Kapitanowie zuchy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kapitanowie zuchy
Podtytuł Powieść o wielkich ławicach morskich
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Captains Courageous
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


RUDYARD KIPLING
KAPITANOWIE
ZUCHY
(CAPTAINS COURAGEOUS)
POWIEŚĆ O WIELKICH ŁAWICACH MORSKICH
PRZEKŁAD AUTORYZOWANY I PRZEDMOWA
JÓZEFA BIRKENMAJERA
POZNAŃ
WYDAWNICTWO POLSKIE R. WEGNERA

OKŁADKĘ RYSOWAŁ T. ROŻANKOWSKI
*
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
*
DRUK: CONCORDIA SP. AKC. POZNAŃ
*
PRINTED IN POLAND






OD TŁUMACZA.

...„Brakło mi także towarzystwa, bo owi rybacy, jakkolwiek każdy z nich, pojedyńczo wzięty, tytułuje się „kaptein“ byli to najprostsi ludzie, jakich widziałem w Ameryce. Co mi to za kapitan, który na ręku i na piersiach jest, według zwyczaju amerykańskich majtków, tatuowany błękitną i czerwoną farbą, w kotwicę i w rozmaite napisy!“...
Tak w swych przepysznych „Szkicach amerykańskich“ utyskiwał nasz wielki pisarz, późniejszy laureat Nobla, Henryk Sienkiewicz, gdy znalazł się w małej osadzie rybackiej Anaheim-Landing nad brzegami Oceanu Spokojnego. W osadzie tej, na którą składało się sześć chat i karczma, „nie bardzo było co jeść“, a że Polak bywa zły, gdy jest głodny, więc i korespondent „Gazety Polskiej“ a w jednej osobie i ówczesny autor „Szkiców węglem“ musiał być hipochondrycznie usposobiony, skoro nie tylko polskich Buraków z Baraniejgłowy, ale i amerykański prosty ludek w tak beznadziejnych malował barwach. Dowiadujemy się bowiem z innych miejsc tegoż Sienkiewiczowskiego szkicu, że owi „kapitanowie“ nie dość iż są tatuowani jak sam Azja Tuhajbejowicz, ale mają jeszcze inne wady: lubią pić (za kufel piwa można od nich zdobyć wszelką obietnicę), grają „po całych dniachw karty, a gdy któremu karta nie idzie, klnie zaraz brzydko „Goddam you! goddam!“. Słowem, istna Sicz zaporozka, tylko że na Zaporożu owo „Goddam“ brzmiało nieco inaczej: „Na pohybel!“...
Albo się przez te dwadzieścia lat, które dzielą feljetony Litwosa (1877) od „Kapitanów-zuchów“ Kiplinga (1897) owi rybacy amerykańscy zmienili znacznie na lepsze, albo też „kapitanowie“ ze wschodniego wybrzeża Ameryki, z nad Oceanu Atlantyckiego, stali kulturalnie i moralnie wyżej od swych kolegów z Far-Westu, bo przedstawiają się nam o całe niebo sympatyczniej, nie są tacy straszni, jakimi ich Sienkiewicz maluje. Są prostaczkami, to prawda, ale prostota ich jest gołębia, serdeczna, cnotliwa, jak u ich współfachowców z przed kilkunastu stuleci, rybaków galilejskich. Żadnemu z nich ani tam w głowie, by dnie całe trwonić przy kartach lub kuflu — wszak wuj Salters, gdy się zasiedzi ponad swój czas przy niewinnych warcabach, musi potem za karę wdwójnasób odrabiać zaległą swą robotę — a przekleństw wystrzega się nawet stary wyga, Tomek Platt, co przecie ongi w wojennej służył marynarce. Gniew, nawet gdy jest uzasadniony, uchodzi za występek — wszak stary Disko czyni sobie wyrzuty z powodu swej popędliwości. Zresztą umysłowo nie są ci ludzie całkiem prości — są to prostaczkowie, nie prostaki. Znają się na przeróżnych takich mądrych sprawach, o których zielonego nawet pojęcia nie ma człowiek niby to jenteligentny, na książkach uczony, w szkołach hadukowany paniczyk, syn-jedynak multimiljonera, Harvey Cheyne. Dwa fachy mają w ręku: żeglarski i rybacki, a jakby tego mało było, każdy w tej małej pływającej republice ma swoją własną specjalność, swój własny wydział; czarny „doktór“ jest tu ministrem spraw wewnętrznych, Tom Platt — wojskowych i zagranicznych czyli pozaokrętowych, Salters ministrem rolnictwa, zupełnie zresztą zbędnego na okręcie rybackim, którego załoga orze tylko toń wodną i nigdy nie widuje, „jak dojrzewa kłos“ pszeniczny... Długi Dżek z sznurową dyscypliną w ręku potrafi być szafarzem sprawiedliwości, sprawy zaś duchowne ma w swoich rękach — mimo że go do tego starają się niedopuścić towarzysze — nieszczęśliwy „Penn“, który nigdy nie może spamiętać własnego nazwiska. Gdyby poza tą sylwetką — śmiesznego i tragicznego jednocześnie — upośledzonego człowieka nie dał nam Kipling w „Kapitanach“ nic więcej, jużby ta powieść warta była czytania i trwałej pamięci. Jednakże Kipling nie byłby sobą, gdyby w powieści swej nie dodał równieśnika Kimowi, Mowgliemu i Mc. Turkowi — i nie uczynił go narówni z tamtymi przemiłym i wiecznie pomysłowym wisusem. Dan — bo o nim mówię — niema jeszcze na swej pieczy żadnych szczególnych spraw, prócz spraw osobistych, sercowych... Hattie S... Starszy nieco od niego „Portugalczyk“ też ma na sercu podobne sprawy — tylko że umie po portugalsku kręcić gitarę nie takim gąskom jak owa imienniczka łódki Danowej.
W pracy wytrwali i zawzięci, w pożyciu — pomimo różnych drobnych docinków i figlów — wzorowo zgodni i przyjacielscy, usłużni i litościwi, w chwilach odpoczynku (przymusowego zresztą, podczas zawieruchy) pogodni i do wynurzeń skłonni, rozśpiewani... Tacy to są oni, ci Kiplingowscy „Pracownicy morza“. Tak, pracownikami zwać się ich godzi, może nawet słuszniej niż bohaterów głośnej powieści Victora Hugo. Praca bowiem i przedewszystkiem praca jest treścią ich życia. Mogłaby ta książka nosić Hezjodowy tytuł „Prace i dnie,“ możnaby ją uważać, gdyby to nie brzmiało paradoksalnie, za jakieś morskie „Georgiki“. Ta praca nie jest jakąś klątwą człowieka (choć nam to było w raju rzeczone) owszem jest jego radością, zapełnieniem życiowej pustki, najlepszą strawą i zdrowiem. Stwierdził to na sobie Harvey Cheyne, stwierdzał niejednokrotnie i duchowy ojciec harcerstwa, sam Kipling, który w najcudniejszej swej książce, w genjalnych „Powiastkach dla małych dzieci“ tak nucił:

Chcąc zło odmienić, nie trzeba się lenić,
ni z książką się grzać przy kominie,
lecz wziąć się do pracy, do rydla i gracy,
i kopać, aż z czoła pot spłynie;
a wtedy żar słońca i wiatru dech zwinny
i ogrodowe też Dżinny
zdejmą nam garb,
przebrzydły garb,
jaki ma wielbłąd pustyni!

Ale ci cisi pracownicy umieją w razie czego być i bojownikami. Wprawdzie nie widzimy ich tu w walce z ośmiornicą, jak u Victora Hugo, lecz można być pewnym, że stać byłoby ich i na taką walkę. Maleńki, drewniany statek i jego nieliczna z dziesięciu ludzi złożona załoga ma przeciwko sobie tylu wrogów i tyle wszelakich niebezpieczeństw: i żywioł morski i góry lodowe i wichury i potwory głębinowe i wreszcie wielką cywilizację w postaci kolosalnych parowców, mogących stratować ich niebacznie... Nic dziwnego, że lista strat, którą odczytuje się na święcie rybackiem, taka jest długa i smutna, jak lista strat wojennych. Żeby wszystkim owym przeciwnościom się oprzeć, lub choćby tylko z niemi się zmierzyć, nielada trzeba odwagi i przytomności umysłu. Dlatego też słusznie tych prawdziwych „kapitanów“, tych niestrudzonych morskich partyzantów obdarzył Kipling zaszczytnym, rycerskim przydomkiem „Courageous“ — który mieści w sobie i pojęcie waleczności i siły i hartu, rozsądku i ofiarności... Odpowiednikiem polskim tego wyrazu mógłby być tylko jeden epitet, dziś już nieużywany: „Udały“. Niestety, ze zrozumiałych względów nie mogłem zastosować tu tego archaizmu, sądzę jednak, żem zacnej załodze szonera We’re Here niczem nie uchybił, nadając jej miano „zuchów“. — Nadmienię tylko, że jak w kilku innych utworach Kiplinga, tak i w niniejszej książce tytuł został zaczerpnięty z jednej z popularnych lub ulubionych Kiplingowi pieśni angielskich, w tym wypadku z początkowej zwrotki ballady elżbietańskiej, „Mary Ambree“: „When Captains Courageous whom death could not daunt did march to the siege of the City of Gaunt“ (Gdy Mężni Kapitanowie, których nawet śmierć nie mogła ustraszyć, szli z odsieczą oblężonej Gandawie itd.).
Nie znaczy to jednak, by mieli to być ludzie stylizowani według jakichś tam romantycznych wzorów. Są to ludzie prawdziwi z krwi i kości — ludzie żywi, choć ich szyper nazywa się Troop (czytaj: Trup) i choć mu się krew ludzka gorąca nieraz w zimną i rybią zamienia. Cóż robić! z jakim przestajesz, takim się stajesz, a stary Disko najwięcej przestawał z rybami; zresztą komu jak komu, ale rybakowi i żeglarzowi zawdy krew zimna jest potrzebna zwłaszcza kiedy musi polegać „na swoich rachubach“...
Takich ludzi znał zresztą Kipling osobiście i miał sposobność dłużej ich obserwować właśnie podówczas, kiedy powieść tworzyć się zaczęła. W roku 1892 ożenił się z bogatą Amerykanką, Miss Karoliną Balestier której brat Wolcott Balestier był jego współpracownikiem w napisaniu powieści „Naulakha“. Po podróży poślubnej dokoła świata, w czasie której niestety spełzł na niczem zamiar odwiedzenia R. L. Stevensona na wyspie Samoa, młodzi małżonkowie osiedli w majętności Balestierów, Brattleboro, w stanie Vermont. Tam właśnie, we własnoręcznie zbudowanym drewnianym domu (co za pyszny trening harcerski!) przezwanym „Naulakhą“ szczęśliwy żonkoś spędził cztery lata — a owocem tego pobytu są nietylko obie „Księgi dżungli“ ale i „Kapitanowie“. Z mikroskopijnym — jak na amerykańskie stosunki — stanem Vermont, okolonym górami Adirondack i rzeką Connecticut, sąsiaduje równie jak na Amerykę mikroskopijny stan Massachusetts, położony nad Atlantykiem i wybiegający w morze dziwnie zakręconym niby trąba słonia Przylądkiem Dorszów — Cape Cod. W stanie tym znajduje się niebardzo podła (odkąd ją Kipling wsławił) mieścina nosząca dumną nazwę Gloucester. Była ona niewątpliwie dla twórcy „Kapitanów“ tem, czem dla Sienkiewicza miał być Anaheim-Landing: używał tu czasami morskich kąpieli i przy sposobności obserwował ludzi, czasem zaś przyjeżdżał sobie ot bez celu, bo ciągnęła go, jak Dicka Heldara, niewytłumaczona nostalgja do morza... „Who hath desired the Sea?“ — jak się skarżył w jednym z najczarowniejszych swoich utworów poetyckich...
Tam to poznać musiał zacne osoby — albo prototypy — Disko Troopa i jego towarzyszy. Poznać musiał — z ich opowiadań albo i naocznie — całe to ciężkie życie rybaków, poławiających dorsze i flądry na przestrzeni Wielkich Ławic (Great Banks) nowofundlandzkich. Nazwę tę noszą rozległe płycizny (rewy) podmorskie na południe od Nowej Fundlandji oraz francuskich wysepek Miquelon i St. Pierre, a na zachód od wyspy Cap Breton i kanadyjskiej Nowej Szkocji. Ponieważ jako korespondent „Pioniera“ przeszedł Kipling niezłą szkołę reporterską, przeto możemy mu zaufać, że życiu rybaków gloucesterskich przyjrzał się i przysłuchał dokładnie i wszechstronnie.
Książka Kiplinga zdobyła sobie na obu półkulach świata wielką poczytność, która po dziś dzień nie osłabła. Byli i tacy, którzy stawiali ją obok „Wyspy skarbów Stevensona. W Polsce, która ma dziś swe morze i swych rybaków morskich, powinna ta książka być szczerze zrozumiana i przyjęta, zwłaszcza, że stronice jej ożywia tak aktualne zagadnienie — budzenia moralnego i fizycznego hartu w dorastającem pokoleniu przyszłych obywateli.
W zakresie słownictwa żeglarskiego i rybackiego wielki dług zaciągnąłem u p. Bolesława Ślaskiego, niestrudzonego i najbardziej fachowego badacza tych dwu działów — tego świetlanego optymisty, który na lat dwadzieścia niemal przed powstaniem Polski przygotowywał się czynnie na tę radosną chwilę, gdy wskrzeszona Polska morze swe odzyszcze, i torował ścieżki wielkiemu piewcy „Wiatru od morza“. Ze słowników i zapisków Ślaskiego pochodzą niemal wszystkie objaśnienia podane na końcu niniejszej książki. Nie objaśniałem, ma się rozumieć, wszystkich wyrazów marynarskich, gdyż i tak z ich większością powinni byli dotychczas się oswoić czytelnicy Stevensona, Conrada, Londona — a także i mnożących się zwolna rodzimych naszych marynistów.

JÓZEF BIRKENMAJER.



ROZDZIAŁ  I.

Drzwi palarni okrętowej, wychodzące na pokład, stały otworem — w stronę kędy słała się mgła północno-atlantycka. Potężny parowiec linjowy to się pochylał, to wznosił w swym biegu, gwiżdżąc celem ostrzeżenia statków rybackich.
— Ten żółtodziób Cheyne jest doprawdy największem utrapieniem całego okrętu — ozwał się mężczyzna w bajowej zarzutce, z hałasem zatrzaskując drzwi. — Jego tu wcale nie potrzeba... zanadto smarkaty!
Jasnowłosy Niemiec pochwycił przekąskę i zagryzając ją, pomrukiwał:
— Ja znam ten rasa. Ameriga jest pełni tego rodzaj szlowieki. Ja mówi wam, że wy powinni sprowacać harapi wolni od tarifa celna.
— Tfy! Bogiem a prawdą, on tu nic nie winien... owszem, bardziej godzien politowania niż ktokolwiek, — wycedził przez zęby pasażer, rodem z Nowego Jorku, leżący jak długi na poduszkach, tuż pod zawilgłem oknem sufitowem. — Jeszcze był brzdącem, a już go włóczono po hotelach. Dziś rano rozmawiałem z jego matką. Miła kobieta, ale gdzie tam sobie ona z nim da radę!... Teraz on jedzie do Europy na ukończenie edukacji.
— Edukacja jeszcze się nie zaczęła — zabrał głos Filadelfijczyk, zwinięty w kłębek gdzieś w kącie. — Ten chłopak, jak sam mi mówił, dostaje dwieście blatów miesięcznie na drobne sprawunki... a nie ma jeszcze lat szesnastu...
— Jego ojczec jesto ten, co ma szelazni koleje? — zapytał Niemiec.
— Tak. Koleje, kopalnie, tartaki i przedsiębiorstwa okrętowe. Stary bogacz całą gębą! Jeden dom w San Diego, drugi w Los Angeles; z sześć linji kolejowych i połowa tartaków na pobrzeżu Pacyfiku należy do niego... więc też nic mu to nie szkodzi, że żona trwoni pieniądze, — rozwodził się Filadelfijczyk. — Ona powiada, że jej się nie podoba na zachodzie... dlatego włóczy się po świecie wraz z synalkiem i ze swemi nerwami, szukając (jak przypuszczam) czegoś, coby go mogło rozerwać... Floryda, Adirondacks, Lakewood, Hot Springs, Nowy Jork... i tak wkółko. Teraz to on umie niewiele więcej od kancelisty z drugorzędnego hotelu. Gdy ukończy edukację w Europie, będzie z niego ananas, no!
— A cóż na to ten stary, co ma nad nim osobistą pieczę? — wydobył się głos z głębi bajowego ulsteru.
— Stary sam piętrzy zawady. Ale coś mi mówi, że próżno się niepokoicie. Za kilka lat on sam pozna, że był w błędzie. Szkoda chłopaka, bo jest w nim sporo dobrego materjału... tylko trzeba umieć wziąć się do niego.
— Z harapem! z harapem! — burczał Niemiec.
Znowu rozległo się trzaśnięcie drzwiami i z ponad wysokiego chodnika wychylił się chudy, słabowicie zbudowany chłopak, lat może piętnastu, z niedopalonym papierosem w kąciku ust. Bladożółtawa cera złą była oznaką u człowieka tak młodego, jego zaś spojrzenie kojarzyło w sobie brak stanowczości z zarozumiałością oraz nader płytką fanfaronadą. Ubrany był w wiśniowego koloru spencerek, krótkie spodenki, czerwone pończochy i cyklistowskie buciki, a czerwoną flanelową czapkę zarzucił na tył głowy. Przebiegł oczyma po zebranem towarzystwie, zagwizdał przez zęby i przemówił donośnym, a piskliwym głosem:
— No, powiedzcie państwo, to-ci dopiero gęsta mgła na wodzie. Słychać, jak na łodziach rybackich, to z tej to z tamtej strony, wrzeszczą przerażeni ludzie. Powiedzcie-ż, czy nie byłaby to wspaniała heca, gdybyśmy tak przejechali jedną z nich?
— Zamknij pan drzwi, panie Harvey — ozwał się obywatel Nowego Jorku. — Zamknij drzwi i zostań za drzwiami. Nam tu ciebie nie potrzeba.
— Kto mi zabroni wejść? — odparł chłopak głosem stanowczym.
— Czy pan zapłacił za moją podróż, panie Martin? Podobno mam tu takie same prawa, jak ktokolwiek z was.
Wziął kilka pionków z szachownicy i począł je przerzucać z jednej ręki do drugiej.
— Powiedzcie, państwo, jakie to śmiertelne nudy! Czy nie zagralibyśmy partyjki pokera?
Nie było odpowiedzi, więc chłopak jął puszczać kłęby dymu z papierosa, rozbujał nogi i zabębnił niebardzo czystemi palcami po stole. Następnie wydobył plik papierów wartościowych, jak gdyby zabierając się do ich przeliczania.
— Jakże się dziś miewa pańska mamusia? — zagadnął któryś z pasażerów. — Nie widziałem jej na drugiem śniadaniu.
— Zapewne jest w swej kajucie. Mamie trudno przyzwyczaić się do morza... prawie każdą podróż przypłaca chorobą. Dam pokojówce piętnaście dolarów, żeby się nią opiekowała. Nie schodzę głębiej, niż każe mi przezorność. Doznaję jakiegoś niesamowitego uczucia, gdy przechodzę przez tę piwnicę. No, co państwo powiecie na to, że jestem dopiero po raz pierwszy na morzu!
— E, nie tłumacz się, panie Harvey!
— Kto się tłumaczy? Przejeżdżam dopiero po raz pierwszy przez ocean, moi panowie, i, pominąwszy pierwszy dzień żeglugi, nie chorowałem ani troszkę. Dalibóg że nie!
To rzekłszy, trzasnął z triumfem pięścią w stół, zwilżył palec i jął w dalszym ciągu przeliczać banknoty.
— Oo! z pana jest pierwszorzędna maszyna, z napisem na samym froncie — ziewnął Filadelfijczyk. — Jeżeli pan nie będziesz miał się na baczności, to zakwitniesz wielką wziętością w swym kraju.
— Wiem o tem. Jestem Amerykaninem... teraz, zawsze i po wszystkie czasy. Pokażę im to... jak tylko dostanę się do Europy. Pff! Papieros mi się wypalił. Nie mogę palić tego paskudztwa, które sprzedaje steward. Czy który z panów nie ma przy sobie prawdziwego tureckiego papierosa?
W tejże chwili do palarni wpadł naczelny inżynier, rumiany, uśmiechnięty i zroszony od mgły.
— Powiedzno pan, panie Mac, — zawołał Harvey radośnie, — skądby tu zdobyć coś podobnego?
— W sposób najzwyklejszy w świecie — brzmiała poważna odpowiedź. — Niech dzieci będą grzeczne względem starszych, to starsi postarają się ich za to wynagrodzić!
Z kąta wydobył się przytłumiony chichot. Niemiec otworzył pudełko z cygarami i wręczył Harvey’owi cienkie jak palec cygaro.
— To jest szecz dobri do palić, mój mlodi przijaczel! — odezwał się. — Kce pan probirowacz? Tak? Pan bendże po tem tak samo zadowoloni bicz.
Harvey z miną junacką zapalił cygaro, wyglądające niezbyt zachęcająco: czuł, że dostał się w towarzystwo ludzi dorosłych.
— Trzebaby czegoś mocniejszego, by zwalić mnie z nóg! — pochwalił się, nie wiedząc, że pali okropny produkt, zwany Wheeling stogie.
— To będżemi mi zaraz widżec — bąknął Niemiec. — Gdże są mi teraz, pan Mactonal?
— We właściwem miejscu, albo gdzieś niedaleko od niego, panie Schäfer, — odpowiedział inżynier. — Dziś w nocy będziemy na Wielkiej Ławicy; ale teraz, mówiąc ogólnie, znajdujemy się pośród statków rybackich. Dziś od południa otarliśmy się o trzy baty i omało co nie zerwaliśmy bomu ze statku francuskiego... widocznie podjechaliśmy za blisko...
— Szmakuje panu mój cygar? — zagadnął Niemiec, widząc, że oczy Harvey’a napełniły się łzami.
— Doskonałe! przemiły zapach! — odpowiedział ów przez zaciśnięte zęby. — Zdaje mi się, żeśmy nieco zwolnili biegu... czy nie tak? Skoczę zobaczyć, jak wygląda pław.
— I ja by zrobiłem to samo na panski miejsce, — oświadczył Niemiec.
Harvey chwiejnym krokiem powlókł się poprzez mokre pokłady ku balustradzie. Czuł się bardzo niedobrze; atoli nieopodal widać było stewarda, związującego krzesła stojące na pokładzie... Ponieważ chłopak chełpił się przed nim niejednokrotnie, że nigdy nie podlegał morskiej chorobie, przeto duma kazała mu iść na tył okrętu, na pokład przy jadalni drugiej klasy, kończący się wygięciem w kształcie żółwiej skorupy. Pokład był pusty, więc Harvey przyczołgał się aż do jego najdalszej krawędzi, niemal pod samo drzewce bandery. Tutaj skurczył się we dwoje w bezsilnej męczarni, albowiem wtejże chwili Wheeling stogie wraz z szumem rozbryzgów wodnych i trzaskiem śruby okrętowej, poczęły, jak młyński pytel, wytrząsać zeń duszę. Głowa mu jakby obrzękła; ogniste skry pląsały przed oczyma; ciało zdawało się tracić wagę, a pięty kręciły się, jak chorągiewka, pod tchnieniem bryzy. Morska choroba jęła odbierać mu stopniowo wszystkie siły, a kołysanie okrętu wyparło go poza balustradę, na śliskie obrzeże burty. Naraz z ośrodka mgły wychynął poziomy, szary bałwan, pochwycił niejako Harvey’a pod ramię i uniósł go daleko od okrętu, hen w stronę nawietrzną; zwarł się ponad nim zielony przestwór — i chłopak usnął spokojnie...

∗             ∗

Obudził go dźwięk trąbki, przypominający mu sygnał obiadowy, jaki wygrywano w szkółce letniej w Adirondacks, w której przebywał swojego czasu. Zwolna uprzytomnił sobie, że jest Harvey’em Cheyne, utopionym i zmarłym wśród oceanu... jednakowoż nazbyt był osłabiony, by wszystkie szczegóły pozbierać do kupy. Jakaś nieznana woń cisnęła mu się w nozdrza; ziąb jakiś, wilgotny a kleisty, przebiegał mu drgawkami po plecach, a słona woda, wciskając się we wszystkie pory, czyniła go wprost bezradnym. Gdy otworzył oczy, spostrzegł, że znajduje się jeszcze na powierzchni morza, gdyż wokoło niego pędziły srebrzyste wzgórki fal, sam zaś spoczywał na stosie półżywych ryb, wbijając oczy w szerokie bary jakiegoś człeka, odziane, w błękitny kabat wełniany.
— O źle! — pomyślał sobie chłopak. — Niema co mówić, już zginąłem... a to wszystko zmierza właśnie do tego, by mnie zgubić!
Jęknął. Postać, siedząca tyłem do niego, odwróciła głowę, ukazując parę kolczyków, napół schowanych w czarnej, kędzierzawej czuprynie.
— Aha! już się czujesz trochę lepiej? — ozwał się nieznajomy. — Poleż jeszcze chwilę spokojnie; postaramy się wszystko lepiej urządzić.
To rzekłszy, ów nieznajomy zwinnym ruchem wiosła skierował dziób łodzi na niespienioną przechybę morską, która uniosła łódź na całe dwadzieścia stóp wzwyż, jedynie po to, by następnie zsunąć ją wdół, w zaklęsłość szklanej roztoczy. Jednakże ta spinaczka po wyniosłościach nie powstrzymała rozmowności człowieka w błękitnym kubraku.
— Pięknie się spisałem, powiadam ci, żem cię przyłapał. A co—o—o? Ale, powiadam ci, jeszcze lepiej się spisałem, żem się nie dał złapać waszemu okrętowi! A jakeś to ty z niego zleciał w wodę?
— Byłem chory — odpowiedział Harvey; — byłem chory i nie mogłem sobie dać rady.
— W sam czas zdążyłem zatrąbić. Wasz okręt trochę się odsunął na bok... Patrzę-ci ja, aż tu ty spadasz z okrętu w wodę. A co—o—o? Już se myślę, że cię śruba poszarpała w drobne kawałeczki, a tymczasem tyś wypłynął... i płyniesz prosto na mnie... więc ja, co robiący, cap! ciebie, kiej wielgą rybę. Upiekło ci się tym razem... pożyjesz jeszcze ździebko na tym swiecie.
— Gdzież to ja jestem? — spytał Harvey, nie mogąc jeszcze sobie uprzytomnić, że tam właśnie gdzie znajdował się w tej chwili, życie jego było najzupełniej bezpieczne.
— Jesteś ze mną na rybackim bacie... Nazywam się Manuel, a należę do załogi szonera We’re Here[1] z Gloucester. Ja mieszkam w Gloucester. Niezadługo dostaniemy wieczerzę... A co—o—o?
Człowiek ten zdawał się mieć dwie pary rąk i głowę z lanego żelaza, bo nie poprzestając na trąbieniu zapomocą wielkiej muszli morskiej, musiał wstawać na równe nogi i, utrzymując równowagę na kołyszącej się płaskiej łodzi, rzucał w gęstwę mgły chrapliwy, donośny okrzyk. Jak długo trwało to zajęcie, tego Harvey nie potrafił sobie uprzytomnić, gdyż niebawem, przerażony widokiem dymiących wodnych przewałów, ułożył się zpowrotem na wznak. Jak przez sen, słyszał wystrzał armatni, granie trąbki i jakieś krzyki. Coś większego od łodzi rybackiej, lecz równie ruchliwego i zwinnego jak ona, zamajaczyło nieopodal. Ozwał się gwar kilku naraz głosów, poczem chłopak osunął się w jakąś ciemną, dudniącą czeluść, gdzie ludzie, odziani w nieprzemakalne ubrania, poczęstowali go jakimś ciepłym napojem i rozebrali go z wierzchniej odzieży... Wówczas zmorzył go sen.
Gdy się przebudził, jął nadsłuchiwać, rychło się ozwie pierwszy dzwonek, ogłaszający śniadanie na parowcu... i dziwnem mu się wydało, czemu to jego sypialna kajuta tak zmalała. Obróciwszy się, ujrzał ciasną, trójkątną klitkę, oświeconą kagankiem, zawieszonym na sporej, prostokątnej belce. Stół o trzech narożnikach, do którego można było dosięgnąć ręką, ciągnął się od kąta na przodzie okrętu aż do masztu przedniego. W głębi, poza starym piecykiem plymouth’ckim, siedział chłopak, mniejwięcej w jednym wieku z Harvey’em, o płaskiej, czerwonej twarzy i szarych, ruchliwych oczach. Był odziany w błękitny kabat i wysokie skórznie. Kilka par tego samego obuwia, stara czapka i parę zdartych wełnianych skarpetek leżało na podłodze, a czarne i żółte buksy chybotały się tam i sam koło tapczanów. Całe to miejsce było tak szczelnie nabite przeróżnemi zapachami, jak nabita bywa bawełną paka przeznaczona do ładugi. Buksy odznaczały się szczególnie zawiesistą wonią, która tworzyła jak gdyby fundament dla zapachów smażonej ryby, przypalonego tłuszczu, farby, pieprzu i zatęchłego tytoniu; wszystkie one zaś wiązały się w jedną całość — niby jakowąś obręczą — zapachem desek okrętowych i słonej wody. Harvey ze zgrozą stwierdził, że na jego legowisku niema wcale prześcieradła; spoczywał na strzępie brudnej powłoczki, napchanej kłębowiskiem wiórów i gałganów. Na domiar złego, ruchy statku zgoła nie były podobne do ruchów parowca: — nie prześlizgiwał się i nie toczył gładko po falach, tylko podrygiwał i kręcił się wkółko bezcelowo i bezradnie, jak źrebak przywiązany na postronku. Tuż nad uchem huczał mu rozgwar fal morskich, a wszędy wokoło i nad nim skrzypiały i jęczały belki okrętowe. Wszystko to przyczyniło się do tego, że nieborak począł chrząkać w sposób desperacki i rozmyślać o swej matce.
— Co? już lepiej się czujesz? — zagadnął go chłopak, szczerząc zęby w uśmiechu. — Chciałbyś się napić kawy?
Przyniósł mu kubek cynowy napełniony tym płynem i dosypał do niego melasy.
— Czy nie macie tu mleka? — zapytał Harvey, rozglądając się w ciemności, jakby spodziewał się, że pomiędzy dwoma rzędami tapczanów dostrzeże gdzieś krowę.
— O, nie! — odpowiedział chłopak. — I ponoć nie będziemy go tu mieli, aż gdzieś koło połowy września. Ale to fajna kawa. Sam ją przyrządziłem.
Harvey wypił w milczeniu kawę, poczem z wielką łapczywością dobrał się do półmiska, pełnego płatków kruchej wieprzowiny, podanej mu przez chłopca.
— Wysuszyłem ci ubranie, zdaje mi się, że się krzynę skurczyło — mówił chłopak dalej. — Nie bardzo one tu do nas pasują... te twoje szmatki. Obróć-no się i pokaż, czyś się gdziesik nie skaleczył.
Harvey wyciągał się w najróżniejsze strony, jednakże nigdzie na ciele nie stwierdził najmniejszego obrażenia.
— To byczo! — ucieszył się z całego serca chłopak. — Rozprostuj gnaty i chodź na pokład. Tato chce się zobaczyć z tobą. Ja jestem jego synem... wołają mnie Dan... jestem też pomocnikiem kucharza... i spełniam na okręcie wszystko, do czego nie chcą się wziąć ludzie starsi. Prócz mnie niema tu innego chłopaka, odkąd Otto utonął w morzu... a był to ino Olender i to miał już dwadzieścia roków. A jakże to się stało, żeś podczas ciszy morskiej lunął w wodę?
— To nie była cisza — odrzekł Harvey posępnie. — Dął wiatr siarczysty, a ja cierpiałem na chorobę morską. Zdaje się, że musiałem się przekopyrtnąć przez balustradę.
— Wczoraj i zeszłej nocy było morze, ot jak zwykle, trochę rozkołysane — zauważył chłopak, — ale jeżeli to uważasz za siarczysty wiatr... — (tu zaświstał przez zęby). — Napatrzysz się jeszcze niejednego, zanim odbędziesz całą przeprawę! Ale spiesz się! Tato czeka.
Jak wielu innych nieszczęsnych młokosów, tak i Harvey nigdy w dotychczasowem swem życiu nie otrzymał rozkazu, zwróconego wprost do siebie — a przynajmniej w podobnym wypadku napewno nie obeszłoby się bez długich, a częstokroć łzawych, pouczeń o pożytkach, płynących z posłuszeństwa, i o powodach danego żądania. Pani Cheyne zawsze się bała nałamywania jego charakteru, co niewątpliwie było powodem, że sama znajdowała się nad krawędzią rozstroju nerwowego. To też synkowi jej wydało się rzeczą niepojętą, iż miałby się śpieszyć dla czyjejś tam przyjemności; zdziwienia tego nie omieszkał ubrać w słowa:
— Twój tato mógłby zejść tu do mnie na dół, jeżeli tak pragnie rozmowy ze mną. Życzę sobie, żeby mnie zaraz zawiózł stąd do Nowego Jorku... opłaci mu się to sowicie.
Dan otwarł oczy szeroko, gdyż olśniła go niebotyczność i piękność tego żartu.
— Słuchaj no, tato, — krzyknął w stronę luki kasztelu przedniego — on powiada, że, o ile ci na tem zależy, możesz zleźć na dół i zobaczyć się z nim. Słyszysz, tato?
Na to zabrzmiała odpowiedź, wypowiedziana głosem tak grubym, iż Harvey nigdy przedtem nie przypuszczał, by coś podobnego mogło się wydobyć z ludzkiej krtani.
— Nie błaznuj, Dan, ino przyślij go do mnie!
Dan zaśmiał się półgłosem i cisnął Harvey’owi jego pomarszczone i powykrzywiane buciki sportowe. W głosie, odzywającym się z pokładu, było coś takiego, co nakazało paniczykowi zataić bezmiar kipiącej w nim wściekłości i pocieszać się myślą, że w drodze powrotnej do domu uda mu się zczasem zdać szczegółową relację o sobie i o bogactwach swego ojca. To ocalenie z pewnością uczyni go pomiędzy przyjaciółmi bohaterem na całe życie. Z pomocą drabinki sznurowej wygramolił się na pokład i przebywszy mnóstwo zawad, dowlókł się chwiejnym krokiem na tył okrętu, gdzie na schodach, wiodących ku pokładowi tylnemu, siedział mały, przysadzisty, wygolony mężczyzna. Dunuga uspokoiła się podczas nocy, a roztocz morska, rozległa i gnuśna, upstrzona była wzdłuż widnokręgu żaglami kilkunastu statków rybackich. Pośród nich widniały czarne punkciki, ukazując, gdzie snuły się za połowem łódki rybackie. Szoner, opatrzony trójkątnym żaglem na maszcie głównym, pląsał sobie niefrasobliwie na kotwicy, a oprócz człowieka przy daszku kabiny (zwanym „dunetą“) nie było na nim żywej duszy.
— Dzień dobry... dobre popołednie, chciałem pedzieć. Przespałeś bezmała całą dobę, młody smyku, — brzmiało powitanie.
— Dzień dobry, — odpowiedział Harvey. Nie podobało mu się, że mówiono doń: „smyku“ i jako człowiek, uratowany od zatonięcia, oczekiwał, iż go przyjmą ze współczuciem. Matka jego cierpiała niewysłowione męki, ilekroć synek zamoczył sobie nogi, natomiast ten marynarz ponoć nawet się nie wzruszył tą jego przygodą.
— No, a teraz posłuchamy, jak to tam było. Cokolwiek kto o tem powie, była to, koniec końców, prawdziwa łaska Opatrzności. Jak ci na imię? A skądeś ty? Czy nie z Europy?
Harvey podał swe nazwisko, nazwę parowca oraz krótki opis swej przygody, kończąc rzecz całą żądaniem, żeby go odwieziono natychmiast do Nowego Jorku, gdzie jego ojciec zapłaci im wszelką sumę, jakiej sobie tylko życzyć będą.
— Hm! — ozwał się wygolony mężczyzna, bynajmniej nie wzruszony ostatniemi słowami Harvey’a. — Nie powiem, byśmy mieli wielgi szacunek dla człeka, choćby nawet tak smarkatego, jak ty, co podczas ciszy morskiej potrafi spaść z tak wielkiego okrętu w wodę... a jakby tego mało było, tłumaczy się, że miał morską chorobę!
— Tłumaczy! — krzyknął Harvey. — Czy pan sądzi, że ja dla zabawy spadłem z okrętu, ażeby dostać się na wasz brudny statek?
— Nie mogę ci, mój smyku, na to odpowiedzieć, bo nie wiem, co ty uważasz za zabawę. Jednakże, kiejbym był tobą, nie przezywałbym tak brzydko tego statku, który, za łaską Opatrzności, przyniósł ci ratunek. Po pierwsze, jest to bezbożne bluźnierstwo; po drugie, obraża to mnie na moim honorze... a ja-ci jestem Disko Troop ze statku gloucesterskiego We’re Here, o czem pewnikiem jeszcze nie wiesz.
— Nie wiem, ani też nie chcę wiedzieć! — odparł Harvey. — Ma się rozumieć, że jestem wam wdzięczny za ocalenie i inne wyświadczone mi przysługi; ale chciałbym, żebyście to zrozumieli, że im prędzej odwieziecie mnie do Nowego Jorku, tem większa czeka was nagroda.
— Jak... mam to rozumieć? — zapytał Troop, podnosząc jedną z krzaczastych brwi, z pod której wyjrzało niebieskie oko, łagodne a jednocześnie podejrzliwe.
— W dolarach i centach, — odrzekł Harvey, myśląc z radością, jakie wrażenie wywołają jego słowa. — Dolary i centy w bitej monecie!...
To rzekłszy, włożył rękę do kieszeni i zlekka wydął brzuch, co u niego było formą okazywania swej wspaniałości, — poczem mówił dalej:
— Gdy dowieziecie mnie do domu, czeka was najlepszy zarobek, jaki się wam udało zdobyć w ciągu całego życia. Jestem synem-jedynakiem Harvey’a Cheyne.
— Wielki to hónor dla niego — rzekł Disko oschle.
— A jeżeli nie wiecie, kim jest Harvey Cheyne, to jeszcze mało wiecie... i basta. Teraz zawróćcie swój statek i ruszajcie co tchu.
Harvey wyobrażał sobie, że większa część Ameryki była zapełniona ludźmi rozmawiającymi wciąż z zazdrością o dolarach jego ojca.
— Może zawrócę, a może nie! Nie żołądkuj się, smyku, bo to i we mnie porusza wątrobę!
Harvey posłyszał chichot Dana, niby to zajętego jakąś robotą koło fokmasztu, — i krew uderzyła mu do policzków.
— Zapłacimy i za to — ozwał się. — Jak pan przypuszcza, kiedy dostaniemy się do Nowego Jorku?
— Do chrzanu mi potrzebny ten Nowy Jork... a choćby i Boston! Gdziesik we wrześniu może zobaczymy Eastern Point, a twój tatulo (naprawdę, bardzo mi przykro, żem o nim nie słyszał) będzie łaskaw dać mi na łapę dziesięć dolarów, wedle tego co mi tu pedasz. Kto wie, może wtedy nawet mi ich nie da!
— Dziesięć dolarów! Co znowu! przypatrz się pan, ja...
To mówiąc, Harvey zagłębił rękę w kieszeni, szukając zwitku banknotów... lecz wyciągnął jedynie rozmokłe pudełko z papierosami.
— Szmuglowane i niezdrowe na płuca! Ciśnij je w morze, smyku, i próbuj na nowo.
— Ukradziono! — krzyknął Harvey zapalczywie.
— Więc chyba będziesz musiał czekać, aż się znów obaczysz ze swym tatą, ażeby mnie wynagrodzić?
— Sto trzydzieści cztery dolary... wszystko mi skradziono! — jęczał Harvey, przetrząsając zawzięcie wszystkie kieszenie. — Oddaj mi je!
Surowe oblicze starego Troopa dziwnie zmieniło się na chwilę.
— I cóżeś ty, smyku, w tak smarkatym wieku robił z temi stu trzydziestu czterema dolarami?
— Była to część kwoty, jaką otrzymywałem miesięcznie... na drobne wydatki.
Harvey mniemał, że słowa te wywrą skutek piorunujący; tymczasem okazało się, że był to strzał — chybiony.
— Hoho! Sto trzydzieści cztery dolary to ino cząstka kwoty przeznaczonej na drobne wydatki... i to ino na jeden miesiąc! Nie przypominasz sobie, czy nie uderzyłeś się o co, kiej spadałeś z okrętu? Na ten przykład, czy nie rozbiłeś się o jaki słupek? Stary Hasken z East Wind — mówił Troop jakby sam do siebie — potknął się o zapadnię i wyrżnął głową... i to jak setnie!... w maszt główny. W jakie trzy tygodnie później stary Hasken ubrdał sobie, że East Wind jest okrętem wojennym, co ma niszczyć statki handlowe, więc wypowiedział wojnę Wyspie Sobolowej... bo ta należała do Anglików, a spadzizny ciągnęły się tam trochę za daleko. Zaszyli go wtedy w siennik, iż mu wystawały ino nogi i głowa, i tak odbywał resztę podróży; teraz siedzi se w Essey, w swej chałupie, i bawi się lalkami z gałganów...
Harvey dławił się od wściekłości, ale Troop jął dalej przemawiać tonem pocieszającym:
— Litujemy się nad tobą... bardzo litujemy... boś jeszcze taki młody. Przypuszczam, że już nie będziemy z sobą mówili o pieniądzach.
— Rozumie się, że nie chcecie o nich mówić... boście mi je ukradli.
— Uspokój się. Myśl-że sobie, żeśmy je ukradli, kiej to ma być ci pociechą. A teraz pomówmy o powrocie. Przypuśćmy, żebyśmy mogli zrobić to, czego zrobić nie możemy, to i tak nie poredzisz wrócić do domu... a myśmy tu dopiero niedawno przyjechali na Rewy, żeby zarobić sobie na chleb codzienny. My tu nie widujemy ani pół setki dolarów na miesiąc... cóż dopiero, gdyby szło o drobne wydatki... a jeżeli się nam poszczęści, to gdzieś mniejwięcej w pierwszych tygodniach września dostaniemy się znów na ląd.
— Ale... ale teraz jest maj, a ja nie mogę siedzieć tu bezczynnie dlatego tylko, że wy chcecie łowić ryby! Nie mogę, powtarzam!
— Słusznie i sprawiedliwie; sprawiedliwie i słusznie. Nikt nie każe ci tu siedzieć bezczynnie. Jest tu dla ciebie buk roboty, bo niedawno zginął nam Otto... utonął w Le Have. Tak se miarkuję że zmiotła go wichura, która nas tam przyłapała... w każdym razie nigdy już nie wrócił biedaczysko, by zadać kłam moim przypuszczeniom. Tyś się nam tu w sam raz nawinął, jakbyś spadł z nieba. Ale coś mi się widzi, że ty niewiela umiesz. Czy nie tak?
— Mogę w tym względzie oświecić ciebie i twoją hałastrę, gdy dostaniemy się na ląd, — odciął się Harvey, kiwając złośliwie głową i mamrocąc płonne pogróżki pod adresem „korsarzy“, co na usta Troopa wywołało uśmiech — niezupełnie zresztą szczery.
— Aha! byłbym se zabaczył. Dyć umiesz rzecz jedną: dużo gadać! Ale na pokładzie We’re Here nikt ci nie każe zanadto mleć jęzorem. Miej oczy zawdy otwarte i pomagaj Danowi robić to, co mu nakazano, i tak dalej... a ja ci dam... może nie będziesz chciał przyjąć, ale ja ci wypłacę... dziesięć i pół kawałków za każdy miesiąc; pod koniec wyprawy miał będziesz powiedzmy, trzydzieści pięć. Trochę pracy zawdy ci wybije te fumy z głowy, a potem będziesz mógł nam bajać o swym tatusiu, swej mamie i o swej forsie.
— Mama jest na parowcu — rzekł Harvey, mając łzy w oczach. — Zawieźcie mnie zaraz do Nowego Jorku.
— Biedne kobiecisko! biedne kobiecisko! Ale kiej już cie będzie miała z powrotem, zapomni se o całym tym frasunku. Na We’re Here jest nas ośmiu chłopa, a jeżelibyśmy teraz pojechali z powrotem (dyć to stąd przeszło tysiąc mil), tobyśmy zmitrężyli całką porę łowu. Chociażbym ja się na to zgodził, to inni się nie zgodzą!
— Ależ mój ojciec wam to wynagrodzi.
— Będzie się starał. Nie wątpię, że się postara — odparł Troop; — ale połów całego sezonu to jedyny zarobek i utrzymanie ośmiu ludzi... a twojemu zdrowiu to nie zaszkodzi, gdy zobaczysz ojczulka dopiero w jesieni. A teraz ruszaj w drogę, pomagać Danowi. Dostaniesz jak już powiedziałem, dziesięć i pół fajgli na miesiąc, a nadto, ma się rozumieć, całkowite utrzymanie, pospołu z resztą załogi.
— Czy pan myśli że będę czyścił garnki, rondle i inne graty? — zapytał Harvey.
— Tak i inne graty!... A nie wolno ci głosu podnosić, młokosie!
— Nie będę! Ojciec da wam tyle pieniędzy, że możnaby za to zakupić całą tę brudną kadź z rybami, — tu Harvey tupnął nogą w pokład, — nawet dziesięć razy więcej... jeżeli przewieziecie mnie cało do Nowego Jorku... a zresztą... zresztą... wyście i tak mi winni sto trzydzieści dolarów!
— Ja-ak? — zapytał Troop, a twarz mu pociemniała.
— Jak? Pan wie doskonale, jak!... Na domiar wszystkiego, chcecie ażebym spełniał u was pracę służebną — (z tego przymiotnika Harvey był wielce dumny) — aż do jesieni. Mówię wam, że z tego nic nie będzie! Słyszeliście?
Troop przez chwilę z wielkiem zajęciem przyglądał się wierzchołkowi masztu głównego, jakby nie zważając na Harvey’a, który łajał go zajadle, zachodząc raz z tej, raz z owej strony.
— Tfu! — ozwał się nakoniec stary maszop. — Wedle mego rozumienia, ja tu za to nie ponoszę nijakiej odpowiedzialności. Zależy, co kto o tem sądzi...
Dan podkradł się chyłkiem i pociągnął Harveya za łokieć.
— Nie targuj się już z ojcem — radził mu poufnie. — Już ze dwa albo i trzy razy przezwałeś go złodziejem, a takiego przezwiska on nie ścierpi, jako żywo, od nikogo.
— Nie ustąpię! — krzyknął Harvey głosem niemal rozdzierającym, puszczając mimo uszu tę radę.
Troop ważył jakąś myśl w głowie.
— Widzi mi się, że coś tu se poczynasz niebardzo po sąsiedzku — ozwał się wkońcu, przechodząc zwolna wzrokiem na Harvey’a. — Nie gniewam się ta wcale na ciebie, młokosie, a i ty nie będziesz się na mnie gniewał, gdy się żółć w tobie uspokoi. Chyba zrozumiałeś co mówię? Dostaniesz dziesięć i pół kawałków na miesiąc, jako drugi chłopak okrętowy... i całe utrzymanie... podwójnie na tem zarobisz, bo się i czegoś nauczysz i nabierzesz zdrowia. A więc: tak czy nie?
— Nie! — zawołał Harvey. — Odwieźcie mnie do Nowego Jorku, albo postaram się, żeby was...
Nie zdołał pojąć, co się z nim w tej chwili stało. Zdawał sobie sprawę jedynie z tego, że leży, jak długi, koło burty, i trzyma się za nos, z którego ciurkiem leje się krew... a Troop przygląda mu się, jakby nigdy nic, spokojnym wzrokiem.
— Danie, — rzekł stary rybak do syna, — nie ozmyśliłem się jak potrza i kiejby głupiec ostatni wziąłem się do tego chłopaka, kiej go obaczyłem pierwszy raz. Nie bier się nigdy do niczego, zanim w głowie nie masz pomyślunku, mój Danie. Teraz mi go ino żal, bo on ani chybi ma cosik głowę w nieporządku. Widać to w każdej prawie rzeczy. Dyć on nie może być odpowiedzialny ani za przezwiska, jakiemi mnie obrzucał, ani za tamto inne gadanie... ani za skakanie z parowca... bo i to pewnikiem uczynił... jestem prawie przekonany o tem. Bądź dla niego wyrozumiały i grzeczny, Danie, bo inaczej poczęstuję cię dwa razy mocniej, niż jego poczęstowałem! Krwotoki czasem przywracają człowiekowi zdrowy rozsądek. Niechno mu tam trochę tej juszki pociecze!
To rzekłszy, Troop z uroczystą powagą zszedł do kajuty, gdzie kwaterował wraz z resztą starszyzny; Dana pozostawił na pokładzie, aby miał kto pocieszać nieszczęsnego dziedzica trzydziestu miljonów.




