre szarpnięcie — i We’re Here znów zbierał się w sobie, by powtórzyć wszystkie opisane ruchy.
— Na lądzie — posłyszał Harvey głos Długiego Dżeka — jak człek ma jaką robotę, to ją musi wykonać w kużdą pogodę. Tutaj pozbyliśmy się gromady rybackiej i nie mamy nic do roboty... całe szczęście! Dobranoc wam wszystkim!
Przeczołgał się niby wielki wąż, od stołu na pryczę i począł ćmić fajkę. Tom Platt poszedł za jego przykładem; stryj Salters wraz z Pennem jął gramolić się po drabinie, żeby odbyć swoją warugę, a kucharz zastawiał jadło dla „drugiej połowy.“
„Druga połowa“ wypełzła z prycz, otrząsając się i poziewując, skoro tylko starsi ułożyli się na swe legowiska. Gdy już pożywiono się do syta, Manuel nabił fajkę jakimś ohydnym bakunem, rozparł się między słupem schodowym a jedną z prycz, zadarł nogi na stół i jął uśmiechać się tkliwie, głupawo do puszczanych kółek dymu, Dan ułożył się, jak długi, na swej pryczy i jął borykać się z pstrokatą harmonją o wyzłacanych klawiszach, której tony biegły to w górę to wdół, zlewając się w jedną całość z przeróżnemi dźwiękami napełniającemi okręt. Kucharz, oparłszy się plecyma o kredens, gdzie przechowywał pierożki (Dan był ich szczególnym amatorem), obierał ziemniaki, zerkając w stronę pieca i bacząc, by przypadkiem nazbyt wiele wody nie wdarło się do komina. Zapach i zaduch, panujące w całem pomieszczeniu, były wprost nieopisane.
Harvey rozpatrzył się w położeniu, zdziwił się, że się dotąd śmiertelnie nie rozchorował, wkońcu wgramolił się znów na pryczę, poczytując ją za najbezpieczniejszy i najwygodniejszy dla siebie przytułek; tymczasem Dan w miarę, jak mu na to pozwalały dzikie podrygi okrętu, wygrywał skocznie:

„Nie chcę się bawić na twem podwórku“.

— Jak długo to jeszcze potrwa? — zapytał Harvey Manuela.
— Aż się krzynę uspokoi i będzie już można podpłynąć łódką ku troli. Może jeszcze dziś w nocy... może za dwa dni się to skończy. Tobie się to nie podoba? Co — o?
— Tydzień temu byłbym się wściekle rozchorował, ale teraz niebardzo to mnie przeraża.
— A to dlatego, że teraz już jesteś rybakiem. Na twojem miejscu, gdybym powrócił do Gloucester, dałbym na ołtarz ze dwie lub trzy grube świece za to, że mi się tak powiodło.
— Komużbym miał je dać?
— A pewnie... że Świętej Panience z naszego kościoła na Górce. Ona zawdy jest łaskawa dla rybaków. Dlatego to tak mało nas, Portugalczyków, topi się morzu. Co — o?
— Więc jesteś obrządku rzymsko-katolickiego?
— Jestem rodem z Madeiry... nie z Porto Pico. Mam-że więc być baptystą? Co — o? Ile razy przyjadę do Gloucester, zawsze daję dwie lub trzy świece. Łaskawa Panienka nigdy nie zapomina o mnie, Manuelu.
— Ja to całkiem inaczej patrzę na te rzeczy — wtrącił Tom Platt ze swej pryczy, zapalając, celem rozjarzenia fajki zapałkę, która jaskrawym blaskiem oświeciła mu naznaczone blizną oblicze. — Rozum sam mówi, że morze to morze... a możnaby się jeszcze spierać o to, co się bardziej przyda w tym wypadku, świece czy nafta.
— Jednakże — ozwał się Długi Dżek — dobrze to mieć przyjaciela w sądzie. Ja to myślę tak jak Manuel. Dziesięć lat temu byłem w załodze południowobostońskiego towarniaka. Odbiliśmy od cypla Minot z wiatrem północno-wschodnim... a wieźliśmy też z sobą wcale pękatą beczułkę. Stary był zalany, aż-ci mu się podbródek raz wraz zderzał z helmątem... więc ja powiadam sobie: „Jeżeli kiedy jeszcze zahaczę bosakiem o brzeg przystani, pokażę-ci ja Bożym świątkom, z jakiego to statku mnie wyratowali.“ No i widzicie, że jeszcze żyję... Model starej brudnej Kathleen, który dłubałem całki miesiąc, dałem księdzu, a on go powiesił nad ołtarzem. Zawdyć słuszniej dać model, który przecie wymaga jakiej takiej sztuki, aniżeli jakąś tam świecę. Świec można kupować na funty, zasię model daje świadectwo świątkom, żeś se zadał trudu i że jesteś Bogu wdzięczny.
— Czy ty w to wierzysz, Irlandczyku? — zapytał Tom Platt, obracając się na łokciu.
— Czybym tak zrobił, kiejbym nie wierzył, mój Ohio?
— No tak! Enoch Fuller zrobił model starego Ohio... dziś on się znajduje w muzeum salemskiem. Bardzo piękny model... ale tak mi się widzi, że Enoch nie zrobił tego na ofiarę; co do mnie zaś...
Zanosiło się na całogodzinną rozprawę, w jakiej lubują się rybacy — kiedy to gwar gawędy biegnie hałaśliwie wokoło i gdy — koniec, końców — nikt z rozmawiających niczego nie potrafi dowieść... Na szczęście Dan uderzył silniej w tony i zaczął wesołą śpiewkę:

„Skoczyła makrela — a grzbiet miała w prążki;
Hej zwijajcie grotżagiel, ciągnąć liny, drążki!
— Bo na morzu szaruga — — “

W tem miejscu do śpiewu przyłączył się Długi Dżek:

„I wichura silna;
Zwołać ludzi świstawką — sprawa bardzo pilna!“

Dan ciągnął dalej, rzucając okiem ostrożnie na Tomka Platta i trzymając harmonję nisko ponad pryczą:

„Wyskoczył i sztokfisz — matoł wśród matołów —
Podszedł do kabestanu — rzucać w morze ołów —
Bo na morzu szaruga — itd. —“

Tom Platt wyglądał w tej chwili, jak gdyby na coś polował. Dan przygiął się niżej, ale podniósł wyżej głos:

Wyskoczyła flądra z morskich głębin jądra —
Patrz, gdzie rzucasz sondę, bestyjo niemądra!“

Potężna, cholewista skórznia Tomka Platta przeleciała, fyrcząc, poprzez czeladnię i ugodziła w podniesione ramię Dana. Pomiędzy Tomkiem a chłopcem toczyła się wiekuista wojna, odkąd Dan odkrył, że samo gwizdanie tej melodji podczas zarzucania sondy pobudzało starego marynarza do wściekłego gniewu.
— Doprawdy, jest o co się dąsać! — rzekł Dan, oddając mu pięknem za nadobne. — Jeżeli ci się nie podoba moja muzyka, to wyjmij swoje skrzypce. Nie mam ochoty wylegiwać się bezczynnie przez cały dzień i słuchać, jak wy obaj z Długim Dżekiem swarzycie się o świece czy o naftę. Zagraj nam co, Tomku Platt, albo naucz Harveya jakiej melodji.
Tom Platt pochylił się nad jedną ze skrzyń i wydobył stamtąd stare białe skrzypce. Manuelowi zabłysły oczy — i za chwilę gdzieś z poza słupca schodowego wyciągnął mały instrument o metalowych strunach, podobny do gitary, a nazwany przezeń machette.
— To-ci koncert! — ozwał się Długi Dżek, promieniejąc skroś kłębów dymu. — Zupełnie jak w Bostonie!
Przez uchyloną zapadnię chlusnęła kaskada rozbryzgów. Po schodach zszedł Disko, ubrany w żółte buksy.
— W samą porę przychodzisz, Disko. Jak tam na dworze?
— A tak sobie! Nienajlepiej!
I nie mogąc utrzymać się na nogach, przy pierwszym wstrząsie okrętu osunął się na skrzynie z zapasami.
— My tu sobie śpiewamy, ażeby jakoś wytrząść ze siebie śniadanie. Juści, ty śpiew poprowadzisz, Disko — rzekł Długi Dżek.
— Zdaje mi się, że nie znam więcej, jak dwie stare śpiewki, a wyście słyszeli już obie!
Jego wykręty przerwał Tom Platt, wyrzuciwszy znienacka melodję wielce żałośliwą, podobną do jęków wichury i trzeszczenia masztów. Disko, utkwiwszy wzrok w belki pułapu, rozpoczął nucić starą, prastarą śpiewkę; Tom Platt uwijał się ze swą skrzypką tuż koło niego, by choć zgrubsza uzgodnić słowa z melodją:

Jedzie od Nowego Jorku hen w szeroki świat
Stary Dreadnought — hyrny statek — choć już stary grat!
Chwalcie sobie Czarną Kulę i Jaskółkę śmigłą,
Lecz Dreadnought’a pudło stare wnetby je prześcigło!

Teraz Dreadnought wypoczywa koło rzecznych ujść,
By niebawem z holownikiem znów na morze pójść.
Lecz na głębi, zobaczycie, jak będzie szybować — —
(Chór):
Hej, to statek liverpoolski — Ty go, Boże, prowadź!
Teraz Dreadnought hen się wlecze wzdłuż Fondlandzkich Łach,
W wodzie cięgiem tam snadzizny, na dnie — szczery piach...
Małe rybki nadpływają, by mu się dziwować:
(Chór):
„Hej, to statek liverpoolski — Ty go, Boże prowadź!“