ROZDZIAŁ  II.

A dyć cię przestrzegałem, — mówił Dan, gdy krople krwi broczyły gęsto na zczerniałe, zatłuszczone deski pokładu. — Tato wcale nie jest porywczy, aleś ty sobie zarobił na to, co cię spotkało. Fe! kto widział tak się wszystkiem przejmować! — (Ramiona Harvey’a to wznosiły się to opadały w spazmach bezłzawego szlochania). — Znam-ci i ja to uczucie! Gdy tata pierwszy raz sprawił mi lanie, jużem-ci nie chciał więcej... wystarczyło mi za wszystkie czasy, raz... Było to podczas pierwszej mej wyprawy... Człek się wtedy czuje chory i taki opuszczony! Wiem ci ja coś o tem.
— A jakże — jęknął Harvey. — Ten człowiek jest albo szalony albo pijany... a ja jestem wobec niego bezsilny!...
— Nie mów tego tatkowi — szepnął Dan. — On nie cierpi nijakich trunków, a... no tak, on mi powiedział, że to ty masz kiełbie we łbie. Ki djasi cię nadali, żeby przezywać go złodziejem? Przecież to mój tato!
Harvey usiadł, utarł sobie nos okrwawiony i opowiedział historję o zaginięciu paczki banknotów.
— Nie jestem warjatem — zakończył. — Tylko... tylko twój ojciec nigdy nie widział naraz więcej pieniędzy jak banknot pięciodolarowy, a mój ojciec mógłby co tygodnia kupować taką łódkę jak ta, i nawet nie sprawiłoby mu to różnicy.
— E, ty nawet nie wiesz, co wart jest nasz We’re Here. Ale twój tato musi mieć kupę pieniędzy. Skąd on je bierze? Tato peda, że ludzie zbzikowani nie umieją opowiadać poprostu, jak się należy. A więc... gadaj wszystko po porządku.
— Ojciec ma kopalnie złota i inne przedsiębiorstwa na Zachodzie.[2]
— Czytałem o podobnych przedsiębiorstwach. I to na samym Zachodzie? Pewnikiem jeździ na kucyku i ma przy boku pistolet, jak to można widzieć w cyrku... o takich to ludziach mówiono, że są z Dzikiego Zachodu[3]... a słyszałem, że ostrogi i wędzidła mieli ze szczerego śrybła.
— O ty barania głowo! — zawołał Harvey, pomimowoli rozbawiony. — Mój ojciec nie potrzebuje kucyków. Gdy chce się przejechać, bierze wagon.
— Jakto? Wołowy?
— Ależ nie! Ma się rozumieć, że swój własny wagon... prywatny! Czy widziałeś kiedy wagon prywatny?
— Slatin Beeman ma taki... — rzekł Dan z pewną ostrożnością. — Widziałem-ci ten wagon w bostońskiem Union Depot... trzej murzyni popychali go, żeby ruszył — (Dan miał tu na myśli czyszczenie okien). — Ale Slatin Beeman, jak mówią, jest właścicielem bodaj wszystkich kolei na Long Island; powiadają też, że zakupił prawie połowę New-Hampshire, ogrodził to wszystko drutami i napchał tam kupę lwów, tygrysów, niedźwiedzi, bawołów, krokodyli i innych zwierzaków. Slatin Beeman to milejoner! Widziałem-ci ja jego wagon. No i cóż?
— No, w takim razie mój ojciec jest tak zwanym multi-miljonerem i ma dwa wagony prywatne. Jeden nosi moje imię: „Harvey“, a drugi imię mojej matki: „Konstancja“.
— Poczekaj chwilkę! — przerwał Dan. — Tato nie pozwala mi się zaklinać, ale myślę, że tobie wolno to zrobić. Zanim pogadamy o dalszych sprawach, masz powiedzieć, że... bodajbyś zginął, jeżeli łżesz.
— Tak jest — odpowiedział Harvey.
— To nie wystarcza. Powtórz za mną: „Bodajbym zginął, jeżeli nie mówię prawdy." — Bodajbym zginął na miejscu, — rzekł Harvey, — jeżeli każde słówko, jakie powiedziałem, nie zawiera najszczerszej prawdy.
— Więc naprawdę miałeś przy sobie aż sto trzydzieści cztery dolary? — spytał Dan. — Słyszałem, jakeś o tem gadał tatkowi... i tylko patrzyłem, czy cię nie połknie jakowaś ryba, niby Jonasza.
Harvey, czerwony na twarzy jak burak, jął upewniać go o prawdziwości swych słów. Dan był — wedle własnego rozumienia — przebiegłym młodzieniaszkiem, więc parominutowe badanie przekonało go najzupełniej, że Harvey nie kłamie... przynajmniej nie za wiele. Zresztą tenże Harvey związał się najstraszniejszą przysięgą, na jaką zdobyć się może chłopak w jego wieku — a mimo to, żywy i cały, z mocno tylko poczerwienionym nosem, siedział przy burcie, opowiadając rzeczy jedne dziwniejsze od drugich.
— La Boga! — wyrwało się Danowi z głębi duszy, gdy Harvey wyliczył już cały inwentarz wagonu, nazwanego jego imieniem. Uśmiech, pełen złośliwej radości, rozlał się po szerokiej twarzy okrętowego chłopaka.
— Wierzę ci, Harvey’u. Tato pomylił się po raz pierwszy w swem życiu.
— Pewnie, że się pomylił! — bąknął Harvey, przemyśliwując o rychłym odwecie.
— Ale-ci on będzie wściekły! Tato nie lubi mylić się w swych sądach. — (Tu Dan położył się nawznak i jął klepać się po łydce). — Ach, Harvey’u, ino się nie wygadaj, bo zepsujesz mi cały figiel.
— Nie pragnę bynajmniej, by mnie znów obito. Ale i tak dam sobie jeszcze z nim radę.
— Nie słyszałem, by ktoś dał sobie radę z tatkiem. Ale że wytłukłby cię znowu, to rzecz pewna. Wytłukłby cię tem mocniej, im większa była jego pomyłka. Ale kopalnie złota i pistolety...
— O pistoletach nie mówiłem ni słówka — przerwał mu Harvey, pomny przysięgi.
— Prawda! nie mówiłeś... A więc dwa wagony prywatne, jeden przezwany od ciebie, a drugi od twej mamy... dwieście dolarów miesięcznie na drobne wydatki... i wyrżnął nosem w ziemię... za to, że nie chciał pracować za dziesięć i pół fajgli miesięcznie! Dyć to najpyszniejszy połów całego sezonu!
I zatrząsł się cichutkim chichotem.
— Zatem miałem rację? — zapytał Harvey, mniemając, iż znalazł duszę życzliwą.
— Nie miałeś racyji; nie miałeś racyji... nic a nic! Radzę ci, trzymaj się zawdy ze mną wraz, bo inaczej jeszcze coś tam oberwiesz, a ja też oberwę za to, żem to niby był w spółce z tobą. Tata zawsze wymierza mi karę podwójnie, bom-ci jest jego synem, a on nie lubi nikomu okazywać szczególnych względów. Zdaje mi się, że się trochę gniewasz na mego tatula. I ja też tak się gniewałem czasami. Jednakże tato jest człowiekiem nadzwyczaj sprawiedliwym; wszystkie maszoperje to gadają.
— Czy to tak wygląda sprawiedliwość? co?! — obruszył się Harvey, wskazując na swój nos rozbity.
— E, to głupstwo! Trochę tej lądowej juszki pociecze ci z nochala... i koniec. Tato zrobił to dla twego zdrowia. Ale przyznaj sam, że nie mogę wdawać się z człowiekiem, który mnie, tatula, albo kogoś z załogi We’re Here uważa za złodzieja. My tu nie jesteśmy wcale jakąś tam sobie zwykłą załogą żeglarską, pozbieraną w pierwszym lepszym porcie. Jesteśmy rybacy, a pływamy razem po morzach już sześć lat... może i więcej. Co do tego nie wolno ci się mylić! Powiedziałem ci, że tato nie pozwala mi się zaklinać... nazywa to traceniem słów po próżnicy i okłada mnie za to kułakami... ale jak mógłbym powiedzieć, coś ty gadał o swoim ojcu i jego majątku tak samo mógłbym ci powiedzieć i o twoich dolarach. Nie wiem wcale, co tam znajdowało się w twoich kieszeniach, kiej suszyłem twój przyodziewek, bo do kieszeni nie zazierałem; ale mogę powiedzieć (używając tego samego zaklęcia, co ty przed chwilą), że ani ja ani tato (bo prócz nas dwóch nikt nie stykał się z tobą, odkąd wyciągnięto cię na statek) nie widzieliśmy nawet na oczy tych twoich pieniędzy. Tyle ino mam ci do powiedzenia! No i cóż ty na to?
Widocznie upływ krwi podziałał otrzeźwiająco na mózg Harveya, może przyczyniło się do tego i morskie osamotnienie — dość że chłopak nagle jakby przewidział po długiej ślepocie.
— Masz zupełną rację — odrzekł, spuszczając oczy w zmieszaniu. — Zdaje mi się, że jak na człowieka dopiero co uratowanego od zatonięcia nie okazałem się nazbyt wdzięczny!...
— Ee, co tam! byłeś silnie wstrząśnięty i nie pomyślałeś, co mówisz — rzekł Dan. — Zresztą oprócz mnie i ojca nikt nie widział tej całej awantury przed chwilą. Kucharza można nie brać w rachubę.
— Powinienem był się domyślić, że pieniądze zginęły tym sposobem! — mówił Harvey jakby sam do siebie — a nie przezywać pierwszego napotkanego człowieka złodziejem. Gdzie jest twój ojciec?
— W kajucie. Czegóż to ci znów potrza od niego?
— Zaraz się dowiesz — odpowiedział Harvey i zataczając się nieco, gdyż w głowie wciąż jeszcze mu szumiało, podszedł ku stopniom kajuty, gdzie nawprost koła sterowego wisiał mały zegar okrętowy. Troop, rozsiadłszy się w izbie wymalowanej na żółto i czekoladowo, pisał coś zawzięcie w notatniku, śliniąc od czasu do czasu ogromny czarny ołówek.
— Postąpiłem zupełnie niewłaściwie — przemówił Harvey, zdumiony własną swą potulnością.
— No, cóżeś tam znów zbroił? — burknął szyper. — Pobiłeś się z Danem, hę?
— Nie, to chodzi o pana.
— Posłucham chętnie.
— Otóż... ja tu... ja tu przyszedłem naprawić całą sprawę — mówił Harvey bardzo prędko. — Jeżeli ktoś uratowany od zatonięcia... — tu się rozbeczał na dobre.
— Hoho! będą z ciebie jeszcze ludzie, jeżeli tak pójdzie dalej!
—... nie powinienem był zaraz na początku odpłacać się swym wybawcom obelgami.
— Słusznie i sprawiedliwie... święta racyja! — odrzekł Troop, uśmiechając się zlekka i oschle.
— Dlatego przyszedłem tu powiedzieć, że żałuję swego postępku.
I znów rozległo się głośne chlipanie.
Troop podniósł się zwolna z kufra, na którym siedział, i wyciągnął dłoń, szeroką na jedenaście cali.
— Miarkowałem zawczasu, że ci to napędzi rozumu do głowy, a tera widzę, żem się nie pomylił w rachubie.
Jakiś przytłumiony chichot dał się słyszeć na pokładzie.
— Trzeba ci wiedzieć, że rzadko mi się zdarza mylić się w rachubie. — (Jedenastocalowa dłoń ścisnęła mocno, jak w kleszczach, rękę Harvey’a, odrętwiając ją aż po sam łokieć). — Jeszcze ci tu u nas stwardnieje trochę ta rączka, zanim rozstaniemy się z sobą, mój smyku... Co tam było, to było, ale ja nie mam złego wyobrażenia o tobie! Dyć nie mogłeś odpowiadać za wszystko. Sprawuj dobrze swą robotę, a nikt cię tu nie ukrzywdzi.
— Aleś zbielał! — ozwał się Dan, gdy Harvey znalazł się z powrotem na pokładzie.
— Nie czuję tego — odrzekł Harvey, zapłoniony aż po koniuszki uszu.
— Nie to miałem na myśli. Słyszałem, co ci gadał tato. Gdy tato oświadczy, że nie ma o kimś złego wyobrażenia, to jakby serce trzymał na dłoni. A przytem nie lubi mylić się w swych rachubach. Ho ho! Gdy już tatulo ma w czemś wyrachowanie, to prędzej zostawi Anglikom swoją banderę, niż to odmieni. Cieszę się, że tak się wszystko dobrze skończyło i załagodziło. Tato ma racyją, mówiąc, że nie może cię odwieźć. Jedną rzecz mamy tu tylko do roboty... trudnimy się rybołówstwem. Za jakie pół godziny nadciągną tu nasi ludziska, jak rekiny za zdechłym wielorybem.
— Po co? — zapytał Harvey.
— Na wieczerzę... a cóżby innego? Czy ci jeszcze kiszki marsza nie grają? Kupę rzeczy jeszcze musisz się u nas nauczyć.
— Podobno! — odparł Harvey żałośnie, spoglądając na gmatwaninę lin i takli, wiszących nad głową.
— Nasz okręt to cacko! — zawołał Dan z zapałem, opacznie zrozumiawszy to spojrzenie. — Zobaczysz, jak to będzie pięknie gdy nasz grotżagiel poda się wiatrowi i statek z całą swą solanką ruszy do dom. Ale wpierw trza ździebko popracować!
I wskazał ciemną czeluść otwartej komory głównej pomiędzy dwoma masztami.
— I na cóż to? Przecież tam nic niema, — zauważył Harvey.
— Ty i ja i kilku jeszcze wraz mamy napełnić do imentu tę jamę — odrzekł Dan. — Tam właśnie składa się ryby.
— Żywe? — zapytał Harvey.
— Ale gdzieta! Już zdechłe... i, że tak powiem... to jest... nieżywe... spłaszczone... i solone. W komorze leży sto okseftów soli, a dopirko nie mamy jeszcze, poza tonażem, żadnego ładunku.
— Ale gdzież są ryby?
— W wodzie ryb mnóstwo... a chude rybobranie!... — odpowiedział Dan, przytaczając przysłowie rybackie. — Wczorajszej nocy przybyło ich wraz z tobą około czterdziestu.
Wskazał coś w rodzaju drewnianej komory na samym przodzie tylnego pokładu.
— Będziemy musieli obaj nalewać tam wody, gdy oni powrócą. Daj Boże, byśmy dziś mieli pełne komory! Widziałem-ci ja, jak się okręt zanurzał na pół stopy od ciężaru ryb, czekających wypatroszenia, a myśmy stali i stali przy stołach, pokiel nas nie zaczął taki śpik morzyć, że krajaliśmy własne palce zamiast ryb... A jakże! to oni powracają!
I wychyliwszy się za niski parapet, jął przyglądać się sześciu łódkom, sunącym ku nim po błyszczącej, jedwabistej roztoczy.
— Nigdym nie oglądał morza z tak bliska — zauważył Harvey. — Ładnie wygląda!
Zachodzące słońce barwiło cały przestwór morza pąsowo i purpurowo, rzucając złote pobłyski na pasma długich grzbietów wodnych oraz modre i zielonawe cienie na utworzone między niemi bruzdy. Każdy z szonerów, jakie było widać tu i owdzie, zdawał się zapomocą niewidzialnych sznurków przyciągać ku sobie swoje czółna, a siedzące w czółnach czarne figurki wioślarzy podobne były do małych nakręcanych pajaców.
— Dopisało im szczęście! — ozwał się Dan, nie rozwierając przymrużonych powiek. — Manuel już nie ma gdzie ładować ryb. Prawda, jaki on się wydaje maciopeńki na tej morskiej gładzi? jak leliput!
— Który z nich jest Manuel? Nie wiem, jakim sposobem możesz tak każdego z nich rozpoznać i nazwać.
— W ostatniej łodzi na południe. On to wczora wyłowił cię z wody — mówił Dan, wskazując palcem — Ten Manuel wiosłuje po portugalsku... po tem go zawdy poznać można... Na wschód od niego jedzie Pensylwanja... do innej roboty wiele zdatniejszy niż do wiosłowania. Wygląda, kiejby był napęczniały od drożdży. Na wschód od niego... popatrz-no, jak pięknie oni płyną wraz, niby za sznurkiem!... ten taki zgarbiony w łopatkach to Długi Dżek. Jest to Galwajczyk, zamieszkały w Południowym Bostonie, gdzie to oni prawie wszyscy zamieszkują... a przeważnie to te Galwaje dobrze są obeznani z łodzią. Na północ, na samym końcu, jedzie Tomasz Platt... zarutko posłyszysz jak on tu nam cosik zaśpiewa. Służył-ci on przódziej w marynarce wojennej, na starym pancerniku Ohio, który, jak on powiada, był pierwszym okrętem naszej floty, co objechał Cape Horn. Ten chłop o niczem innem mówić nie umie, ino o tym swoim statku... chyba że weźmie się do śpiewania... ale połów zawdy mu się poszczęści. Oho!... A co? nie mówiłem?
Z czółna płynącego najdalej na północ popłynęły nad wodą dźwięki jakiejś pieśni nuconej tubalnym głosem. Harvey wsłuchał się w słowa tej pieśni. Mówiła ona o czyichś zastygłych rękach i stopach, następnie zaś można już było wyróżnić słowa:

Wydobądź mapę, posępną mapę,
Spójrz tam, gdzie góry się zbiegły!
Chmury obsiadły gęsto ich czoła,
Mgły ich podnóże zaległy.

— Łódź pełna! — zauważył Dan, śmiejąc się z cicha. — Jeżeli posłyszymy: „O kapitanie“, znaczy to, że ryb nabrało się po same brzegi.

Śpiew huczał w dalszym ciągu:

A teraz zechciej, o kapitanie,
Wysłuchać prośby pokornej:
Niech mnie nie grzebią u szarej wrótni
Kościelnej ani klasztornej!

— Tom Platt ma połów dubeltowy. Jutro będzie ci cięgiem opowiadał o starym pancerniku Ohio. Widzisz tę niebieską łódkę za nim? To mój stryj... rodzony brat mojego tatula... a jeżeli kto nie ma szczęścia na Ławicach, to będzie nim z pewnością stryj Salters. Przypatrzno się, jak słabiuchno on wiosłuje. Założę się o mój part i moją płacę, że jest on dziś jedynym człowiekiem, którego coś tam pokłuło... i to tęgo.
— Cóżby go miało kłuć? — zapytał Harvey, zaintrygowany tem niezrozumiałem powiedzeniem.
— Najczęściej poziomki. Czasami melony, czasem znów cytryny i ogórki. Tak, kłuje go od samych łokci. Jego szczęście zawdy idzie kajsi do paralusza. A teraz bierzmy się do lin, trzeba im je cisnąć do łodzi. Czy to prawda, co opowiadałeś mi niedawno, że przez całe życie ani razu nie przyłożyłeś ręki do nijakiej roboty? Chyba cię teraz trochę pieter obleciał? co?
— Niech będzie co chce! spróbuję wziąć się do pracy — odparł Harvey wyniośle. — Tylko, że to wszystko tak djabelnie nowe dla mnie!
— A więc bier tę linę. Tę za tobą!
Harvey pochwycił linę i długi hak żelazny, dyndający na jednym ze sztaków grotmasztu, a jednocześnie Dan jął opuszczać drugą linę, zbiegającą z windy nazwanej przezeń „pomostową“; — tymczasem Manuel podpływał już ku nim na łodzi, obciążonej zdobyczą. Portugalczyk rozjaśnił twarz promiennym uśmiechem, z którym Harvey miał później tak dobrze się zaznajomić, i ująwszy w ręce widełki o krótkiej rękojeści, zaczął niemi wyrzucać ryby do składowni na pokładzie.
— Dwieście trzydzieści dwie! — zawołał głosem donośnym.
— Podaj mu hak! — ozwał się Dan.
Harvey cisnął narzędzie do rąk Manuela. Ten zaczepił je o pętlicę powrózka z przodu łodzi, pochwycił z rąk Dana pęk liny, przytroczył ją do rufy i wdrapał się na pokład szonera.
— Ciąg! — wrzasnął Dan.
Harvey zaczął ciągnąć i aż się zdumiał, przekonawszy się z jaką łatwością łódź szła do góry.
— Stój! dyć nie na bocianiem gnieździe jej miejsce! — zaśmiał się Dan.
Harvey przestał ciągnąć, gdyż łódź wisiała już w powietrzu ponad jego głową.
— Niżej! — krzyknął Dan.
Gdy Harvey nieco opuścił linę, Dan jedną ręką jął bujać lekką łódkę, aż osadziła się swobodnie tuż za masztem głównym.
— Gdy puste, to one nic nie ważą. Dla pasażera to akurat fatyga... ale gorszą ma się z niemi wyćwikę, gdy się tak puścić na morze.
— Ah — ha! — ozwał się Manuel, wyciągając brunatną prawicę. — Już się czujesz dobrze? Wczoraj wieczorem ryby czatowały na ciebie, teraz ty czatujesz na ryby... co—o?... hę?
— Jestem... jestem tak wdzięczny — zająkiwał się Harvey i już znowu nieszczęsną dłonią sięgał do kieszeni, ale wczas uprzytomniał sobie, że nie ma pieniędzy i nie może wynagrodzić tego człowieka. Zczasem, gdy już lepiej poznał Manuela, sama myśl o pomyłce, jaką mógł wówczas popełnić, rzucała mu na twarz gorące, przykre wypieki.
— Mnie ta niema za co dziękować! — odparł Manuel. — Jakże cię miałem tak ostawić, żebyś dryfował dokoła Ławic? A czyś ty rybak... co—o—o?... hę? Ouh! Auh!
I przeginał się sztywnie w biodrach to naprzód to wtył, uchylając się od oplątujących go lin.
— Nie wyczyściłem dziś łodzi. Zanadto byłem zajęty, tak mi się to wszystko waliło chyżo. Danny, mój synusiu, wyczyść-że mi ją!
Harvey w te pędy ruszył naprzód. Oto przecie mógł czemś przysłużyć się człowiekowi, który uratował mu życie!
Dan rzucił mu szczotkę ryżową, on zaś pochylił się nad czółnem i jął szorować je z błota, wprawdzie niezdarnie, ale z niemałym zasobem dobrej woli.
— Wyjmij podnóżki; one się osuwają do rowków — upomniał go Dan. — Wyszoruj je i ułóż je, jak należy. Nigdy nie trzeba rozbijać podnóżka. Może ci on się jeszcze przydać kiedy w potrzebie. A oto Długi Dżek.
Z czółna, które nadpłynęło w tej chwili, posypała się w głąb komory kaskada błyszczących ryb.
— Manuel, chwytaj linę. Ja ustawię stoły. Harvey, wyczyść łódź Manuela. Długi Dżek winduje się na górę.
Harvey, oderwawszy na chwilę wzrok od swej roboty, ujrzał tuż ponad głową dno jeszcze jednego czółna.
— Zasuwają się, jak indyjskie skrzynki magiczne... hę? — ozwał się Dan, gdy jedna łódź nasunęła się na drugą.
— Idzie, jak kaczątko na wodę — rzekł Długi Dżek, Galwajczyk o szpakowatym zaroście i długich wargach, pochylając się to w jedną to w drugą stronę, zupełnie jak poprzednio Manuel. Disko warknął coś z głębi kajuty w stronę zapadni i słychać było, jak cmokał, śliniąc ołówek: — Sto śtyrdzieści dziewięć i pół... a bodaj cię, Diskobolu! — ozwał się Długi Dżek. — Ja tu się na śmierć zamęczam, żeby ci nabić kabzę. Gdyraj se, że się połów nie udał! Portugalczyk w kozi róg mnie zapędził!
Pac! nowa łódź przybiła do okrętu i jeszcze obfitsza ulewa ryb spadła do komory.
— Dwieście trzy. Przypatrzcie-no się pasażerowi!
Człowiek, który to wyrzekł był wzrostem większy nawet od Galwajczyka, a twarz jego była dziwacznie naznaczona szkarłatną kresą, biegnącą naukos od lewego oka do prawego kącika ust.
Nie wiedząc, czem innem mógłby się zająć, Harvey szorował kolejno każdą łódź — w miarę jak nadchodziły, — wyjmował podnóżki i układał je na dnie łodzi. Człowiek naznaczony blizną — a był to Tom Platt we własnej osobie — przyglądał mu się wzrokiem krytycznym, poczem odezwał się:
— Dobrze się wziął do rzeczy! Wszelka robota może być prowadzona na dwa sposoby. Jeden to sposób rybacki... najpierw zebrać wszystkie końce, a dopiero potem zadzierzgnąć silny węzeł... drugi zaś sposób...
—... To ten, jakiego używaliśmy na starym Ohio! — przerwał mu Dan, który właśnie w tej chwili, dźwigając wspartą na udach deskę, wpadł między stojących. — Usuń się, Tomku Platt, bo chcę ustawić stoły.
Wcisnął jeden bok deski w dwa wręby parapetu, wyrzucił naprzód nogę i przykucnął, uchylając się w samą porę przed zamaszystym ciosem z ręki byłego marynarza.
— Tak i tak też, robili na starym Ohio, Danny! Zrozumiane? — odparł Tom Platt, śmiejąc się.
— Wobec tego chyba tam wszyscy byli zezowaci, bo nigdy nie umieli trafić do celu... a wiem-ci ja, kto najdzie swe buciory na wierzchołku masztu, jeżeli nie zostawi nas w spokoju. A teraz nie przeszkadzać, bo zaczynamy! Nie widzisz, że mam robotę?
— Ej, Danny, wylegujesz się na zwojach sznurów i wysypiasz przez cały dzień — rzekł na to Długi Dżek. — Przechwalasz się i brykasz do niemożliwości, a daję głowę, że w ciągu tygodnia zmarnujesz nam całą ładugę.
— Jemu na imię Harvey, — ozwał się Dan, wymachując dwoma nożami o dziwacznych kształtach, — a ino patrzeć, jak-ci on w kozi róg zapędzi pięciu południowo-bostońskich poławiaczy mięczaków!
To rzekłszy, ułożył noże zgrabnie na stole, zadarł czupurnie głowę do góry i puszył się wywołanem wrażeniem.
— Ja myślę, że czterdzieści dwie — rozległ się cienki głosik z poza burty. W chwilę później zahuczała istna nawałnica śmiechu, gdy inny głos odpowiedział:
— Więc nareście raz dopisało mi szczęście, bo mam śtyrdzieści pięć, chociaż kłuje mnie cosik ponad wszelkie pojęcie.
— Czterdzieści dwa czy też czterdzieści pięć... Straciłem rachubę — odpowiedział piskliwy głosik.
— To Penn i stryj Salters obliczają połów. Codzień mamy taką hecę — mówił Dan. — A przyjrzyj-że się im!
— Właźcie już... właźcie! — huknął Długi Dżek. — Toż tam mokro na dworze, dziatki!
— Czterdzieści dwie, sam-eś gadał! — brzmiał sprzeciw stryja Saltersa.
— Więc policzę jeszcze raz! — odpowiedział potulnie głos drugi.
Oba czółna zakołysały się jednocześnie i uderzyły o bok szonera.
— O święta cierpliwości! — burknął stryj Salters, z pluskiem odbijając nazad łódkę. — Co opętało takiego hreczkosieja jak ty, żeby wdepnąć do łodzi, która najeżdża na mnie. O mało co nie pogruchotałeś mi łodzi! — Bardzo przepraszam, panie Salters. Na morze wybrałem się ze względu na nerwową niedyspozycję. Zdaje mi się, żeś to ty mnie namówił.
— Bodajby wieloryb połknął cię wraz z tą nerwową niedyspozycją! — darł się stryj Salters, tłusty i krępy człeczyna. — Znowu najechałeś na mnie! A więc, co mówiłeś, czterdzieści dwa czy czterdzieści pięć?
— Zahaczyłem se, panie Salters. Porachujemy jeszcze raz.
— Nie wiem, jakim sposobem mogło być czterdzieści pięć. To ja mam czterdzieści pięć! — upierał się stryj Salters. — Kiepsko liczysz, Penn!
Z kajuty wyszedł Disko Troop.
— Salters, ładujże rybę prędzej! — ozwał się tonem rozkazującym.
— Nie psuj, tata, połowu! — mruknął Dan. — Ci dwaj dopiero zaczęli łowić.
— Matko przenajświętsza! toż on nabija jedną po drugiej! — zaskowytał Długi Dżek, gdy stryj Salters jął pracowicie odrabiać swą powinność; tymczasem człowieczek w drugiem czółnie przeliczał kreski na krawędzi burty.
— Taki był połów zeszłego tygodnia! — ozwał się, spoglądając żałośnie w górę i trzymając palec średni w tem miejscu, gdzie przerwał liczenie.
Manuel zlekka szturchnął Dana; ten skoczył ku linom tylnym i wychylając się daleko za burtę, zaczepił hak o pętlicę na rufie, jednocześnie zaś Manuel uwiązał czółno od przodu. Reszta poczęła ciągnąć zwinnie — i wyciągnęli do góry łódź wraz z wioślarzem, rybami i resztą przynależności.
— Jedna, dwie, trzy, cztery... dziewięć... — mruczał Tom Platt, biegłem okiem przeliczając zdobycz. — Czterdzieści siedem. Penn, toś ty tego dokazał!
Dan pociągnął za takiel tylny, opuszczając łódkę wraz z rybakiem z rufy na pokład środkowy, pomiędzy strugę nałapanych przezeń ryb.
— Stój! — wrzasnął stryj Salters, dyndając w pół pasa. — Stać! pomyliłem się krzynkę w rachonkach.
Nie starczyło mu czasu na sprzeciwy, gdyż już go uniesiono na wysokość skrętu i postąpiono z nim tak, jak z „Pennsylwanją“.
— Czterdzieści jeden — rzekł Tom Platt. — Hreczkosiej cię pobił, Saltersie. I to z ciebie taki marynarz!
— Niepiękny był to rachonek! — odgryzł się Salters, gramoląc się z komory; — a mnie cosik pokłuło i pocięło w kawałki.
Grubaśne jego ręce były obrzękłe i nakrapiane w centki białe i szkarłatne.
— Coś mi się widzi, mówił Dan, zwracając się w stronę dopieroco wzeszłego księżyca, — że niektórzy ludziska znajdą pole poziomkowe, jeżeli dadzą za niem nurka.
— A inni — odciął się Salters — w ciągłem próżniactwie obżerają się tłustością i wyśmiewają się z najbliższych krewniaków.
— Siadajcie! siadajcie! — zawołał z kasztelu przedniego głos, którego Harvey dotąd nie słyszał. Na dźwięk tych słów Disko Troop, Tom Platt, Długi Dżek i Salters ruszyli naprzód. Mały Penn pochylił się nad czworogrannem zwijadłem, jakiego używają na głębokich morzach, i powikłanemi linkami do łowienia dorszów. Manuel położył się, jak długi, na pokładzie, zaś Dan zapadł do komory, skąd niebawem doszło do uszu Harveya głośne uderzanie młotkiem w beczki.
— Sól — rzekł, powracając. — Jak tylko zmachamy wieczerzę, rozpocznie się oprawianie ryb. Ty staniesz po stronie tatula. Tom Platt i tato razem siadają do wieczerzy i posłyszysz, jak się będą kłócić. My to jesteśmy drugą połową... ty i ja i Manuel i Penn... sama młodość i krasa naszego statku!...
— I cóż mi z tego przyjdzie? — zapytał Harvey. — Jestem głodny.
— W minutkę oni tu będą. Fff! Mile tu dziś pachnie na okręcie. Tata wziął dobrego kucharza... byle ten tylko dogodził jego bratu! Ładny mamy dziś połów, co? — tu wskazał na komory, zawalone sztokfiszami. — Jaką mieliście wodę, Manuelu?
— Dwadzieścia pięć sążni — odpowiedział sennie Portugalczyk. — Biorą dobrze i prędko. Któregoś dnia pokażę ci to, Harveyu.
Księżyc rozpoczął swą wędrówkę po cichej toni morskiej, zanim starszyzna poszła na tył okrętu. Kucharz nie potrzebował przywoływać „drugiej połowy“. Dan i Manuel znaleźli się pod zapadnią i przy stole, zanim Tom Platt, ostatni i najbardziej rozważny ze starszyzny, skończył obcierać sobie usta grzbietem ręki. Harvey poszedł za Pennem i usiadł przed cynową miską, pełną przedziwnie przyrządzonej ryby, okładanej skrawkami wieprzowiny i smażonemi ziemniakami, przed bochenkiem świeżo upieczonego chleba i blaszanką czarnej, mocnej kawy. Choć byli setnie wygłodzeni, jednakże czekali, póki „Pennsylwania“ nie odmówił uroczystej modlitwy o błogosławieństwo dla tych darów Bożych, poczem w milczeniu prędko spożywali strawę, aż nakoniec Dan, odsapnąwszy, odłożył od ust cynowy kubek i zapytał Harveya, jak się czuje.
— Doskonale, ale jeszczeby zdało się coś przekąsić.
Kucharzem był rosły murzyn, czarny jak smoła, zgoła nie przypominający Harveyowi murzynów, spotykanych dotychczas, gdyż nie odzywał się ani słowem, poprzestając na uśmiechach i niemych gestach, zapraszających do dalszego jedzenia.
— Widzisz, Harveyu, — mówił Dan, bębniąc widelcem po stole, — że jest tak, jak powiedziałem. Młodzi i przystojni ludzie, tacy jak ja, Penny, ty i Manuel, stanowią „drugą połowę“; do jadła zasiadamy dopiero wtedy, gdy pierwsza połowa już się uwinie z wieczerzą. Ale tamci to stare i grube ryby... ludzie gruboskórni i niewytworni, myślący o nabiciu kałduna... więc też przychodzą do stołu pierwsi, choć nato nie zasługują. Czy nie tak, doktorze?
Kucharz kiwnął głową.
— Czy on nie umie mówić? — zapytał Harvey szeptem.
— Umie tyle, żeby się jako tako zgadać z ludźmi... ale, o ile nam wiadomo, niebardzo jest w gębie tęgi... Jego naturalna mowa jest dość cudaczna. Pochodzi-ci on z głębi Cape Breton, gdzie farmerzy mówią własną swoją gwarą szkocką. Cape Breton roi się od negrów, którzy tam zbiegli podczas naszej wojny, a wszyscy mówią tak jak farmerzy... jakoś tak sapiący i szepleniący.
— To nie gwara szkocka, — poprawił „Pennsylvania“, — ale gallicka. Tak-em czytał w jakiejś książce.
— Penn dużo czyta. Prawie wszystko, co kiedy powie, wziął z książek... chyba że chodzi o liczenie ryby... co?
— Czy twój ojciec poprzestaje tylko na tem, co oni mówią o liczbie ryb ułowionych, i sam nie sprawdza rachunku? — zapytał Harvey.
— A jakżeby inaczej? Cóż kto na tem zyska, że nas oszuka o tych kilka starych sztokfiszów?
— Był raz człowiek co kłamał, gdy szło o liczbę połowu — wtrącił Manuel. — Kłamał dzień w dzień. Podawał zawdy o pięć, dziesięć, dwadzieścia pięć ryb więcej, niż było naprawdę.
— Gdzie to było? — spytał Dan. — Chyba nie między nami.
— Był to Francuz z Anguille.
— Aha! Te Francuzy z Zachodniego Brzegu nie umieją liczyć nic a nic. Wiadoma rzecz, że liczyć nie umieją. Jeżeli przejedziesz choć raz po jednym z ich miękkich haczyków, będziesz wiedział, Harveyu, czemu to przypisać — mówił Dan z niepomierną wzgardą.

„Kiej ino przyjdzie nam patroszyć ryby,
Nikomu pracy nie brak bez ochyby!“...

ryknął przez lukę Długi Dżek, a „druga połowa“, jak gdyby na komendę, jęła się gramolić na górę.
Cienie masztów i olinowania, wraz z nigdy niezwijanym żaglem wielkim, przesuwały się to w tę, to w tamtę stronę po chybocącym się pokładzie, zalanym poświatą księżycową, a stos ryb koło rufy połyskiwał niby bryła płynnego srebra. W składowni, gdzie Disko Troop i Tom Platt krzątali się pośród, słychać było szuranie i tupotanie. Dan podał Harveyowi widły i zaprowadził go na zwrócony ku środkowi okrętu koniec nieheblowanego stołu, przy którym stał już stryj Salters, postukując niecierpliwie trzonkiem noża; u nóg jego stała kadź ze słoną wodą.
— Będziesz się trzymał koło taty i Toma Platta pod zapadnią, a miej się na baczności, ażeby stryj Salters nie wybił ci oka — rzekł Dan, wskakując z rozmachem do składowni. — Ja będę podawał sól tam z dołu.
Penn i Manuel stali w składowni, zanurzeni po kolana w stercie dorszów i wywijali wyostrzonemi, świeżo nożami. Długi Dżek mając przy nogach koszyk a na rękach łapawice, stał za stołem, twarzą w stronę stryja Saltersa. Harvey wpatrzył się w ostrze widełek.
— Haj! — krzyknął Manuel, pochylając się nad rybami. Podniósł w górę jedną z nich, trzymając ją jednym palcem poniżej tchawki, a drugim za oko; położył ją na krawędzi ogrodzenia, mignęło ostrze noża, rozległ się chrzęst... i ryba, rozpłatana od gardzieli po brzuch, nacięta po obu stronach szyi, upadła pod stopy Długiego Dżeka.
— Hej! — ozwał się Długi Dżek, machając urękawiczoną dłonią, niby szuflą. Wątroba dorsza plasnęła w koszyk. Jeden skręt i znów jedno machnięcie — odleciała głowa i bebechy, a wypatroszona ryba przeszła do stryja Saltersa, który parskał zajadle. Znowuż rozległ się chrzęst rozdzierania, kręgosłup pofrunął za burtę, a ryba, obezgłowiona, wyczyszczona i rozwarta, chlupnęła na dno kadzi, rozbryzgując słoną wodę prosto w usta zdumionego Harveya. Po pierwszym okrzyku ludzie pocichli jak trusie. Dorsze jeden po drugim poruszały się jak żywe, a zanim Harvey przestał się dziwić cudownej wprost zręczności, z jaką wykonywano całą tę robotę, kadź jego była już pełna.
— Bierz na widły! — mruknął stryj Salters, nie odwracając głowy. Harvey jął brać na widły po dwie lub trzy ryby i zrzucać je pod zapadnię.
— Hej! bierz kupą! — krzyknął Dan. — Nie rozsypuj! Stryj Salters jest najlepszym płataczem w całej maszoperji! Przypatrz-no się, jak medytuje w swej książce!
Istotnie, wyglądało to, jak gdyby pucołowaty stryjaszek rozcinał równomiernie stronice miesięcznika. Ciało Manuela, skurczone powyżej lędźwi, znieruchomiało, niby posąg, ale długie jego ręce wciąż bez przerwy zgarniały rybę. Mały Penn uwijał się zadzierzyście, ale łatwo było poznać, że sił mu brakło. Manuel kilkakrotnie znalazł czas, by mu pomagać, nie przerywając łańcucha dostawy, przyczem raz zawył boleśnie, przebiwszy sobie palec haczykiem francuskim. Haczyki te bywają sporządzone z miękkiego metalu, tak iż zaginają się po zaczepieniu się o wnętrzności ryby; jednakże często się zdarza, że dorsze uchodzą wraz z niemi i dają się znów złapać gdzieindziej, a jest to jeden z wielu powodów, że statki glosterskie mają w pogardzie Francuzów.
W dole niby chrobotanie mielących żaren rozbrzmiewał zgrzytliwy odgłos nierozpuszczonej soli, ocierającej się o surowe mięso, — tworząc bezustanny wtór do poszczęku noży w składowni, do chrzęstu i pluskotania ukręcanych łbów, strącanych wątrób i fruwających wnętrzności, do ciągłego zgrzytu noża w rękach stryja Saltersa, wypruwającego ości; a wreszcie do chlupotania mokrych, rozpłatanych ciał, raz wraz pluszczących się w kadzi.
Po godzinie takiej pracy Harvey gotów był oddać świat cały za chwilę wypoczynku. Świeże, mokre jeszcze dorsze ważą więcej niżby się zdawać mogło, więc też chłopaka bolały krzyże od ciągłego machania widłami. Jednakowoż po raz pierwszy w życiu miał tę świadomość, że był jednym z roboczej, pracowitej drużyny; na tę myśl rósł w dumę i pracował, jak mruk, bezsłownie, cicho, nieustępliwie.
— Nóż — hej! — wrzasnął nakoniec stryj Salters. Penn urósł w dwójnasób, ciężko dysząc pośród ryb, Manuel jął się przeginać to w tył, to naprzód, ażeby znów nabrać sprężystości, a Długi Dżek oparł się o burtę. Kucharz pojawił się znowu, bezszelestnie, jak czarne widmo, zgarnął całą kupę łbów i ości — i odszedł zpowrotem.
— Okrawki na śniadanie i galareta z rybiej głowizny — ozwał się Długi Dżek, oblizując wargi.
— Nóż — hej! — powtórzył stryj Salters, wymachując płaskim, zakrzywionym majchrem, służącym do oprawiania ryb.
— Uważaj na nogę, Harvey! — krzyknął Dan z dołu.
Harvey zobaczył pół tuzina nożów, tkwiących w poprzecznej belce koło wrót składowni. Obejrzał je wokoło, odkładając te, które stępiały.
— Wody! — zawołał Disko Troop.
— Beczka z wodą jest na przodzie okrętu, a czerpak zaraz koło niej. Dalej, Harweyu! — rzekł Dan.
Za minutę Harvey był już zpowrotem, niosąc olbrzymi czerpak, pełen wody, która wprawdzie była przytęchła i niezbyt czysta, jednakże miała smak nektaru, a przytem rozwiązała język Diskowi i Tomaszowi Platt.
— To dorsze, — prawił Disko, — dorsze, nie żadne damarskie figi, Tomku Platt, ani też bryły srebra. Mówiłem ci to za każdym razem, gdyśmy żeglowali pospołu.
— Toż dopiero siódmy raz, jak z sobą razem żeglujemy — odparł chłodno Tom Platt. — Dobry ładunek zawdyć jest dobrym ładunkiem, a może być zły lub dobry sposób ładowania choćby nawet takiego balastu. Gdybyś tak kiedy widział czterysta ton żelaza, naładowanych na...
— Hej! — rozległ się przeraźliwy krzyk Manuela. Było to hasło podjęcia roboty. Pracowano zawzięcie, bez przerwy, dopóki nie opróżniono całej składowni. Gdy już zrzucono na dół ostatnią rybę, Disko Troop wraz z bratem zatoczył się do kajuty na rufie, Manuel i Długi Dżek podążyli na przód okrętu, a jedynie Tom Platt przeczekał sporą chwilkę, poczem zasunął pokrywę luki i również zniknął. W pół minuty później Harvey posłyszał gromkie chrapania w kajucie. Tępym wzrokiem wpatrzył się w Dana i Penna.
— Czuję się już troszkę lepiej, Danny, — ozwał się Penn, któremu porządnie ciążyły powieki snem zmorzone. — Ale sądzę, że powinienem pomóc w sprzątaniu.
— Poszedłbyś spać, Penn! — rzekł Dan. — Nie masz powołania do spełniania obowiązków chłopca okrętowego. Przynieś-no wiadro, Harveyu. Aha! Penn! zanim pójdziesz lulu, wywal to wszystko do beczki. Czy wytrzymasz jeszcze bez snu bez tę chwilę?
Penn podniósł ciężki kosz, pełen rybich wątróbek, i wysypał całą jego zawartość do beczki z ruchomą pokrywą, przytroczonej do kasztelu przedniego, poczem i on znikł z pokładu, zapadłszy w głąb kajuty.
— Chłopcy okrętowi zawsze sprzątają po patroszeniu ryb, a chłopak też pełni pierwszą warugę na We’re Here podczas ciszy morskiej — objaśnił Dan, poczem jął z rozmachem szorować zagrodę, rozebrał stół, postawił blat na sztorc, by go osuszyć, garścią pakuł obtarł zakrwawione noże i począł je ostrzyć na niewielkiem toczydle; a tymczasem Harvey, stosownie do jego zlecenia, zajął się wyrzucaniem rybich bebechów i kościotrupów za burtę okrętu.
Za pierwszem pluśnięciem wynurzyło się wzwyż z mazistej wody jakieś srebrno-białe zjawisko i wydało dziwnie świszczące westchnienie. Harvey krzyknął na całe gardło i cofnął się z przerażeniem, ale Dan tylko się roześmiał.
— To kaszelot — wyjaśnił, — żebrze o łby rybie. Te bestje tak się wspinają wgórę, gdy są głodne. Ale cuchnie od niego jak zgrobu... co?
Okropny zaduch gnijącej ryby napełniał powietrze, wraz ze słupem białego oparu, a woda bulgotała i chłepciła jakimś rozmazanym głosem.
— Więc nigdy wpierw nie widziałeś kaszelota? Myśmy ich tu widywali całe setki, zanim się do nas dostałeś... Ale wiesz co? Dobrze, że mamy znowu chłopaka! Otto był za stary, a dotego Holender. Nieraześmy porządnie poprztykali się z sobą... a ustrzegłby się tego, gdyby miał w gębie jakiś ludzki język. Co? jesteś śpiący?
— Tak! spać mi się chce piekielnie! — odrzekł Harvey, kiwając się ciałem wprzód.
— Na warudze spać nie wolno. Wstań i przypatrz się, czy się świeci światło na kotwicy. Teraz twoja waruga, Harve.
— Phi! cóż złego może się nam przytrafić? Jasno jak w dzień! Ch—rrr!
— Różnie się zdarzyć może, powiada tata. Zaśniesz sobie mile przy pięknej pogodzie i, zanim się spostrzeżesz, już cię może pięknie wpół przejechać linjowiec, a siedemnastu oficerów (wszystko wielkie pany z grosiwem w kieszeni) gotowi będą poręczyć słowem, że twoje światło zagasło i że była gęsta mgła! Wiesz, Harve, polubiłem cię bardzo, ale jeżeli jeszcze raz mi się kiwniesz, to zdzielę cię pletnią.
Księżyc, który widuje przeróżne dziwa na Rewach spoglądał zgóry na szczupłego młodzieniaszka w sportowych pluderkach i czerwonym kubraku, włóczącego się chwiejnym krokiem po rozklekotanych pokładach siedemdziesięciotonowego szonera, gdy poza plecami tegoż młodzieniaszka postępował, niby oprawca, drugi chłopak, poziewujący i kiwający się w przerwach pomiędzy wymierzanemi przez siebie ciosami.
Uwiązane koło sterowe pojękiwało i postukiwało zlekka, żagiel koronny zcicha łopotał pod zmiennem tchnieniem wiatru, winda skrzypiała posępnie... a żałosny pochód po pokładzie ciągnął się bez końca. Harvey prosił, wyrzekał, groził, skowytał, a wkońcu i popłakiwał otwarcie, ale nieubłagany Dan, choć mu język skołczał do reszty, wygłaszał bez przerwy kazanie o zalecie czujności i chlastał przed siebie harapem, chłoszcząc równie często czółna, jak i Harveya — jeżeli udało mu się go trafić. Wkońcu zegar w kajucie wybił dziesiątą — a za dziesiątem uderzeniem Penn wygramolił się na pokład. Znalazł obu chłopców skulonych w kabłąk — jednego przy drugim — koło głównej luki i tak głęboko uśpionych, że musiał pozanosić ich własnoręcznie na prycze.




ROZDZIAŁ  III.