Było tych zwrotek na tuziny, gdyż śpiewak prowadził Dreadnought, mila za milą, od Liverpoolu do Nowego Jorku z taką świadomością rzeczy, jak gdyby znajdował się na pokładzie onego statku; dudniła mu do wtóru harmonja i piskoliły skrzypce. Z kolei Tom Platt coś tam nucił o „durnym, czupurnym M’Gin’ie, który chciał być retmanem.“ Potem zawołano na Harveya (któremu to bardzo pochlebiło), ażeby i on przyczynił się do ogólnej zabawy; jednakże jedyną rzeczą, jaką mógł sobie przypomnieć, było parę wyjątków z „Wyprawy szypra Iresona“, których go nauczono w szkole obozowej w Adirondacks. Zdawało mu się, że one właśnie byłyby stosowne do czasu i okoliczności. Jednakże zaledwie wspomniał sam tytuł, Disko tupnął głośno nogą i krzyknął:
— Daj spokój, młokosie! To fałsz... i to najgorszego gatunku, bo nasz słuch tak łatwo go się chwyta.
— Powinienem był cię przestrzec — bąknął Dan. — Ta rzecz zawsze rozdrażnia ojca.
— I cóż tu złego? — zapytał Harvey, zdumiony i nieco gniewny.
— Wszystko, co chciałeś mówić — odrzekł Disko. — Wszystko od początku do końca jest wierutnym fałszem... a Whittier godzien jest potępienia. Nie moja to rzecz brać w obronę jakiegoś tam człowieka z Marblehead... w każdym razie to dokumentnie powiedzieć mogę, że na Iresonie nie cięży żadna wina. Ojciec mój nieraz mi klarował tę rzecz całą, a ja wam zara powtórzę.
— Już chyba setny raz! — szepnął Długi Dżek.
— Ben Ireson... trza ci wiedzieć, mój smyku... był szyprem na okręcie Betty. Jednego razu wracał-ci on z Ławic do dom... było to jeszcze przed wojną 1812 r., ale pokiel świata stanie, sprawiedliwość zawdy powinna być sprawiedliwością... W drodze napotkał statek Active, gdzie szyprem był Gibbons z Portlandu. Statek ten rozcharatał sobie bok koło blizy na Cape Cod i poczęła się do niego wlewać woda. Właśnie nadciągała okruteczna nawałnica, więc biedni ludziska sił ostatnich dobywali, żeby dowlec Betty do dom... gnali jak opętani. No... i wtedy to Ireson peda, że nie miałoby wielgiego rozumienia rezykować okręt na tak wzburzonem morzu... ludziska nie usłuchaliby go... więc zaczął ich namawiać, żeby pozostali w bliskości koło Active, póki morze zdziebko się nie uciszy. Ale oni i na to przystać nie chcieli i na to, by przebywać w taką pogodę koło przylądka... co tam ich obchodzi lek w czyimś tam okręcie! Rozpięli sztakżagiel i popłynęli; oczywista, wzięli z sobą Iresona. Mieszkańcy Marblehead byli na niego źli, że nie rezykowal... bo na drugutki dzień, gdy morze już się uciszyło (o tem to nigdy nie przestali myśleć) kilku z załogi Active zostało wyciągniętych na ląd przez jakiegoś człeka z Truro. Ci przyszli do Marblehead, bając, co im ślina na język przyniosła... jako to niby Ireson przyniósł hańbę swemu miastu... i tak dalej i dalej... Ludzie Iresona mieli pietra, widząc, jako wszyscy są przeciwko nim, więc zaklinali się, że to on winien wszystkiemu. Kobiety go ta wprawdzie nie smarowały mazią i nie oblepiały pierzem (kobiety marbleheadzkie nie mają tego w zwyczaju), ale wyręczyli je w tem chłopcy i mężczyźni; obwozili go dokoła miasta w starem czółnie, póki dno nie odpadło... Ireson zapowiedział im, że kiedyś tego pożałują. Otóż później cała sprawa wyszła na jaw, jak to zwykle bywa, ale stało się to nazbyt późno, by z tego mógł mieć pociechę ten człek uczciwy... Tymczasem skądciś wylazł ten Whittier, powiązał jako tako całą tę kłamliwą opowieść, i jeszcze raz oczernił Bena Iresona, który już był nieboszczykiem. Był to jedyny raz, że Whittier czemś się odznaczył... a i to niepięknie! Natarłem porządnie uszu Danowi, gdy mi przyniósł ze szkoły tę śpiewkę. Ty, ma się rozumieć, też niewiele wiesz o tej sprawie; ale opowiedziałem ci szczerą prawdę, którą odtąd winieneś na całe życie wrazić sobie w pamięć. Ben Ireson nie był takim człowiekiem, za jakiego podaje go Whittier; mój ojciec znał go dobrze i przedtem i po tem zdarzeniu... a ty, mój smyku, strzeż się sądów nazbyt pochopnych. Dalej, następny!
Harvey nigdy z ust Diska nie słyszał tak długiej przemowy, więc opadł na legowisko, oblewając się gorącym rumieńcem. W każdym razie, prawdą było co skwapliwie zaznaczył Dan, że chłopak mógł wiedzieć tylko tyle, ile go nauczono w szkole... zresztą żyjemy nazbyt krótko, by móc zbadać prawdziwość wszystkich podań i plotek, krążących po morskiem wybrzeżu.
Potem Manuel dobył jakichś dziwnych dźwięków z brzękliwej i szczękliwej machette'y i zaśpiewał piosnkę portugalską, w której powtarzała się zwrotka o „Nina innocente!“; pieśń zakończyła się wysokim trelem, przy silnym akompanjamencie wszystkich naraz strun. Potem znów wystąpił Disko z drugą śpiewką o staroświeckiej, zgrzytliwej nucie, a wszyscy przyłączyli się do chóru. Oto jedna z jej zwrotek:

Nadszedł już kwiecień i stopniał już śnieg:
Już wkrótce rozpoczniem po morzach swój bieg,
Już wkrótce rozpoczniem po morzach swój gon,
Odjedziem z Bedfordu — z rodzinnych stron
Hej, nie widzieliśmy nigdy, my wielorybnicy,
Jak się złoci na polach plenny kłos pszenicy!

Na chwilę śpiew ucichł — jeno skrzypki kwiliły cichuśko, samotnie... nagle znów rozbrzmiała nuta pieśni:

Kłosku pszenicy, złoty kiosku mój,
Który me dziewczę wplata w wianek swój!
Kłosku pszenicy, nie ujrzym cię już!
Idziemy tułać się wśród obcych mórz!
Hej! Kłosie, jam ciebie siewnem ostawił ziarenkiem,
Gdy wrócę — będziesz chleba białego bochenkiem...