Był to sen głęboki — czterdziestosążniowy —, taki, co to oczyszcza duszę, wzrok i serce i daje człowiekowi wielki apetyt przy śniadaniu. Zbudzeni z niego, Dan i Harvey, wypróżnili do cna wielki cynowy półmisek, pełny soczystych szczątków ryby — owych krwawych okrawków, które poprzedniego wieczora zebrał był kucharz. Dokumentnie wyczyścili talerze i rondelki starszych biesiadników oddawna już zajętych połowem, pokrajali cieniuchno wieprzowinę do obiadu, wyszorowali pokład, podolewali nafty do lamp, nanieśli węgla i wody kucharzowi i przetrząsnęli szafarnię, gdzie znajdowały się zapasy okrętowe. Dzień był przepyszny — łagodny, jasny i miły, a Harvey oddychał całą pełnią płuc.
W ciągu nocy ubiegłej nadciągnęło parę jeszcze innych szonerów; długi przestwór modrych wód roił się od żagli i czółen rybackich. Kędyś daleko na widnokręgu jasny błękit nieba przyćmiewała smuga dymu, płynąca z niewidzialnego linjowca; na wschód od niego wyłamywała się w widnokręgu prostokątna szczerba, — były to wzdymające się właśnie topżagle jakiegoś wielkiego okrętu. Disko Troop ćmiąc tytoń, stał przy pobitce kabiny — i jednem okiem rozglądał się po statku, a drugiem obserwował małą chorągiewkę na głowicy grotmasztu.
— Gdy tato tak się zaduma — mówił Dan szeptem — to znak, że obmyśla coś ważnego dla całej załogi. Całą płacę i cały part postawię w zakład, że wnetki będziemy jak u Pana Boga za piecem. Tato zna się na dorszach... i wszystkie maszoperje wiedzą, że się tato zna na tem. Przypatrz-no się, jak tam statki nadciągają jeden za drugim... juści nie żeby miały tu co do szukania, ale ot tak następują nam wciąż na pięty. Tam oto jest Prince Leboo... bat z Chat-ham. Wylazł tu ostatniej nocy. A widzisz haw ten wielgaśny okręt z centką na fokżaglu i nowym klinem? To Carrie Pitman z West Chat-ham... nie poniesie-ci długo swych paruchów, chyba że mu się szczęście odmieniło od zeszłego lata! Na niewiele go stać, conajwyżej na dryfowanie! Niema takiej kotwicy, któraby zdołała go utrzymać... Gdy dym fajki układa się w takie kółeczka, znaczy to, że tato śtuderuje wedle ryby. Gdybyśmy teraz przemówili do niego, wściekłby się ze złości. Ostatnim razem, kiej się do niego ozwałem nie w porę, wziąn i cisnął we mnie butem.
Disko Troop, przygryzłszy fajkę zębami, patrzył przed siebie znieruchomiałemi oczyma, które jakoby nie widziały, co się święci. Zgodnie z tem, co mówił o nim syn, „śtuderował“ on właśnie „wedle ryb“ — stawiając swą wiedzę i doświadczenie, zebrane na Rewach, w zawody przeciwko dorszom wędrującym na własnem swem morzu. Obecność natrętnych a wścibskich szonerów na widnokręgu poczytywał za komplement dla swych zdolności. Jednakże, skoro go tym komplementem już obdarzono, pragnął dać drapaka i osiąść na kotwicy gdzieś zdała od ludzi, póki nie nadejdzie pora, gdy będzie mógł wrócić i uprawiać połów na ulicach zgiełkliwego miasta nad wodami. To też Disko Troop rozmyślał o pogodzie dni ostatnich, o burzach, prądach, dostawach żywności i innych zarządzeniach gospodarczych — zawsze z punktu widzenia dwudziestofuntowego sztokfisza; w takich razach sam bodaj że na godzinę stawał się dorszem i nawet stawał się uderzająco podobny do tej ryby.
Naraz wyjął fajkę z zębów.
— Tatulu, — ozwał się Dan, — jużeśmy ukończyli sprzątanie. Czy moglibyśmy trochę przejechać się po morzu? Dziś dobra pogoda na połów.
— Tylko nie w tym wiśniowym przyodziewku ani w tych bronzowych przypalanych bucikach. Dajże mu jakiesik bardziej odpowiednie ubranie.
— Tata zadowolony... dlatego nam się udało — rzekł Dan z radością, wciągając Harveya do kajuty, gdy Troop zrzucał jakiś klucz ze schodów. — Tata chowa moje zapasowe ubranie, gdzie tylko go dopadnie, bo mówi o mnie, żem niedbały.
Pogmerał w komodzie i w ciągu niespełna trzech minut Harvey był już przystrojony w długie nieprzemakalne, zachodzące mu do połowy uda, buty rybackie, w ciężki błękitny spencer wełniany, dobrze wycerowany na łokciach, w parę majtadrałów i kapelusz „zydwester“.
— Teraz to przynajmniej wyglądasz na człowieka — zauważył Dan. — Śpiesz się!
— Trzymajcie się tu blisko, pod ręką — przykazał Troop — i nie zadawajcie się z flotylą. Jeżeli was kto zapyta, co teraz zamyślam, powiadajcie szczerze, że nic nie wiecie.
Przy rufie szonera było przywiązane małe czerwone czółenko, opatrzone napisem Hattie S. Dan spuścił linkę holowniczą i zsunął się na dno łódki, za nim zaś niezgrabnie potoczył się Harvey.
— Tak to się nie schodzi do łódki — upomniał go Dan. Gdyby to było na pełnem morzu, poszedłbyś pewnikiem na dno. Musisz się nauczyć włażenia do niej.
To rzekłszy, umocował kołeczki dulek, zajął ławę przednią i przyglądał się robocie Harveya. Chłopak kiedyś-tam ćwiczył się w wiosłowaniu, na sposób damski, na stawach Adirondackich; — atoli jest pewna różnica między lekkiemi remkami sportowemi a ciężkiemi, krępemi, na osiemnaście stóp długiemi paczynami — pomiędzy kołkami skrzypiących dulek a równo chodzącemi, dopasowanemi do uchwatów obrączkami. Pruli spokojną gładę, a Harvey wciąż postękiwał.
— Nie tak gwałtownie! Wiosłuj spokojniej! — ostrzegał go Dan. — Kiej ci się tak wykręci wiosło na rozbujanem morzu, to napewno wywalisz łódkę... Ale prawda, że łódka cacanie!... co?... Ano, dyć i moja!...
Łódka była nienagannie czysta. Na jej przodzie znajdowała się maluchna kotwiczka i dwa kubły z wodą. Cynowa trąbka obiadowa spoczywała w kojczyku tuż pod prawą ręką Harveya, obok jakiegoś szpetnego tłuczka, krótkiego harpuna i jeszcze krótszego drewnianego kijka. Pęk lin, opatrzonych nader ciężkiemi ołowiankami i podwójnemi haczykami, jakich się używa do połowu dorszów, tkwił na właściwem swem miejscu koło klamburty.
— A gdzie maszt i żagiel? — zagadnął Harvey, bo dłonie zaczęły mu już okrywać się bąblami.
Dan zachichotał.
— Nieczęsto będziesz żeglował na rybackich łodziach. Trzeba powiosłować... ale nie potrzebujesz tak się wysilać przy wiosłowaniu. Chciałbyś mieć taką łódkę na własność?
— No, no! zdaje mi się, że ojciec dałby mi nie jedną, ale dwie takie łódki, gdybym go o to poprosił — odpowiedział Harvey. Dotychczas nazbyt był zajęty, by mógł wiele czasu poświęcać myślom o rodzinie.
— Juści że tak. Zabaczyłem se, że twój tato jest milejonerem. Teraz to nawet nie wyglądasz na milejonera. Ale łódka i statek i oporządzenie — mówił Dan, jak gdyby conajmniej był właścicielem wielorybnika — kosztuje kupę pieniędzy. Czy myślisz, że twój tato dałby ci taką łódź dla... dla twojej zabawy?
— Nicby w tem nie było dziwnego. Byłaby to bodaj że jedyna rzecz, której dotychczas jeszcze nie zdołałem od niego wyprosić.
— Musiał-ci być z ciebie w domu wielki rozrzutnik. Nie szarp tak wiosłem, Harve! Bierz krócej, bo morze nigdy nie jest docna spokojne, a te ruchawki mogą...
Trrach! Gryf wiosła uderzył Harveya w podbródek i obalił go nawznak.
— To właśnie chciałem ci pedzieć. Ja też musiałem się wszystkiego uczyć, ale miałem niewięcej jak osiem lat, gdy rozpocząłem tę szkołę.
Harvey z obolałemi szczękami i chmurą na czole usiadł znów na dawnem miejscu.
— Nic z tego nie przyjdzie, że będziewa się złościć, powiada tatulek, bo (jak powiada), to ino nasza wina, że sobie nie możemy dać rady. Spróbujmy tutaj. Manuel poda nam głębokość wody.
„Portugalczyk“ chybotał się w łódce o całą milę w dali, ale kiedy Dan podniósł w górę koniec wiosła, ów natychmiast dał trzykrotny znak lewą ręką.
— Trzydzieści sążni — rzekł Dan, uczepiając do haka kawałek solonego mięsa. — Dalej w morze te placki! Zakładaj przynętę tak jak ja, Harveyu, ino nie rób wielgiego turkotu swem zwijadłem.
Dan już dawno rozwinął linę, zanim Harvey opanował tajemnicę zakładania przynęty i wyrzucania ołowianek. Łódka płynęła swobodnie z prądem. Nie warto było zarzucać kotwicy póki nie byli całkiem pewni dobrego gruntu.
— Mamy go! — wrzasnął Dan; rzęsisty deszcz wodnych rozbryzgów zachrzęścił na plecach Harveya, a wielki dorsz zaczął rzucać się i trzepotać tuż koło niego. — Dawaj klipę, Harveyu, klipę! Masz ją pod ręką! Prędzej!
„Klipą“ oczywiście nie mogła być trąbka obiadowa, przeto Harvey podał mu tłuczek. Dan umiejętnie ogłuszył rybę zanim wciągnął ją do wnętrza łodzi, poczem z pyska ryby wykręcił hak, posługując się krótkim drewnianym kijkiem, który nazywał „pędzelkiem do gardła“. Wtem Harvey poczuł szarpnięcie, więc z całą gorliwością jął ciągnąć sznur w górę.
— Ależ to poziomki! — krzyknął. — Przypatrz-no się!
Haczyk istotnie uwikłał się w kępie poziomek, czerwonych po jednej stronie, a białych po drugiej — doskonale naśladujących jagodę leśną, z tą tylko różnicą, że nie miały listków, a łodygi ich były wewnątrz puste, a zwierzchu oślizłe.
— Nie dotykaj! Wyrzuć je precz! Nie...
Ostrzeżenie przyszło zapóźno. Harvey już zerwał je z haka i przyglądał się im z podziwem.
— U-uch! — krzyknął i wstrząsnął palcami jak gdyby pochwycił w rękę całą garść pokrzyw.
— Tera już chyba wiesz, co oznacza „pole poziomkowe.“ Tato powiada, że gołą ręką nie należy tykać się niczego oprócz ryb. Wyrzuć je za burtę i załóż znów przynętę, Harve. Z gapienia się po próżnicy nikomu jeszcze nic nie przyszło. Tu każda chwila to grosz!
Harvey uśmiechnął się na myśl o dziesięciu i pół dolarach, jakie miał otrzymywać miesięcznie, i starał się odgadnąć, co powiedziałaby jego matka, gdyby go tu zobaczyła wychylającego się przez krawędź łódki rybackiej pośrodku oceanu. Wszak cierpiała niewysłowione męki, ilekroć on — jej synek — wybrał się na przejażdżkę po jeziorze Saranaz... a i to Harvey sobie dobrze pamiętał, że miał zwyczaj wyśmiewać się z jej niepokojów. Naraz — ni stąd ni zowąd — lina prześliznęła mu się w dłoni, obcierając skórę nawet pomimo „mitenek“, czyli wełnianych obwijek, mających na celu ochranianie rąk od uszkodzeń.
— To-ci wielki kloc! Ustąp mu miejsca, bo widzisz, jaki z niego siłacz! — krzyczał Dan. — Ja ci pomogę!
— Nie, nie pomagaj — fuknął Harvey, całą siłą uczepiwszy się liny. — To pierwsza moja ryba. Czy ... czy to wieloryb?
— Może płastuga!
Dan wlepił oczy w wodę i podniósł wielką „klipę“, gotów na wszystko, cokolwiekby się zdarzyło. Coś białego i owalnego zamigotało i zatrzepotało się skroś zieleni wód.
— Założę się o cały „part“ i płacę, że ta bestja waży zgórą sto funtów. Czy cięgiem jeszcze upierasz się, żeby ją wyciągnąć w pojedynkę?
Harveyowi ścierpły przeguby rąk, oparte o „klamburtę“ — już nawet krwawić poczęły; twarz jego to czerwieniała, to siniała naprzemian z podniecenia i wyczerpania; ociekał potem i był napoły oślepły od wpatrywania się w mergot odblasków słonecznych, rozbiegających się pozłotnym światłokręgiem wokół szybko poruszającej się linki. Chłopcy ulegli zmęczeniu o wiele wcześniej niż płastuga, która przez jakie dwadzieścia minut miała przewagę nad nimi i łódką. Wkońcu jednak udało się ugodzić ościeniem i wyłowić tę wielką, płaską rybę.
— Jak na takiego, jak ty, fryca, poszczęściło ci się nieźle — przyznał Dan, obcierając czoło. — Waży przeszło sto funtów.
Harvey z niewymowną dumą spoglądał na ogromną, szaro nakrapianą bestję. W czasie swego pobytu na lądzie nieraz widywał płastugi na marmurowych ladach sklepowych, jednakże nigdy nie przyszło mu na myśl zapytać, jak się one dostały w głąb lądu. Teraz już wiedział... i każde ścięgno w jego ciele było obolałe od zmęczenia.
— Gdyby tato był z nami — mówił Dan, ciągnąc linę do góry, — odczytałby znaki tak dokładnie, jak z drukowanej książki. Ryby coraz maleją i maleją, a tu tymczasem ty złapałeś taką setną płastugę... bodaj że największą, jaką uda nam się złowić w czasie tej wyprawy! Wczorajszy połów (czyś to zauważył?) dał same duże ryby, ale ani jednej płastugi. Tata umie pysznie odczytywać znaki. Powiada, że na Rewach wszystko ma w sobie jakieś znaki, które można odczytywać trafnie lub mylnie. Tata jest głębszy niż paszcza wielorybia.
Gdy domawiał tych słów, na pokładzie We’re Here rozległ się strzał pistoletowy, a po linie fokmasztu wzbiegł wgórę koszyk od ziemniaków.
— Co to mówiłem przed chwilą? To jest hasło, zwołujące całą załogę. Tata coś tam już obmyślił, inaczej nigdyby o tej porze nie przerywał rybołówstwa. Zwijaj linę, Harveyu, jedziewa zpowrotem!
Ustawili się pod wiatr ku okrętowi, gotowi powierzyć łódkę gładzie spokojnego morza, gdy naraz żałosne nawoływania, rozlegające się o pół mili od nich, skierowały ich w stronę Penna, który uganiał bezustanku dokoła jakiegoś stałego punktu, zupełnie podobnego do olbrzymiej pluskwy wodnej. Mały człeczyna to cofał się, to powracał znów z niezwykłą zawziętością na dawne miejsce, ale pod koniec każdego z tych manewrów czółno zakręcało wkółko i chybotało się bezradnie na linie.
— Musimy mu pomóc, inaczej on utknie tam nadobre — rzekł Dan.
— A cóż to się stało? — zapytał Harvey. Był to jakiś świat nowy, dotąd mu nieznany, w którym on już nie dyktował praw ludziom starszym od siebie, ale musiał z pokorą pytać o wszystko. A morze było przerażająco ogromne i obojętne.
— Kotwica się zaplątała. Penn cięgiem gubi kotwice. Już ich dwie stracił w czasie obecnej wyprawy... i do tego na piaszczystem dnie... a tata mu zapowiedział, że jeżeli straci jeszcze jedną... ma się rozumieć, podczas połowu... to mu da knagę. Byłoby to ciosem śmiertelnym dla Penna.
— Co to „knaga“? — zapytał Harvey, napół domyślając się, że jest to zapewne jakiś rodzaj tortur marynarskich, o jakich czytał w dawnych powieściach.
— Wielgi kamień, co ma zastąpić kotwicę. Taką knagę, dyndającą na przodzie łodzi, to-ci widać już zdala, a cała rybacka gromada zaraz wie, co to znaczy. Ej, ośmieszyłoby go to okropnie! A tego Penn nie potrafiłby znieść... To zupełnie, jak gdyby kto psu przywiązał warząchew do ogona... Taki już on zawsze wrażliwy! Hola, Penn! Znowuś ugrzązł? Nie próbuj już więcej swych zdolności. Podjedźno nieco dalej i trzymaj linę prostopadle.
— Nie mogę jej ruszyć — odpowiedział zasapany nieborak. — Nie mogę jej ruszyć, choć doprawdy robię wszystko, co w mej mocy.
— Cóż to za wronie gniazdo na przodku? — zapytał Dan, wskazując na gmatwaninę zapasowych wioseł i wszelakich lin, powikłanych bezładnie niewprawną ręką.
— O! tak! — odpowiedział Penn z dumą. — To hiszpańska winda. Pan Salters pokazał mi, jak to się robi; ale i tak nie mogę jej ruszyć.
Dan pochylił się nad klamburtą, ażeby skryć uśmiech, szarpnął kilkakrotnie za linę i — o dziwo! — kotwica puściła odrazu.
— Ciąg wgórę, Penn! — zawołał, śmiejąc się, — bo inaczej znów się zahaczy.
Pożegnali się z nim — on jeszcze dziękował im z rozrzewnieniem i wielkiemi, smętno-niebieskiemi oczyma wpatrywał się w pazury małej kotewki, obwieszone zielskiem morskiem, zwanem kidzeną.
— Wiesz co, Harveyu, — mówił Dan, gdy już odpłynęli na odległość głosu, — czasem przychodzi mi na myśl, że Penn nie wszystkie klepki ma w porządku. Nie jest-ci on wcale niebezpieczny, ale w głowie mu ta czegosik braknie. Czy tego nie widzisz sam?
— Czy to naprawdę twoje spostrzeżenie, czy jest to tylko jeden z sądów twego ojca? — zapytał Harvey, pochylając się nad wiosłami. Czuł, że potrafi już niemi władać z większą łatwością.
— Tym razem tato się nie pomylił. Penn jest z pewnością pomylony. Nie, żeby tak akuratnie powiedzieć, to on jeszcze nie jest zupełnie waryjat, ale ino nieszkodliwy głuptak. Wzięło to się stąd... wiosłuj teraz akuratnie, Harveyu... a opowiem ci to, bo trzeba, żebyś wiedział wszyćko należycie. Przódziej był on morawskim kaznodzieją[4]. Na imię mu było Jakób Boller (tak mi opowiadał tato)... a mieszkał z żoną i czworgiem bachorów kędyś w Pennsylwanji. Otóż pewnego razu Penn wziął całą swoją fameliją na jakiś tam jeich wiec morawiański pewnikiem wiec wojenny i zatrzymali się na jedną nockę w Johnstown. Słyszałeś kiedy o mieście Johnstown?
Harvey zamyślił się.
— Tak jest, słyszałem. Ale nie przypominam sobie, w jakich okolicznościach. Nazwa ta utkwiła mi w pamięci tak samo jak Ashtabula.
— Jedno i drugie związane było z doniosłemi zdarzeniami... w tem przyczyna, Harveyu. Otóż w ową właśnie nockę, kiej Penn ze swą fameliją przebywał w hotelu, miasto Johnstown uległo zniszczeniu. Przerwała się grobla... ruszyła powódź... domy zostały uniesione prądem... gruchotały się jedne o drugie i potoczyły. Widziałem to na obrazach... dalibóg, że to było straszne! Penn, zanim wymiarkował, co się dzieje, zobaczył potopioną całą swoją fameliję. Odtąd już rozum mu się całkiem popsował. Pamiętał, że cosik tam się wydarzyło w Johnstown, ale przez całe swoje biedne życie nie mógł se przypomnieć, co to było... ino pływał tak sobie wkółeczko, uśmiechając się a dziwując. Nie wiedział, ani kim jest, ani kim był... Wtenczas to spotkał stryja Saltersa, który właśnie zawitał do jakiegoś miasta w Alleghany. Połowa fameliji mojej matki żyje to tam to sam po całej Pennsylwanji, a stryj Salters zimą jeździ wszędy w odwiedziny. Otóż stryj Salters, dowiedziawszy się, jakie nieszczęście nawiedziło Penna, zajął się nim prawie jak rodzonym synem... wziął go na wschód i dał mu zatrudnienie na swym folwarku.
— A jakże, wczoraj wieczorem, kiedy obaj zderzyli się łódkami, słyszałem, jak Penn dostał przezwisko hreczkosieja. Czy stryj Salters jest farmerem?
— Farmerem! — wrzasnął Dan. — Wszystkiej wody od nas aż do Hatt’rus nie starczyłoby na to, żeby zmyć z jego butów glinę, która na nich obległa podczas orki. On jest wiekuistym farmerem. Ba, Harveyu, widziałem-ci ja, jak ten człowiek, na długo przed zachodem słońca, podstawiał wiaderko i kręcił czop u beczki z wodą, jak zupełnie, by to było wymię krowie. Do tego stopnia przesiąkł trybem życia farmerskiego. Otóż on i Penn udali się na folwark... było to niedaleko od Exeter. Stryj Salters sprzedał go... niby ten folwark... jakiejś lafiryndzie z Bostonu która chciała tu sobie pobudować letniak... hej, dostał za to ładny kawał grosza! No i obaj, te dwa głuptaki, żyli sobie jako tako, aż pewnego dnia one Morawiany... ten kościół, do którego należał Penn... zwąchały, gdzie on przebywa, i napisały list do stryja Saltersa. Nigdym ja nie słychał, co ta oni prawie tam pedali... ale stryj Salters się rozeźlił nadobre. Jest on, naogół rzecz biorąc, zwolennikiem wyznania episkopalnego, jednakże czasem bierze rzecz naraz z obu końców, jak gdyby był baptystą... otóż oświadczył, że ani myśli wyrzekać się Penna dla jakichś tam plugawych morawiańskich jego krewniaków w Pennsylwanji czy kajsi indziej. Potem przyszedł do taty, prowadząc z sobą Penna (było to przed pozazeszłą wyprawą), i powiada, że on i Penn muszą wybrać się, o tak dla zdrowia, na jedną choćby wyprawę rybacką. Widać, wykarkulował sobie, że Morawianie nie będą ścigali Jakóba Bollera po rewach. Tato się zgodził bo stryj Salters już przódziej przez trzydzieści lat zajmował się rybołowstwem, gdy jeszcze nie wynajdował patentowanych nawozów, i zajmował kwaterę na We’re Here. Wyprawa dobrze zrobiła Pennowi, więc tato zaczął go zabierać stale ze sobą. Ale kiedyś, jak powiada tato, Penn sobie przypomni żonę, dzieci i miasto Johnstown, a wtedy, jak mówi tato, może to skończyć się śmiercią. Nie gadaj nigdy Pennowi o Johnstown, ani o niczem podobnem, bo stryj Salters wyrzuci cię w morze.
— Biedny Penn! — mruknął Harvey. — Widząc ich tak razem we dwójkę, nigdybym nie pomyślał, że stryj Salters jest takim jego serdecznym opiekunem.
— Mimo wszystko lubię Penna... i wszyscy go lubimy — mówił Dan. — Powinniśmy byli poholować go za sobą... ale chciałem ci najpierw wszystko opowiedzieć.
Znajdowali się już niedaleko od szonera; reszta łodzi sunęła za nimi w niewielkiej odległości.
— Nie trzeba wciągać łodzi, aż po obiedzie — odezwał się Troop z pokładu. — Weźmiemy się natychmiast do oprawiania ryb. Ustawcie stoły, chłopcy!
— Tata głębszy i posępniejszy niż paszcza wielorybia! — mówił Dan, mrugnąwszy okiem, gdy czyniono przygotowania do oporządzania ryb. — Przypatrz się tym statkom, które pojawiły się tu od rana. One wszystkie czekają na tatula. Czy widzisz je, Harveyu?
— Dla mnie one wszystkie są jednakowe.
Istotnie, pierwszemu lepszemu szczurowi lądowemu mogło się wydawać, że wszystkie szonery, chybocące się wokoło, wyszły z pod jednego hebla.
— Ej! Nie są one znów takie jednakowe! Tamto żółte, brudne pudło o takim wesołym bukszprycie, to Hope of Prague[5]. Jego szyprem jest Nick Brand, najordynarniejszy człowiek na naszych Rewach. Powiemy mu to, gdy dotrzemy do Głównej Ławicy. Dalej za nim widać Day’s Eye[6]. Jego właścicielami są dwaj Jerauldowie. Ten statek pochodzi z Harovick; jucha zwinna i miewa szczęście... ale tata, to nawet, gdyby go położono na cmentarzu, potrafiłby znaleźć rybę. Te trzy następne, nieco zboku, to są: Margie Smith, Rose i Edith S. Walen; wszystkie przybyły tu prosto z chałupy. Chyba jutro zobaczymy Abbie M. Deering, co, tatku? Wszystkie tu przypływają ze snadzizny Queereau.
— Niewiele okrętów zobaczysz jutro, Danny! — (Ilekroć Troop nazywał swego syna „Danny“, była to oznaka, że stary czegoś mocno kontent).
— Chłopcy, zaczyna się nam tu robić krzynę ciasno, — ciągnął dalej, zwracając się do załogi, gramolącej się po jednemu na pokład. — Pozwólmy im, niech se zastawiają wielgą przynętę i biorą małą zdobycz!
Rzucił okiem na zdobycz w zagrodzie i dziwna to było popatrzeć, jak chudy i szczupły był ułowek tego dnia. Oprócz płastugi, ułowionej przez Harveya, na całym pokładzie nie było ryby ważącej ponad piętnaście funtów.
— Czekam na zmianę pogody — rzucił mimochodem.
— Będziesz musiał chyba sam ją sprawić, Disko, boć ja tam nie mogę dostrzec ni znaku! — odparł Długi Dżek, wodząc okiem po jasnym widnokręgu.
A jednak w jakie pół godziny później, gdy zajęci byli patroszeniem, naraz „pomiędzy jedną rybą a drugą — jak to powiadają — spadła na nich gęsta „doka“. Waliła kłębami, nieustannie, wijąc się i dymiąc nad bezbarwną tonią. Ludzie, nie mówiąc ni słowa, zaniechali oprawiania ryb. Długi Dżek i wuj Salters poprawili oś kołowrotu w łożysku i jęli podnosić kotwicę. Kołowrót obracał się zgrzytliwie, nawijając zwolna na bęben mokrą konopną linę. Wkońcu Manuel i Tom Platt przyłożyli ręki do dzieła — i kotwica jazgocąc wydostała się ponad wodę. Jeden z żagli wzdął się, jednocześnie Troop ruchem steru osadził okręt w miejscu.
— Rozpiąć kliwer i fok! — rozkazał.
— Walić niemi w mgłę! — wrzasnął Długi Dżek, umocowując skrzydło kliwru, gdy tymczasem inni podnosili szczękające i chrzęstliwe pieścienie fokżagla. Zatrzeszczał bum przedni; We’re Here rozejrzał się w wietrze i dał nurka w kłębowisko matowo-srebrzystej śreżogi.
— „Stryj“ sunie poza „mamką“ — zauważył Troop.
Wszystko to było dla Harveya niewymownie dziwne, ale największem dziwem przejmowało go to, że nie słyszał wcale rozkazów, conajwyżej niekiedy coś tam mruknął Troop, kończąc zawsze:
— Dobrze, synku!
— Alboś to nigdy wpierw nie widywał, jak podnoszą kotwicę? — przemówił Tom Platt do Harveya gapiącego się na wilgotny paruch fokżagla.
— Nie. Gdzież to jedziemy?
— Łowić ryby, szukać nowego stanowiska... co sam będziesz rozumiał, nim pobędziesz tydzień na okręcie. Dla ciebie wszystko to nowość... ale człek nigdy nie wie, co mu ta kiedy przypadnie. Na ten przykład weźmy mnie... Tomka Platta... nigdybym-ci nie pomyślał... że...
— Lepsze-ć to, niż czternaście dolarów miesięcznie i kulka w brzuch — ozwał się Troop, stojący przy kole sterowem. — Niechno dostojna osoba tem się pocieszy!
— Lepsze-ć dolary i centy — odparł były marynarz, coś tam manipulując koło dużego kliwru, do którego przywiązany był drewniany drążek. — Ale o tem nie myśleliśmy wcale, jakeśmy obracali kołowrót na Miss Jim Buck[7], wbok od motławy Beaufort... kiedy to z Fort Macon prano pociskami armatniemi w naszą rufę, a nadobitkę szarpała nami wściekła wichura. Gdzieżeś ty bywał wtedy, Disko?
— Tutaj, albo gdziesik w tych stronach — odpowiedział Disko, — zapracowywałem sobie chleb powszedni na morskich głębiach i wymykałem się okrętom y korsarskim. Szkoda, żem nie mógł ci dogodzić gorącą kulką, Tomku Platt... trudno!... Ale coś mi się widzi, że dostaniemy się pod wiatr, zanim ujrzymy Eastern Point.
Teraz już na przedzie okrętu rozbrzmiewały niecichnące pogwarki, poszmery, chlupoty, co pewien czas urozmaicane twardem dudnieniem oraz przygarściami rozbryzgów, wdzierającemi się na kasztel przedni. Liny i żagle ociekały zawiesistemi kroplami, a ludzie snuli się jak senni wzdłuż lejowej strony kwatery mieszkalnej — jedynie wuj Salters siedział nieporuszenie na głównym wyłazie, kurując obolałe dłonie.
— Dyć możnaby rozpiąć sztakżagiel — ozwał się Disko, strzelając jednem okiem w stronę brata.
— Bogać tam on komu potrzebny! Na co psuć paruchy? — odparł farmer-okrętnik.
Koło sterowe drgało prawie niepojętemi ruchy w ręku Diska. W parę sekund później syczący czubek gwałtownej przelewy chlusnął zukosa po pokładzie, trzepnął stryja Saltersa między łopatki i zmoczył go od stóp do głów. Salters zerwał się z miejsca, ociekając wodą, i ruszył na przód okrętu, po to tylko, by zetknąć się z drugą przelewą.
— Patrzno, jak tata gania go po całym pokładzie! — rzekł Dan. — Stryj Salters myśli sobie, że inni będą za niego chodzili koło żagli. Tata już na dwóch zeszłych wyprawach dawał mu takiego szpryca. No! ale go dostało tam gdzie potrza!
Stryj Salters schronił się pod fokmasztem, ale nowa przelewa podcięła mu kolana. Twarz Diska była chłodna i matowa, jak żelazna obręcz koła sterowego.
— Podobno okrętowi lepiejby było pod sztakżaglem, Saltersie — ozwał się Disko, jak gdyby nie był zauważył niczego.
— Zaprzestańże więc tej starej zabawy — ryknęła jego ofiara poprzez chmurę wodnych rozbryzgów; — ale jeżeli coś się przytrafi, nie składajże tego na mnie. Penn, idź mi natychmiast na dół i napij się kawy. Powinieneś mieć na tyle rozsądku, żeby się nie dyrdać po pokładzie w taką pogodę.
— Teraz będą żłopać kawę i grać w warcaby, pokiel „krowy nie wrócą do domu“ — wyjaśnił Dan, gdy stryj Salters pchnął Penna do czeladni. — Mnie się tak widzi, jak gdybyśmy tu wszyscy byli zaczarowani. Nie ma na całym świecie większych leniuchów i legoniów, jak Rewiaki, gdy nie łowią ryb.
— Cieszę się, żeś to pedział, — krzyknął Długi Dżek, który dotąd wałęsał się wkółko, szukając zajęcia. — Do imentu se zabaczyłem, że mamy tu pasażera... tego, co tam ma taki piękny kapelusik na głowie. Ej, niema próżnowania dla tych, co jeszcze się nie nauczyli majdrować koło lin. Przyprowadź-no go, Tomku Platt, a będziemy go uczyć.
— Nie był-ci to mój figiel tym razem — roześmiał się Dan. — Powinieneś był sam wziąć się do tego. Mnie to tatulo nauczał harapem.
Przez całą godzinę Długi Dżek oprowadzał swego jeńca po całym okręcie, nauczając go, jak się wyraził „spraw morskich, które znać powinien każdy człek czy ślepy, czy pijany, czy śpiący.“ Na siedemdziesięciotonowym szonerze, co dźwiga na sobie ledwo krótki fokmaszt, niewiele bywa oporządu, jednakże Długi Dżek miał dar wyrazistego przedstawiania rzeczy. Gdy chciał zwrócić uwagę Harveya na gary, wpijał knykcie palców w kark chłopaka, zmuszając go do wytrzeszczania oczu przez całe pół minuty. Różnicę pomiędzy przodem i tyłem okrętu unaoczniał przeważnie pocieraniem Harveyowego nosa o kilkustopową rejkę, a kierunek każdej liny utwierdzał się w pamięci Harveya zapomocą smagania końcem tejże liny.
Nauka ta byłaby o wiele łatwiejsza, gdyby pokład był całkiem wolny; jednakowoż tam właśnie można było pono pomieścić wszystko i wszystkich, prócz człowieka. Na przodzie znajdowała się winda ze swym taklem, łańcuchem i konopnemi linami, o które niezbyt przyjemnie było się potykać; dalej komin pieca na galardzie i beczki ustawione koło luki przedniej, a służące do składania rybich wnętrzności. Wtyle za niemi podbieg fokmasztu i potrzask głównego wyłazu zajmowały całą przestrzeń, wolną od pomp, zwojów lin, taklów oraz składowni czyli zsypów, gdzie składano i płatano ryby. Dalej były stanowiska czółen, przywiązanych do putków na kwaterze; za niemi znowu wznosiła się wyżka, obwieszona wszelakiemi różnościami; a wreszcie sześćdziesięciostopowy bum grotmasztu, osadzony w widełkach i tłukący całą swą długością wszystko, co mu się nawinęło, jako że nie pozostawał w spokoju ani na chwilę.
Tom Platt, ma się rozumieć, również nie pozostawał bezczynny, ale szedł razem z nimi, wtrącając przydługie, a zgoła zbyteczne opisy żagli i olinowania na starym okręcie Ohio.
— E, nie zważaj na to, co on tam bresze; słuchaj, co ja ci pedam, kochasiu! Tomku, nasza kańciara to nie Ohio, więc niepotrzebnie chłopakowi zawracasz tem głowę! — zrzędził Dżek.
— On się zmarnuje na całe życie, rozpoczynając od takiego tarabanienia się po okręcie — tłumaczył Tom Platt. — Daj mu sposobność poznania paru zasadniczych prawideł. Żeglarstwo to sztuka prawdziwa, Harveyu... ej, pokazałbym ci wszystko jak należy, gdybym cię miał przy sobie na...
— Wiem-ci ja, jakby to było. Zamęczyłbyś go na śmierć swem gadulstwem. Cichaj, Tomku Platt! A teraz po wszystkiem, com ci ta gadał, Harve, powiedzno mi, jakbyś to ty zwijał fokżagiel? Daję ci czas do namysłu.
— Trzeba to wciągnąć do środka — odrzekł Harvey, wskazując na lej.
— Cobyś to ściągał? Północny Atlantyk?
— Nie! Ten drąg. Potem pochwycić linę, którą pan mi pokazał tam w tyle...
— Ależ tak nie można — przerwał Tom Platt.
— Cichoj! On dopier się uczy i jeszcze nie zna akuratnie wszystkich przezwisk. No, dalej, Harve!
— Aha, to się nazywa sztrop. Więc mam przyczepić takiel do sztropu, a potem spuścić...
— Zniżyć żagiel, chłopcze! Zniżyć! — krzyknął Tom Platt, opanowany w imię swego fachu prawdziwą zajadłością.
— Zniżyć tryski i halzy — ciągnął dalej Harvey, któremu te nazwy silnie utkwiły w pamięci.
— Weź-no się do nich — rzekł Długi Dżek.
Harvey spełnił rozkaz.
— Zniżać, aż ta pętka... tam wtyle... nie, to kluczka... aż ta kluczka dojdzie do bumu... Wtedy mam podwiązać ją w sposób... podany mi przez pana... a potem znów podciągać gorcyle i halzy.
— Ominąłeś ucho linki... ale mamy dość czasu i jeszcze czegoś się nauczysz z naszą pomocą. Kużda lina na okręcie ma swoją racyją, inaczej dawno bylibyśmy ją cisnęli w morze. Cóż, pójdziesz za mną? Dyć nabijam ci w kabzę dolary i centy, tumanie jeden... a gdy już swoje odrobisz, będziesz mógł se jeździć od Bostonu do Kuby i wszędy rozpowiadać, że Długi Dżek cię Uczył! Zasię teraz pocznę cię ganiać w kółko i wypominać różne liny, a ty masz chytać tę, którą wywołam.
Zaczął wywoływać kolejno nazwy różnych lin — a Harvey, już potrosze zmęczony, wlókł się zwolna kolejno to do tej, to do owej. Koniec powroza częstogęsto łaskotał go po żebrach, niemal zapierając mu dech w piersi.
— Gdy będziesz już panem własnego batu — mówił Tom Platt, spoglądając surowo — bedziesz mógł chodzić, jak ci się podoba... ale teraz masz wszystkie rozkazy wykonywać biegiem. No, jeszcze raz... dla pewności!...
Całe to ćwiczenie ogarniało płomieniem duszę Harveya, a ostatni cios dolał oliwy do ognia. Wszak był on młodzieńcem zgoła do rzeczy, synem człowieka nadzwyczaj mądrego i nader wrażliwej kobiety, i miał usposobienie bystre a rezolutne, które wskutek ciągłego psucia przez otoczenie przemieniło się niemal w uporczywą zawziętość. Spojrzał na resztę ludzi i zobaczył, że nawet Dan się nie uśmiecha. Widocznie wszystko to, acz tak dotkliwe, wchodziło w zakres zajęć codziennych. Wobec tego — z westchnieniem i cierpkim uśmiechem — przełknąć musiał tę pigułkę. Ta sama bystrość, która dawała mu taką przewagę nad matką, przekonywała go aż nadto, że na całym statku nikt, oprócz jednego chyba Penna, nie zniósłby najmniejszego głupstwa. Można wiele się nauczyć z samego tylko tonu mowy. Długi Dżek wywołał jeszcze przeszło półtuzina nazw najrozmaitszych lin, a Harvey skakał po pokładzie, jak węgorz podczas przypływu, wciąż spoglądając z pod oka na Tomka Platta.
— Bardzo dobrze! Bardzo dobrze! — uznał Manuel. — Po wieczerzy pokażę ci mały szoner, zrobiony przezemnie... ze wszystkiemi linami. Taka nauka pójdzie nam gładko.
— Nieźle, nieźle... jak na pasażera — rzekł Dan. — Tato przyznał, że może tęgo zetniesz się z morzem, zanim pozwolisz się utopić. Jak na ojca, to duża pochwała. Nauczę cię więcej na najbliższej naszej warudze.
— Łoju! — ozwał się Disko chrapliwie, wytrzeszczając oczy skroś mgły, wijącej się kłębami nad zagłówkiem statku. Na dziesięć stóp poza sterczącym bukszpirem nie było widać nic zgoła. Po bokach okrętu przewalały się niezliczone szeregi uroczystych, bladych fal, poszeptujących z sobą i mlaszczących.
— A teraz nauczę cię czegoś, na czem Długi Dżek się nie rozumie — huknął Tom Platt, wydobywając ze skrzyni na rufie nadszarganą już ołowiankę głębinową, przewierconą na jednym z końców; dziurę tę wysmarował łojem baranim, którego pełna stała czarka, i ruszył naprzód.
— Nauczę cię, jak się w lot puszcza błękitnego gołąbka. Szu — u — u!
Disko wykonał sterem jakiś zwrot, który zatrzymał okręt w miejscu, a jednocześnie Manuel z pomocą Harveya (z czego chłopak wielce był dumny) opuścił kliwer, który upadł, jak flejtuch, na rejkę. Ołowianka, obracana wkółko, ruchem wirującym, przez Tomka Platta, buczała i grała jak organy.
— Wal naprzód, człecze — ozwał się Długi Dżek niecierpliwie. — Nie ciągniemy przecie we mgle na dwadzieścia pięć stóp od Wyspy Ognistej. Przecie to znowu nie tak wielka sztuka.
— Nie bądź-że zazdrosny, Galwayu!
Wypuszczona ołowianka chlupnęła kędyś daleko w morzu; szoner dążąc jej śladem, ruszył zwolna i pochwiejnie naprzód.
— Sondowanie to jednak wielka sztuka — mówił Dan — gdy głębinowa ołowianka ma być przez cały tydzień jedynem okiem żeglarza. No, na ile obliczasz głębię, tato?
Twarz Diska rozpogodziła się. Całą swą zdolność i całą ambicję opierał na długości kursu, który go cichcem oddalił od reszty flotyli — a stary rybak zażywał rozgłosu jako mistrz nielada, znający na wylot, choćby z zamkniętemi oczyma, wszystkie Rewy.
— Będzie z jakie sześćdziesiąt... o ile potrafię jakotako sądzić — odpowiedział, rzuciwszy okiem na maciopeńki kompas w oknie jaty sterniczej.
— Sześćdziesiąt — zawołał przeciągle Tom Platt, wciągając wielkie zwoje namokłej liny.
Szoner szarpnął się i ruszył w dalszą drogę.
— Rzucaj! — przemówił Disko po upływie kwadransa.
— Na ile oceniasz głębokość? — szepnął Dan i spojrzał dumnie na Harveya. Atoli Harveya nazbyt wielką dumą przejmowały własne czynności, by słowa te mogły uczynić na nim wrażenie.
— Pięćdziesiąt! — ozwał się ojciec. — Wydaje mi się, że jesteśmy akurat poza wrębem Zielonej Rewy, na starej głębi 50 — 60.
— Pięćdziesiąt! — huknął Tom Platt, ledwo widzialny we mgle. — Dostaliśmy się w pyszne miejsce... jest tu ich tyle, co tych muszel koło Fort Macon.
— Nakładaj przynętę, Harve — rzekł Dan, skoczywszy po linę na szpuli.
Szoner napozór wałęsał się bezplanowo na oślep wśród doki. Fokżagiel łomotał zawzięcie. Starszyzna wyczekująco przyglądała się chłopcom, którzy przystąpili do połowu.
— Heja! — linki Dana zachrobotały na pokarbowanej i połupanej klamburcie. — Skądże, u pierona, tata tak dobrze wiedział? Chodźno tu, Harve, z pomocą. To jakaś wielka sztuka. I to jeszcze nadziana na hak!
Jęli ciągnąć razem i wywlekli krągło-okiego, dwudziestofuntowego dorsza, któremu przynęta uwięzła aż w brzuchu.
— Ależ on cały jest pokryty małemi krabami — krzyknął Harvey, przewracając go nawznak.
— Dalibóg, one tu już zawszawione! — ozwał się Długi Dżek. — Disko, ty widocznie masz pod kilem drugą parę oczu.
Z pluskiem spadła kotwica i wszyscy pozapuszczali wędy w morze, zająwszy wyznaczone sobie miejsca przy parapecie.
— Czy to dobre do jedzenia? — sapnął Harvey, wyciągnąwszy również dorsza, oczepionego krabami.
— A pewnie! Gdy są „zawszawione“, to znak, że szły tysięczną gromadą, a gdy biorą przynętę, jak teraz, to muszą być głodne. Przynęta może być byle jaka... będą-ci one kąsały i sam hak.
— Patrzcie-no, jaka wielka! — zawołał Harvey, wyciągnąwszy trzepocącą się rybę o szeroko rozdziawionej paszczy, prawie całkowicie „nadzianą na hak“, jak był wyraził się Dan. — Czemu nie możemy zawsze łowić ryb wprost z okrętu, zamiast wyjeżdżać na połów łodziami?
— Możemy zawsze je łowić z okrętu, póki nie rozpocznie się patroszenie... potem to już wyrzucanie łbów i wnętrzności płoszy nam ryby. W każdym razie połów z okrętu bywa uważany za niezbyt korzystny, chyba że się ktoś na nim zna tak jak tata. Zdaje się, że dzisia nocą opuścimy nasze łowisko. Ale prawda, że od takiego łowienia więcej plecy bolą, niż tam na łódce?
Prawdę powiedziawszy, to od tej roboty nietylko bolało, ale i łamało w plecach. Gdy połów odbywa się z łodzi, woda aż do ostatniej niemal chwili ujmuje ciężaru rybie, a zdobycz znajduje się niejako tuż, pod ręką; rzeczą natomiast niesłychanie żmudną jest wyciąganie zdobyczy po opławie szonera, wysokiej na stóp parę, a przeginanie się przez parapet wywołuje dotkliwe kurcze żołądka. Jednakowoż, póki trwały te łowy, prowadzono je z całą zaciekłością i zapędem, a gdy nakoniec ryby przestały brać, już spora ich kupa leżała na pokładzie.
— Gdzie Penn i stryj Salters? — zapytał Harvey, otrzepując szlam ze swych buksów i zwijając linkę, przyczem dokładnie naśladował innych.
— Przynieś nam kawy i zobacz!
W żółtym oblasku lampy, stojącej na hołubce kotwicznej, za stołem czeladnym siedzieli obaj poszukiwani mężczyźni, zgoła niepomni pogody ni rybołówstwa; pomiędzy nimi stała szachownica a stryj Salters warczał za każdym ruchem Penna.
— I cóż nowego? — rzekł pierwszy z nich, gdy Harvey, trzymając się jedną ręką za skórzane strzemiączko u szczytu drabinki, jął nawoływać kucharza.
— Wielkie ryby i „wszawe“... „mnóstwo, mnóstwo!“ — odparł Harvey, przytaczając słowo Długiego Dżeka. — Jakże idzie gra?
Małemu Pennowi twarz się wyciągnęła.
— Penn tu nic nie winien — fuknął stryj Salters. Przecie on jest głuchawy.
— I cóż tam? warcaby? — zagadnął Dan, gdy Harvey chwiejnym krokiem podszedł na tył okrętu, niosąc dymiącą kawę w cynowym imbryku. — To nas uwalnia od obowiązku sprzątania dzisia w nocy. Tata jest człowiekiem sprawiedliwym. Tamci dwaj zajmą się sprzątaniem... za karę...
— A gdy tamci będą zajęci sprzątaniem, wtedy dwaj młodzi ludzie, dobrze mi obaj znani, nałożą jeszcze na wędę całą putnię przynęty, — ozwał się Disko, pokręcając kołem sterowem.
— Um! Wolałbym-ci ja sprzątać, tatulu!
— Juści, że tak! Ale nie będzieta tego robić! Brać się do oprawiania ryb!
— Czemuż to, u pierona, te przeklęte chłopaki nie powiedziały nam, że będziecie płatali rybę? — ozwał się stryj Salters, pomykając na swoje miejsce przy stole. — Ten nóż jest tępy, jak guma, Danie.
— Kiej was turkotanie kabla nie obudziło, to lepiejbyście sobie najęli chłopaka do usług osobistych — rzekł Dan, krzątając się w półmroku ponad putniami, pełnemi węd, a przytłoczonemi do nawietrznej strony jaty sterniczej. Wędy takie zwano,,trolami“.
— Harveyu, nie zechciałbyś zejść na dół i przynieść przynętę?
— Dawać przynętę, jaka jest pod ręką — rzekł Disko. — Myślę, że gdy tak dalej pójdzie, to się lepiej wam opłaci łowienie „kosmate".
Miało to znaczyć, że chłopcy mają zakładać na przynętę odpadki ryb, pozostałe z patroszenia — co było lepsze od grzebania gołemi rękami w małych baryłkach z przynętą na spodzie okrętu. Niecki były pełne pięknie zwiniętej liny, zaopatrzonej co parę stóp w wielki haczyk; sprawdzanie każdego haczyka zosobna i nabijanie nań przynęty było sztuką nielada, — zwłaszcza że lina cała winna mieć takie obciążenie, by wyrzucona z łodzi biegła bez żadnych przeszkód. Dan mógł tę pracę wykonywać choćby po ciemku, nie patrząc na nią wcale; natomiast Harvey zaczepiał sobie palce o zadziory i utyskiwał nad swym losem — na co jednakże nie było rady, bo haczyki przesuwały się Danowi przez palce, jak robótka w rękach starej służebnej.
— Pomagałem w nabijaniu węd jeszcze na lądzie, gdym jeszcze nie umiał dobrze chodzić. Bądź co bądź, jest to marudna robota!... Tata! — krzyknął w stronę włazu, gdzie Disko i Tom Platt zajęci byli soleniem ryb. — Ileż to rekinów, wedle twej rachuby, będzie nam potrzeba?
— Ze trzy! Spieszcie się!
— W każdej kadzi jest trzysta sążni tego interesu — wyjaśnił Dan; — starczy nam roboty na całą noc. U-uch! Alem się capnął! — To rzekłszy, wetknął palec do ust. — Mówię ci, Harveyu, że za żadne pieniądze w całem Gloucester nie nająłbym się do prawdziwego trolowania na żadnym okręcie... Może to się nazywa postępem, ale w każdym razie jest to najprzykrzejsze, najpaskudniejsze zatrudnienie na świecie.
— Nie wiem, jakie tam ono jest, ale jest to chyba prawdziwe trolowanie — rzekł Harvey posępnie. — Palce mam pokłute jak rzeszoto.
— Phii! to jeden z tych przeklętych wymysłów ojca. Ale on nigdy nie używa troli, jeżeli nie ma po temu ważnego powodu. Tatulo zna się na rzeczy... dlatego to tak zakłada przynętę, jak właśnie teraz. Będziemy mieli okręt naładowany pełniuśko, aż się bedzie pochylał... albo też nie uświadczymy ani płetwy!
Penn i stryj Salters stosownie do zarządzenia Diska zajęli się sprzątaniem, ale chłopcy mało na tem zyskali. Ledwo niecki zostały zaopatrzone, już Tom Platt i Długi Dżek, którzy z latarnią w ręku oglądali wnętrze czółna, porwali je wszystkie, załadowali wraz z kilkoma kolorowemi, a niezbyt wielkiemi bujami i spuścili łódź na morze, które Harveyowi wydawało się nadzwyczaj burzliwe.
— Ależ oni utoną! Przecież łódź jest naładowana, jak wagon ciężarowy! — zawołał.
— Wrócimy! — odrzekł Długi Dżek, — a jeżeli nie będzieta na nas baczyć i jeżeli trola się zawikła, to na was obu się skrupi.
Łódź wspięła się na czub fali i właśnie gdy zdało się niepodobieństwem, by mogła uniknąć roztrzaskania o bok szonera, przemknęła się krawędzią i została pochłonięta przez wilgotną dokę.
— Dawaj tu pozór i coraz podzwaniaj — ozwał się Dan, podając Harveyowi sznur do dzwonu, wiszącego tuż za wijadłem.
Harvey dzwonił ochoczo, czując, że ma w ręku życie dwóch ludzi. Atoli Disko, który siedząc w kapitance coś tam gryzmolił w dzienniku okrętowym, nie wyglądał wcale na mordercę, ba nawet, idąc na wieczerzę, uśmiechnął się oschle do zahukanego Harveya.
Ta pogoda nie jest wcale taka kiepska — oświadczył Dan. — Dalibóg, my obaj też potrafilibyśmy zakładać tę trolę! Oni odjechali tylko na taką odległość, żeby nie zepsuć naszego kabla. Po prawdzie, to im ta nie potera nijakiego dzwonienia.
— Deń! Deń! Deń! — kołatał Harvey przez dobre półgodziny, urozmaicając sobie od czasu do czasu ten pobrzęk silniejszym werblem. W pobliżu rozległ się głuchy stuk. Manuel i Dan pobiegli cwałem ku hakom, utrzymującym takiel łodzi. Długi Dżek i Tom Platt pojawili się jednocześnie na okręcie, dźwigając na plecach — tak się zdawało — bodaj że pół Atlantyku, a łódź podążyła za nimi w powietrzu, lądując z głośnym szczękiem.
— Danny — rzekł Tom Platt ociekający wodą, — jeszcze z ciebie będą ludzie!
— Miło nam będzie w waszem towarzystwie suto powieczerzać — mówił Długi Dżek, wypryskując wodę z butów, przyczem podskakiwał jak słoń i naoliwionym rękawem zawadzał o twarz Harveya. — Raczymy dziś zaszczycić „drugą połowę“ naszą obecnością.
I we czwórkę potoczyli się na wieczerzę; Harvey opchał się rybą faszerowaną i pierożkami, poczem zasnął corychlej, właśnie w chwili gdy Manuel wyciągnął ze skrzyni piękny, na dwie stopy długi, model pierwszego swego batu, zwanego Lucy Holmes, i zamierzał metodą poglądową zaznajomić go z nazwami lin. Chłopak nawet palcem nie kiwnął, gdy Penn wepchnął go na pryczę.
— Musi to być przykro... bardzo przykro — ozwał się Penn, przyglądając się twarzy chłopaka — przykro musi być matce i ojcu, którzy myślą, że on nie żyje... Stracić dziecko... stracić chłopaka!...
— Dałbyś spokój Penn, — rzekł Dan. — Idź na tył okrętu i skończ partję szachów ze stryjem Saltersem. Powiedz tatkowi, że, o ile nie ma nic przeciwko temu, będę odbywał warugę za Harveya... on się zmachał okrutnie!
— Bardzo dobry chłopak — rzekł Manuel, zzuwając buty i znikając w czarnych mrokach dolnej pryczy. — Czekaj-no, będzie z niego tęgi człowiek, Danny. Wcale mi się nie widzi, żeby on miał być takim waryjatem, za jakiego nam go podał twój tato... A co — o — o? Hę?
Dan zaczął się śmiać, ale ten śmiech przeszedł zwolna w chrapanie.
Na dworze pogoda zapowiadała się nieszczególnie. Wzmagał się wiatr. Starszyzna rozciągnęła warugi. W kajucie zegar wybijał wyraźnie godziny; zadarta sztaba okrętu z pluskiem rozbijała toń morską; blaszany komin na galardzie syczał i pryskał, obryzgiwany pianą. — — Chłopcy wciąż spali, jak zabici, natomiast Disko, Długi Dżek, Tom Platt i stryj Salters jeden po drugim wstępowali z tupotem to na rufę, by dopilnować steru, to znów na przód okrętu, by sprawdzić, czy kotwica mocno się trzyma, lub nieco naprężyć kabel, a przed każdym rontem rzucali okiem na przyćmiony blask świetlnej wytyczni.




ROZDZIAŁ  IV.

Gdy Harvey się obudził, zastał „pierwszą połowę“ już przy śniadaniu. Drzwi czeladni były na moc zamknięte, a po całym okręcie rozbrzmiewały dziwne jakieś głosy — w każdym niemal kwadratowym calu inną przybierające nutę. Za maluchną kambuzą, rozświeconą jaskrawym blaskiem ogniska, chwiała się i migotała czarna, przysadzista postać kucharza, a garnki i rondle umieszczone na podziurawionej półce kuchennej, chrzęściły i podskakiwały za każdem pochyleniem się okrętu. Galarda raz wraz wspinała się wzwyż, trzeszcząc, trzęsąc się i hucząc poszumem, poczem ruchem stanowczym, łukowatym osuwała się znów w morze. Słychać było, jak sztaba okrętowa zamaszyście, z wysoka, przecinała kipącą toń, — i nastawała chwila dłuższej przerwy, po której rozdzielone wody zwierały się znów z sobą, spadając na pokład statku niby gradem rozsypanego śrótu. Tuż potem szedł miękki, oślizgły szelest kabla przesuwającego się w kluzie, zgrzyt i skwierczenie windy kotwicznej — potem nagła chwiejba, wstrząs i silne, przykre szarpnięcie — i We’re Here znów zbierał się w sobie, by powtórzyć wszystkie opisane ruchy.
— Na lądzie — posłyszał Harvey głos Długiego Dżeka — jak człek ma jaką robotę, to ją musi wykonać w kużdą pogodę. Tutaj pozbyliśmy się gromady rybackiej i nie mamy nic do roboty... całe szczęście! Dobranoc wam wszystkim!
Przeczołgał się niby wielki wąż, od stołu na pryczę i począł ćmić fajkę. Tom Platt poszedł za jego przykładem; stryj Salters wraz z Pennem jął gramolić się po drabinie, żeby odbyć swoją warugę, a kucharz zastawiał jadło dla „drugiej połowy.“
„Druga połowa“ wypełzła z prycz, otrząsając się i poziewując, skoro tylko starsi ułożyli się na swe legowiska. Gdy już pożywiono się do syta, Manuel nabił fajkę jakimś ohydnym bakunem, rozparł się między słupem schodowym a jedną z prycz, zadarł nogi na stół i jął uśmiechać się tkliwie, głupawo do puszczanych kółek dymu, Dan ułożył się, jak długi, na swej pryczy i jął borykać się z pstrokatą harmonją o wyzłacanych klawiszach, której tony biegły to w górę to wdół, zlewając się w jedną całość z przeróżnemi dźwiękami napełniającemi okręt. Kucharz, oparłszy się plecyma o kredens, gdzie przechowywał pierożki (Dan był ich szczególnym amatorem), obierał ziemniaki, zerkając w stronę pieca i bacząc, by przypadkiem nazbyt wiele wody nie wdarło się do komina. Zapach i zaduch, panujące w całem pomieszczeniu, były wprost nieopisane.
Harvey rozpatrzył się w położeniu, zdziwił się, że się dotąd śmiertelnie nie rozchorował, wkońcu wgramolił się znów na pryczę, poczytując ją za najbezpieczniejszy i najwygodniejszy dla siebie przytułek; tymczasem Dan w miarę, jak mu na to pozwalały dzikie podrygi okrętu, wygrywał skocznie:

„Nie chcę się bawić na twem podwórku“.

— Jak długo to jeszcze potrwa? — zapytał Harvey Manuela.
— Aż się krzynę uspokoi i będzie już można podpłynąć łódką ku troli. Może jeszcze dziś w nocy... może za dwa dni się to skończy. Tobie się to nie podoba? Co — o?
— Tydzień temu byłbym się wściekle rozchorował, ale teraz niebardzo to mnie przeraża.
— A to dlatego, że teraz już jesteś rybakiem. Na twojem miejscu, gdybym powrócił do Gloucester, dałbym na ołtarz ze dwie lub trzy grube świece za to, że mi się tak powiodło.
— Komużbym miał je dać?
— A pewnie... że Świętej Panience z naszego kościoła na Górce. Ona zawdy jest łaskawa dla rybaków. Dlatego to tak mało nas, Portugalczyków, topi się morzu. Co — o?
— Więc jesteś obrządku rzymsko-katolickiego?
— Jestem rodem z Madeiry... nie z Porto Pico. Mam-że więc być baptystą? Co — o? Ile razy przyjadę do Gloucester, zawsze daję dwie lub trzy świece. Łaskawa Panienka nigdy nie zapomina o mnie, Manuelu.
— Ja to całkiem inaczej patrzę na te rzeczy — wtrącił Tom Platt ze swej pryczy, zapalając, celem rozjarzenia fajki zapałkę, która jaskrawym blaskiem oświeciła mu naznaczone blizną oblicze. — Rozum sam mówi, że morze to morze... a możnaby się jeszcze spierać o to, co się bardziej przyda w tym wypadku, świece czy nafta.
— Jednakże — ozwał się Długi Dżek — dobrze to mieć przyjaciela w sądzie. Ja to myślę tak jak Manuel. Dziesięć lat temu byłem w załodze południowobostońskiego towarniaka. Odbiliśmy od cypla Minot z wiatrem północno-wschodnim... a wieźliśmy też z sobą wcale pękatą beczułkę. Stary był zalany, aż-ci mu się podbródek raz wraz zderzał z helmątem... więc ja powiadam sobie: „Jeżeli kiedy jeszcze zahaczę bosakiem o brzeg przystani, pokażę-ci ja Bożym świątkom, z jakiego to statku mnie wyratowali.“ No i widzicie, że jeszcze żyję... Model starej brudnej Kathleen, który dłubałem całki miesiąc, dałem księdzu, a on go powiesił nad ołtarzem. Zawdyć słuszniej dać model, który przecie wymaga jakiej takiej sztuki, aniżeli jakąś tam świecę. Świec można kupować na funty, zasię model daje świadectwo świątkom, żeś se zadał trudu i że jesteś Bogu wdzięczny.
— Czy ty w to wierzysz, Irlandczyku? — zapytał Tom Platt, obracając się na łokciu.
— Czybym tak zrobił, kiejbym nie wierzył, mój Ohio?
— No tak! Enoch Fuller zrobił model starego Ohio... dziś on się znajduje w muzeum salemskiem. Bardzo piękny model... ale tak mi się widzi, że Enoch nie zrobił tego na ofiarę; co do mnie zaś...
Zanosiło się na całogodzinną rozprawę, w jakiej lubują się rybacy — kiedy to gwar gawędy biegnie hałaśliwie wokoło i gdy — koniec, końców — nikt z rozmawiających niczego nie potrafi dowieść... Na szczęście Dan uderzył silniej w tony i zaczął wesołą śpiewkę:

„Skoczyła makrela — a grzbiet miała w prążki;
Hej zwijajcie grotżagiel, ciągnąć liny, drążki!
— Bo na morzu szaruga — — “

W tem miejscu do śpiewu przyłączył się Długi Dżek:

„I wichura silna;
Zwołać ludzi świstawką — sprawa bardzo pilna!“

Dan ciągnął dalej, rzucając okiem ostrożnie na Tomka Platta i trzymając harmonję nisko ponad pryczą:

„Wyskoczył i sztokfisz — matoł wśród matołów —
Podszedł do kabestanu — rzucać w morze ołów —
Bo na morzu szaruga — itd. —“

Tom Platt wyglądał w tej chwili, jak gdyby na coś polował. Dan przygiął się niżej, ale podniósł wyżej głos:

Wyskoczyła flądra z morskich głębin jądra —
Patrz, gdzie rzucasz sondę, bestyjo niemądra!“

Potężna, cholewista skórznia Tomka Platta przeleciała, fyrcząc, poprzez czeladnię i ugodziła w podniesione ramię Dana. Pomiędzy Tomkiem a chłopcem toczyła się wiekuista wojna, odkąd Dan odkrył, że samo gwizdanie tej melodji podczas zarzucania sondy pobudzało starego marynarza do wściekłego gniewu.
— Doprawdy, jest o co się dąsać! — rzekł Dan, oddając mu pięknem za nadobne. — Jeżeli ci się nie podoba moja muzyka, to wyjmij swoje skrzypce. Nie mam ochoty wylegiwać się bezczynnie przez cały dzień i słuchać, jak wy obaj z Długim Dżekiem swarzycie się o świece czy o naftę. Zagraj nam co, Tomku Platt, albo naucz Harveya jakiej melodji.
Tom Platt pochylił się nad jedną ze skrzyń i wydobył stamtąd stare białe skrzypce. Manuelowi zabłysły oczy — i za chwilę gdzieś z poza słupca schodowego wyciągnął mały instrument o metalowych strunach, podobny do gitary, a nazwany przezeń machette.
— To-ci koncert! — ozwał się Długi Dżek, promieniejąc skroś kłębów dymu. — Zupełnie jak w Bostonie!
Przez uchyloną zapadnię chlusnęła kaskada rozbryzgów. Po schodach zszedł Disko, ubrany w żółte buksy.
— W samą porę przychodzisz, Disko. Jak tam na dworze?
— A tak sobie! Nienajlepiej!
I nie mogąc utrzymać się na nogach, przy pierwszym wstrząsie okrętu osunął się na skrzynie z zapasami.
— My tu sobie śpiewamy, ażeby jakoś wytrząść ze siebie śniadanie. Juści, ty śpiew poprowadzisz, Disko — rzekł Długi Dżek.
— Zdaje mi się, że nie znam więcej, jak dwie stare śpiewki, a wyście słyszeli już obie!
Jego wykręty przerwał Tom Platt, wyrzuciwszy znienacka melodję wielce żałośliwą, podobną do jęków wichury i trzeszczenia masztów. Disko, utkwiwszy wzrok w belki pułapu, rozpoczął nucić starą, prastarą śpiewkę; Tom Platt uwijał się ze swą skrzypką tuż koło niego, by choć zgrubsza uzgodnić słowa z melodją:

Jedzie od Nowego Jorku hen w szeroki świat
Stary Dreadnought — hyrny statek — choć już stary grat!
Chwalcie sobie Czarną Kulę i Jaskółkę śmigłą,
Lecz Dreadnought’a pudło stare wnetby je prześcigło!

Teraz Dreadnought wypoczywa koło rzecznych ujść,
By niebawem z holownikiem znów na morze pójść.
Lecz na głębi, zobaczycie, jak będzie szybować — —
(Chór):
Hej, to statek liverpoolski — Ty go, Boże, prowadź!
Teraz Dreadnought hen się wlecze wzdłuż Fondlandzkich Łach,
W wodzie cięgiem tam snadzizny, na dnie — szczery piach...
Małe rybki nadpływają, by mu się dziwować:
(Chór):
„Hej, to statek liverpoolski — Ty go, Boże prowadź!“

Było tych zwrotek na tuziny, gdyż śpiewak prowadził Dreadnought, mila za milą, od Liverpoolu do Nowego Jorku z taką świadomością rzeczy, jak gdyby znajdował się na pokładzie onego statku; dudniła mu do wtóru harmonja i piskoliły skrzypce. Z kolei Tom Platt coś tam nucił o „durnym, czupurnym M’Gin’ie, który chciał być retmanem.“ Potem zawołano na Harveya (któremu to bardzo pochlebiło), ażeby i on przyczynił się do ogólnej zabawy; jednakże jedyną rzeczą, jaką mógł sobie przypomnieć, było parę wyjątków z „Wyprawy szypra Iresona“, których go nauczono w szkole obozowej w Adirondacks. Zdawało mu się, że one właśnie byłyby stosowne do czasu i okoliczności. Jednakże zaledwie wspomniał sam tytuł, Disko tupnął głośno nogą i krzyknął:
— Daj spokój, młokosie! To fałsz... i to najgorszego gatunku, bo nasz słuch tak łatwo go się chwyta.
— Powinienem był cię przestrzec — bąknął Dan. — Ta rzecz zawsze rozdrażnia ojca.
— I cóż tu złego? — zapytał Harvey, zdumiony i nieco gniewny.
— Wszystko, co chciałeś mówić — odrzekł Disko. — Wszystko od początku do końca jest wierutnym fałszem... a Whittier godzien jest potępienia. Nie moja to rzecz brać w obronę jakiegoś tam człowieka z Marblehead... w każdym razie to dokumentnie powiedzieć mogę, że na Iresonie nie cięży żadna wina. Ojciec mój nieraz mi klarował tę rzecz całą, a ja wam zara powtórzę.
— Już chyba setny raz! — szepnął Długi Dżek.
— Ben Ireson... trza ci wiedzieć, mój smyku... był szyprem na okręcie Betty. Jednego razu wracał-ci on z Ławic do dom... było to jeszcze przed wojną 1812 r., ale pokiel świata stanie, sprawiedliwość zawdy powinna być sprawiedliwością... W drodze napotkał statek Active, gdzie szyprem był Gibbons z Portlandu. Statek ten rozcharatał sobie bok koło blizy na Cape Cod i poczęła się do niego wlewać woda. Właśnie nadciągała okruteczna nawałnica, więc biedni ludziska sił ostatnich dobywali, żeby dowlec Betty do dom... gnali jak opętani. No... i wtedy to Ireson peda, że nie miałoby wielgiego rozumienia rezykować okręt na tak wzburzonem morzu... ludziska nie usłuchaliby go... więc zaczął ich namawiać, żeby pozostali w bliskości koło Active, póki morze zdziebko się nie uciszy. Ale oni i na to przystać nie chcieli i na to, by przebywać w taką pogodę koło przylądka... co tam ich obchodzi lek w czyimś tam okręcie! Rozpięli sztakżagiel i popłynęli; oczywista, wzięli z sobą Iresona. Mieszkańcy Marblehead byli na niego źli, że nie rezykowal... bo na drugutki dzień, gdy morze już się uciszyło (o tem to nigdy nie przestali myśleć) kilku z załogi Active zostało wyciągniętych na ląd przez jakiegoś człeka z Truro. Ci przyszli do Marblehead, bając, co im ślina na język przyniosła... jako to niby Ireson przyniósł hańbę swemu miastu... i tak dalej i dalej... Ludzie Iresona mieli pietra, widząc, jako wszyscy są przeciwko nim, więc zaklinali się, że to on winien wszystkiemu. Kobiety go ta wprawdzie nie smarowały mazią i nie oblepiały pierzem (kobiety marbleheadzkie nie mają tego w zwyczaju), ale wyręczyli je w tem chłopcy i mężczyźni; obwozili go dokoła miasta w starem czółnie, póki dno nie odpadło... Ireson zapowiedział im, że kiedyś tego pożałują. Otóż później cała sprawa wyszła na jaw, jak to zwykle bywa, ale stało się to nazbyt późno, by z tego mógł mieć pociechę ten człek uczciwy... Tymczasem skądciś wylazł ten Whittier, powiązał jako tako całą tę kłamliwą opowieść, i jeszcze raz oczernił Bena Iresona, który już był nieboszczykiem. Był to jedyny raz, że Whittier czemś się odznaczył... a i to niepięknie! Natarłem porządnie uszu Danowi, gdy mi przyniósł ze szkoły tę śpiewkę. Ty, ma się rozumieć, też niewiele wiesz o tej sprawie; ale opowiedziałem ci szczerą prawdę, którą odtąd winieneś na całe życie wrazić sobie w pamięć. Ben Ireson nie był takim człowiekiem, za jakiego podaje go Whittier; mój ojciec znał go dobrze i przedtem i po tem zdarzeniu... a ty, mój smyku, strzeż się sądów nazbyt pochopnych. Dalej, następny!
Harvey nigdy z ust Diska nie słyszał tak długiej przemowy, więc opadł na legowisko, oblewając się gorącym rumieńcem. W każdym razie, prawdą było co skwapliwie zaznaczył Dan, że chłopak mógł wiedzieć tylko tyle, ile go nauczono w szkole... zresztą żyjemy nazbyt krótko, by móc zbadać prawdziwość wszystkich podań i plotek, krążących po morskiem wybrzeżu.
Potem Manuel dobył jakichś dziwnych dźwięków z brzękliwej i szczękliwej machette'y i zaśpiewał piosnkę portugalską, w której powtarzała się zwrotka o „Nina innocente!“; pieśń zakończyła się wysokim trelem, przy silnym akompanjamencie wszystkich naraz strun. Potem znów wystąpił Disko z drugą śpiewką o staroświeckiej, zgrzytliwej nucie, a wszyscy przyłączyli się do chóru. Oto jedna z jej zwrotek:

Nadszedł już kwiecień i stopniał już śnieg:
Już wkrótce rozpoczniem po morzach swój bieg,
Już wkrótce rozpoczniem po morzach swój gon,
Odjedziem z Bedfordu — z rodzinnych stron
Hej, nie widzieliśmy nigdy, my wielorybnicy,
Jak się złoci na polach plenny kłos pszenicy!

Na chwilę śpiew ucichł — jeno skrzypki kwiliły cichuśko, samotnie... nagle znów rozbrzmiała nuta pieśni:

Kłosku pszenicy, złoty kiosku mój,
Który me dziewczę wplata w wianek swój!
Kłosku pszenicy, nie ujrzym cię już!
Idziemy tułać się wśród obcych mórz!
Hej! Kłosie, jam ciebie siewnem ostawił ziarenkiem,
Gdy wrócę — będziesz chleba białego bochenkiem...

Harvey omal się nie rozpłakał, słuchając tej pieśni. Sam nie wiedział, skąd mu się wzięło to rozrzewnienie. Atoli gorzej jeszcze poszło, gdy kucharz porzucił skrobanie kartofli i wyciągnął ręce do skrzypiec. Opierając się plecami o drzwi kredensu, rozpoczął grać dziwną jakąś nutę. Wyczuć w niej można grozę jakiegoś nieszczęścia, jakiejś wielkiej niedoli, która spotkać nas musi niechybnie, naprzekór wszelkim naszym staraniom. Po chwili zaczął śpiewać w jakiejś nieznanej mowie, przyciskając ogromny podbródek do siodełka skrzypiec i błyskając w świetle lampy białkami oczu. Harvey uniósł się z pryczy, by lepiej słyszeć. Pośród trzeszczenia wręg i tarcic, pośród pluskotu wodnych wałów pieśń huczała i zawodziła, jak nawietrzna dunuga w nieprzebitej mgle... aż wreszcie zamknęła się przeciągłym, żałosnym tonem...
— Na miły Bóg! Aż mnie ciarki przechodzą! — ozwał się Dan. — Cóż to jest, u pioruna?
— Pieśń o Finie M’Coula — odparł kucharz — jak to on odjeżdżał do Norwregji.
Murzyn mówił angielszczyzną dość poprawną, ale chrapliwą jakąś i rąbaną; miało się wrażenie jak gdyby głos jego wychodził z fonografu.
— Prawdę mówiący, tom-ci i ja bywał w Norwegji, alem nie słychiwał tego niesamowitego wycia. Musi to być chyba jakaś starodawna pieśń — rzekł Długi Dżek, wzdychając.
— Zaraz tu będziecie mieć drugą — podchwycił Dan i jął wybijać na harmonji hałaśliwą, łatwo w ucho wpadającą śpiewkę, która tak się kończyła:

Dwadzieścia sześć tygodni zdala od swojskich grzęd!
Wieziem półtora tysiąca cetnarów,
I jeszcze półtora tysiąca cetnarów
Kopiate półtora tysiąca cetnarów
Pomiędzy Queereau i Grand!

— Przestań! — wrzasnął Tom Platt. — Czy chcesz nam, Danie, popsować całą wyprawę? Toć pewny Jonasz... chyba że to zaśpiewasz wtedy, gdy już zasolimy wszystko, co potrza.
— Nie, to nie Jonasz! Czyżby tak było, tato? Nie, chyba że się dośpiewa do samego końca... Już ty mnie nie będziesz uczył, co to Jonasz!
— Cóż to znaczy? — zapytał Harvey. — Cóż to za Jonasz?
— Jonaszem jest wszystko co przynosi nieszczęście. Czasem jest to chłop... czasem chłopak... czasem wiadro, — wyjaśniał Tom Platt. — Są najrozmaitsze Jonasze. Jednym z nich był Jim Bourke... póki nie utonął w Georges. Nie żeglowałbym-ci nigdy z Jimem Bourke, nawet choćby mi przyszło przymierać głodem! Na Ezra Flood było zielone czółno, co też było Jonaszem i to najgorszego gatunku; utopiło czterech ludzi, a nosami, kiej było na pokładzie, świeciło siarczyście.
— To pan temu wierzy? — zapytał Harvey, przypomniawszy sobie, co Tom Platt mówił był niedawno o świecach i modelach. — Czy przypadkiem wszystko co się nam przytrafia, nie zawisło od przypadku?
Szmer sprzeciwu przebiegł wokoło po pryczach.
— Gdzieindziej to tak bywa, ale na okręcie... różnie się dzieje — odparł Disko. — Nie drwij sobie z Jonaszów, młokosie!
— No, ale Harvey nie jest Jonaszem — wtrącił Dan. — Na drugi dzień, jakeśmy go wyłowili, mieliśmy doskonały połów.
Kucharz podniósł głowę i zaśmiał się nagle — dziwnym przenikliwym śmiechem. Ten murzyn umiał niekiedy postawić kogoś w kropce!
— Rety! — krzyknął Długi Dżek. — Nie rób tego drugi raz, doktorze. Nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni.
— I cóżem powiedział złego? — żachnął się Dan. — Czyż on nie przyniósł nam szczęścia? i czy oni nie mieli dobrego połowu, jakeśmy go złapali?
— Tak! — odpowiedział kucharz — wiem o tem, ale połów jeszcze się nie skończył!
— On nie ma zamiaru nam szkodzić — zaperzył się Dan. — Do czego tu się znowu przyczepiłeś? Dyć on we wszystkiem postępuje jak potrza.
— Szkodzić nie będzie... nie! Ale kiedyś będzie twoim panem, Danny!
— To wszystko? — odrzekł Dan spokojnie. — On mi na to nie wygląda... wcale a wcale!
— To pan! — rzekł kucharz, wskazując na Harveya. — A to sługa! — dodał wskazując na Dana.
— To-ci nowina! A jakże prędko to będzie? — zapytał Dan, śmiejąc się.
— Za lat parę... jeszcze tego dożyję... Pan i sługa... sługa i pan!...
— Skądżeś to wykarkulował, u pioruna? — spytał Tom Platt.
— A z głowy... tak jakbym to wszystko widział.
— Jak? — zapytali naraz wszyscy obecni.
— Nie wiem, ale tak będzie.
Opuścił głowę i wziął się znów do skrobania ziemniaków. Nie można już było z niego wyciągnąć ni słówka.
— No, no! — ozwał się Dan, — jeszcze kupa wypadków się zdarzy, zanim Harvey będzie moim panem; w kużdym razie cieszę się, że doktorowi nie przyszła do łba fantazja ochrzcić go Jonaszem. Ale mi się wydaje, że w całej maszoperji najgorszym Jonaszem jest stryj Salters, kiej chodzi o jego własne szczęście... żeby to tylko takie to szczęście nie rozszerzało się, jak ospa! On powinien być na Carrie Pitman; ten bat jest chyba sam dla siebie Jonaszem... i jego załoga i oporząd... wszystko do niczego! Jak Boga kocham! Jeszcze się kiedy rozbiją podczas ciszy morskiej!
— W każdym razie jużeśmy się oddalili od flotyli — zauważył Disko, — nadewszystko zaś od Carrie PitMan.
Na pokładzie rozległo się stukanie.
— Stryjowi Saltersowi przytrafiło się jakoweś szczęcie — przemówił Dan po odejściu ojca.
— Przetarło się! — krzyknął Disko.
Wiara jęła na wyścigi gramolić się w górę, chcąc łyknąć choć odrobinę świeżego powietrza. Mgła rozdroszyła się, ale morze było jeszcze posępne i w wielkich przewałach biegło jej śladem. We’re Here dostał się jakby w długie, zapadnięte ulice i fosy, które wyglądałyby zgoła bezpiecznie i przytulnie, gdyby tylko chciały ustać cicho w jednem miejscu; one jednak zmieniały się bez wytchnienia i bez litości, raz po razu wyrzucając szoner na wierzchołek jednego z tysiąca szarych wzgórków, jednocześnie zaś wiatr, wijąc się wężykiem po stokach, huczał i wył wśród olinowania. Gdzieś tam w oddali wzbijał się w górę co pewien czas pęk białej piany, a tuż za nią, jakby na dany znak, biegły inne, aż wkońcu wzrok Harveya rozpłynął się w wizji przetykającej się wzajem białości i szarzyzny. Cztery czy pięć „ptasząt matki Carey“[8] kołowało zawzięcie, wrzeszcząc w niebogłosy, ilekrość mijały sztabę okrętu. Parę strzępiatych smug deszczowych błąkało się jeszcze bezradnie w beznadziejnej pustoszy, to umykając z wiatrem, to znów zawracając... aż wreszcie stopniały doszczętnie.
— Widzi mi się, że w tamtej stronie cosik się migoce — rzekł stryj Salters, wskazując w stronę północno-wschodnią.
— Chyba to nie ktoś z gromady maszopskiej — zauważył Disko, bacznie wytężając źrenice, z pod namarszczonych brwi. — Morze wygładza się skwapliwie! Danny, nie miałbyś ochoty wyjść na maszt i zobaczyć, jak tam się trzyma nasz pław?
Danny, mimo że miał na nogach olbrzymie buciska, wyszedł raczej niż wydrapał się po masztowiźnie (zazdrość żarła serce Harveya), uczepiał się dokoła zawrotnego szlągu i wodził wzrokiem, póki nie dostrzegł małego czarnego stojaczka kołyszącego się na grzbiecie skłębionej fali, o jaką milę opodal.
— Jest na swojem miejscu — oznajmił. — Hej, żagiel! Hań, od północnej strony... wali, jak w dym, ku nam! I to jeszcze szoner!
Czekali pół godziny. Niebo miejscami się wyjaśniało mdławym blaskiem słonecznym, który centkami oliwkowo-zielonemi pstrzył wodę. Wtem ponad fale wychynął krótki, krępy fokmaszt, dał znów nurka i zniknął — za chwilę, z następną falą, ukazała się poza nim wysoka rufa z drewnianemi, ślimakowato wygiętemi, starego typu krzywikami. Żagle hyły wyrudziałe od słońca.
— Francuz! — wrzasnął Dan. — Nie, chyba nie! Ta — a — to!
— To nie Francuz — rzekł Disko. — Saltersie, twoje kiepskie szczęście silniej się trzyma, niż czop w beczce!
— Mam przecie oczy gdzie potrza. To stryj Abizaj.
— Chyba nie możesz jeszcze powiedzieć napewno!
— To herszt i ojciec wszystkich Jonaszów — labiedził Tom Platt. — Oj, Saltersie, Saltersie, czemużeś nie spał dzisia snem twardym!
— I jakoż miałem powiedzieć? — rzekł nieszczęsny Salters, gdy szoner wynurzył się już całkowicie.
Okręt który, się ukazał, możnaby poczytać za własność samego Holendra-tułacza. Liny miał nadbutwiałe, zszargane i byle jak powiązane. Nielepiej przedstawiały się jego belki, reje i maszty. Kwatera o mocno staroświeckim wyglądzie wysoka była na jakie cztery do pięciu stóp, a olinowanie powiewało luźno w powietrzu — powikłane i poplątane w węzły, jak morskie webła[9] u paliszcza przystani. Biegł z wiatrem — dryfując okrutnie; sztakżagiel opuszczono wdół, by stanowił coś w rodzaju zapasowego foku (nazywa się to „zgaszeniem“), a fokbum wysterkal nadmiernie wbok. Bukszpryt był mocno zadarty w górę, jak na staroświeckiej fregacie; bukszpir był już tyle razy sztukowany, związywany, zbijany gwoźdźmi i spinany klamrami, że dalsza jego naprawa była już wprost niepodobieństwem. To wspinając się wzwyż, jakby na palcach, to przysiadając na szerokim pośladku, cała ta nawa wyglądała wobec We’re Here niby stare, złe babsko — paskudne i nieschludne — spoglądające ze złością i zazdrością na przystojną dziewczynę.
— To Abizaj — ozwał się Salters. — U niego zawdy pełno gorzałki, a ludziska prosto z kreminału... Wyroki Opatrzności ciężą już nad nim... i niedobrze z nim się dzieje. On tu nadciąga żeby zapuścić wędę z przynętą...
— On jeszcze zatopi swój statek — rzekł Długi Dżek. — Te liny nie wytrzymają w taką pogodę.
— E, nie zatopi... byłby to wpierw uczynił o ileby go to spotkać miało — odparł Disko. — Coś mi się widzi, jakby to on chciał nas zatopić. Czy nie uważasz, że jego statek pogrąża się zanadto w części przedniej, Tomku Platt?
— Jeżeli ten drab ma taki sposób ładowania, to statek niezbyt jest bezpieczny, — odrzekł Tom Platt zwolna. — Skoro już im się belki porozłaziły w okręcie i targan powypadał ze szczelin, tedy powinniby corychlej wziąć się do pomp.
Stara komięga Abizaja podbiła się wgórę, z trzaskiem i pochrzęstem obróciła się wokoło i stanęła frontem do wiatru — w odległości, skąd już można było posłyszeć głos ludzki.
Jakaś broda szpakowata zachwiała się nad parapetem burty, a czyjś głos chrapliwy zakrzyknął coś, czego Harvey nie zdołał zrozumieć. Lecz Disko sposępniał.
— Doprawdy on gotów narażać wszystkie swoje graty, żeby tylko przynieść wieść złowrogą. Powiada, czeka nas tu zawierucha. Jego czeka coś gorszego. Abizaj! Abi — zaj.
Wołając tak, to podnosił ramię, to opuszczał je, niby zyźnik, pompujący wodę — i wskazywał na przód statku. Załoga zaczęła drwić z niego i śmiać się.
— Spieszcie się! odcumować okręt i w drogę! — wrzeszczał stryj Abizaj. — Wściekła wichura... wściekła wichura! A ino! Wybieracie się w ostatnią podróż, glosterskie sztokfisze! Ej, nie zobaczycie już Gloucesteru... nigdy! nigdy!
— Nieprzytomny, jak bela... co u niego rzecz niedziwna — ozwał się Tom Platt. — Wolałbym jednak, żeby nas nie był wyśledził.
Statek oddalił się na odległość, skąd już nie było słychać głosów ludzkich... jeszcze tylko ów siwosz krzyczał coś o tańcu w Byczej Zatoce i o umrzyku na galardzie. Harvey poczuł dreszcz: przeraził go widok zaplugawionych, porozbijanych pomostów i dziko spoglądającej załogi.
— Ależ to istne piekło ten okręt!... Oj! mają oni na sumieniu wiele sprawek! — mówił Długi Dżek. — Ciekaw jestem, czego to oni dopuszczali się wpierw na lądzie!
— To troler — wyjaśniał Dan Harveyowi; — uwija się wzdłuż wybrzeży i odbywa połów. O nie, on nikiej nie wraca do ojczyzny; przebywa stale koło brzegów północnych i wschodnich... o tam! — i wskazał w stronę okrutnej płaskoci nowofundlandzkiej. — Tato nigdy nie chce mnie tam wziąć na strąd. Ale ci tam u nich zbieranina opryszków! a ten Abizaj to najgorszy! Czy przyjrzałeś się ich statkowi? Powiadają, że ma już bezmała siedemdziesiąt lat... ostatni ze starych gruchotów marbleheadzkich... Oni już nigdy nie wyporządzą sobie kwater. Ale Abizaj nie bywa w Marblehead... wcale tam za nim nie tęsknią. Jeździ sobie tylko cięgiem wkoło, trolując i złorzecząc ludziom, jak słyszałeś przed chwilą. Od lat wielu, wielu zawsze jest Jonaszem. Rzuca czary, sprzedaje wiatry i tem podobny towar, za co z Feecampu dostarczają mu gorzałczyny. Zdaje mi się, że on ma źle w głowie.
— Dziś w nocy nie warto wyciągać troli — mówił Tom Platt z głuchą rozpaczą. — On tu przylazł po to, żeby nas przekląć. Oddałbym cały mój part i całą płacę, ażeby go zobaczyć za śladem starego Ohio, zanim uporamy się z połowem.
Rozwichrzony „klekot“ tańczył z wiatrem, jak pijany, a oczy wszystkich śledziły go bacznie. Naraz rozległ się, do fonografu podobny, krzyk kucharza:
— Otóż i ściągnął na siebie śmierć tem gadaniem! On już stracony... stracony! mówię wam! Patrzcie ino!
Statek Abizaja wjechał w pręgę oświetli słonecznej, zwierciedlącej się na wodzie, w odległości trzech do czterech mil od patrzących. Pręga ta właśnie ciemniała i przygasała, a jednocześnie ze znikaniem blasku znikał i okręt... Wreszcie zapadł w głębię — i już go nie było widać.
— Zatonął, koło cypla Wielkiego Haku! — wrzasnął Dick, wybiegając na rufę. — Czy oni trzeźwi, czy pijani, powinniśmy ich ratować! Porwa! Podnosić kotwicę i spieszyć im z pomocą! Co żywo!
W chwilę potem, gdy rozpięto kliwer i fokżagiel, nagły wstrząs obalił Harveya na deski pokładu; oto bowiem zwinięto pospiesznie kabel i dla oszczędzenia czasu wyszarpnięto kotwicę niejako żywcem z dna morskiego, wciągając ją na pokład już podczas biegu okrętu. Gwałtowny taki wysiłek rzadko bywa stosowany — jedynie gdy idzie o śmierć i życie — a mały We’re Here współczuł całą duszą każdemu ludzkiemu nieszczęściu. Pędem dojechano na miejsce, gdzie przed chwilą zniknął statek Abizaja; znaleziono parę niecek z wędami, pustą butelkę od gorzałki, dziurawe czółno — i nic więcej.
— Ostawcie to wszystko w spokoju — rzekł Disko, mimo że nikt nawet nie zdradzał ochoty, by wyciągać z wody te przedmioty. — Nie chcę mieć ani jednej rzeczy, która należała do Abizaja. Zdaje się, że okręt poszedł wprost na dno. Pewnikiem już od tygodnia zaciekał wszystkiemi szparami, a nikt nie pomyślał o tem, by wypompować wodę. Nie pierwszy to okręt, który zginął z tego powodu, że przy wyjeździe z portu wszyscy majtkowie byli pijani!...
— Chwała Bogu! — rzekł Długi Dżek. — Gdyby znajdowali się na powierzchni wody, musielibyśmy im pomagać.
— To samo ija myślałem — ozwał się Tom Platt.
— Stracony! stracony! — mówił kucharz, wodząc wkoło oczyma. — I zabrał z sobą swoje szczęście!
— Myślę, że byłoby dobrze powiedzieć o tem maszoperjom, gdy je spotkamy. Co — o? — rzekł Manuel. — Jeżeli wiatr was kiedy pogna tym torem, a w okręcie zaczną się rozluźniać spojenia...
I niedającym się opisać gestem rozpostarł szeroko ramiona; jednocześnie Penn przysiadł na daszku galardy i jął szlochać z przerażenia i żałości, wywołanej całem zdarzeniem. Harvey nie zdawał sobie należycie sprawy z tego, że oto widział śmierć na przestworze wód. W każdym razie czuł się nieswojo.
Znowuż Dan wdrapał się na szląg, a Disko jął sterować w kierunku powrotnym — aż nakoniec, gdy już mgła ponownie spowiła powierzchnię morza, przybyli w miejsce, skąd było widać ich rybackie pławy.
— Tutaj to się sprawa odbywa bez długich zachodów — wyjaśnił Disko węzłowato rzecz całą Harveyowi. — Pewnikiem myślisz, młokosie, że to były czary... a to był tylko trunek.
Po południu morze było na tyle spokojne, że można było łowić wprost z pokładu. Penn i stryj Salters okazywali tym razem niezmierną gorliwość — połów był obfity i ryby okazałe.
— Abizaj na pewno utopił razem ze sobą swojego straszaka — odezwał się Salters. — Wiatr ani się nie odwrócił, ani nie wzmógł, ani też nijak nie odmienił. A co tam z wędą? W każdym razie ja nie zważam na przesądy.
Tom Platt nastawał na to, że o wiele lepiej byłoby wyciągnąć trolę i wynaleźć nowe łowisko. Ale kucharz oświadczył:
— Szczęście z dwóch cząstek się składa. Przekonacie się, gdy spróbujecie. Ja to wiem.
Słowa te tak połechtały Długiego Dżeka, że ostatecznie udało mu się przekabacić Tomka Platta i wyruszyli we dwójkę na morze.
Przez „zatapianie“ wędy rozumieć należy wyciąganie jej po jednej stronie łodzi, odczepianie ryb, powtórne zaopatrywanie haków w przynętę i kolejne przesuwanie ich zpowrotem w morze — coś jakby jednoczesne zdejmowanie jednej bielizny i wieszanie drugiej na sznurze. Jest to czynność przewlekła i dość niebezpieczna, gdyż długa, ostrzami najeżona lina może błyskawicznie wciągnąć łódź pod wodę. Ale gdy posłyszano słowa pieśni:

A teraz zechciej, o kapitanie,

huczące zpośród mgły, natychmiast załoga We’re Here nabrała otuchy. Czółno, suto obładowane, podpłynęło, blisko, kręcąc się w biegu; Tom Platt krzyknął na Manuela, ażeby z drugą łódką pospieszył im do pomocy.

— Szczęście dzieli się równiuśko na dwie części — ozwał się długi Dżek, rzucając ryby widełkami na pokład, przyczem Harvey z rozwartemi usty podziwiał zręczność, z jaką ratowano od niechybnej zagłady łódź co chwila zanurzającą się w falach. — W pierwszej z nich były same „dynie“. Tom Platt chciał wyciągnąć całą trolę i na tem poprzestać, ale ja powiadam: „Wrócę-ci ja do doktora, któren potrafi uźrzeć więcej, niż zwykły człek“... a gdy wyciągnęliśmy drugą połówkę, lina cała nadziana była samemi wielgaśnemi rybami. Spiesz się, Manuelu, i dawaj nam tu nieckę z przynętą. Dziś nam szczęście sprzyja!
Ryby wciąż brały się na haki świeżo zaopatrzone w przynętę, z których dopiero co zdjęto ich rodzeństwo. Tom Platt i Długi Dżek przesuwali regularnie trolę przez całą jej długość od jednego końca do drugiego, aż nos łodzi chwierutał się pod ciężarem haczystej liny, oddzierali strzykwy, zwane przez nich dyniami, zdejmowali ułowione ryby, tłukąc niemi o dolban, nakładali nową przynętę i ładowali zdobycz na łódź Manuela. Trwało to aż do zmierzchu.
— Nie chcę rezykować — ozwał się wówczas Disko — skoro on tu pływa wokoło... tak blisko... Abizaj nie zatonie przez cały tydzień! Wywindujcie łodzie, a po wieczerzy będziewa patroszyć ryby.
Było to wspaniałe patroszenie. Przyglądały mu się aż trzy czy cztery tryskające wodą kaszeloty. Cała robota przeciągnęła się do godziny dziewiątej, a przez ten czas trzykrotnie dał się słyszeć głośny śmiech Dana, uradowanego gorliwością i zwinnością, z jaką Harvey pakował rozpłatane ryby do schowu.
— No no! bierzesz się do roboty w mig, jak stary! — mówił Dan, gdy po odejściu starszych wzięli się do ostrzenia noży na toczydle. — Coś tam się święci na morzu na noc dzisiejszą... a nie słyszałem, byś mruknął choć słowo, że to widzisz.
— Zanadto byłem zajęty — odparł Harvey, próbując ostrza. — Ale, że mi to na myśl przywiodłeś... ten wasz statek doprawdy skacze niebotycznie.
Mały szoner istotnie w sposób zawadjacki brykał dokoła kotwicy pośród wysrebrzonych fal. Cofając się z drgnieniem nieszczerego zdumienia na widok wyprężonego kabla, rzucał się nań jednym susem jak kociak na kłębek nici, przyczem rozbryzgi wodne, wywołane nagłem jego przechyleniem, waliły z armatnim iście hukiem poprzez kluzy. W ówczas on, potrząsając głową, odzywał się: „Niestety, nie mogę już pozostać z wami; jadę na północ!“ — podchodził z ukosa, ostrożnie — i nagle stawał, jak wryty, dramatycznie chrzęszcząc olinowaniem. „Jakem właśnie chciał zauważyć...“ zaczynał następnie z taką powagą, jak pijak przemawiający do słupa latarni ulicznej; reszta zdania (ma się rozumieć, okręt wyrażał słowa swoje na migi) gubiła się w nagłym ataku kołowacizny — statek wówczas zachowywał się jak szczenię gryzące powróz, jak otyła baba siedząca w damskiem siodle, jak kura, której ucięto głowę, lub jak krowa ukąszona przez szerszenia, przejmując się na serjo każdym dąsem i podrygiem morskiej toni.
— Isz, jak gada! — ozwał się Dan.
Statek zakołysał się na wodnej toczenicy i jął wymachiwać bukszpirem to na bakier to na sztybor.
— Tak — tak — ja — chcę — tak! Dać — mi — wolność — lub — śmierć!
Buch! Statek przysiadł na smudze księżycowej światłości, biegnącej przez wodę, wykonywając dyg ten z gestem dumy, który mógłby wywrzeć niemałe wrażenie, gdyby gawełki rudlowe w jacie sterniczej nie wykrzywiły się szyderczym uśmiechem.
Harvey na głos się roześmiał.
— Dalibóg, wydaje się, jak gdyby statek był żywy! — zauważył.
— Hej, jest-ci on silny i pewny, jak dom, a suchy, jak śledź! — rzekł Dan z zapałem, w sam raz, gdy ulewa rozbryzgów popchnęła go na drugą stronę pokładu. — Odbija i odbija te przelewy i mówi do nich: „Nie podchodźcie do mnie zablisko!“ Przyjrzyj-no mu się, przyjrzyj! Laboga! A gdyby ci tera tak przyszło spotkać się z którąś z wykałaczek, zobaczyłbyś, jakby tam czemprędzej podnoszono kotwicę na piętnastosążniowej wodzie.
— Cóż to za wykałaczki, Danie?
— Tak nazywamy nowe baty, używane do połowu dorszów i śledzi. Z przodu galante, niby jacht, rufa też jak na jachcie, ostry bukszpryt, a w kajucie byłoby gdzie się pomieścić. Słyszałem, że sam Brugers robił dla nich parę modeli. Tato psioczy na nie, że tak chybocą się i trzęsą, ale ci też one kosztują ładny karwas grosza. Tato zna się na wyszukiwaniu łowiska, ale nie jest postępowy... nie idzie z duchem czasu. Na tamtych statkach pełno jest bloków, wiader, ułatwiających robotę i różnych różności. Czy widziałeś kiedy Elector’a z Gloucester? Ładna łódź, choć i to też wykałaczka.
— Ile taki statek kosztuje, Danie?
— Całą furę dolarów. Może piętnaście tysięcy... może i więcej. Ma wyzłacane brzegi i czego tylko dusza zapragnie...
Potem dodał półgłosem, sam do siebie:
— Chybabym też ją przezwał Hattie S.




ROZDZIAŁ  V.