Harvey omal się nie rozpłakał, słuchając tej pieśni. Sam nie wiedział, skąd mu się wzięło to rozrzewnienie. Atoli gorzej jeszcze poszło, gdy kucharz porzucił skrobanie kartofli i wyciągnął ręce do skrzypiec. Opierając się plecami o drzwi kredensu, rozpoczął grać dziwną jakąś nutę. Wyczuć w niej można grozę jakiegoś nieszczęścia, jakiejś wielkiej niedoli, która spotkać nas musi niechybnie, naprzekór wszelkim naszym staraniom. Po chwili zaczął śpiewać w jakiejś nieznanej mowie, przyciskając ogromny podbródek do siodełka skrzypiec i błyskając w świetle lampy białkami oczu. Harvey uniósł się z pryczy, by lepiej słyszeć. Pośród trzeszczenia wręg i tarcic, pośród pluskotu wodnych wałów pieśń huczała i zawodziła, jak nawietrzna dunuga w nieprzebitej mgle... aż wreszcie zamknęła się przeciągłym, żałosnym tonem...
— Na miły Bóg! Aż mnie ciarki przechodzą! — ozwał się Dan. — Cóż to jest, u pioruna?
— Pieśń o Finie M’Coula — odparł kucharz — jak to on odjeżdżał do Norwregji.
Murzyn mówił angielszczyzną dość poprawną, ale chrapliwą jakąś i rąbaną; miało się wrażenie jak gdyby głos jego wychodził z fonografu.
— Prawdę mówiący, tom-ci i ja bywał w Norwegji, alem nie słychiwał tego niesamowitego wycia. Musi to być chyba jakaś starodawna pieśń — rzekł Długi Dżek, wzdychając.
— Zaraz tu będziecie mieć drugą — podchwycił Dan i jął wybijać na harmonji hałaśliwą, łatwo w ucho wpadającą śpiewkę, która tak się kończyła:

Dwadzieścia sześć tygodni zdala od swojskich grzęd!
Wieziem półtora tysiąca cetnarów,
I jeszcze półtora tysiąca cetnarów
Kopiate półtora tysiąca cetnarów
Pomiędzy Queereau i Grand!

— Przestań! — wrzasnął Tom Platt. — Czy chcesz nam, Danie, popsować całą wyprawę? Toć pewny Jonasz... chyba że to zaśpiewasz wtedy, gdy już zasolimy wszystko, co potrza.
— Nie, to nie Jonasz! Czyżby tak było, tato? Nie, chyba że się dośpiewa do samego końca... Już ty mnie nie będziesz uczył, co to Jonasz!
— Cóż to znaczy? — zapytał Harvey. — Cóż to za Jonasz?
— Jonaszem jest wszystko co przynosi nieszczęście. Czasem jest to chłop... czasem chłopak... czasem wiadro, — wyjaśniał Tom Platt. — Są najrozmaitsze Jonasze. Jednym z nich był Jim Bourke... póki nie utonął w Georges. Nie żeglowałbym-ci nigdy z Jimem Bourke, nawet choćby mi przyszło przymierać głodem! Na Ezra Flood było zielone czółno, co też było Jonaszem i to najgorszego gatunku; utopiło czterech ludzi, a nosami, kiej było na pokładzie, świeciło siarczyście.
— To pan temu wierzy? — zapytał Harvey, przypomniawszy sobie, co Tom Platt mówił był niedawno o świecach i modelach. — Czy przypadkiem wszystko co się nam przytrafia, nie zawisło od przypadku?
Szmer sprzeciwu przebiegł wokoło po pryczach.
— Gdzieindziej to tak bywa, ale na okręcie... różnie się dzieje — odparł Disko. — Nie drwij sobie z Jonaszów, młokosie!
— No, ale Harvey nie jest Jonaszem — wtrącił Dan. — Na drugi dzień, jakeśmy go wyłowili, mieliśmy doskonały połów.
Kucharz podniósł głowę i zaśmiał się nagle — dziwnym przenikliwym śmiechem. Ten murzyn umiał niekiedy postawić kogoś w kropce!
— Rety! — krzyknął Długi Dżek. — Nie rób tego drugi raz, doktorze. Nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni.
— I cóżem powiedział złego? — żachnął się Dan. — Czyż on nie przyniósł nam szczęścia? i czy oni nie mieli dobrego połowu, jakeśmy go złapali?
— Tak! — odpowiedział kucharz — wiem o tem, ale połów jeszcze się nie skończył!
— On nie ma zamiaru nam szkodzić — zaperzył się Dan. — Do czego tu się znowu przyczepiłeś? Dyć on we wszystkiem postępuje jak potrza.
— Szkodzić nie będzie... nie! Ale kiedyś będzie twoim panem, Danny!
— To wszystko? — odrzekł Dan spokojnie. — On mi na to nie wygląda... wcale a wcale!
— To pan! — rzekł kucharz, wskazując na Harveya. — A to sługa! — dodał wskazując na Dana.
— To-ci nowina! A jakże prędko to będzie? — zapytał Dan, śmiejąc się.
— Za lat parę... jeszcze tego dożyję... Pan i sługa... sługa i pan!...
— Skądżeś to wykarkulował, u pioruna? — spytał Tom Platt.
— A z głowy... tak jakbym to wszystko widział.
— Jak? — zapytali naraz wszyscy obecni.
— Nie wiem, ale tak będzie.
Opuścił głowę i wziął się znów do skrobania ziemniaków. Nie można już było z niego wyciągnąć ni słówka.
— No, no! — ozwał się Dan, — jeszcze kupa wypadków się zdarzy, zanim Harvey będzie moim panem; w kużdym razie cieszę się, że doktorowi nie przyszła do łba fantazja ochrzcić go Jonaszem. Ale mi się wydaje, że w całej maszoperji najgorszym Jonaszem jest stryj Salters, kiej chodzi o jego własne szczęście... żeby to tylko takie to szczęście nie rozszerzało się, jak ospa! On powinien być na Carrie Pitman; ten bat jest chyba sam dla siebie Jonaszem... i jego załoga i oporząd... wszystko do niczego! Jak Boga kocham! Jeszcze się kiedy rozbiją podczas ciszy morskiej!
— W każdym razie jużeśmy się oddalili od flotyli — zauważył Disko, — nadewszystko zaś od Carrie PitMan.
Na pokładzie rozległo się stukanie.
— Stryjowi Saltersowi przytrafiło się jakoweś szczęcie — przemówił Dan po odejściu ojca.
— Przetarło się! — krzyknął Disko.
Wiara jęła na wyścigi gramolić się w górę, chcąc łyknąć choć odrobinę świeżego powietrza. Mgła rozdroszyła się, ale morze było jeszcze posępne i w wielkich przewałach biegło jej śladem. We’re Here dostał się jakby w długie, zapadnięte ulice i fosy, które wyglądałyby zgoła bezpiecznie i przytulnie, gdyby tylko chciały ustać cicho w jednem miejscu; one jednak zmieniały się bez wytchnienia i bez litości, raz po razu wyrzucając szoner na wierzchołek jednego z tysiąca szarych wzgórków, jednocześnie zaś wiatr, wijąc się wężykiem po stokach, huczał i wył wśród olinowania. Gdzieś tam w oddali wzbijał się w górę co pewien czas pęk białej piany, a tuż za nią, jakby na dany znak, biegły inne, aż wkońcu wzrok Harveya rozpłynął się w wizji przetykającej się wzajem białości i szarzyzny. Cztery czy pięć „ptasząt matki Carey“[1] kołowało zawzięcie, wrzeszcząc w niebogłosy, ilekrość mijały sztabę okrętu. Parę strzępiatych smug deszczowych błąkało się jeszcze bezradnie w beznadziejnej pustoszy, to umykając z wiatrem, to znów zawracając... aż wreszcie stopniały doszczętnie.
— Widzi mi się, że w tamtej stronie cosik się migoce — rzekł stryj Salters, wskazując w stronę północno-wschodnią.
— Chyba to nie ktoś z gromady maszopskiej — zauważył Disko, bacznie wytężając źrenice, z pod namarszczonych brwi. — Morze wygładza się skwapliwie! Danny, nie miałbyś ochoty wyjść na maszt i zobaczyć, jak tam się trzyma nasz pław?