Była to pierwsza z wielu rozmów z Danem, w których tenże zwierzał się Harveyowi, dlaczego przeniósłby nazwę swej łódki na wymarzony statek rybacki o typie obmyślonym przez Burgessa. Harvey posłyszał wiele szczegółów dotyczących prawdziwej Hattie, która mieszkała w Gloucester; widział jeden z jej loków — który Dan był „zahaczył“ zeszłej zimy, gdy ona siedziała przed nim w ławie szkolnej — oraz jej fotografję. Hattie miała lat około czternastu, a w duszy niezmierną wzgardę dla chłopców... ona to przez całą zimę niemiłosiernie deptała serce Dana. Wszystko to — pod klątwą świętej tajemnicy — zostało wyjawione bądź na księżycem oświeconych pokładach, bądź w trupiej ciemności nocnej, bądź w dusznej mgle; za sobą mieli wówczas chłopcy skwierczące koło sterowe, przed sobą — piętrzący się pokład, a nieopodal — nieuśpione, zgiełkliwe morze. Coprawda, razu pewnego, gdy chłopcy spoufalili się z sobą, wywiązała się między nimi bójka, która srożyła się na całej przestrzeni od sztaby do rufy, póki nie nadszedł Penn i nie rozłączył zapaśników. — Jednakże obiecał, że nie powie o tem Diskowi, który bójkę na warudze uważał za rzecz gorszą niż spanie. Harvey fizyczną siłą nie mógł sprostać Danowi, ale dobrze to mówiło o jego świeżo zdobytem zahartowaniu, że poniósłszy porażkę, nie próbował nawet pokątnych konszachtów ze zwycięzcą.
Było to w czasie, gdy dał się wykurować z wrzodzianek, których cały rząd był mu się utworzył pomiędzy łokciami i przegubami ręki, gdzie mokry spencerek i skórzana kurta najwięcej wrzynały się w ciało. Słona woda, dostając się do nich, wywoływała przykre swędzenie, ale gdy już napęczniały, Dan poprzecinał je brzytwą Diska i zapewnił Harveya, iż odtąd może sie uważać za „okrwawionego Rewaka“ — jako że odparzenia są cechą kasty, do której został zaliczony.
Odkąd Harvey został chłopcem okrętowym i miał wiele zajęcia, nie frasował sobie głowy zbytecznem rozmyślaniem. Matki żal mu było niezmiernie; często tęsknił za tem, by ją obaczyć, nadewszystko zaś, żeby jej opowiedzieć o tym dziwnym trybie swego nowego życia, do którego tak wybornie potrafił się dostosować. Pozatem wolał nie zastanawiać się nad tem, jak ona znosiła cios, zadany jej przez rzekomą śmierć syna. Wszelakoż jednego dnia, gdy stał na schodach galardy, wyśmiewając się z kucharza, który obwinił jego i Dana o „zahaczenie“ pierożków, przyszło mu na myśl, że bądź cobądź lepiej mu się tu dzieje, niż w palarni pasażerskiego linjowca, gdzie byle człek obcy miał go za psią nogę.
Obecnie — na We’re Here — był osobistością szanowaną i wywierającą wpływ na bieg zdarzeń. Miał miejsce za stołem i na pryczy — i mógł też zapewnić je sobie w długich gawędach w dnie burzliwe, gdy reszta towarzystwa zawsze gotowa była słuchać „czarodziejskich“ (jak je nazywano) baśni o jego życiu na lądzie. W ciągu niespełnia półtrzecia dnia zdawał już sobie sprawę, że gdyby zaczął opowiadać o sobie samym (o jakże odległe, dawno minione wydawały mu się teraz te czasy!) nie uwierzyłby mu nikt oprócz Dana — wszak nawet tegoż wiarę boleśnie musiał był okupić. Wobec tego wolał opowiadać o pewnym, wymyślonym przez siebie, przyjacielu — był to więc chłopak, niby to mu znany Ze słyszenia — który w Toledo (stan Ohio) jeździł w maluchnym powoziku, zaprzężonym w cztery kuce, rozporządzał naraz pięcioma garniturami ubrań i prowadził tak zwanych „kuzynów“[10] na zebrania towarzyskie, gdzie najstarsza panna nie miała więcej nad lat piętnaście... za to prezenty były tam ze szczerego srebra. Salters z niesmakiem wyrażał się, iż tego rodzaju opowieści są szalenie zdrożne, jeżeli nie bluźniercze; jednakowoż i on przysłuchiwał się im tak chciwie, jak reszta towarzyszy. Bądź co bądź pod wrażeniem krytycznych uwag słuchaczy zaczął się ostatecznie w Harveyu wyrabiać nowy pogląd na „kuzynów“, ubranie, papierosy o złoconych ustnikach, pierścionki, zegarki, pachnidła, przyjęcia towarzyskie, wina szampańskie, karciarstwo i wygody hotelowe. Z czasem zmieniał już mu się ton głosu, gdy mówił o swym „przyjacielu“, którego Długi Dżek kiedyś ochrzcił „zwarjowanym smarkaczem“, „wyzłacanym brzdącem“, „lalusiem, co ma mleko pod nosem“, pominąwszy już inne pieszczotliwe przydomki. Zadarłszy na stół obie nogi, obute w ciężkie skórznie, wymyślał niestworzone historje o jedwabnych pidżamach i specjalnie sprowadzanych szalikach, ażeby doszczętu pognębić „przyjaciela“. Harvey nader łatwo dostosowywał się do swego otoczenia, umiejąc bystrem okiem i uchem uchwycić każdy wyraz twarzy i każdy ton głosu obecnych.
Zdawna wymyszkował miejsce pod siennikiem na pryczy, gdzie Disko trzymał stary, zaśniedziały kwadrant, który tu przezwano „świńskiem jarzmem“. Ilekroć stary rybak wymierzał położenie słońca i z pomocą „Almanachu starego farmera“ odszukiwał szerokość geograficzną, Harvey zeskakiwał do kabiny, by na zardzewiałej rurze komina wypisać gwoździem obliczenia i datę. Doprawdy, sam nawet główny inżynier na pokładzie linjowca nie potrafiłby tu zrobić nic więcej; żaden też inżynier z trzydziestoletnią praktyką nie potrafiłby ani wpołowie naśladować tej miny morskiego bywalca, z jaką Harvey (nie zapomniawszy nigdy splunąć wpierw poza burtę) ogłoszał wszem wobec, gdzie w danym dniu znajduje się szoner, — poczem (ale nigdy wcześniej) odbierał kwadrant z rąk Diska. We wszystkich tego rodzaju sprawach obowiązuje też pewna etykieta.
Wspomniane „jarzmo świńskie“, mapa, almanach farmerski, Retman Pobrzeżny Blunta i Żeglarz Bowditcha — były to wszystkie przyrządy, stanowiące dla Diska drogowskaz podróży oprócz ołowianki głębinowej, która mu była zapasowym przewodnikiem. Harvey o mało co nie zabił nią Penna, pobierając od Tomka Platta początkową naukę „wypuszczania siwego gołąbka“. Jakkolwiek nie posiadał siły dostatecznej do ustawicznego sondowania głębi przy każdej pogodzie, jednakże, gdy morze było spokojne, Disko zaciągał go bez skrupułów do zapuszczania siedmiofuntowej ołowianki na płyciznach. Dan powiadał:
— Nie takiego to sondowania potrza ojcu. To tylko dla wprawy. A namaść ją dobrze, Harve.
Harvey smarował łojem wgłębienie na jej końcu, a wszystko co wyłowił — piasek, muszle, namuł czy co innego — przynosił skrupulatnie Diskowi, który brał to w palce, wąchał i osądzał. Ilekroć (jak już wspomniano) Disko myślał o dorszach, myślał tak, jakby sam był dorszem — przeto dzięki jakiemuś wypróbowanemu skojarzeniu instynktu i doświadczenia przerzucał swój statek z łowiska na łowisko, zawsze wespół z rybą, jak ociemniały szachista przesuwa figury na niewidzialnej już dlań szachownicy.
Lecz dla Diska szachownicą była Wielka Rewa — trójkąt o bokach mających po dwieście pięćdziesiąt mil długości — pustkowie morskich odmiałów, odziane wilgną mamką, sieczone nawałnicami, nawiedzane złowrogą krą lodową, poryte śladami nieoględnych linjowców i nakrapiane żaglami rybackich maszoperyj.
Po całych dniach pracowali we mgle; Harvey stale pełnił służbę koło dzwonu — aż nakoniec, oswoiwszy się już z przeciwnościami aury, wybrał się pewnego razu w towarzystwie Tomka Platta, z niemałym lękiem w sercu, na pełne morze. Ponieważ jednak mgła ani rusz nie chciała się podnieść, a ryby chwytały przynętę, przeto niepodobieństwem było trwać w bezradnym lęku przez sześć godzin jednym ciągiem; to też Harvey gorliwie zajął się linkami i ościeniem czyli śluzownikiem, jak go zwał Tom Platt. Po sześciu godzinach rumali zpowrotem ku szonerowi, kierując się dźwiękami dzwonu oraz instynktem Toma; niedaleko od nich głosem cichym i słabym pobrzmiewała trąbka Manuela. Była to wszakże próba niemal nad siły ludzkie, to też w nocy po raz pierwszy w tym miesiącu śniły się Harveyowi rozchwiejne, dymiące spiętrzenia wód dokoła łodzi, liny, które zapadały kędyś w nicość, i to wiszące nad nim powietrze które od spodu zlewało się z tonią morską — o jakie dziesięć stóp od wytężonych źrenic chłopca. W parę dni później wyprawił się w towarzystwie Manuela na większą głębię. Powinna była ona mierzyć czterdzieści sążni — atoli odwinięto już całą linkę, jak długa, a kotew jeszcze nie zahaczyła się o dno. Harvey śmiertelnie się przeraził, jakoby już stracił ostatnią łączność z ziemią.
— Jama Wielorybia — rzekł Manuel, zwijając linę. — To-ci będzie z Diskiem uciecha! W drogę!
I jęli wiosłować w stronę szonera, gdzie zastali Tomka Platta i innych, pokpiwających sobie z szypra, że przecie raz przyprowadził ich nad brzeg jałowej Głębi Wielorybiej, — jak zwano otchłanną czeluść pośrodku Wielkiej Rewy. Przebijając się skroś mgły, obrali sobie nowe stanowisko. Tym razem włosy stanęły na głowie Harveyowi, gdy w Manuelowej łodzi wypłynął znów na morze. W głębi białej mgły posuwało się coś białego, ziejącego tchnieniem grobowego chłodu. Było to pierwsze spotkanie Harveya ze straszliwą górą lodową, nawiedzającą latem Ławice. Z przerażenia ukrył się na dnie łodzi, natomiast Manuel począł się śmiać...
Wszakoż trafiały się i dni jasne, pieściwe, ciepłe, gdy grzechem wydawało się czynić co innego, jak ciągać rybackie wędy i muskać wiosłem „słoneczne wód ukropy“; bywały też dnie, pełne rzeźwych wzwiewów, a wtedy Harveya uczono, jak się steruje szonerem, by przerzucić go na inne stanowisko.
Serce i dusza drgnęły mu radością, gdy po raz pierwszy wyczuł, że kil statku jest posłuszny jego ręce, złożonej na szprychach, prześlizgując się ponad długiemi bruzdami wodnej powierzchni, w miarę jak fokżagiel, niby krzywiec srebrnego sierpa, siekał błękitny przestwór powietrza. Była to rzecz zaiste wspaniała! — chociaż tam Disko zrzrędził, że żmija połamałaby sobie kręgosłup, gdyby miała płynąć tym torem. Atoli jak to zwykle bywa, pycha stała się przyczyną klęski. Właśnie płynęli pod wiatr, rozpiąwszy sztakżagiel — na szczęście, już stary; Harvey silnym zamachem wykręcił statek, chcąc pokazać Danowi, do jakiego stopnia opanował już sztukę sterowania. Fokżagiel z hukiem runął w morze, a gafla przednia przebiła i rozdarła sztakżagiel, który jednakże, zabezpieczony sztakiem, nie poszedł za tam tym do wody. W przerażającem milczeniu zrzucono tę awarję, a Harvey przez kilka dni następnych wszystkie godziny wolne spędzał pod bokiem Toma Platta, ucząc się, jak należy posługiwać się igłą, by wynagrodzić uczynioną szkodę. Dan z radości darł się wniebogłosy, powiadając, że sam też w swych latach młodszych nieraz palnął podobne głupstwo.
Zwyczajem chłopców, Harvey kolejno naśladował wszystkich mężczyzn, aż nakoniec przyswoił sobie jednocześnie wszystkie ich cechy charakterystyczne: umiał jak Disko garbić się nad sterem, kołysać się z rękoma wzwyż wzniesionemi jak Długi Dżek podczas wyciągania lin, wiosłować ruchem zatoczystym, niemniej jednak skutecznym, jak Manuel, i chodzić po pokładzie, jak Tom Platt, dostojnym krokiem mającym w sobie tradycję starego Ohio.
— Miło pozierać, jak on się do tego bierze! — mówił Długi Dżek w pewno skwarne południe, gdy Harvey był na mostku wyglądowym koło windy. — Założę się o mój part i moją płacę, że to dla niego kieby na połowę ino zabawa... a on se myśli, że jest tęgim marynarzem. Przyjrzyj-no mu się teraz zdziebko!
— Wszyscyśmy tak zaczynali — odrzekł Tom Platt. — Chłopcy zawdy, póki się nie zawiodą, wierzą, że są już dorosłymi ludźmi... i tak do samej śmierci... udawanie i udawanie. Ja też tak robiłem, gdym był na starym Ohio, dobrze pamiętam. Gdym stał na pierwszej warudze, i do tego w przystani, wydawało mi się, żem lepszy niż Farragut. Dan jest pełen tegoż mniemania. Przypatrz-no się teraz obu tym chłopakom jak udają starych wiarusów... jakby każdy włos był paczesią konopną, a krew mazią stokholmską.
I jął przemawiać w stronę schodów wiodących do kabiny:
— Pono raz pomyliłeś się w swych rachubach, Disko. Skądże ci się wzięło, na miły Bóg, opowiadać nam wszystkim, że ten chłopak jest waryjatem?
— A był nim — odparł Disko. — Był warjatem i nierobem, gdy się dostał na nasz okręt; ale od tego czasu, powiem wam szczerze, zrobił się wcale do rzeczy. To ja go wyleczyłem.
— Ale bajać to umie pieknie! — ozwał się Tom Platt. — Zeszłej nocy opowiadał nam o jakimciś takim jak on sam gołowąsie, który powoził cudaczną bryczuszką, zaprzężoną w cztery kucyki... zdaje mi się, że było to w Toledo, w stanie Ohio... i dawał kolacje gromadzie takich samych chłystków. Dziwaczna to taka bajka, ale piekielnie zajmująca. A on takich bajek wiele umie opowiadać.
— Chyba mu to się bierze z jego własnej głowy — zawołał Disko z kabiny, gdzie był zajęty dziennikiem okrętowym. — Dyć rzecz oczywista, że to wszystko ino wymysły. Nikt, prócz Dana, temu nie wierzy, a i on się z tego śmieje. Słyszałem go, jak bajał, gdy myślał, że go nie widzę.
— Czyście kiedy słyszeli, co mówił Szymon Piotr Ca’houn, kiej wyswatano jego siostrę Hitty za Lorrin’a Jeraulda, a chłopcy, by mu dokuczyć, jęli o tem rozpowiadać w Georges? — rozgadał się stryj Salters, który dotąd w spokoju suszył się pod osłoną czółna, wiszącego na sztymborku.
Tom Platt w szyderczem milczeniu pykał fajkę: był przecie rodem z Cape Cod i nie słyszał tej powiastki od lat dwudziestu zgórą. Stryj Salters, zaśmiewając się chrapliwie, ciągnął dalej:
— Szymon Piotr Ca’houn powiedział (i miał zupełną racyją) o Lorinie: „Napół mieszczuch“ (pedział) napół dułeń; a gadano mi, że ona wyszła za bałdzo bogatego kawaleła.“ Szymon Piotr Ca’houn nie miał w gębie podniebienia, dlatego to on tak gadał...
— Nie gadał-ci on żadną pensylwańską holenderszczyzną — odciął się Tom Platt. — Lepiejbyś poprosił, żeby jaki człek z Cape Cod opowiedział tę gadkę. Ca’houny były to cygany z dziada-pradziada.
— Niech-ta! Wcale się ta nie chwalę, żem wymowny — odpowiedział Salters. — A teraz dochodzę do samego sedna sprawy. Otóż akuratnie to samo dałoby się powiedzieć o naszym Harveyu! „Napół mieszczuch, napół dureń... ale niejeden uwierzy, że to bogaty kawaler“. Haj!
— Czyście kiej pomyśleli, jakby to było rozkosznie żeglować z załogą, złożoną z samych Saltersów? — ozwał się Długi Dżek. — Napół leży w bruździe, napół w kupie gnoju (nie są to słowa Ca’houna), a udaje rybaka! Zaczęto wokoło pośmiewać się z Saltersa.
Disko zamilkł i pisał coś w dzienniku okrętowym, podtrzymując go prostacką, kańciastą dłonią. Oto urywek tych zapisków, biegnących jeden za drugim na zasmolonych stronicach książki:
17. lipca. — W dniu dzisiejszym gęsta mgła, a ryb mało. Przesunęliśmy się na północ. Na tem zbiegł cały dzień.
18. lipca. — Dzień dzisiejszy rozpoczyna się od gęstej mgły. Mało ryb ułowiono.
19. lipca. — Dzień dzisiejszy rozpoczyna się lekką bryzą od pn. — wsch. i piękną pogodą. Przesunęliśmy się na wschód. Złowiono dużo ryb.
20. lipca. — W sobotę. — Dzień dzisiejszy rozpoczął się od mgły i lekkich wzwiewów. Na tem zbiegł cały dzień. Całkowity połów w tym tygodniu wynosi 3478 ryb.“
W niedzielę nigdy nie pracowano, tylko golono się i myto, o ile była piękna pogoda, a Pennsylvania wyśpiewywał hymny. Kilkakrotnie podsuwał myśl, że — o ile nikt nie będzie miał nic przeciwko temu — to on wygłosi im małe kazanie. Stryj Salters na samą wzmiankę o kazaniu omal nie skoczył Pennowi do gardła, upominając go, że nie jest kaznodzieją i że powinien sobie z głowy wybić takie bzdurstwa.
— Przypomnielibyśmy wnetki to wszystko, co się zdarzyło w Johnstown — tłumaczył się następnie Salters, — a wtedy cóżby się stało?
Wobec tego, rada w radę, zgodzono się jedynie na to, by Penn czytał im na głos wybrane ustępy z książki, noszącej nazwę „Josephus“. Było to stare, w skórę oprawne tomisko, woniejące myszką setnej już zapewne podróży, niezwykle budujące i nader podobne do Biblji, jednakże w treści swej ożywione opowieściami o bitwach i oblężeniach[11]; czytano je niemal od deski do deski. Pozatem Penn był sobie cichym, milczącym człeczyną. Bywało, że przez trzy dni zkolei nie przemówił ani słowa, choć grywał w warcaby, przysłuchiwał się śpiewkom i śmiał się z opowiadanych kawałów. Gdy starano się go rozruszać, odpowiadał:
— Nie chcę wydawać się nietowarzyskim... ale jakosik nie mam nic do powiedzenia. W głowie czuję zupełną pustkę. Prawie zapomniałem, jak się nazywam.
I z wyczekującym uśmiechem zwracał się w stronę stryja Saltersa.
— Jak to? Nie przypominasz sobie? Ależ: Pennsylvania Pratt — wykrzykiwał w takich razach Salters. Niedługo to i moje nazwisko wypadnie ci z pamięci!
— Nie — e... nigdy — powiadał Penn, zaciskając mocno wargi. — Juści, Pennsylvania Pratt — powtarzał sobie bez końca.
Czasami znowu krótką pamięcią grzeszył Salters, wymyślając na poczekaniu nowe nazwiska, np.: Haskins Rich lub M’Vitty; atoli Penn był zawsze jednakowo zadowolony — aż do następnego razu.
Okazywał zawsze niezwykłą tkliwość w stosunku do Harveya, nad którym litował się jednocześnie, jako nad dzieckiem pozbawionem opieki macierzyńskiej i jako nad rzekomym warjatem. Gdy Salters tę jego słabość do chłopaka zauważył, stał się również dla Harveya bardziej wyrozumiały. Salters nie był osobistością nazbyt miłą, gdyż uważał za swą powinność trzymanie chłopaków w garści; to też Harvey odpłacał mu się pięknem za nadobne. Gdy udało mu się po raz pierwszy, nie bez lęku i drżenia wejść na szczyt grotmasztu (Dan wspinał się tuż poza nim, by mu pomagać w razie potrzeby), uważał za swoją powinność zawiesić tam wielkie skórznie Saltersa, na wstyd i pośmiewisko wobec innych szonerów, jakie mogły przejeżdżać tą drogą. Z Diskiem Harvey nie pozwalał sobie na żadne żarty ani poufałości — nawet wtedy, gdy stary szyper porzucał ton rozkazujący, odzywając się do chłopca, jak do reszty załogi: „Nie zechciałbyś zrobić tego a tego?“ „Zdaje się, że raczej powinieneś“... itd. Dokoła gładko wygolonych warg oraz w namarszczonych zwodzą i straszą samotnych kopaczy gliny; o upiorach ludzi niepogrzebionych, które włóczą się i pietra ludziom napędzają na piaszczystych spychach; o skarbie zakopanym na Wyspie Ognistej, strzeżonym przez duchy bandy kapitana Kidda; o okrętach, które we mgle najechały wprost na zatopione miasto Truro; o owej przystani Maine, gdzie nikt, chyba cudzoziemiec, nie zapuściłby w jednem miejscu po dwakroć kotwicy ze względu na to, że pojawia się tam staroświeckiej budowy okręt z kotwicą zawieszoną u sztaby i przywozi gromadę umrzyków, które z piskiem — nie z krzykiem, ale z piskiem — rzucają się na duszę śmiałka, który zakłócił ich trupią ciszę...
Harvey wiedział doskonale, że wschodnie wybrzeże jego kraju, na południe od Mount Desert, było zamieszkane przeważnie przez ludzi, którzy latem sprowadzali się tam ze swą stadniną i zabawiali się w dworkach wiejskich, zaopatrzonych w twarde dębowe podłogi i wantyńskie portjery. To też, gdy słuchał koszałek-opałek o upiorach, brał go zrazu śmiech pusty, choć nie tak szczery, jakiby go ogarnął miesiąc temu w podobnej sytuacji. Skończyło się na tem, że zaczął siadywać w milczeniu i z dreszczem w duszy łowić każde słowo opowieści.
Tom Platt nigdy nie mógł się naopowiadać dosyta o tem, jak to pływał stary okręt Ohio dokoła Cape Horn w one dni pamiętnych zamieszek... Mówił i o flocie, co podczas wielkiej wojny została doszczętnie zniszczona i wytępiona niby ów przysłowiowy ptak dodo. Wyjaśniał, jak to się do działa okrętowego zakłada rozgrzane do czerwoności kule, umieszczając bryłę wilgotnej gliny pomiędzy niemi a ładunkiem prochu; opowiadał jak to one skwierczą i dymią, gdy uderzą o drzewo i jak to mali chłopacy okrętowi z Miss Jim Buck zalewali je wodą i krzyczeli w stronę wartowni, by jeszcze raz spróbowano. Opowiadał również różne dziwa o blokadzie — o długich tygodniach bujania się na kotwicy, urozmaiconych jedynie odjazdem i powrotem parowców, którym wyczerpał się zapas węgla (dla żaglowców nie bywało żadnej odmiany); o wichurach i mrozach (były to mrozy tak silne, że aż dwustu chłopa musiało dniem i nocą tłuc i rąbać lód, zwisający na kablu), blokach i olinowaniu, gdy tymczasem kuchnia była rozgrzana do czerwoności jak kula działa fortecznego, a ludziska wiadrami pili kakao. Tom Platt nie korzystał nigdy z usług kotła parowego. Służbę swą zakończył wtedy, gdy zastosowanie pary było jeszcze rzeczą względnie nową. Przyznawał, że wynalazek ten pięknie się reprezentował w czasach pokoju, jednakże sam osobiście z ufnością wyczekiwał dnia, kiedy znów ukażą się żagle na fregatach o pojemności dziesięciu tysięcy ton i o bumach długich na sto dziewięćdziesiąt stóp.
Manuelowe gawędy były ciche i powolne — wciąż w nich była mowa o pięknych dziewczynach na Madeirze, piorących chusty w wyschniętych łożyskach strumieni w księżycowym blasku i pod osłoną pochwiejnych bananów; nie brak też było legend z życia świętych, jako też opowiadań o cudacznych pląsach i walkach hen daleko w mroźnych portach nowofunlandzkich. Salters miewał zazwyczaj wykłady z dziedziny rolnictwa, bo, choć czytywał „Józefa“ i nieraz go komentował, jednakże zadaniem jego żywota było dowieść wyższości zielonych nawozów, zwłaszcza koniczyny, ponad wszelkiemi rodzajami fosfatów. Fosforany zniesławiał, gdzie tylko mógł; w tym celu wyciągał z pod pryczy zatłuszczone księgi i wyczytywał z nich to i owo przeciągłym głosem, kiwając palcem w stronę Harveya, dla którego wszystko to było tureckiem kazaniem. Mały Penn tak szczerze się martwił żartami, które stroił Harvey podczas wykładu Saltersa, że chłopak wkońcu poniechał tychże i w uprzejmem milczeniu przełykał ten niestrawny obrok duchowy. Był to ze strony Harveya czyn naprawdę piękny.
Kucharz, łatwo zgadnąć, nie wtrącał się do tych rozmów. Przemawiał z reguły tylko wtedy, gdy zachodziła bezwzględna konieczność. Czasami jednak spływał nań dziwny dar wymowy, a wtedy mógł gadać jednym tchem przez całą godzinę, to w narzeczu gallickiem, to znów łamaną angielszczyzną. Szczególnie rozmowny bywał wobec chłopców przyczem nigdy nie omieszkał powtarzać przepowiedni, że kiedyś Harvey będzie zwierzchnikiem Dana i że on to obaczy na własne oczy. Opowiadał im o przewożeniu poczty zimą na Cape Breton, o zaprzęgach psich, kursujących do Condray i o lodowniku Arctic, kruszącym lody pomiędzy wielkim lądem a Wyspą Księcia Edwarda. Nadto opowiadał, zasłyszane niegdyś od matki historje o życiu na dalekiem południu, gdzie wody nigdy nie zamarzają; mówił też, że gdy umrze, dusza jego będzie spoczywać na białej, ciepłej płaskoci piaszczystej, nad którą kołyszą się drzewa palmowe. Chłopcom myśl ta wydawała się nader dziwną u człowieka, który w życiu swem nigdy nie widział palmy. Ponadto przy każdym posiłku stale zapytywał Harveya, i to jedynie Harveya, czy smakowało mu to, co on ugotował; pytanie to zawsze pobudzało do śmiechu „drugą połowę“. Jednakowoż zdanie kucharza cieszyło się tu wielkim szacunkiem, w następstwie czego wszyscy w głębi serc uważali Harveya niejako za przesłannika szczęścia.
A gdy Harvey nasiąkał wiedzą o rzeczach, dotąd mu nieznanych, i z każdym łykiem świeżego powietrza nabierał coraz to więcej hartu i zdrowia, tymczasem We’re Here wędrował swojemi drogami, pilnując swych spraw na Rewach, a srebrno-szare pokłady gęsto stłoczonych ryb rosły coraz to wyżej w składnicy. W żadnym dniu robota nie wychodziła ze zwykłego trybu, jednakże często-gęsto trafiał się połów zgoła przeciętny.
Oczywiście człowiek cieszący się taką reputacją, jak Disko, był ustawicznie podpatrywany — czyli „badany“, jak się wyrażał Dan — przez swych sąsiadów, jednakże miał on tyle sprytu, że zawsze im się wymykał poprzez ławice kłębiącej się, oślizłej doki. Disko z dwóch powodów unikał towarzystwa. Popierwsze pragnął dokonywać eksperymentów na własną rękę; powtóre nie lubił pstrokatej zbieraniny różnojęzycznych maszoperyj. Statki pochodziły przeważnie z Gloucesteru, pominąwszy kilka z Provincetown, Harvich, Chathum i z portów Maine, ale załogi rekrutowały się Bóg wie skąd. Wszelkie ryzyko pociąga za sobą nieprzebieranie w środkach, a gdy dołączy się do tego chciwość, wtedy w rojnej flotyli, która, jak stado owiec, tłoczy się dokoła nieoficjalnego przewodnika, nie brak sposobności do wszelakich przydarzeń.
— Niechże ich prowadzą dwaj Jerauldowie — mówił Disko. — Musimy przez czas jakiś pobyć między nimi na Wschodnich Płyciznach, choć, jeżeli szczęście dopisze, nie zagrzejemy tam miejsca dłużej. Teren, gdzie przebywamy obecnie, Harveyu, wcale nie uchodzi za dobry.
— Niedobry? — zapytał Harvey, który właśnie nabierał wody po niezwykle długiem oporządzaniu ryb (niedawno nauczył się sposobów rozhuśtywania wiadra). — A więc dla odmiany nie zawadzi zatrzymać się i w terenie mniej intratnym.
— Chciałbym jeszcze jeden teren zobaczyć... nie chcę jednak tam uwięznąć... a mianowicie Eastern Point.[12] Wiesz co, tato, tak mi się widzi, że nie zabawimy na Płyciznach dłużej jak dwa tygodnie. Wtedy to, Harveyu, spotkasz się, z kim tylko zechcesz. W tym to czasie robota zaczyna się na dobre. Nikt wtedy nie jada o swej porze. Żre się wtedy, kiej człek jest głodny, a sypia się, kiej nie można czuwać. Dobrze się stało, że ciebie nie wyłowiono o miesiąc później, bobyśmy nie potrafili cię należycie przygotować na „Starą Dziewicę“.
Harvey wiedział już z mapy, że „Stara Dziewica“ oraz całe gniazdo dziwacznie ponarywanych snadzizn stanowiły zwrotny punkt wyprawy i że przy dobrem szczęściu będą tam mogli spławić cały zasób swej soli; wszakże widząc rozmiary owej „Dziewicy“ (była to maluchna plamka), zachodził w głowę, jak Disko — chociażby z pomocą kwadrantu i ołowianki — mógł ją odnaleźć. Później przekonał się, że Disko umiał w zupełności sprostać temu jakoteż innym zadaniom, a nawet dopomóc drugim, niby to mędrszym od siebie. W kabinie wisiała tablica o wymiarach 4x5; Harvey nigdy nie rozumiał jej przeznaczenia, aż dopiero wtedy, gdy po kilku dniach mglistych, że choć oko wykol, posłyszano niezbyt melodyjne granie wielkiego rogu rybackiego, używanego jako sygnał podczas mgły. Głos tej potężnej maszyny przypominał zupełnie rzężenie zdychającego słonia.
Odbywano właśnie krótki postój, holując kotwicę u stóp okrętu, celem oszczędzenia sobie długich zachodów.
— Oho! jakaś fregata ryczy, by jej podać szerokość geograficzną — ozwał się Długi Dżek.
Z mgły wynurzyły się jaskrawo czerwone topżagle zbliżającego się trójmasztowca; We’re Here zadzwonił trzykrotnie zwyczajem morskim, ogłaszając swój „rysopis“.
Tamten statek, rozmiarami większy wykonał zwrotny manewr topżaglem wśród nawoływań i wrzasków.
— Francuz — rzekł stryj Salters drwiąco. — Miquelon i St. Mało. — (Farmer miał oko iście marynarskie). — A mnie akuratnie zabrakło tabaku, Disko.
— Sam tutaj! — wołał Tom Platt. — Hej! zatrzymez-vous — zatrzymez-vous! Uważez trochez, nie najedźciez pour nous, wy czopowate mucho bono! Skądeście wy?... z St. Mało, hę?
Ah, ha! mucho bono! Oui! Oui! Clos Poulet... St. Malo! St. Pierre et Miquelon — odkrzyknęła tamta załoga, wymachując wełnianemi czapkami i śmiejąc się. Poczem jęli wołać wszyscy społem:
Bord! Bord![13] — Przynieś-no tablicę, Danny. Zastanawia mnie to, jak te francuzy poredzą kajsi dojechać o ile nie spotkają się z uprzejmością Amerykanów. Pisz czterdzieści sześć, czterdzieści dziewięć... to im wystarczy; zresztą widzi mi się, że są to liczby mniej więcej dokładne.
Dan wypisał cyfry kredą na tablicy i zawieszono ją na linie głównego masztu. Z trójmasztowca rozbrzmiało chórem wielokrotne: Merci!
— Zdaje mi się, że byłoby dość głupio puścić ich tak za bezdurno — doradzał Salters, macając się po kieszeniach.
— A czyś się nauczył po francusku od czasu ostatniej wyprawy? — zapytał Disko. — Nie pragnę-ci ja, żeby nas znów obrzucono kamieniami za to, że ci się zachciało francuskie okręty przezywać „footy cochins“, jakeś to czynił na wyjezdnem z Le Have.
— Harmon Rush mówił, że tym sposobem można ich poruszyć. Mnie ta w zupełności wystarczy zwykły język Stanów Zjednoczonych. Ale tabaku brak nam piekielnie. Chłopaczku, a może ty umiesz mówić po francusku?
— Ma się rozumieć! — odrzekł Harvey z przechwałką i jął krzyczeć: — Hej! słuchajcie! Arretez-vous! Attendez! Nous sommes venant pour tabac.
Ah, tabac, tabac! — zawołano z okrętu francuskiego i znów ozwały się śmiechy.
— To ich piknęło. W kużdym razie spuszczajcie czółno na wodę — ozwał się Tom Platt. — Nie mam-ci ja wprawdzie świadectwa z języka francuskiego, ale znam inną gwarę, która jak mi się zdaje, zrobi swoje. Chodź-no, Harveyu, i wykładaj nam jeich słowa.
Niepodobna opisać szczęku i rwetesu, jaki powstał, gdy Tom Platt i Harvey zostali wciągnięci na czarną burtę francuskiego statku. Kajuta główna była wokoło oblepiona jaskrawemi drukami, przedstawiającemi Matkę Boską — którą tu zwano N. Panną z Nowej Fundlandji. Harvey przekonał się, że jego francuzczyzna nie miała akcentu właściwego Ławicom, a cała rozmowa musiała z jego strony ograniczyć się do uśmiechów i kiwania głową. Natomiast Tom Platt wymachiwał żwawo ramionami i dawał sobie wspaniale radę. Kapitan poczęstował go łykiem jakiejś niemożliwej gorzałki, a operowo-komiczna załoga o włodatych podgardlach, czerwonych czapkach i długich nożach powitała go jako kumotra, poczem rozpoczął się targ. Tamci mieli wbród tytoniu — i to amerykańskiego, za który nigdy nie płacono cła Francji; wzamian żądali czekolady i sucharów. Harvey odpłynął zpowrotem, ażeby porozumieć się z kucharzem i Diskiem, którzy mieli pieczę nad zapasami żywności; gdy powrócił, rozpoczęło się koło steru francuskiej nawy przeliczanie puszek kakao i worków z sucharami. Wyglądało to na korsarski podział łupów; w każdym razie Tom Platt odjechał przewiązany pękiem czarnego pig-tailu, a opchany paczkami tytoniu do palenia i żucia.
Jowjalni marynarze popłynęli znów hen we mgły, a na ostatku jeszcze posłyszał Harvey śpiewaną chórem piosenkę:

Par derriere chez ma tante
Il y a un bois joli,
Et le rossignol y chante
Et le jour et la nuit...
Que donneriez-vous, belle,
Qui l’amenerait ici?
Je donnerais Quebec
Sorel et Saint Denis.

— Czemu to przypisać, że moja francuszczyzna nic nie wskórała, a twoja rozmowa na migi osiągnęła skutek? — zapytał Harvey, gdy wymieniony towar został rozdzielony pomiędzy załogę We’re Here.
— Rozmowa na migi! — roześmiał się Platt opryskliwie. — Juści, była to rozmowa na migi, ale o wiele starsza od twojej francuzczyzny, Harve, Dyć okręty francuskie są pełne farmazonów... w tem leży przyczyna...
— Więc i ty jesteś masonem?
— Czyż ci się to nie widzi? — odrzekł były marynarz floty wojennej, nabijając sobie fajkę, a Harvey musiał zgłębiać jeszcze jedną tajemnicę głębin morskich.




ROZDZIAŁ  VI.

Co najwięcej uderzało Harveya, to wielka nieuwaga i bezplanowość, z jaką niektóre statki snuły się po rozległych przestworach Atlantyku. Okręty rybackie, jak mówił Dan, były pono całkiem zwyczajną rzeczy koleją zależne od uprzejmości i umiejętności swych sąsiadów, jednakże od parowców należałoby oczekiwać czegoś lepszego. Refleksje te wzbudziły się w nim po następnem ciekąwszem spotkaniu — a mianowicie, gdy przez trzy mile ścigał ich jakiś ogromny, stary, niezdarnie wlokący się okręt, jakich używają do przewozu bydła, naładowany aż po sam pokład górny, z którego cuchnęło jak z tysiąca chlewów. Jakiś oficer, nader podniecony, krzyknął na nich przez tubę, sam zaś statek stanął i bezradnie gibał się po falach, z czego korzystając Disko skierował We’re Here pod lejową stronę przybysza i oświadczył szyprowi, co o nim myśli:
— Chodzi wam o to, gdzie się znajdujecie?... hę? Nie warciście być nigdzie! Ej, wy włóczykije, folwarczne wywłoki! wałęsacie się po wielkiem morzu, nie bacząc całkiem na sąsiadów... a ślepia trzymacie w filiżankach z kawą, zamiast w durnych swych łepetach!
Na to szyper zerwał się jak oparzony, stanął na mostku kapitańskim i odciął się też jakąś uwagą dotyczącą oczu samego Diska.
— Przez trzy dni nie mieliśmy żadnych informacyj. Czy przypuszczasz, że możemy płynąć naoślep? — rozwrzeszczał się.
— No-o, jabym potrafił — odpalił mu Disko. — A cóż się stało z waszą ołowianką? Czy umiecie węchem rozpoznać dno morza, czy też wasze bydło zanadto wam zatruwa powietrze?
— Czem wy je żywicie? — zapytał stryj Salters z gorliwą powagą, gdyż zapach chlewów obudził w nim żyłkę gospodarską. — Podobno straszliwie zdechają w podróży. Nie jest-ci to wprawdzie mój zawód, ale wiem cosik i o tem, że drobno pokruszone i rozsypane makuchy...
— Do pioruna! — ozwał się jeden ze skotarzy, odziany w czerwony kabat, wyzierając poza burtę. — Z jakiego to przytułku wypuszczono tego jegomościa z faworytami?
— Młokosie — zaczął Salters, podnosząc się na olinowanie masztu przedniego — pozwól, iż nasamprzód powiem ci, że ja...
Oficer stojący na mostku, zdjął z przesadną grzecznością kapelusz z głowy.
— Proszę mi wybaczyć — ozwał się, — ale prosiłem o podanie mi wymiarów geograficznych miejsca, gdzie się znajdujemy. Gdy ta włochata osobistość, znająca się tak wybornie na gospodarstwie rolnem, łaskawie zamknie nakoniec buzię, wówczas może ten zielony kaczor o tępych jak mur oczach raczy nas oświecić we wspomnianej kwestji.
— Zrobiłeś ze mnie pośmiewuja, Saltersie — wybuchnął gniewem Disko, poczem nie mogąc już dłużej znosić podobnego marnotrawienia słów, nie prawił dalszych morałów, tylko burknął nazwę długości i szerokości geograficznej.
— Ho-ho! Ależ to zgraja warjatów zebrała się na tym bacie! — zawołał szyper, dzwoniąc do maszynowni i rzucając na pokład szonera spory pęk gazet.
— Ze wszystkich kpów, jakich zdarzyło mi się oglądać, nie licząc ciebie, Saltersie, ten człek i jego załoga są chyba najdurniejsi! — mruknął Disko, gdy We’re Here odpłynął kawałek drogi. — Właśnie miałem mu powiedzieć parę słów akuratnej prawdy o tem, co sądzę o takich, którzy niby zgubione dziecko tułają się i błądzą po morzu, a ty musiałeś zara wtrącić trzy grosze o tej jakiejś swojej głupiej paszy dla bydła! Czy to ty nigdy nie potrafisz rozeznać rzeczy jednej od drugiej?
Harvey, Dan i reszta załogi, rozweseleni na dobre, stanęli nieopodal, dając sobie znaki porozumiewawcze. Jednakże Disko i Salters wadzili się z sobą nie na żarty aż do samego wieczora. Salters usiłował dowieść, że okręt przewożący bydło jest właściwie pływającą oborą, Disko zaś twierdził z uporem, że nawet, gdyby tak się rzecz miała, to jednak przyzwoitość i cześć rybacka wymagały tego, by „rozeznać rzecz jedną od drugiej“. Długi Dżek przez czas jakiś w milczeniu przysłuchiwał się kłótni (gniew szypra to nieszczęście dla załogi), aż nakoniec, już po wieczerzy, ozwał się z za stoła:
— Ech, ktoby se tam głowę zaprzątał tem, co oni tam o nas gadać bedom?
— Ej, bo też bedą o nas mieli co opowiadać przez wiele lat!... W tem cała bieda! — sarknął Disko. — Och, te makuchy! i to jeszcze czemś posypane!
— Juści ze solą, a nie czem innem — podchwycił niepoprawny stryj Salters, zaczytany w gazecie nowojorskiej, gdzie były wiadomości gospodarcze z przed paru tygodni.
— To cios śmiertelny dla mojej rybackiej i marynarskiej ambicyji! — mówił dalej Disko.
— Ja ta na to całkiem inakszej patrzę — rzekł Długi Dżek, biorąc na siebie rolę rozjemcy. — Poźryj ino, Disko! Kiejby tak jakisik inny statek... jakisik pasażerski płynął se w takom pogodę i spotkał takiego zawalidrogę... to czy podałby mu wszyćkie jakie potrza rachonki... podałby mu, pedam wszyćko co potrza?... pogadałby mu dokumentnie, na rozum, o sterowaniu i inszych sprawach morskich?... Juści że nie!... Zapomnij, że więc o tem! Dyć i to prawda, że oni nie zapomną. Oddałeś im pięknem za nadobne... tęgoś im przysolił... w dwa ognie-ście ich wzięni... i dwa razy-śmy wyszli cało.
Dan kopnął Harveva pod stołem, a Harvey zachłysnął się zawartością swej czarki. — A jakże, jakże — ozwał się Salters, czując, że honor jego doznał pewnej satysfakcji. — Dyć zanim-em zacząn z nimi gadać, pedziałem im, że to nie moja sprawa.
— Jest w tem racyja — wtrącił się Tom Platt, obeznany z etykietą i dyscypliną — jest w tem racyja; powinieneś był, Disku, zabronić mu mówić już wtedy, kiej wedle twej rachuby zanosiło się na to, że rozmowa będzie taka... jaka być nie powinna...
— Ino żem nie wiedział, że ona taka będzie — odpowiedział Disko, widząc że nie pozostało mu nic innego jak tylko wycofać się z honorem. — Nie mogłem tego zrobić...
— Co znowu! Dyć można było to zrobić — ozwał się Salters — przecie jesteś nad nami szyprem. Jabym tu na kużdy twój znak zara z chęcią przerwał tę gawędę... nie z przekonania, ani też inszych pobudek, ale żeby dać dobry przykład tym dwu naszym utrapionym chłopakom.
— Czy nie mówiłem ci, Harveyu — szepnął Dan — że wszystko na nas się skrupi nim się spostrzeżemy? Zawdy on wyjedzie z tymi „utrapionymi chłopakami!“ ale onego widowiska tobym ci nie chciał stracić, nawet gdyby mi ochfiarowano pół partu rybackiego... i to samo wielgie płastugi!
— W kużdym razie trza było rzecz jedną rozeznawać od drugiej, — oświadczył Disko. Błysk nowych dowodzeń zaświecił w oczach Saltersa, który właśnie nabijał fajkę pokrajanym tytoniem.
— Jest to nielada cnota utrzymać w kużdej rzeczy rozeznanie — rozgadał się Długi Dżek, usiłując zażegnać burzę. — O tem przekonał się Steyning, kiej posłał Counahana jako szypra na statku Marilla D. Kuhn zamiast by miał nim być Cap; Newton miał rwanie w kościach i nie mógł jechać. A onego myśmy przezywali „Counahan Żeglarz.“
— Gdy Nick Counahan bawił na okręcie, nie było nocy, by nie widziano go zalanego rumem — ozwał się Tom Platt, bawiąc się ołowianką. — Miał on zwyczaj wałęsać się koło domów handlowych w Bostonie i szukać takiego pana, któryby go zrobił kapitanem holownika za jego zasługi. Sam Coy, ten z Atlantic Avenue, uwierzył jego łgarstwom i przez rok czy więcej dawał mu wyżerę. Counahan Żeglarz! Phi! Phi! umarł chyba z piętnaście lat temu?
— Siedemnaście, tak mi się widzi. Umarł w tym roku, w którym zbudowany został Caspar M’Veagh. Jednakże on w żadnej rzeczy nie umiał utrzymać miary. Steyning wziął go dla tej racyji, dla której złodziej ukradł gorący piecyk... bo w tę porę akurat, nic inszego nie było do wzięcia. Ludziska wszyścy byli na Ławicach... więc Counahan najął se, jako załogę, wszelką zbieraninę. Hej, było-ż tam rumu! Można było pływać na Marilli, jak u Pana Boga za piecem, tyle tam oni mieli zapasów. Wyjechali z bostońskiej motławy, w stronę Wielkiej Rewy... gnał-ci ich huczący wiatr północno-zachodni... a już cała wiara ino się cisnęła koło beczki. Dalibóg, same niebo czuwało nad nim... bo djabła tam oni spełniali warugę, djabła-ć tam brali się do lin... póki nie obaczyli dna piętnasto-gallonowej[14] beczki. Trwało to, ile sobie Counahan przypominał, cały tydzień (o gdybym potrafił opowiedzieć tę rzecz, jak on ją opowiadał!) Aż do tego czasu wiatr dął wspaniale, a Marilla, że to było lato i że jej dodano foktopmaszt, waliła prosto przed siebie. Potem Counahan wziął kwadrant, trząsł się nad nim przez chwilę i tak se wykarkulował podług tego kwadrantu, podług mapy i podług tego, co mu ta w głowie szumiało, że się znajdują na południe od Wyspy Sobolej, jadąc cięgiem, jak się patrzy; ale nic nikomu nie powiedział. Wtedy odszpuntowali nową beczkę i znów nie dbali o nic. Od czasu, gdy minęli blizę bostońsbą, Marilla kładła się na morzu i aż do tego czasu ani razu nie podniosła się wzwyż od lejowej strony... parła furt przed siebie, wciąż jednakowo nachylona. Ale oni nie widzieli ani kidzeny, ani morskiego ptactwa, ani szonerów... naraz obaczyli, że to już upłynęło dni czternaście... i myśleli, że to z tą Rewą jakiś kiepski jenteres. Więc zapuścili sondę i wymierzyli sześćdziesiąt sążni głębokości. „Oto, co ja znaczę! — rzecze Counahan. — Ja zawsze tak! Przygnałem-ci wasz okręt prosto na Rewę, a gdy będziemy mieli trzydzieści sążni, to pójdziemy se spać, jak małe dzieci. Counahan to chwat! — rzecze. — Counahan to Żeglarz“!
— Zapuścili znów; było dziewięćdziesiąt sążni. Counahan rzecze: „Albo sznur się wydłużył, albo też Rewa się zapadła“.
— Wyciągli linę, gdy im się ta mniej-więcej widziało, że tak potrza zrobić; usiedli na pokładzie i dalej liczyć węzły, burcząc przytem okrutnie. Marilla waliła przed siebie, o nic nie pytając. Naraz nawinął im się jakiś statek-włóczęga. Counahan wdał się z nim w rozmowę.
— Czyście ta gdzie nie widzieli batów rybackich? — zagadnął, jakby od niechcenia.
— Całe ich sznury ciągną się od irlandzkiego strądu — odpowiedzieli mu ze statku.
— Ach! otrząście się! — rzecze Counahan. — A cóż to mi do irlandzkiego strądu?
— „ A więc cóż ty tu porabiasz? — zapytali go tamci.
— „O męko chrześcijaństwa! — rzecze Counahan (tego przysłowia używał, gdy było z nim cośik nie w porządku) — o męko chrześcijaństwa! — powiada, — a gdzież to ja się znajduję?
— „Trzydzieści pięć mil na pdn.-zach. ku zachodowi od Cape Clear, — odpowiedzieli tamci, — może to ci będzie pociechą!
— Counahan dał susa na cztery stopy, siedem cali, jak wymierzył kucharz.
— „Pociechą!“ — krzyknął rozindyczony. — Czy mnie bierzecie za głuptaka? Trzydzieści pięć mil od Cape Clear, a czternaście dni od blizy bostońskiej. O męko chrześcijaństwa ależ to chyżość niesłychana! Toć może moje słowa poświadczyć matka, która mieszka w „Skibbereen!“ Wystawcie sobie, jak on-ci musiał być wściekły! Ale widzicie, że ten człek nigdy nie umiał utrzymać w niczem należytego rozeznania.
— W załodze miał osobliwie ludzi z Cork i Kerry, z wyjątkiem jednego Marylandczyka, który chciał wracać, ale okrzyczeli go za buntownika; zajechali ze starą Marillą do Skibbereen i spędzili sobie czas galanto, składając przez cały tydzień wszędy wizyty przyjaciołom na starem torfowisku. Potem ruszyli zpowrotem i zmitrężyli trzydzieści dwa dni, zanim dobili się znów do Ławic. Było to już pod jesień, a żarcia już było mało, więc Counahan poprowadził okręt nazad do Bostonu, nie wioząc ani jednej ości rybiej!
— A co na to powiedziała firma? — zapytał Harvey.
— Cóż miała pedzieć? he? Ryby były na Ławicy, a Counahan był już w rejdzie, opowiadając o swej nieporównanej wyprawie na wschód! Dostało im się też pozatem, co im się należało, a wszystko to poszło popierwsze z niepomiarkowania załogi względem rumu, a powtóre z nierozeznawania Skibbereen od Queerean. Counahan Żeglarz, świeć Panie jego duszy, ale był to istny pomyleniec.
— Swojego czasu byłem na Lucy Holmes — jął mówić cichym głosem Manuel. — W Gloucester nie chciano od nas brać ryb. A co-o? Dawano cenę ladajaką. Ruszyliśmy więc na morze, myśląc, że sprzedamy nasz towar jakiemu człekowi z Fayal. Naraz począł wiatr dąć, tak iżeśmy niewiele widzieli przed sobą. Co-o? Potem nastała dma jeszcze silniejsza, porwała nas i poniosła chybcikiem... nikt nie wiedział, kędy. W jakiś czas widzimy jakiś ląd, a zrobiło się trochę skwarno. Skądciś nadjechało w czółnie paru murzynów. A co-o? Pytamy ich, gdzie to się znajdujemy, a oni odpowiadają... no, co myślicie? A co-o?
— Wyspy Kanaryjskie — rzekł Disko po chwili namysłu.
Manuel, śmiejąc się, potrząsnął głową.
— Blanco — domyślał się Tom Platt.
— Nie. Coś gorszego. Byliśmy koło Beragos, a czółno było z Liberji! No, więc sprzedaliśmy tam ryby. Niedobrze, co-o?
— Czy taki szoner jak nasz mógłby dojechać wprost do Afryki? — zapytał Harvey.
— Można opłynąć Horn, gdyby tam było po co się wyprawiać... no i gdyby starczyło żywności — odrzekł Disko. — Mój ojciec jeździł okrętem... była to, jak mi się widzi, taka jakby pinka, około 50 ton pojemności... Rupert było jej nazwanie... Pławał na nim aż do lodowych gór grenlandzkich, w roku gdy połowa naszych maszoperyj wyprawiała się tam na dorsze. Co więcej, brał z sobą i moją matkę... ponoś dlatego, aby jej pokazać, jak się zarabia pieniążki... wszyscy tam ugrzęźli w lodzie, a ja urodziłem się w Disko. Oczywiście nie pamiętam z tych czasów nic a nic. Kiedy lody puściły na wiosnę, wróciliśmy do domu, ale ja jużem dostał imię od onej miejscowości. Trochę to kiepski figiel zwalać winę na niemowlę, a wszyscy w naszem życiu musimy popełniać omyłki!
— Juści, juści, — ozwał się Salters, kiwając głową. Wszyscy muszą popełniać omyłki; pedam wam, wy oba smyki, że gdy popełnicie omyłkę (a popełnicie ich przynajmniej sto na dzień), najlepszem wyjściem jest przyznać się do niej, jak na chłopa przystało.
Dług Dżek rzucił z pod rzęs przerażające spojrzenie, ogarniające wszystkich oprócz Diska i Saltersa — i na tem skończyło się owo zajście.
Potem zarzucali kotwicę; coraz to w innem miejscu, kierując się ku północy i czyniąc codzień wyprawy na czółnach. Tak wśród ustawicznych połowów posuwali się wzdłuż wschodniej krawędzi Wielkiej Rewy, po głębi mierzącej od trzydziestu do czterdziestu sążni.
Tutaj to Harvey po raz pierwszy spotkał się z mątewkami, które stanowią jedną z najlepszych przynęt na dorsze, choć bywają nieobliczalne w swych kaprysach. Pewnej ciemnej nocy porwali się zlegowisk, obudzeni wrzaskiem Saltersa.
— Popatrz, popatrz! charmuty![15]
I od tej chwili przez półtora godziny wszystko, co żyło na okręcie, przywarło do „kopystek“ — taką nazwę nosił kawałek ołowiu, malowany na czerwono, a u dołu zaopatrzony kręgiem prętów, odgiętych wtył, niby druty pół-otwartej parasolki. Mątewka — z niewiadomej przyczyny — upodobała sobie to cacko i obwija się wokół niego, a zanim zdoła oderwać się od przętów, już bywa wyciągnięta na powierzchnię wody. Jednakże, opuszczając swe pielesze, zaczyna siurkać w twarz poławiacza najpierw wodą, następnie sepjowym atramentem; zabawnie było patrzeć, jak rybacy wymachiwali głowami to w tę to w tamtę stronę, by uniknąć tego śmigusu. Gdy się skończył cały rwetes, czarni byli jak kominiarze, ale na pokładzie leżał stos świeżych mątewek... a wielkie dorsze bywają zawsze jak najlepszej myśli co do drobnego, połyskującego kęsa przynęty sepjowej na końcu haczyka, umazanego gliną.
Nazajutrz mieli połów obfity. Spotkali Carrie Pitman i okrzykiem życzyli szczęścia jego załodze. Ta zaraz chciała wdać się w targ — ofiarując siedem sztokfiszów za okazalszą mątewkę. Disko jednak nie chciał przystać na tę cenę, wobec czego Carrie popłynęła z wiatrem, jak niepyszna i zapuściła kotwicę o pół mili opodal, w nadziei, że jej samej też uda się coś niecoś ułowić.
Disko przez czas dłuższy nie przemówił ani słowa — dopiero po wieczerzy wyprawił Dana i Manuela, ażeby spuścić kabel We’re Here na płucisku i zapowiedział, iż zamierza ugruntować się tu na dobre. Dan oczywiście powtórzył te uwagi wioślarzowi jednego z czółen Carrie, który chciał się dowiedzieć czemu puszczają kabel na płucisku, skoro dno nie jest skaliste.
— Tato powiada, że nie byłby pewny nawet promu w odległości pięciu mil od was — zawył Dan z radością.
— To dlaczego się stąd nie wyniesie? Kto przeszkadza? — zapytali tamci.
— Dlatego, że wyście mu tu akurat wleźli w drogę od lejowej strony, a on na to nie pozwoli nikomu, nie mówiąc już o takiej beczułce, jak wasza, co to cięgiem ino dryfuje.
— Nasz okręt nie dryfował ani razu w tej wyprawie — odburknął gniewnie wioślarz, gdyż Carrie Pittman cieszyła się nietęgą sławą ze względu na częste łamanie swej masztowizny.
— Jakżeż więc obieracie sobie stanowiska? — zawołał Dan. — Toć to jest najlepszy dryf w waszej żegludze. A jeżeli wasz okręt nie dryfuje, to skądże, u pioruna, wziął się u was nowy bukszpir?
Strzał był dobrze wymierzony i ugodził w sedno.
— Hej, ty portugalski kataryniarzu, zabierzno z sobą tę małpę do Gloucester! Wracaj do szkoły, Danie Troop — brzmiała odpowiedź.
— U — bra — nia! u — bra — nia! kupuję! sprzedaję! — wrzeszczał Dan, który wiedział, że jeden z załogi Carrie pracował był poprzedniej zimy w przedsiębiorstwie odzieżowem.
— Szkrab! szkrab glosterski! A wynocha, ty Nowaku! ty Szkucie!
Przezwanie Glosterczyka Nowo-Szkotem nie uchodzi za dobrą monetę. Dan oddał mu wet-za-wet:
— Sami-ście Nowaki, wy kocmołuchy! wy rozbitki chatham’skie! Wynoście się razem ze wszystkiemi gratami!
I stanęły przeciwko sobie dwie siły, lecz Chatham wyszedł na tem gorzej.
— Wiem, jak-ci to będzie — ozwał się Disko. — Ich okręt już kręci się z wiatrem. Oni tam będą chrapali do samej północy, a gdy my będziemy zabierać się do spania, pójdą w dryf. Dobrze, że niema tu ciżby okręłtów. Ale nie myślę podnosić kotwicy dla tego Chathama. Może on jeszcze wytrzyma.
Wiatr, który przez czas dłuższy baraszkował na wszystkie strony, wzmógł się o zachodzie słońca i przybrał stały kierunek. W każdym razie morze nie było natyle wzburzone, by mogło wprawić w niepokój olinowanie chociażby łodzi rybackiej — jednakże Carrie Pitman miała swoje własne obyczaje. Pod koniec swej warugi chłopcy posłyszeli na jej pokładzie parę strzałów z potężnego, nabijanego na stary sposób, pistoletu.
— Gloria! gloria! alleluja! — zanucił Dan. — Tata, ona już nadjeżdża ku nam... zadkiem naprzód... płynie po śpiączku, jak to było z nią w Queereau!
Gdyby to był inny statek, Disko byłby machnął ręką na wszystko; teraz jednak nie pozostawało mu nic innego, jak odciąć kabel, właśnie wporę, gdy Carrie Pitman, oddana na igraszkę Północnemu Atlantykowi, pomknęła wprost na nich ruchem gibotnym. We’re Here, rozpiąwszy kliwer i jeden z żagli, ustąpił przybyszowi nie więcej miejsca, niż wymagała bezwzględna konieczność (Disko nie chciał tracić całego tygodnia na wyławianie kabla), ale podbiegł rączo pod wiatr, właśnie gdy w odległości, z której łatwo można było przesłać pozdrowienie, mijała go Carrie — milcząca i nadąsana — zdana na łaskę zagrabiającej wszystko nawały ławicznych pokosów.
— Dobry wieczór — rzekł Disko, unosząc czapkę w górę, — a jak tam obrodził wasz ogródek?
— Idźcie do Ohio i najmijcie muła — dodał stryj Salters. — Nam tu nie potrzeba farmerów.
— Może wam pożyczyć kotewki od mojego czółna? — zawołał Długi Dżek.
— Oderwijcie rudel i wetknijcie go w błoto! — radził Tom Platt.
— Ciewy! — rozległ się piskliwy i przeraźliwy glos Dana, stojącego na jacie sterniczej. — Cie — ewy! Strajk w fabryce ubrań! A może najęli se dziewuchy do roboty?
— Odkręćcie liny sterowe i przybijcie gwoździem do dna! — wołał Harvey.
Był to słony żart, którym dawniej samemuż Harveyowi dokuczał Tom Platt.
Manuel wychylił się za rufę i wrzasnął:
— Johnie Morgan! zagrajno na katarynce. Ahaaa!
I z wyrazem niedającej się opisać wzgardy i urągowiska jął wymachiwać szerokim paluchem. Natomiast mały Penn, przejęty niepomierną dumą, piszczał:
— Pódźcie no tu krzynkę bliżej! Bzz! Chodźno no tu bliżej! Ho — o!
Przez resztę nocy kołysali się na uwięzi łańcucha — ruchem podrywnym, chlupocącym i, jak stwierdził Harvey, niezbyt przyjemnym — a połowę następnego przedpołudnia zmitrężyli na odszukiwaniu kabla. Atoli chłopcy byli w tem zgodni, że ta mitręga była drobnostką w porównaniu z ceną ich triumfu i sławy, i ze smutkiem myśleli o tem, że tyle jeszcze pięknych komplementów można było powiedzieć pod adresem upokorzonej i zawstydzonej Carrie.