Danny, mimo że miał na nogach olbrzymie buciska, wyszedł raczej niż wydrapał się po masztowiźnie (zazdrość żarła serce Harveya), uczepiał się dokoła zawrotnego szlągu i wodził wzrokiem, póki nie dostrzegł małego czarnego stojaczka kołyszącego się na grzbiecie skłębionej fali, o jaką milę opodal.
— Jest na swojem miejscu — oznajmił. — Hej, żagiel! Hań, od północnej strony... wali, jak w dym, ku nam! I to jeszcze szoner!
Czekali pół godziny. Niebo miejscami się wyjaśniało mdławym blaskiem słonecznym, który centkami oliwkowo-zielonemi pstrzył wodę. Wtem ponad fale wychynął krótki, krępy fokmaszt, dał znów nurka i zniknął — za chwilę, z następną falą, ukazała się poza nim wysoka rufa z drewnianemi, ślimakowato wygiętemi, starego typu krzywikami. Żagle hyły wyrudziałe od słońca.
— Francuz! — wrzasnął Dan. — Nie, chyba nie! Ta — a — to!
— To nie Francuz — rzekł Disko. — Saltersie, twoje kiepskie szczęście silniej się trzyma, niż czop w beczce!
— Mam przecie oczy gdzie potrza. To stryj Abizaj.
— Chyba nie możesz jeszcze powiedzieć napewno!
— To herszt i ojciec wszystkich Jonaszów — labiedził Tom Platt. — Oj, Saltersie, Saltersie, czemużeś nie spał dzisia snem twardym!
— I jakoż miałem powiedzieć? — rzekł nieszczęsny Salters, gdy szoner wynurzył się już całkowicie.
Okręt który, się ukazał, możnaby poczytać za własność samego Holendra-tułacza. Liny miał nadbutwiałe, zszargane i byle jak powiązane. Nielepiej przedstawiały się jego belki, reje i maszty. Kwatera o mocno staroświeckim wyglądzie wysoka była na jakie cztery do pięciu stóp, a olinowanie powiewało luźno w powietrzu — powikłane i poplątane w węzły, jak morskie webła[2] u paliszcza przystani. Biegł z wiatrem — dryfując okrutnie; sztakżagiel opuszczono wdół, by stanowił coś w rodzaju zapasowego foku (nazywa się to „zgaszeniem“), a fokbum wysterkal nadmiernie wbok. Bukszpryt był mocno zadarty w górę, jak na staroświeckiej fregacie; bukszpir był już tyle razy sztukowany, związywany, zbijany gwoźdźmi i spinany klamrami, że dalsza jego naprawa była już wprost niepodobieństwem. To wspinając się wzwyż, jakby na palcach, to przysiadając na szerokim pośladku, cała ta nawa wyglądała wobec We’re Here niby stare, złe babsko — paskudne i nieschludne — spoglądające ze złością i zazdrością na przystojną dziewczynę.
— To Abizaj — ozwał się Salters. — U niego zawdy pełno gorzałki, a ludziska prosto z kreminału... Wyroki Opatrzności ciężą już nad nim... i niedobrze z nim się dzieje. On tu nadciąga żeby zapuścić wędę z przynętą...
— On jeszcze zatopi swój statek — rzekł Długi Dżek. — Te liny nie wytrzymają w taką pogodę.
— E, nie zatopi... byłby to wpierw uczynił o ileby go to spotkać miało — odparł Disko. — Coś mi się widzi, jakby to on chciał nas zatopić. Czy nie uważasz, że jego statek pogrąża się zanadto w części przedniej, Tomku Platt?
— Jeżeli ten drab ma taki sposób ładowania, to statek niezbyt jest bezpieczny, — odrzekł Tom Platt zwolna. — Skoro już im się belki porozłaziły w okręcie i targan powypadał ze szczelin, tedy powinniby corychlej wziąć się do pomp.
Stara komięga Abizaja podbiła się wgórę, z trzaskiem i pochrzęstem obróciła się wokoło i stanęła frontem do wiatru — w odległości, skąd już można było posłyszeć głos ludzki.
Jakaś broda szpakowata zachwiała się nad parapetem burty, a czyjś głos chrapliwy zakrzyknął coś, czego Harvey nie zdołał zrozumieć. Lecz Disko sposępniał.
— Doprawdy on gotów narażać wszystkie swoje graty, żeby tylko przynieść wieść złowrogą. Powiada, czeka nas tu zawierucha. Jego czeka coś gorszego. Abizaj! Abi — zaj.
Wołając tak, to podnosił ramię, to opuszczał je, niby zyźnik, pompujący wodę — i wskazywał na przód statku. Załoga zaczęła drwić z niego i śmiać się.
— Spieszcie się! odcumować okręt i w drogę! — wrzeszczał stryj Abizaj. — Wściekła wichura... wściekła wichura! A ino! Wybieracie się w ostatnią podróż, glosterskie sztokfisze! Ej, nie zobaczycie już Gloucesteru... nigdy! nigdy!
— Nieprzytomny, jak bela... co u niego rzecz niedziwna — ozwał się Tom Platt. — Wolałbym jednak, żeby nas nie był wyśledził.
Statek oddalił się na odległość, skąd już nie było słychać głosów ludzkich... jeszcze tylko ów siwosz krzyczał coś o tańcu w Byczej Zatoce i o umrzyku na galardzie. Harvey poczuł dreszcz: przeraził go widok zaplugawionych, porozbijanych pomostów i dziko spoglądającej załogi.
— Ależ to istne piekło ten okręt!... Oj! mają oni na sumieniu wiele sprawek! — mówił Długi Dżek. — Ciekaw jestem, czego to oni dopuszczali się wpierw na lądzie!
— To troler — wyjaśniał Dan Harveyowi; — uwija się wzdłuż wybrzeży i odbywa połów. O nie, on nikiej nie wraca do ojczyzny; przebywa stale koło brzegów północnych i wschodnich... o tam! — i wskazał w stronę okrutnej płaskoci nowofundlandzkiej. — Tato nigdy nie chce mnie tam wziąć na strąd. Ale ci tam u nich zbieranina opryszków! a ten Abizaj to najgorszy! Czy przyjrzałeś się ich statkowi? Powiadają, że ma już bezmała siedemdziesiąt lat... ostatni ze starych gruchotów marbleheadzkich... Oni już nigdy nie wyporządzą sobie kwater. Ale Abizaj nie bywa w Marblehead... wcale tam za nim nie tęsknią. Jeździ sobie tylko cięgiem wkoło, trolując i złorzecząc ludziom, jak słyszałeś przed chwilą. Od lat wielu, wielu zawsze jest Jonaszem. Rzuca czary, sprzedaje wiatry i tem podobny towar, za co z Feecampu dostarczają mu gorzałczyny. Zdaje mi się, że on ma źle w głowie.
— Dziś w nocy nie warto wyciągać troli — mówił Tom Platt z głuchą rozpaczą. — On tu przylazł po to, żeby nas przekląć. Oddałbym cały mój part i całą płacę, ażeby go zobaczyć za śladem starego Ohio, zanim uporamy się z połowem.
Rozwichrzony „klekot“ tańczył z wiatrem, jak pijany, a oczy wszystkich śledziły go bacznie. Naraz rozległ się, do fonografu podobny, krzyk kucharza:
— Otóż i ściągnął na siebie śmierć tem gadaniem! On już stracony... stracony! mówię wam! Patrzcie ino!
Statek Abizaja wjechał w pręgę oświetli słonecznej, zwierciedlącej się na wodzie, w odległości trzech do czterech mil od patrzących. Pręga ta właśnie ciemniała i przygasała, a jednocześnie ze znikaniem blasku znikał i okręt... Wreszcie zapadł w głębię — i już go nie było widać.
— Zatonął, koło cypla Wielkiego Haku! — wrzasnął Dick, wybiegając na rufę. — Czy oni trzeźwi, czy pijani, powinniśmy ich ratować! Porwa! Podnosić kotwicę i spieszyć im z pomocą! Co żywo!
W chwilę potem, gdy rozpięto kliwer i fokżagiel, nagły wstrząs obalił Harveya na deski pokładu; oto bowiem zwinięto pospiesznie kabel i dla oszczędzenia czasu wyszarpnięto kotwicę niejako żywcem z dna morskiego, wciągając ją na pokład już podczas biegu okrętu. Gwałtowny taki wysiłek rzadko bywa stosowany — jedynie gdy idzie o śmierć i życie — a mały We’re Here współczuł całą duszą każdemu ludzkiemu nieszczęściu. Pędem dojechano na miejsce, gdzie przed chwilą zniknął statek Abizaja; znaleziono parę niecek z wędami, pustą butelkę od gorzałki, dziurawe czółno — i nic więcej.
— Ostawcie to wszystko w spokoju — rzekł Disko, mimo że nikt nawet nie zdradzał ochoty, by wyciągać z wody te przedmioty. — Nie chcę mieć ani jednej rzeczy, która należała do Abizaja. Zdaje się, że okręt poszedł wprost na dno. Pewnikiem już od tygodnia zaciekał wszystkiemi szparami, a nikt nie pomyślał o tem, by wypompować wodę. Nie pierwszy to okręt, który zginął z tego powodu, że przy wyjeździe z portu wszyscy majtkowie byli pijani!...
— Chwała Bogu! — rzekł Długi Dżek. — Gdyby znajdowali się na powierzchni wody, musielibyśmy im pomagać.
— To samo ija myślałem — ozwał się Tom Platt.
— Stracony! stracony! — mówił kucharz, wodząc wkoło oczyma. — I zabrał z sobą swoje szczęście!
— Myślę, że byłoby dobrze powiedzieć o tem maszoperjom, gdy je spotkamy. Co — o? — rzekł Manuel. — Jeżeli wiatr was kiedy pogna tym torem, a w okręcie zaczną się rozluźniać spojenia...
I niedającym się opisać gestem rozpostarł szeroko ramiona; jednocześnie Penn przysiadł na daszku galardy i jął szlochać z przerażenia i żałości, wywołanej całem zdarzeniem. Harvey nie zdawał sobie należycie sprawy z tego, że oto widział śmierć na przestworze wód. W każdym razie czuł się nieswojo.
Znowuż Dan wdrapał się na szląg, a Disko jął sterować w kierunku powrotnym — aż nakoniec, gdy już mgła ponownie spowiła powierzchnię morza, przybyli w miejsce, skąd było widać ich rybackie pławy.
— Tutaj to się sprawa odbywa bez długich zachodów — wyjaśnił Disko węzłowato rzecz całą Harveyowi. — Pewnikiem myślisz, młokosie, że to były czary... a to był tylko trunek.
Po południu morze było na tyle spokojne, że można było łowić wprost z pokładu. Penn i stryj Salters okazywali tym razem niezmierną gorliwość — połów był obfity i ryby okazałe.
— Abizaj na pewno utopił razem ze sobą swojego straszaka — odezwał się Salters. — Wiatr ani się nie odwrócił, ani nie wzmógł, ani też nijak nie odmienił. A co tam z wędą? W każdym razie ja nie zważam na przesądy.
Tom Platt nastawał na to, że o wiele lepiej byłoby wyciągnąć trolę i wynaleźć nowe łowisko. Ale kucharz oświadczył:
— Szczęście z dwóch cząstek się składa. Przekonacie się, gdy spróbujecie. Ja to wiem.
Słowa te tak połechtały Długiego Dżeka, że ostatecznie udało mu się przekabacić Tomka Platta i wyruszyli we dwójkę na morze.
Przez „zatapianie“ wędy rozumieć należy wyciąganie jej po jednej stronie łodzi, odczepianie ryb, powtórne zaopatrywanie haków w przynętę i kolejne przesuwanie ich zpowrotem w morze — coś jakby jednoczesne zdejmowanie jednej bielizny i wieszanie drugiej na sznurze. Jest to czynność przewlekła i dość niebezpieczna, gdyż długa, ostrzami najeżona lina może błyskawicznie wciągnąć łódź pod wodę. Ale gdy posłyszano słowa pieśni:

A teraz zechciej, o kapitanie,

huczące zpośród mgły, natychmiast załoga We’re Here nabrała otuchy. Czółno, suto obładowane, podpłynęło, blisko, kręcąc się w biegu; Tom Platt krzyknął na Manuela, ażeby z drugą łódką pospieszył im do pomocy.

— Szczęście dzieli się równiuśko na dwie części — ozwał się długi Dżek, rzucając ryby widełkami na pokład, przyczem Harvey z rozwartemi usty podziwiał zręczność, z jaką ratowano od niechybnej zagłady łódź co chwila zanurzającą się w falach. — W pierwszej z nich były same „dynie“. Tom Platt chciał wyciągnąć całą trolę i na tem poprzestać, ale ja powiadam: „Wrócę-ci ja do doktora, któren potrafi uźrzeć więcej, niż zwykły człek“... a gdy wyciągnęliśmy drugą połówkę, lina cała nadziana była samemi wielgaśnemi rybami. Spiesz się, Manuelu, i dawaj nam tu nieckę z przynętą. Dziś nam szczęście sprzyja!
Ryby wciąż brały się na haki świeżo zaopatrzone w przynętę, z których dopiero co zdjęto ich rodzeństwo. Tom Platt i Długi Dżek przesuwali regularnie trolę przez całą jej długość od jednego końca do drugiego, aż nos łodzi chwierutał się pod ciężarem haczystej liny, oddzierali strzykwy, zwane przez nich dyniami, zdejmowali ułowione ryby, tłukąc niemi o dolban, nakładali nową przynętę i ładowali zdobycz na łódź Manuela. Trwało to aż do zmierzchu.
— Nie chcę rezykować — ozwał się wówczas Disko — skoro on tu pływa wokoło... tak blisko... Abizaj nie zatonie przez cały tydzień! Wywindujcie łodzie, a po wieczerzy będziewa patroszyć ryby.
Było to wspaniałe patroszenie. Przyglądały mu się aż trzy czy cztery tryskające wodą kaszeloty. Cała robota przeciągnęła się do godziny dziewiątej, a przez ten czas trzykrotnie dał się słyszeć głośny śmiech Dana, uradowanego gorliwością i zwinnością, z jaką Harvey pakował rozpłatane ryby do schowu.
— No no! bierzesz się do roboty w mig, jak stary! — mówił Dan, gdy po odejściu starszych wzięli się do ostrzenia noży na toczydle. — Coś tam się święci na morzu na noc dzisiejszą... a nie słyszałem, byś mruknął choć słowo, że to widzisz.
— Zanadto byłem zajęty — odparł Harvey, próbując ostrza. — Ale, że mi to na myśl przywiodłeś... ten wasz statek doprawdy skacze niebotycznie.
Mały szoner istotnie w sposób zawadjacki brykał dokoła kotwicy pośród wysrebrzonych fal. Cofając się z drgnieniem nieszczerego zdumienia na widok wyprężonego kabla, rzucał się nań jednym susem jak kociak na kłębek nici, przyczem rozbryzgi wodne, wywołane nagłem jego przechyleniem, waliły z armatnim iście hukiem poprzez kluzy. W ówczas on, potrząsając głową, odzywał się: „Niestety, nie mogę już pozostać z wami; jadę na północ!“ — podchodził z ukosa, ostrożnie — i nagle stawał, jak wryty, dramatycznie chrzęszcząc olinowaniem. „Jakem właśnie chciał zauważyć...“ zaczynał następnie z taką powagą, jak pijak przemawiający do słupa latarni ulicznej; reszta zdania (ma się rozumieć, okręt wyrażał słowa swoje na migi) gubiła się w nagłym ataku kołowacizny — statek wówczas zachowywał się jak szczenię gryzące powróz, jak otyła baba siedząca w damskiem siodle, jak kura, której ucięto głowę, lub jak krowa ukąszona przez szerszenia, przejmując się na serjo każdym dąsem i podrygiem morskiej toni.
— Isz, jak gada! — ozwał się Dan.
Statek zakołysał się na wodnej toczenicy i jął wymachiwać bukszpirem to na bakier to na sztybor.
— Tak — tak — ja — chcę — tak! Dać — mi — wolność — lub — śmierć!
Buch! Statek przysiadł na smudze księżycowej światłości, biegnącej przez wodę, wykonywając dyg ten z gestem dumy, który mógłby wywrzeć niemałe wrażenie, gdyby gawełki rudlowe w jacie sterniczej nie wykrzywiły się szyderczym uśmiechem.
Harvey na głos się roześmiał.
— Dalibóg, wydaje się, jak gdyby statek był żywy! — zauważył.
— Hej, jest-ci on silny i pewny, jak dom, a suchy, jak śledź! — rzekł Dan z zapałem, w sam raz, gdy ulewa rozbryzgów popchnęła go na drugą stronę pokładu. — Odbija i odbija te przelewy i mówi do nich: „Nie podchodźcie do mnie zablisko!“ Przyjrzyj-no mu się, przyjrzyj! Laboga! A gdyby ci tera tak przyszło spotkać się z którąś z wykałaczek, zobaczyłbyś, jakby tam czemprędzej podnoszono kotwicę na piętnastosążniowej wodzie.
— Cóż to za wykałaczki, Danie?
— Tak nazywamy nowe baty, używane do połowu dorszów i śledzi. Z przodu galante, niby jacht, rufa też jak na jachcie, ostry bukszpryt, a w kajucie byłoby gdzie się pomieścić. Słyszałem, że sam Brugers robił dla nich parę modeli. Tato psioczy na nie, że tak chybocą się i trzęsą, ale ci też one kosztują ładny karwas grosza. Tato zna się na wyszukiwaniu łowiska, ale nie jest postępowy... nie idzie z duchem czasu. Na tamtych statkach pełno jest bloków, wiader, ułatwiających robotę i różnych różności. Czy widziałeś kiedy Elector’a z Gloucester? Ładna łódź, choć i to też wykałaczka.
— Ile taki statek kosztuje, Danie?
— Całą furę dolarów. Może piętnaście tysięcy... może i więcej. Ma wyzłacane brzegi i czego tylko dusza zapragnie...
Potem dodał półgłosem, sam do siebie:
— Chybabym też ją przezwał Hattie S.





  1. Gatunek albatrosa. (Przyp. tł.)
  2. Webło czyli morszczyna — trawa morska (Żeromski, Międzymorze).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.