ROZDZIAŁ  VII.

Nazajutrz spotkali większą ilość żaglowców — wszystkie kołowały zwolna z północo-wschodu ku zachodowi. Lecz w sam raz gdy spodziewano się wpłynąć na snadzizny koło „Dziewicy“, na morzu legła zwarta zapora mgły, wobec czego musiano zarzucić kotwicę. Wokół rozlegały się pobrzęki niewidzialnych dzwonów. Nie zajmowano się zbytnio rybołowstwem, tylko i tu owdzie czółna rybackie spotykały się wzajem z sobą i dzieliły się nowinami.
Owej nocy, tuż przed świtem, Dan i Harvey, którzy wałkonili się przez większą część dnia, wypełzli z legowisk, ażeby „zahaczyć“ nieco pierożków. Mogliby wprawdzie czynić to jawnie — jednakże zdobyte w ten sposób lepiej im smakowały, zwłaszcza że pobudzało to kucharza do gniewu. Gorąco i zaduch skłoniły ich do wyjścia, wraz ze zdobyczą, na pokład. Zastali tam Diska, bijącego w dzwon. Ujrzawszy Harveya, Disko przekazał na niego tę funkcję, mówiąc:
— Bij, ile wlezie. Zdaje mi się, że coś słyszę. Jeżeli do czegoś przyjdzie, najlepiej, żebym był tam, gdzie mogę przystąpić do rzeczy.
Istotnie było słychać jakieś ciche poszczękiwanie, gubiące się w zgęszczonem, jakby dławiącem je, powietrzu. Chwilami Harvey słyszał przygłuszony ryk syreny linjowca — a był już natyle obznajomiony z Rewami, że wiedział, co to oznacza. Z przerażającą wyrazistością uświadamiał sobie, jak to pewien chłopak w wiśniowego koloru bluzeczce — obecnie Harvey czuł do fantazyjnych bluzeczek wstręt, na jaki tylko stać rybaka, — jak więc pewien głupi, hałaśliwy smarkacz wyraził się był w swoim czasie, że byłoby to „kapitalne“ widowisko, gdyby parowiec najechał na bat rybacki. Ów chłopak miał wytworną kajutę z ciepłą i zimną kąpielą, a każdego ranka dziesięć minut poświęcał na zgłębianie jadłospisu o złoconych brzegach. I oto ten sam chłopak — nie, jego brat, o wiele starszy — stał na nogach teraz o godzinie czwartej w chwilę mrocznego przedświtu, w ociekających, chrzęszczących buksach, kując młotkiem (dosłownie: w obronie własnego życia!) w dzwon mniejszy od dzwonu obiadowego, używanego przez stiuartów... a tymczasem gdzieś nieopodal pędził, jak orkan, z szybkością dwudziestu mil na godzinę, żelazny kolos, mierzący trzydzieści stóp! Nadewszystko jednak gorzką była myśl, że tam w suchych, dywanami wyściełanych, kajutach śpią ludzie, którzy może nigdy się nie dowiedzą, że przed śniadaniem rozbili na miazgę statek rybacki. To też Harvey dzwonił, co miał sił.
— Tak, zwolnią o jeden obrót swą ohydną śrubę, ażeby być w porządku z prawem, i to będzie pociechą dla nas, gdy już znajdziemy się wszyscy na dnie! — mówił Dan, dmąc z całą usilnością w rożek Manuela. — Posłuchajno jego głosu... to-ci olbrzym!
Euuuuu — huuuu — uuup! — buczała syrena.
Bim — bim — bim! — brzęczał wciąż dzwon.
Tra-a-a! tra-a-a! — brzmiał wciąż róg.
A niebo i morze były zmielone, jak mąka, na miazgę białej, mlecznej mgły.
Naraz Harvey poczuł, że się znajduje w pobliżu jakiegoś poruszającego się cielska — i uświadomił sobie, że spogląda coraz to wyżej i wyżej, na ociekający wodą, ostrokończysty niby rafa, dziób okrętu, pędzący (zda się) wprost na szoner. Przed tym dziobem zawadjacko toczył się opuszek wody, a za każdem wzniesieniem się tegoż widać było długi szereg liczb rzymskich — XV, XVI, XVII, XVIII itd. — na czerwono malowanym, połyskującym boku okrętowym. Wszystko to pędziło naprzód w ustawicznych przegibach, z sykiem, od którego z trwogi zamierało serce... — S — s — s — s — s — U — u — u — u — u — u!! — Skala cyfr już znikła — przed oczyma Harveya mignął rząd okrągłych okien kajutnych, ujętych w mosiężne futryny — na bezsilnie wzniesione ręce chłopaka zionął kłąb gorącej pary, poczem słup wrzącej wody zahuczał wzdłuż parapetów We’re Here. Mały szoner zadygotał i zakołysał się gwałtownie na wzburzonej topieli, rozdartej uderzeniem śruby okrętowej — jednocześnie zaś ujrzano rufę linjowca, ginącą już we mgle. Harvey był już przygotowany na atak choroby morskiej lub omdlenie — albo na jedno i drugie — gdy naraz doszedł go silny łoskot jakby pnia masztowego, walącego się na pokład, a w chwilę potem obiło się o jego uszy jakieś ciche, niewyraźne i odległe, jakby ze słuchawki telefonicznej wychodzące wołanie:
— Zatrzymajcie się! Zatopiliście nas!
— Czy to my? — spytał Harvey zdławionym głosem.
— Nie! To jakisik inszy bat... po tamtej stronie. Dzwoń co masz sił. Pójdziewa obaczyć, co się haw stało — odpowiedział Dan spuszczając łódź na wodę.
W pół minuty później wszyscy oprócz Harveya, Penna i kucharza zeszli w łódź i popłynęli na morze. W tejże chwili przed dziobem statku przemknął się dryfujący złom strzaskanego fokmasztu, pochodzący najwidoczniej z jakiegoś szonera. Tuż za nim nadpłynęła pusta zielona łódź rybacka i jęła obijać się o bok We’re Here, jak gdyby prosiła, by ją wzięto na pokład... Tuż poza tą łodzią ukazała się jakaś postać w błękitnym kubraku, zwrócona twarzą w dół... ale były to jeno szczątki człowieka. Penn zmienił się na twarzy i rozwarł szeroko usta, wydając jakiś dźwięk nieartykułowany. Harvey tłukł w dzwon rozpaczliwie, lękając się, że lada chwila tamci mogą zatonąć... Aż podskoczył z radości, posłyszawszy wołanie Dana. Oto załoga powracała.
— To Jennie Cushman... — wyjaśnił Dan ze spazmem w głosie —... rozcięta wpół... wywróciła się dnem do góry... i tak ją zmiażdżyło!... Niecałe ćwierć mili stąd... Tata wyratował staruszka. Nikt więcej nie ocalał, a... a on miał syna! Och, Harveyu, Harveyu, nie mogę, nie mogę myśleć o tem spokojnie! Widziałem...
Opuścił głowę, tuląc ją rąk splotem, i rzewnie zaszlochał. Tymczasem inni wyciągali na pokład jakiegoś siwego mężczyznę.
— Pocoście mnie wyciągnęli? — jęczał przybysz. ~ Disko, pocóżeś mnie wyciągnął?
Diskowi głowa ciężko osunęła się na barki, bo oto nieszczęśnikowi wargi się trzęsły, a szeroko rozwarte oczy dziko spoglądały na milczącą załogę. Naraz powstał i głos zabrał Pennsylvania Pratt, który — ilekroć stryjowi Saltersowi wyleciało z pamięci jego nazwisko — nazywał 6ię również Haskins, Rich lub M’Vitty; twarz jego z głupiej gęby prostaczka przemieniła się w oblicze sędziwego mędrca — i głosem donośnym jął przemawiać:
— Pan dał i Pan wziął; niech imię Jego będzie błogosławione! Jestem... byłem... służebnikiem Ewangelji. Zostawcie go mnie!
— Ach, to ty jesteś...? — toś ty sługą Bożym? — ozwał się ów mężczyzna. — A więc wyjednaj mi swą modlitwą powrót mego syna! Wyjednaj mi, bym odzyskał bat, co mnie kosztował dziewięć tysięcy dolarów, wyjednaj mi zpowrotem tysiąc centnarów ryb! Gdybyście mnie zostawili w spokoju, moja owdowiała żona poszłaby do Provident i zarabiała na utrzymanie... i nie wiedziałaby nigdy, nigdy... A teraz będę musiał jej opowiedzieć...
— Niema tu co mówić, — rzekł Disko, — lepiejbyś się trochę położył, Jasonie Olley.
Człowieka, który w przeciągu trzydziestu sekund stracił syna-jedynaka, a ponadto zysk kilkumiesięcznej pracy i środki do życia, trudno zaiste pocieszyć!
— Ludzie wszyscy byli z Gloucester, nieprawdaż? — zagadnął go Tom Platt, bawiąc się bezmyślnie linami czółnowemi.
— Och, to nie sprawia najmniejszej różnicy — odrzekł Jazon, wyżymając zmoczoną brodę. Teraz poobwożę letnich moich stołowników dokoła Wschodniego Glosteru.

„Jakże szczęśliwe ptaki, co szczebiotną zgrają
dokoła Twych ołtarzy, Najwyższy, latają“...

— Chodź ze mną! Chodź na dół! — ozwał się Penn, jak gdyby miał prawo wydawać rozkazy.
Oczy ich spotkały się z sobą i przez chwilę wiodły jakby bój zawzięty.
— Nie wiem, ktoś ty, ale pójdę — rzekł Jazon pokornie. — Może odzyskam choć cząstkę... choć cząstkę... moich dziewięciu tysięcy dolarów.
Penn zaprowadził go do kajuty i zatrzasnął drzwi za sobą.
— Toć on nie Penn! — wykrzyknął stryj Salters. — To Jakób Boller... i... przypomniał sobie Johnstown! Nigdym nie widział takich oczu u nikogo z żyjących! Co teraz czynić? Co teraz pocznę?
Słychać było głos Penna, rozlegający się pospołu z Jazonowym. Potem dochodził już tylko głos samego Penna. Salters zdjął kapelusz — bo Penn odprawiał modły. W czas jakiś potem ów człek mizerny wyszedł znów po schodach na pokład i objął wzrokiem załogę — na twarz mu wystąpiły olbrzymie krople potu. Dan wciąż popłakiwał przy sterze.
— On nas nie poznaje — jęknął Salters. — I na cóż tu się zdało wszystko... te warcaby i różne różności?... i jak on tera do mnie przemówi?
Penn przemówił — z głosu jego wymiarkować można było, że mówi do ludzi obcych.
— Modliłem się — brzmiały jego słowa. — Nasz lud wierzy w potęgę modlitwy. Modliłem się o życie syna tego człowieka. Moi wszyscy utonęli przed memi oczyma ona i mój pierworodny... i inni. Zali człowiek ma być mędrszy od swego Stworzyciela? O ich życie nigdy się nie modliłem, lecz modliłem się za syna tego człowieka... i syn niewątpliwie do ojca powróci.
Salters — jakby się wzrokiem usprawiedliwiając — wpatrywał się w Penna, chcąc się przekonać, czy on go sobie przypomina.
— Jak długo byłem obłąkany? — zapytał nagle Penn, a usta mu się zacisnęły.
— Pst! Penn! Nigdy nie byłeś obłąkany — zaczął Salters. — Byłeś tylko ździebko roztargniony.
— Widziałem, jak domy uderzały o most, zanim roznieciły się ognie. Więcej nic nie pamiętam. Jak dawno to było?
— Nie zniosę tego! nie zniosę! — zaczął wołać Dan, a Harvey pochlipywał ze współczucia.
— Jakie pięć lat temu — odrzekł Disko drżącym głosem.
— W takim razie byłem komuś ciężarem przez wszystkie dni od owej chwili. I któż był tym człowiekiem?
Disko wskazał na Saltersa.
— Nie... nie... nie byłeś mi ciężarem! — zawołał żeglarz-hreczkosiej, składając ręce. — Zarobiłeś se więcej niż w dwójnasób na swoje utrzymanie i jeszcze ci się należą pieniądze, Penn, nie licząc połowy mego partu, która należy do ciebie wzamian za pieniądze jakieś mi dał kiedyś...
— Jesteście dobrymi ludźmi. Miarkuję to z waszych twarzy. Ale...
— Matko litościwa! — szepnął Długi Dżek — i on to był z nami na wszystkich wyprawach! Ależ on najwyraźniej jest zaczarowany.
Nieopodal rozbrzmiał dzwon, jakich używają na szonerach. Z pośród mgły zawołał czyjś głos:
— Disko! słyszałeś, co się stało z Jennie Cushman?
— Oni znaleźli jego syna! — krzyknął Penn. — Uciszcie się i obaczcie zbawienie, zesłane przez Pana!
— Owszem, wyratowałem Jazona i mam go na swoim statku — odrzekł Disko, a głos mu zadrgał wzruszeniem. — Czy... czy nikogo pozatem nie wyratowano?
— A jakże, znaleźliśmy jednego. Najechaliśmy na niego, gdy płynął, zaplątany w kupę drewien, które przódziej pewnie były galardą. Głowę ma trochę pocharataną.
— A któż to?
Serca załogi We’re Here biły tętnem jednako przyśpieszonem.
— Zdaje się, żeto młody Olley — wydobył się z mgły przeciągły głos.
Penn wzniósł ręce i powiedział coś po niemiecku. Harvey gotów był przysiąc, że na zapatrzonej wzwyż twarzy tego człowieka lśniło jasne słońce. Tymczasem ów głos ciągnął dalej:
— Słuchajcie kamraty! Aleście się zeszłej nocy tęgo zabawili naszym kosztem!
— Teraz nam całkiem nie do śmiechu! — zauważył Disko.
— Wiem o tem, ale mówiąc szczerą prawdę, myśmy trochę... trochę dryfowali, gdyśmy się natknęli na młodego Olleya.
A więc to była niepoprawna Carrie Pittman! Huczny śmiech, acz nienazbyt długotrwały, zerwał się z pokładu We’re Here.
— Czy nie przysłalibyście nam tego starucha? Wybieramy się na zdobycie większego zapasu przynęty... no i wędy trzebaby zapuścić. Zdaje się, że wam go nie potrzeba... a nam tu brak rąk do roboty przez to ciągłe pilnowanie wijadła. My się już tu nim zaopiekujemy. On jest żonaty z ciotką mej żony.
— Mogę wam coś jeszcze podarować, coby się wam przydało na statku — rzekł Troop.
— Nie potrza nam niczego... chyba tylko kotwicy, któraby wytrzymała. A wiecie, co? Młody Olley zaczyna się trochę niepokoić i gorączkować. Przyślijcie nam tu starucha!
Penn obudził Jazona, odrętwiałego z rozpaczy. Tom Platt zaś przewiózł tegoż ku drugiemu okrętowi. Odszedł bez słowa podzięki, nie wiedząc, co go czeka. Mgła osłoniła wszystko.
— A teraz... — ozwał się Penn, czyniąc głęboki wdech, jak gdyby miał wygłosić kazanie. — A teraz...
Wyprężony dotychczas jego korpus znów przypadł w dół, jak szabla wciśnięta w pochwę; oczy, rozjaśnione przed chwilą, przygasły; głos przeszedł w dawne, ciche i żałosne, szeptanie...
— A teraz — mówił Pennsylvania Pratt — czy myślisz, panie Salters, że jeszcze zawcześnie na partyjkę szachów?
— To samo... to samo chciałem i ja powiedzieć — zawołał Salters z ochotą. — Dalibóg, to uderzające, Penn, jak ty łatwo odgadujesz, co człek ma na myśli.
Mały człowieczek — zawstydzony i potulny — poszedł za Saltersem na przód okrętu.
— Podnosić kotwicę! Co żywo! Porzućmy te okropne Wody — wrzasnął Disko.
Nigdy nie usłuchano go skwapliwiej.
— No, i cóż wy se o tem wszystkiem myślicie? — zagadnął Długi Dżek, gdy przemoknięci, ociekający Wodą i oszołomieni przebijali się znów przez dokę.
— Ja sobie tak myślę, — ozwał się Disko, stojący przy sterze, — że przez tę przygodę Jennie Cushman jeszcześmy dzisia nic nie jedli...
— On... myśmy widzieli jednego z nich, jak przepływał koło nas, — zaszlochał Harvey.
— I to właśnie go poniosło i wyrzuciło z wody, jak łódkę, gdy uderzy o brzeg; poniosło go, aż sobie przypomniał Johnstown... i osobę Jakóba Bollera... i inne, tem podobne, rzeczy. Pocieszanie Jazona trochę go skrzepiło, jak wyciągnięcie łodzi na brzeg. Potem podpórki, jako że były słabe, obsuwały się i obsuwały, a on wciąż zsuwał się wdół, aż teraz znów znalazł się na wodzie. Takie jest moje zdanie o tem.
Uznano, że Disko miał najzupełniejszą rację.
— A gdyby tak Penn uparł się pozostać Jakóbem Bollerem, — przemówił Długi Dżek, — byłoby to dla Saltersa śmiertelne strapienie! Czyście się przypatrzyli jego twarzy, gdy Penn go zapytał, komu to on, Penn, był ciężarem przez tyle lat? No, i jakże tam, Saltersie?
— Zasnął... zasnął twardo... jak małe dzieciątko — odpowiedział Salters, przechodząc na palcach ku rufie. — Ma się rozumieć, niema tu mowy o nijakiem jedzeniu, póki on się nie obudzi. Czy widzieliście kiej taką siłę modlitwy? Wierzę, że on zawdy wypatrywał młodego Olleya za oceanem. Jazon był strasznie dumny ze swego chłopaka, a mnie się zdaje, że wszystko, co się zdarzyło, była to kara za czcze bałwochwalstwo.
— Są jeszcze inni, równie zaślepieni — zauważył Disko.
— To co innego — odparł Salters żywo. — Penn niezupełnie jest przy zmysłach, a ja za jedyny swój obowiązek uważam czuwanie nad nim.
Choć głód im dokuczał setnie, czekali jednak przez trzy godziny, póki nie ukazał się Penn. Twarz miał łagodną, a z oczu wyzierało jakby przytępienie myśli. Oświadczył, iż mu się zdaje, jak gdyby coś mu się przyśniło. Potem zaczął się dopytywać, czemu wszyscy milczą tak zawzięcie. Nie umieli mu na to odpowiedzieć.
Disko przez trzy lub cztery dni następne niemiłosiernie napędzał wszystkich do roboty. Kiedy nie mogli wyjeżdżać na morze, skierowywał ich do szafami, gdzie musieli nieco ciaśniej układać zapasy okrętowe, celem zrobienia miejsca na ryby. Zwarta masa pakunków ciągnęła się od przegrody kajutowej aż do suwanych drzwi za piecem na galardzie. Disko pokazywał im, jak wielką jest sztuką układać ładugę w ten sposób, żeby okrętowi zapewnić jaknajwiększą zwinność. Krzątała się więc żwawo cała załoga i wnet odzyskano humory. Harvey brał nieraz cięgi od Długiego Dżeka za to, że (jak powiadał Galway’czyk) „frasował się niby chory kocur, tem, na co nie było rady“. W tych posępnych dniach nieraz zamyślał się o tem lub owem, a potem zwierzał się Danowi ze swych myśli. Dan zgadzał się z nim w poglądach — nawet gdy chodziło o to, by prosić o pierożki, zamiast je „zahaczać“.
W tydzień później obaj chłopcy o mało co nie przewrócili Hattie S. szamocąc się z rekinem, którego usiłowali zakłuć starym bagnetem, przywiązanym do kija. Złowrogi potwór ocierał się o czółno, natarczywie dopominając się o pomniejsze ryby. Cud zaiste, że wszyscy trzej zarówno wyszli cało z tej utarczki.
Wkońcu, po długiej zabawie w ciuciubabkę pośród doki, nadszedł dzień, w którym Disko krzyknął w stronę galardy:
— Raźniej, chłopcy! Jużeśmy w mieście!




ROZDZIAŁ  VIII.

Aż do końca życia Harvey nigdy ni zdoła zapomnieć widoku, jaki wówczas przedstawił się jego oczom. Słońce właśnie wynurzało się z poza horyzontu, którego nie widziano niemal od tygodnia, a jego czerwonawy blask uderzył w białe żagle szonerów, stojących na kotwicy i ustawionych w trzy flotyle: — jedna obrócona była ku północy, druga na zachód, trzecia na południe. Było tam chyba ze sto statków, najróżnorodniejszej budowy i kształtu, licząc w to i widniejący w oddali okręt francuski o prostokątnych żaglach. Wszystkie kłaniały się sobie nawzajem, dygając jak panienki. Z każdego batu wypadały i mknęły wdal czółna rybackie, niby pszczółki z rojnego ula. Gwar głosów, chrobot lin i wielokrążków, pluskot wioseł — roznosiły się hen milami po rozkołysanej wodzie. W miarę jak słońce pięło się wgórę, żagle grały i mieniły się barwami, przechodząc z czarnej stopniowo w perłowo-szarą, a nakoniec w białą; na południu — skroś mgieł — wyłaniało się coraz to więcej statków.
Łodzie rybackie skupiały się w gromadki, odłączały się jedne od drugich, zmieniały kształt i uszykowanie — i znów skądciś nadpływały, zmierzając wszystkie ku jednemu celowi. Ludzie nawoływali się, pogwizdywali, śpiewali lub wydzierali się piskliwie w niebogłosy, a woda wokoło usiana była mnóstwem odpadków wyrzuconych z pokładów okrętowych.
— To miasto! — zawołał Harvey. — Tak jest, Disko miał rację. To miasto!
— Widywałem-ci ja i mniejsze mieściny — ozwał się Disko. — Tutaj mieszka może z tysiąc ludzi... Dalej zaś z tamtej strony jest Wirginja.
Wskazał na pustą przestrzeń zielonawej toni, gdzie nie było widać czółen rybackich.
We’re Here okrążył boczkiem północną eskadrę i zapuścił kotwicę z takim wdziękiem jak jacht wyścigowy przy końcu sezonu; przez cały ten czas Disko skinieniem ręki witał coraz to innych swoich starych druhów. Spokojnie, milcząco pozdrawia i przepuszcza starych, wytrawnych, obytych z morzem marynarzy Flotyla z Wielkich Ławic — natomiast partacz lub niezdara spotyka się z szyderstwem na całej linji.
— Przyjeżdżacie w sam czas na połów stynki — zawołano z pokładu Mary Chilton.
— Dużoście ta nasolili? — zapytano z Króla Filipa.
— Hej, Tomek Platt, przydziesz dzisia do nas na kolacyją? — pytała załoga statku Henry Glay.
Te i podobne pytania i odpowiedzi przelatywały tam i zpowrotem. Ludzie ci spotykali się z sobą i już poprzednio, wyjeżdżając łodziami na połów, a niemasz miejsca lepszego na pogawędkę, jak rybacka flotyla. Wszyscy tu zdawali się wiedzieć o wyratowaniu Harveya i pytali go, czy nie okazał się darmozjadem. Młokosy przekomarzali się z Danem, który, jako że był też cięty w języku, zapytywał o zdrowie, darząc ich przezwiskami brukowemi, które im mało przypadały do smaku. Manuel znalazł jakiegoś rodaka, który jął z nim gwarzyć w ojczystym języku. Ba, widziano, iż nawet niezbyt rozmowny kucharz wgramolił się na bukszpir i krzyczał coś po gallicku do jakiegoś przyjaciela, czarnego jak on sam. Gdy przytroczono cumę (wszędy dokoła Wirginji jest dno skaliste, a nieostrożność narazić może na przetarcie się liny kotwicznej i na niebezpieczeństwo dryfu), łodzie wyruszyły w stronę rzeszy statków, stojących na kotwicy o milę opodal. Szonery kołysały się i bobrowały w bezpiecznej odległości, jak stare kaczki strzegące swego potomstwa, natomiast łodzie zachowywały się niesfornie, jak małe kaczęta.
Gdy wjechali w ów zamęt, gdzie łódka z hałasem trącała o łódkę, Harveyowi aż uszy więdły pod wrażeniem różnych uwag, dotyczących jego wiosłowania. Dokoła niego rozbrzmiewały wszelkie narzecza amerykańskie — począwszy od Labradoru, a kończąc na Long Island — wraz z portugalszczyzną, gwarą neapolitańską, francuzczyzną, lingua franca i językiem celtyckim — wraz ze śpiewem, wrzaskiem i coraz to innemi przekleństwami — a jemu się zdawało, że to w niego godzi ten zgiełk cały. Po raz pierwszy w życiu (może poszło to z wyłącznego, przez czas tak długi, obcowania z załogą We’re Here) czuł się onieśmielony wśród dziesiątków dzikich twarzy, które ukazywały się lub znikały wraz z harcującym statkiem. Łagodna, szemrząca gładź spokojnie ponosiła rząd różnobarwnych łódek rybackich. Naraz stanęły w miejscu, niby jakieś przedziwne obrzeże widnokręgu, a siedzący w nich ludzie jęli wskazywać coś i nawoływać się nawzajem. W chwilę później kędyś znikli — i nie było widać ani ich gęb rozdziawionych, ani rąk wymachujących w powietrzu, ani obnażonych piersi... natomiast z drugą przelewą ukazał się rząd zgoła odmiennych paszczęk — niby papierowe kukły w teatrze marjonetek. Harvey wytrzeszczył oczy z podziwu.
— Ocknij-że się! — huknął Dan, wymachując niewodem. — Gdy ci rzeknę, że masz go zatopić, zatapiaj go natychmiast. Lada chwila mogą zaroić się stynki.[16] Gdzie zatrzymamy się, Tomku Platt?
Przepychając się i przebijając, lub też ciągnąc się zwolna, to pozdrawiając starych przyjaciół, to znów odgrażając się dawnym nieprzyjaciołom, komandor Tom Platt odprowadził swą maluchną flotylę pod wiatr na znaczną odległość od ogólnej gromady; niebawem trzej czy czterej maszopi zaczęli windować kotwice, z wyraźnym zamiarem zmylenia szyków załodze We’re Here. Ale wraz wybuchnął zgiełk głośnych śmiechów, skoro jedna z łodzi z niezwykłą szybkością zerwała się ze stanowiska, wśród zaciekłych wysiłków wiosłującego w niej człowieka.
— Co się stało? — zapytał Harvey, gdy łódź migiem popędziła na południe. — Chyba przecie ta łódź była na kotwicy?
— Juści, że była, ale lina kotwiczna trochę się chybotała — odparł Dan, śmiejąc się. — Wieloryb ją splątał... Zapuszczaj sieć Harveyu! Patrz, już nadchodzą!
Morze wokoło nich zmąciło się i ściemniało, następnie pomarszczyło się chmarami drobnych srebrnawych rybek; opodal na przestrzeni pięciu do sześciu akrów zaczęły wyskakiwać dorsze, niby pstrągi w maju; poza dorszami ukazały się trzy lub cztery czarno-szare grzbiety, przerywające ukropem wytrysków toń morską.
Wówczas, co żyło, jęło wrzeszczeć, podnosić kotwicę, cisnąc się i przepychając na wyprzódki, by dostać się jak najprędzej w rojowisko stynek; uszkadzano sobie wzajemnie liny, wypowiadano głośno, co kto miał na wątpiach przeciwko swemu sąsiadowi; szorowano zaciekle niewodami po toni, rzucano przeraźliwym głosem rady i przestrogi — głębia musowała jak świeżo otwarty syfon wody sodowej; dorsze, ludzie i wieloryby: wszystko to pospołu rzucało się na nieszczęśliwą przynętę. Harvey omal nie został wtrącony w morze pławkiem sieci, trzymanej przez Dana. Jednakże w całem tem zamieszaniu zdołał zauważyć (i widok ten nigdy mu już nie wyszedł z pamięci) szkaradne, wpadnięte, niewielkie oko — coś jakby oko słonia, widzianego w cyrku. Było to oko wieloryba, który płynął nieopodal prawie narówni z wodą i — jak to chłopiec określił — mrugał na niego. Stwierdzono, iż trzy baty uwikłały się linami w cielska takich nieoględnych myśliwców podwodnych i odpłynęły na dobre pół mili, zanim udało się tym niezwykłym szkapom holowniczym zerwać z uprzęży.
Niebawem stynki odpłynęły hen wdal — a w pięć minut potem nie było słychać innych głosów, prócz pluskotu lin rybackich rzucanych w wodę, prócz trzepotania się dorszy oraz łomotania tłuczków, któremi rybacy ogłuszali zdobycz. Połów był przedziwny. Harvey wyraźnie dostrzegał dorsze, migocące w głębi, podpływające zwolna gromadkami i wciąż, w miarę nadpływania, biorące się na przynętę. Prawa Wielkich Ławic nie pozwalają przyczepiać więcej niż jeden hak na jedną linę, gdy czółna znajdują się koło „Dziewicy“ lub na Wschodnich Snadziznach; jednakowoż tym razem ciżba łodzi była tak gęsta, że nawet pojedyncze haki wadziły sobie wzajemnie, a Harvey naraził się na żywą sprzeczkę z jakimś potulnym, kudłatym Nowofundlandczykiem z jednej strony, z drugiej zaś z jakimś wrzaskliwym i wiecznie labiedzącym Portugalcem.
Gorsze od plątaniny lin rybackich było pomieszanie lin kotwicznych pod wodą. Każdy z rybaków zarzucił był kotwicę, w miejscu, które mu w danej chwili dogadzało, a potem dryfował i wiosłował dokoła owego punktu utwierdzenia łodzi. Gdy napływ ryb stał się mniej wartki, każdy starał się podnieść kotwicę i popłynąć na lepsze miejsce; atoli co trzeci z rybaków przekonywał się, iż jest ściśle związany z czterema lub pięcioma sąsiadami. Przecięcie cudzej liny bywa na Ławicach poczytywane za zbrodnię niedopuszczalną; jednakże tego dnia właśnie zdarzyło się to — cogorsza, bez wykrycia przestępcy — jakie trzy lub cztery razy. Tom Platt przyłapał jakiegoś człeka z Maine na gorącym uczynku i tak go charatnął wiosłem, że ów aż wypadł poza dolban; podobnież Manuel przysłużył się któremuś ze swych ziomków. Mimo wszystko w łodzi Harvey’a, zarówno jak i w łodzi Penna, liny kotwiczne uległy zerwaniu; zamieniono więc oba czółna w łodzie posiłkowe celem przewozu ryb na pokład We’re Here w miarę napełniania się innych łodzi. Stynki wyroiły się jeszcze raz o zmierzchu i jeszcze raz powtórzyła się ta sama opętańcza wrzawa co poprzednio; o zmroku popłynęli z powrotem ku okrętowi, by zająć się patroszeniem ryb przy świetle lamp naftowych, ustawionych na krawędzi zsypu.
Ryb był stos ogromny, toteż podczas roboty oczy aż im się kleiły z senności. Nazajutrz gromadka batów zajęła się poławianiem ryb tuż koło przylądka Dziewicy; Harvey, znalazłszy się pomiędzy niemi, widział pod sobą nawet porosty, pokrywające tę ustronną skałę, która wznosi się na wysokość dwudziestu stóp od powierzchni morza. Całe hordy dorszów snuły się tu z uroczystą powagą po kępach łykowatych, jakby skórzanych, morszczynów. Gdy szły na przynętę, to wszystkie społem, podobnież razem porzucały jadło. Była próżniacza godzina południowa, więc łodzie zaczęły poszukiwać rozrywki. Dan zobaczył nadjeżdżającą właśnie Hope of Prague, to też tak się stało, że gdy jej baty przyłączyły się do reszty towarzystwa, powitano je zapytaniem:
— Kto jest największym prostakiem w całej flotyli?
Trzysta głosów odpowiedziało wesoło:
— Nick Bra — ady!
A chór ten brzmiał niby gra organów.
— Kto pokradł knoty w lampach? — rozległ się głos Dana, na którego teraz przypadła kolej w intonowaniu.
— Nick Bra — ady! — zaśpiewano na łodziach.
— Kto pichcił słone przynęty zamiast rosołu? — zanucił tym razem jakiś nieznany dowcipniś, oddalony o jakie ćwierć mili.
Znów rozbrzmiał chór wesoły. Prawdę mówiąc, Brady nie był bynajmniej zbyt wielkim prostakiem, niemniej jednak zażywał takiej złej sławy, z czego skwapliwie korzystała cała flotyla.
Potem na którymś batów z Truro wykryto pewnego człowieka, któremu przed sześcioma laty udowodniono, że używał na Snadziznach liny o pięciu lub sześciu haczykach. Takich zwano tu „spryciarzami“, więc też winowajcę — co rzecz oczywista — ochrzczono „Kubą-Spryciarzem“, a chociaż przez czas tak długi ukrywał się gdzieś w Georges, jednakże po powrocie przekonał się, iż nie miną go zdawna oczekiwane owacje. Niby petardy, strzelały wciąż koło niego przyśpiewki:
— Dżim! o — Dżim! Dżim! o — Dżim! sssspryciarz Dżim![17]
Podobało się to wszystkim niezmiernie. A gdy następnie jakiś rymotwórca, rodem z Beverly, rozpoczął śpiewać piosenkę, którą układał przez dzień cały, a zapowiadał był od wielu tygodni — piosenka zaczynała się od słów:

A ta Carrie Pitmann jest kiepskawa cosik,
Kotwica nie trzyma — choćby i za grosik!

— na wszystkich czółnach ludzie czuli się szczęśliwi jak w raju. Potem nie omieszkano spytać tego człowieka z Beverly, jak się wyprawiał na groch... bo nawet i poeci muszą mieć doczepioną jakąś łatkę. Dostało się po kolei każdemu szonerowi, a nadto nieomal każdemu z ludzi. Trafił się gdzieś kucharz brudny i niedbały — zaraz o nim i o jego gotowaniu chodziły śpiewki po czółnach. Któryś z szonerów w czemciś się zbłaźnił — już o tem sobie opowiadano w całej flotyli. Ktoś tam buchnął koledze kapkę tytoniu — w te pędy podawano jego imię od nadburcia do nadburcia, gdy się tylko spotkało dwóch wioślarzy. Niemylne sądy Diska, handlowy bat Długiego Dżeka, sprzedany przezeń przed wieloma laty, tkliwość Dana (och, ależ był złośnik z tego Dana!) kłopoty Penna z kotwicami, poglądy Saltersa o nawożeniu ziemi, niezbyt cnotliwe sprawki Manuela na lądzie oraz babską sprawność Harveya w robieniu wiosłem — wszystko to wywlekano na forum publiczne; ponieważ, zaś wokoło nich obsiadła mgła, ścieląca się srebrzystemi płaty u stóp słońca, przeto głosy te brzmiały niby kapturowe wyroki, wygłaszane przez trybunał niewidzialnych sędziów.
Czółna włóczyły się z miejsca na miejsce, poławiając ryby i wdając się w spory, póki na morzu nie wszczęła się ruchawa. Wtedy usunięto się nieco w bok, w obawie o całość czółen, a ktoś zawołał, że jeżeli ruchawa nie ustanie, to „Dziewica“ zacznie „pryszczeć“. Zaprzeczył temu jakiś buńczuczny Galway’czyk wraz ze swym siostrzeńcem — i podniósłszy kotwicę, jął rumać wprost na skałę. Wiele głosów nawoływało ich do powrotu, jednakże byli i tacy, którzy ich zachęcali do tego zuchwalstwa. Giętkie, rozchwiejne rolingi, mknąc ku południowi, poniosły łódź hen w mgławe obłęki i osadziły ją na złowrogiej, odmętnej i chłonnej topieli, gdzie jęła krążyć wokoło kotwicy, zapuszczonej nieledwie stóp parę od przyczajonej rafy. Było to igranie ze śmiercią, ot, dla samej tylko brawury; z batów rybackich przez czas jakiś spoglądano na to w kłopotliwem milczeniu — aż nakoniec Długi Dżek, nie mogąc dłużej tego znosić, podjechał ku swym ziomkom i z całym spokojem przeciął im linę kotwiczną.
— Czy nie słyszycie, jak huczy? — zawołał. — Do wioseł, jeżeli chcecie zachować marne życie! Ru!
Tamci klęli i chcięli wszcząć kłótnie, ale łódź już dryfowała. Tymczasem następna rolinga nieco się wstrzymała w miejscu, jak człek, który, potknął się na dywanie. Coś zaszlochało niby z samej głębi duszy, rozbrzmiał ryk coraz to się wzmagający — i oto „Dziewica“ bluznęła ponad morskie snadzizny białym do szaleństwa, potwornym słupem spienionej wody, mającym ze dwa akry powierzchni.
Wówczas wszystkie łodzie obdarzyły Długiego Dżeka gromkim poklaskiem, a Galway’czycy zamilkli jak niepyszni.
— Czy nie wygląda to aligancko? — zapytał Dan, kołysząc się, jak młoda foka. — Teraz-ci ona będzie wrać co pół godziny, chyba że wzmoże się ruchawa. Tomku Platt, wiela to razy tak ona pryszcze, kiej się tęgo weźnie do roboty?
— Raz na piętnaście minut, akuratnie. Harveyu, oto widziałeś największe dziwo naszych Ławic, a gdyby nie Długi Dżek, możebyś zobaczył i czyją śmierć.
Ze strony, gdzie mgła leżała gęściej i gdzie szonery zmuszone były ogłaszać się dźwiękiem dzwonów, doszedł nagle odgłos jakowejś wesołości. Z doki wynurzyła się ostrożnie dziobata barka, którą natychmiast od strony Irlandczyków przywitano krzykiem i wrzawą:
— A chodź-no tu bliżej, kochasiu!
— Czy znów Francuzi?
— Gdzie masz oczy? To statek balti-morski, zawdy wystraszony i rozdygotany — odrzekł Dan. — Zaraz mu napędzimy takiego pietra, że drżeć na nim będą nawet belki i tarcice. Zdaje mi się, że jego szyper poraź pierwszy wogóle odważył się na takie spotkanie z naszą flotylą.
Była to czarna, niezdarna komięga, pojemności 800 tonn. Grotżagiel miała podwinięty wgórę, a topżagiel trzepotał bezradnie z leciuchnym wiaterkiem. Barka jest istotą rodzaju żeńskiego w większym stopniu niż wszystkie inne córy morza[18] — a ta dryblasta, zakłopotana klępa o białym i wyzłacanym galjonie wyglądała całkiem jak jakaś onieśmielona kobiecina, zlekka unosząca spodniczek, ażeby wśród urągań łobuziaków przejść wpoprzek przez błoto uliczne. Boć jej położenie było też niemal takie samo. Wiedziała, iż znajduje się gdzieś w pobliżu ,,Dziewicy“, boć słyszała potężny huk kipieli; przeto pilnie rozpytywała się o drogę. Oto urywki tego, co jej odpowiadano z pląsających łodzi rybackich.
— „Dziewica“? Co też wygadujecie? Toć to Le-Have, a właśnie jest niedziela... Wracajcie do domu, moiściewy, żebyśta trochę wytrzeźwieli!
— Do domu, wałkonie! Do domu! i powiedzcie, że wnet przyjedziemy.
A potem, gdy rufa barki oklapła wdół wśród chrzęstu i bulgotu, ozwało się dźwięcznym chórem jakie pół tuzina głosów:
— Heeej — rób!
— W górę! wgórę, jeżeli wam życie miłe! Jużeście na samym wierzchu!
— Wdół! na dół! A popuścić!
— Wszyscy do pomp!
— Pchać ją wdół!
Szyper stracił już nakoniec cierpliwość i powiedział parę przykrych słów. W jednej chwili, jakby na komendę, przerwano połów, ażeby oddać pięknem za nadobne. Biedak musiał wysłuchać wielu ciekawych szczegółów, dotyczących jego statku oraz najbliższego portu, do którego miał zawinąć. Pytano go, czy jest ubezpieczony tudzież gdzie ukradł kotwicę, ponieważ, jak mówiono, była ona kiedyś własnością Carrie Pitman; statek jego przezwano brudną krypą, pomawiano go o wyrzucanie ości i bebechów, płoszących ryby itd. Jeden śmiałek podpłynął pod samą niemal krzywiznę rufy, uderzył po niej dłonią i wrzasnął:
— Koziołeczku, a skiknij se!
Kucharz wysypał na niego całą misę popiołu, ów zaś odwzajemnił się gradem łbów dorszowych. Załoga barki poczęła ciskać miał węglowy z pod kuchni, a rybacy w odwecie grozili, że dostaną się na statek i poutrącają mu górne pokłady. Gdyby barka naprawdę znajdowała się w niebezpieczeństwie, rybacy nie omieszkaliby pośpieszyć jej z przestrogą; jednakowoż widząc, że od „Dziewicy“ dzieli ją spora odległość, bawili się w najlepsze. Zabawa została przerwaną, gdy skała znów zaczęła „gadać“ o jakie pół mili w stronę wiatru — wówczas nieszczęsna barka zebrawszy wszystkie siły, ruszyła w swoją drogę; jednakże na czółnach uważano, że to oni wyszli honorowo z tej sprawy.
Przez całą noc „Dziewica“ huczała głosem ochrypłym. Nazajutrz Harvey obaczył na rozdąsanem, biało-czubiastem morzu całą flotylę, wyczekującą z chybocącemi na masztach żaglami, na hasło do wyjazdu. Nie spuszczono na wodę ani jednego czółna aż do godziny dziesiątej, gdy dwaj Jerauld’owie z Eay’s Vye[19], wyobraziwszy sobie, niewiedzieć czemu, że już nastała cisza, dali innym przykład. W jednej minucie połowa batów poszła na wodę i zaczęła się kołysać na buńczucznych toczenicach. Troop zatrzymał swą załogę na pokładzie, zatrudniwszy ją oprawianiem ryb, bo, jak mówił, nie było potrzeby „rezykować“. Gdy pod wieczór rozsrożyła się nawałnica, załoga We’re Here rada była wyławianiu przemokłych przybyszów, cieszących się nawet z tego, że znaleźli jakie takie schronienie przed burzą. Chłopcy z latarniami w ręku stali koło lin spustowych, a mężczyźni czuwali w pogotowiu ratunkowem, rzucając okiem na przewalającą się falę, która raz wraz zmuszała ich do przerywania wszelkich zajęć i do ubezpieczenia własnego życia. Co pewien czas dobywał się z ciemności przeraźliwy krzyk:
— Czółno! czółno!
Wówczas zarzucali baki i wyciągali na pokład półzatopioną łódź wraz z jej przemokłym pasażerem; wkońcu wszystkie pokłady były zatłoczone czółnami, a prycze roiły się od ludzi. Podczas swej warugi Harvey wraz z Danem aż pięć razy wskakiwali na gaflę, przytroczoną do bumu, wpijając się rękoma, nogami, ba, nawet zębami, w liny, reje i nawilgłe płótno żaglowe — gdy ogromna fala zalewała pokłady. Jedno czółno zostało strzaskane w drobne kawałki a morze wyrzuciło jakiegoś człowieka głową wprzód na pokład okrętu, rozcinając mu czoło; o świcie, gdy rozigrane roztocza lśniły bladą barwą po krawędziach, wygramolił się na okręt inny jeszcze mężczyzna, zsiniały, wylękły, z ręką złamaną, dopytując się, czy kto nie wie, co stało się z jego bratem. Przy śniadaniu siedziało siedmiu nadliczbowych stołowników: najpierw jakiś Szwed; następnie jeden z szyprów chathańskich, jakiś chłopak rodem z Hancock, Maine; dalej pewien Duxburyjczyk oraz trzech ludzi z Provincetown.
Nazajutrz dokonano w całej flotyli ogólnej wymiany ludzi, a chociaż żaden z nich nic nie mówił, to jednak wszystkim poprawiły się apetyty, gdy bat za batem odwoził na właściwy okręt uzupełnienie jego załogi. Utonęło jedynie paru Portugalczyków i jeden człek starszy z Gloucester, ale wielu było poranionych lub potłuczonych. Dwa szonery urwały się z kotwicy i zostały zaniesione na południe, skąd trzeba było zmitrężyć trzy dni żeglugi. Ponadto zmarł człowiek na jednym z okrętów francuskich — była to ta sama barka, która handlowała tytoniem z załogą We’re Here. Przemknęła się najspokojniej w świecie pewnego wilgotnego, mglistego poranku i byle jak zwiesiwszy żagle, wjechała na depkę. Przez lunetę Diska obaczył Harvey ów pogrzeb, polegający poprostu na zrzuceniu jakiegoś podłużnego zawiniątka w toń morską. Nie było przytem widać żadnych modłów ani nabożeństwa, ale w nocy, gdy stano na kotwicy, Harvey posłyszał coś jakby hymn, rozbrzmiewający ponad czernią, przyprószoną gwiazdami, wody. Oto słowa, które przelewały się nutą ściszoną i wielce powolną:

La brigantine
Qui va tourner
Roule et s’ineline
Pour m’entrainer.
Oh, Vierge Marie,
Pour moi prier Dieu!
Adieu, patrie,
Quebec, adieu!

Tom Platt udał się do nich w odwiedziny, gdyż — jak powiadał — zmarły był mu bratem jako wolnomularz. Dowiedział się, że ów biedak pchnięty rzutem fali na podstawę bukszprytu złamał sobie kręgosłup. Wiadomość o jego śmierci rozniosła się lotem błyskawicy, gdyż Francuzi, wbrew powszechnemu zwyczajowi, wystawili na licytację całą zawartość nieboszczykowego plecaka (zmarły nie miał nikogo z bliskich ani w St. Malo ani w Miquelon) — więc też na daszku jaty kapitańskiej leżały przeróżne graty, począwszy od czerwonej, karbowanej czapeczki, a skończywszy na skórzanym pasie z pochwiastym nożem na zapiecku. Dan i Harvey, siedząc w Hattie S., płynęli właśnie po dwudziestosążniowej wodzie, więc — rzecz oczywista — nie omieszkali przyłączyć się do rzeszy, cisnącej się na statek. Trzeba było machać wiosłem przez spory szmat drogi, więc zabawili na statku tylko krótką chwilę; Dan nabył ów nóż, który miał cudaczną rączkę mosiężną. Gdy zeszli z okrętu i znów płynęli przez omżę deszczową i morskie bujowisko, przyszło im na myśl, że mogą mieć przykrości z powodu zaniedbania lin rybackich.
— Prawdę mówiąc, nie wadziłoby nam rozgrzać się trochę — mówił Dan, dygocąc z zimna, wciskającego się w jego buksy. Wiosłowali więc dalej i dalej w samo jądro białej mgły, która, jak zwykle, spadła na nich bez uprzedniego ostrzeżenia.
— Mamy taką pieską pogodę, że trudno tu polegać na własnym jenstynkcie — rzekł Dan po chwili. — Zarzucaj kotwicę, Harveyu; nałapiemy sobie trochę rybek, zanim się ta mgła podniesie. A wybierz tam conajwiększy ołów; nawet trzy funty to nie zawiele na taką wodę. Popatrzno jak się już łódź wyciągła na linie.
Dokoła dzioba łodzi, trzymającego się na linie mocno naprężonej przez jeden z tych nieobliczalnych, zmiennych prądów, jakie zdarzają się na Ławicach, bulgotała zlekka woda ale w żadnej stronie nie było widać ani koniuszka jakiegokolwiek statku! Harvey podwinął kołnierz wgórę i z miną strudzonego żeglarza zgarbił się ponad swą szpulą. Mgła nie budziła w nim obecnie najmniejszej grozy. Łowili przez czas pewien w milczeniu i przekonali się, że dorsze szły na przynętę, aż miło! Naraz Dan wyciągnął z pochwy świeżo nabyty nóż i spróbował ostrza na dolbanie.
— Ależ to cacko! — rzekł Harvey. — Jakim sposobem dostałeś go tak tanio?
— A, to wszystko przez ich katolickie przesądy! — odparł Dan, postukując migocącą klingą. — Oni sobie wyobrażają, że nie godzi się, jakby to powiedzieć, brać żelaza z rąk nieboszczyka. Czy widziałeś, jak te Francuzy aż się cofnęły z dziwu, gdym o nóż ten poprosił?
— Ależ licytacja nie jest odbieraniem czegokolwiek nieboszczykowi. To zwykły interes.
— My wiemy że tak jest, ale człowiekowi przesądnemu tego nie wytłumaczysz. Oto jedna z korzyści, jakie daje stały pobyt w krainie idącej z postępem.
I Dan zaczął pogwizdywać jakąś śpiewkę.
— Czemuż więc o nóż ten nie dopominał się człowiek z Eastport, któregośmy tam widzieli? Czy Maine nie jest krainą postępową?
— Maine? Phii! Oni się albo kiepsko znają na rzeczy, albo też nie mają dość pieniędzy nawet na pomalowanie swoich własnych, rodzonych domów! Dyć nie raz-em ich widywał! Haw ten człowiek z Eastport opowiadał mi (a jemu to opowiadał kapitan francuski), że ten nóż był... był użyty raz w zeszłym roku na wybrzeżu francuskim.
— Zranił człowieka? Dawaj no tłuczek! — mówiąc to Harvey wyciągnął rybę, założył przynętę i znów zapuścił linę.
— Zabił go! Oczywiście, gdym to posłyszał, przyszła mi jeszcze większa ochota kupić ten nóż.
— Na miłość Boską! O tem nie wiedziałem — rzekł Harvey, odwracając się. — Dam ci za niego dolara, gdy... gdy dostanę pensję. Wiesz co, dam ci dwa dolary.
— Naprawdę? Aż taką masz na to chętkę? — spytał Dan, rumieniąc się. — Prawdę powiedziawszy, tom ten nóż kupił dla ciebie... w prezencie, ino-m ci go nie dawał, bo nie wiedziałem, jak to przyjmiesz. On należy do ciebie i niech ci służy, Harveyu, bo jesteśmy kamratami z jednej łodzi i tak dalej i tak dalej. Bierz go se na własność!
To mówiąc zdjął rzemień wraz całym rynsztunkiem i podał go Harveyowi.
— Ale zastanów się, Dan... ja nie widzę...
— Bier, mówię. Mnie to niepotrzebne. Chcę, byś miał go ode mnie na pamiątkę.
Pokusa była nazbyt silna, by można było jej się oprzeć.
— Złoty z ciebie człowiek, Danie — rzekł Harvey. — Zatrzymam to sobie na całe życie.
— Miło mi to usłyszeć — odrzekł Dan, śmiejąc się z zadowoleniem, a zaraz potem, chcąc zejść na inny temat, dodał: — Tak mi się zdaje, że twoja lina o coś zaczepiła.
— Zdaje mi się, że uszkodzona — rzekł Harvey, biorąc się do wyciągania. Zanim podniósł ją w górę, obcisnął na sobie rzemień i z głęboką radością posłyszał uderzenie końca pochwy o ławę.
— Ale też mam z tą liną utrapienie! — zawołał — Zupełnie, jakby się znalazła na „polu poziomkowem“! Tu chyba jest tylko sam piasek, co?
Dan przechylił się i z miną znawcy pociągnął za linę.
— Tak-by się sprawowała płastuga, gdyby na nią przyszły jakieś fochy. Ej, to nie pole poziomkowe! A rozchybotaj ją ze dwa razy. Juści, już folguje. Wybolujmy ją lepiej w górę, a będziewa wiedzieć napewno.
Jęli ciągnąć razem linę, za każdym obrotem przywiązując ją do kołków. Niewidoczny ciężar wzrastał, czyniąc ruchy coraz ociężalszemi.
— Oho! zdobycz! ciąg! — wołał Dan.
Ale to wołanie nagle ucięło się przeraźliwym, zdwojonym okrzykiem zgrozy, gdyż z głębiny wód wynurzyły się — zwłoki Francuza, pochowanego przed dwoma dniami! Hak uczepił mu się pod prawą pachą i oto umrzyk, sztywny i przerażający, kołysał się na wodzie, wystając ponad nią ramionami i głową. Ręce miał przywiązane do boków — i nie miał twarzy... Chłopcy zwalili się jeden poprzez drugiego na dno łodzi i leżeli bezwładnie przez chwilę. Tymczasem okropna zjawa przytroczona do skróconej liny kołysała się nieopodal.
— Prąd... prąd go tu przyniósł! — ozwał się Harvey drżącemi usty, jednocześnie poomacku szukając sprzączki pasa.
— O Boże! ach Harveyu! — jęczał Dan — pośpiesz się! On tu przyszedł po ten nóż. Oddaj mu go! Zdejmuj pas coprędzej!
— Mnie ten pas niepotrzebny! ja go nie potrzebuję! — krzyczał Harvey. — Nie mogę znaleźć sprzą — ą — czki!
— Prędzej, Harveyu! on się trzyma twojej liny!
Harvey usiadł, aby odpiąć pas i znalazł się twarzą naprzeciw głowy, okolonej bujnym włosem, ale pozbawionej twarzy.
— On jeszcze wciąż się trzyma — szepnął do Dana. Ten wydobył swój nóż i odciął linę, jednocześnie zaś Harvey cisnął pas daleko w morze. Zewłok z pluskiem zapadł się w głębię; Dan ostrożnie podniósł się na klęczki, a był bielszy niż otaczająca ich mgła.
— On przyszedł tu po ten nóż! tak, on przyszedł po ten nóż! Widywałem-ci ja i wprzódy trupy ludzkie wyciągane trolą i niebardzo mnie to wzruszało... ale ten przyszedł do nas specyjalnie.
— Lepiejby było... lepiejby mi było nie brać noża od ciebie. Wtedy onby się dostał na twoją linę.
— Zdaje mi się, że nie byłoby to dla nas wszystko jedno. Ale, Harveyu, czy widziłeś jego głowę?
— Czy widziałem? Toż ja nigdy jej nie zapomnę! Ale pomyśl-no, Danie; cała ta rzecz nie mogła być zrobiona rozmyślnie. Wszystko to jedynie przypisać należy prądowi.
— Prądowi! On sam na ten prąd się dostał, Harveyu. Przecież rzucono go w morze o sześć mil na południe od flotyli, a my obecnie znajdujemy się o dwie mile od okrętu. Podobno obciążono go łańcuchem długości półtoraj sążnia.
— Ciekawym, co on tym nożem zbroił... tam na wybrzeżu francuskiem?
— Coś niedobrego, to pewna. Przypuszczam, że nieborak musi go zabrać z sobą na Sąd ostateczny, więc... Cóż ty robisz z rybami?
— Rzucam je w morze.
— Dlaczego? Przecież my jeść ich nie będziemy.
— Mniejsza o to. Musiałem patrzeć w twarz nieboszczyka, gdym zdejmował pas... Ty, jeżeli chcesz, możesz zachować swój połów; ja mojego nie potrzebuję.
Dan nic nie odrzekł, lecz również rzucił swoje ryby w morze.
— Strzeżonego Pan Bóg strzeże — mruknął wkońcu. — Oddałbym całą płacę miesięczną, byleby ta mgła się podniosła. We mgle zdarzają się rzeczy, jakich się nie widuje przy jasnej pogodzie... różne pokrzyki, nawoływania i jeszcze jenszości. Już mnie to nieco pocieszyło, że on pojawił się w taki sposób, jakeśmy go widzieli, a nie na własnych nogach. A dyć mógł przyjść i na własnych nogach.
— Nie-e, Danie! Teraz już jesteśmy akurat ponad nim. Życzyłbym sobie teraz znaleźć się bezpiecznie na statku niechby mnie tam spotkały i cięgi od stryja Saltersa.
— Oni niezadługo poczną nas szukać. Dajno mi tę trąbkę!
To mówiąc, Dan wziął cynowy rożek, używany do ogłaszania pory obiadowej; jednakże jeszcze nie rozpocząwszy trąbić, odjął go od ust.
— Dalej, dalej! — zachęcał go Harvey. — Nie mam ochoty pozostawać tu przez noc całą.
— Pytanie, jak on na to będzie się zapatrywał. Jeden człek z dolnego pobrzeża opowiadał mi pewnego razu, że przebywał na szonerze, gdzie nie śmiano nawet trąbić na czółna, bo szyper... mówię nie o ówczesnym, ale tym, co był na pięć lat przedtem... po pijanemu zatopił chłopca przejeżdżającego tuż obok statku; odtąd już ten chłopak zawdy jeździł łódką tuż obok statku i krzyczał: „Czółno! czółno!“
— Czółno! czółno! — rozbrzmiało, niby echo, przytłumione wołanie wśród mgły. Chłopcy znów przycupnęli ze strachu, a rożek wypadł z rąk Dana.
— Śmiało! naprzód! — zawołał naraz Harvey; — przecież to nasz kucharz!
— Doprawdy nie wiem, co mnie nadało myśleć otej głupiej powiastce — ozwał się Dan. — Ma się rozumieć, że to nasz doktór!
— Dan! Danny! Heeej, Dan! Harve! Harvey! Heej, Harvey! Hop! hop!
— Jesteśmy tutaj! — przeciągłym głosem zawołali jednocześnie obaj chłopcy. Posłyszeli plusk wioseł, ale nie mogli nic rozpoznać przed sobą, dopóki kucharz, błyszczący i ociekający potem, nie podjechał wprost ku nim.
— Cóż to się stało? — zapytał. — Oj, dostaniecie wskórę, gdy przyjedziecie do domu!
— Tego właśnie chcemy. Za to właśnie cierpimy — odrzekł Dan. — Dla nas teraz niemasz jak w domu. Mieliśmy tu niezbyt miłe towarzystwo.
I gdy kucharz rzucił im hólkę, Dan opowiedział mu całe zdarzenie.
— Tak! on przyszedł po swój nóż! — były to jedyne słowa kucharza, gdy opowieść dobiegła już końca.
Mały, gibotny szoner We’re Here nigdy nie wydawał się chłopcom tak rozkosznie przytulny i swojski, jak wtedy, gdy kucharz, urodzony i wychowany wśród mgieł, odwoził ich z powrotem ku niemu. Ciepły odblask światła bił z kajuty, z kuchni dolatał smakowity zapach jadła — i tak miło było słyszeć Diska i resztę towarzyszów, całych i zdrowych, wychylających się poza parapet i obiecujących im tęgie skórobicie! Atoli kucharz był to iście czarny mistrz sztuki strategicznej. Nie wyciągnął czółen na pokład, dopóki nie opowiedział najważniejszych szczegółów całej tej historji, przyczem, obijając się raz po raz łodzią o rufę, nie omieszkał wyjaśnić, że Harvey jest dobrym duchem, statku zdolnym zażegnać wszelkie nieszczęście, wszelką złą wróżbę. W ten sposób chłopcy pozyskali sobie na statku sławę niemal niesamowitych bohaterów; zamiast wychłostać ich za sprawiony kłopot, zasypano ich mnóstwem pytań. Mały Penn wygłosił całe kazanie o niedorzeczności przesądów; jednakowoż opinja publiczna była prze­ciwko niemu, a zato po stronie Długiego Dżeka, który niemal że do samej północy opowiadał różne niestworzone dziwy o duchach i upiorach. Pod wrażeniem tych opowieści nikt już, oprócz Saltersa i Penna, nie pisnął o „bałwochwalstwie", gdy kucharz umocował na deszczułce zapaloną świecę, podpłomyk oraz szczyptę soli i spuścił to wszystko z rufy na wodę, by zapewnić spokój duszy Francuza, w razie gdyby jeszcze miała się tułać po świecie. Danowi przypadło zapalić świeczkę, jako żeto on kupił był pas zmarłego Francuza, a kucharz krząkał i mruczał zaklęcia, dopóki tylko widać było pląsający po falach płomyk świecy.
Gdy po odbytej warudze chłopcy udawali się na spo­czynek, rzekł Harvey do Dana:
— No i jakże tam z postępem i przesądami katolickiemi?
— Ph! wydaje mi się, żem jest człowiekiem oświe­conym i postępowym, ale kiedy jakiś tam zmarły matros napędza strachu dwom biednym chłopakom z powodu noża nabytego za trzydzieści centów, to dalibóg, gotów jestem całkowicie poddać się zdaniu kucharza. Niedowierzam cudzoziemcom, zarówno żywym jak i umarłym!
Nazajutrz wszyscy, oprócz kucharza, wstydzili się już potrosze owych guseł i ze zdwojoną usilnością przystąpili do roboty, półgębkiem jeno rozmawiając z sobą.
We’re Here szedł w zawody z Parry Norman co do wcześniejszego uporania się z ostatnimi paroma ładunkami, a walka ta była tak uporczywa i oczywista, że cała flotyla podzieliła się na dwa stronnictwa, zakładające się z sobą o paczki tytoniu. Cała załoga harowała, to pilnując lin, to oprawiając ryby, aż ich nakoniec zmorzył przy pracy twardy sen — bo praca ta trwała od świtu do późnej nocy, gdy już w ciemności nie można było niczego rozpoznać; do roboty zaprzągnięto nawet kucharza. Harveya odkomenderowano do szafarni celem przynoszenia soli, natomiast Dan pomagał w patroszeniu ryb. Na szczęście jeden z załogi Parry Norman zwichnął sobie nogę w kostce, upadłszy na galardzie, więc załoga We’re Here wyszła z zawodów zwycięsko. Harvey nie mógł pojąć, jakim sposobem możnaby jeszcze wpakować do składu choćby jedną rybkę, ale Disko i Tom Platt wciąż dokładali i dokładali, przyduszając całą tę masę wielkiemi kamieniami, służącemi za balast... i jakoś zawsze starczyło roboty „jeszcze na jeden dzień“.
Disko nie oznajmił im owej radosnej chwili, gdy już zużyto wszystką sól poprostu potoczył się do lazaretu poza kabiną i począł wyciągać stamtąd wielki grotżagiel. Było to o godzinie dziesiątej zrana. W południe opuszczono już środżagiel, a podniesiono grot oraz wronkę; nadjechało mnóstwo łodzi rybackich, wręczając im listy, z prośbą o przesłanie do domu, i zazdroszcząc powodzenia. Wkońcu dano rozkaz opuszczenia pokładów, wyhysowano flagę po fansznurze — co jest przywilejem pierwszego statku, opuszczającego Rewy, — podniesiono kotwicę i okręt ruszył w drogę. Disko udawał, że pragnie usłużyć ludziom, którzy nie zdołali mu nadesłać przesyłek pocztowych, więc przewijał się z gracją pomiędzy szonerami. W rzeczywistości był to na małą skalę jego pochód triumfalny, który odbywał się już po raz piąty w ciągu lat ostatnich, świadcząc, jak wytrawnym marynarzem był stary Disko. Harmonja Dana i skrzypce Toma Platta tworzyły muzyczny akompanjament czarownej zwrotki, której nie wolno śpiewać, dopóki się nie zużyje całego zapasu soli:

Hej hej! niech jeden z drugim do domu listy kreśli!
Już zasoliliśmy wszystko, kotwicę-śmy podnieśli! — —
Schylcie, o schylcie grotżagle — jedziem do swojskich grzęd,
Wioząc półtora tysiąca cetnarów,
I jeszcze półtora tysiąca cetnarów
Kopiate półtora tysiąca cetnarów —
Pomiędzy Queereau i Grand!

Na pokład spadły ostatnie listy, owinięte dokoła kawałków węgla; ziomkowie z Gloucester’u dawali głośne zlecenia, przeznaczone dla żon, narzeczonych i dla właścicieli statku; tymczasem We’re Here ukończył swój koncert objazdowy pośród flotyli rybackiej i wymachiwał żaglami, jak człowiek dający ręką znaki pożegnania.
Harvey wnet doszedł do przekonania, że We’re Here, opatrzony środżaglami i włóczący się z postoju na postój, a We’re Here mknący na skrzydłach wielkich paruchów ku domowi — w kierunku południowo zachodnim — były to dwa całkiem różne okręty. Nawet w „dziecinną“ pogodę dawało się we znaki szarpanie i kopanina koła sterowego. Harvey wyczuwał, jak okrutny ciężar zawarty w komorze toczył się z niezmierną siłą naprzód poprzez morskie wały, a od patrzenia w przelewającą się smugę bełkocących rozbryzgów chłopcu aż mąciło się w głowie.
Disko wciąż ich zatrudniał manipulowaniem koło żagli; gdy zaś te spłaszczyły się, jak w jachcie wyścigowym, Dan musiał czuwać nad wielkim topżaglem. W chwilach wolnych udawano się do pomp, gdyż z beczek z rybami sączyła się słona woda, co bynajmniej nie wpływa korzystnie na okrętową ładugę. W każdym razie jednak, ponieważ nie zajmowano się połowem, Harvey miał czas przyglądać się morzu z innego punktu widzenia. Niski, przysiadły szoner żył, (łatwo zgadnąć) w najlepszych stosunkach ze swem otoczeniem. Widać z niego było tylko mały skrawek horyzontu, chyba że statek dostał się na ruchawę. Zazwyczaj rozpierał się łokciami, wiercił się niespokojnie i jakoś tam sobie wyjednywał drogę — wprost przed siebie, poprzez szare, szaro-błękitne lub czarne wądoły, przetykane raz poraz wpoprzek smugami bryzgającej piany; to znów ocierał się pieszczotliwie o bok jakiejś wielgaśnej góry wodnej — — rzekłbyś, że się odzywał: „Prawda, że nie chcesz zrobić mi nic złego? Jestem przecie tylko mały We’re Here.“ Potem pomykał dalej, chichocąc zcicha sam do siebie, dopóki nie zetknął się z nową przeszkodą. Nawet najgłupszy człek, przyglądając się temu wszystkiemu godzina za godziną przez dni tyle, byłby nakoniec pojął, co się tu święci. Harvey, który bynajmniej nie był głupi, zaczął rozumieć i rozradowaną duszą ogarniać oschły gwar wierzchołów fal, przewalających się z nieustającym trzaskiem, — przeloty wiatrów, hulających pośród pustoszy i zganiających purpurowo-sine cienie obłoków, — wspaniałe rozbiegi rumianego, wschodzącego słońca, — skłębianie się i przegony mgieł porannych, rozciągniętych, niby szereg ścian, wpoprzek białych pawimentów roztoczy, — szklisty połysk i poblask księżyca, — pocałunki dżdżu, sypiące się na przestrzeni wielu tysięcy martwych, równinnych mil kwadratowych, — zapadanie chłodnych zmroków ponad wszystkiem o porze wieczornej, i miljony zmarszczek na wodzie, oblanej księżycową poświatą, gdy bukszpir, niby ożóg w zarzewiu, grzebał poważnie w pyle nisko świecących gwiazd, a Harvey udawał się do kucharza, by wyłudzić od niego kawał orzechowego placka.
Największa jednak uciecha bywała wtedy, gdy chłopców obu razem usadowiono za sterem, nieopodal od Toma Platta — iż dość było nań krzyknąć w razie potrzeby. Statek wtedy skręcał się lejową burtą wdół, ku huczącym błękitom, a ponad wijadłem rozwieszała się nieprzerwanie mała, domorosła tęcza. Wtedy szczęki bumów z płaczem krzywiły się w stronę masztów, trzeszczały liny żaglowe, a same żagle napełniały się hukiem, gdy zaś statek zapadł się w zaklęsłość, pociesznie było patrzeć, jak drobił kroczkiem, niby damulka zaplątana we własną suknię jedwabną, i wreszcie jakoś się wydostał — z kliwrem zmoczonym do połowy wysokości, utyskując boleściwie i wytrzeszczając ślipia w stronę wyniosłych, bliźniaczych światełek na Thatcher’s Island.
Porzucili już chłodną szarzyznę morza rozlewającego się nad Ławicami; zobaczyli niezgrabne okręty z Quebec, zatrudnione koło cieśniny św. Wawrzyńca, jak niemniej brygi hiszpańskie i sycylijskie, używane do przewozu soli; natknęli się na przyjazny wiatr północo-wschodni, ciągnący z Ławicy Artimon, który gnał ich nieopodal wschodniej blizy Wyspy Sobolej (widok tejże nie zwrócił na siebie uwagi Diska) aż osadził ich poza Western i Le Have, na północnym rąbku Georges. Odtąd już wydostali się na głębszą wodę i puścili statek w bieg wesoły.
— Hattie już tam skubie węzełek — zwierzał się Dan Harveyowi. — Hattie i ja. W przyszłą niedzielę będziesz se musiał wynająć chłopaka, coby ci cięgiem ino pluskał wodą w szyby, ażebyć mógł zasnąć. Chyba pozostaniesz z nami, dopokąd nie nadjedzie twoja rodzina. Czy wiesz, co najwięcej nas cieszy, kiej dostaniemy się znów na ląd?
— Może ciepła kąpiel? — zapytał Harvey, który miał brwi ubielone od zaschniętej piany.
— Dobre i to, ale jeszcze lepszą rzeczą jest nocna koszula. Od czasu, gdyśmy rozwinęli grotżagiel, wciąż ino marzę o koszulach nocnych. Chciałbym mieć taką nowiuśką, mięciuśką, wypraną. Jużeśmy w domu, Harveyu, jużeśmy w domu! Można to już wyczuć w powietrzu. Teraz wjeżdżamy w cypelek ciepłego nurtu, czuję już zapach jagód laurowych. Ciekawym, czy już nas zawołają na kolację. Ster krzynkę na bakier!
Chybotliwe żagle obwisały i wymykały się w zgęstniałem powietrzu; głębina, błękitna i gnuśna, wygładzała się wokoło. Gdy w żaglach coś zaszeleściło, jakby zanosiło się na wiatr, nadciągał jedynie deszcz, bulgocący i dudniący po morzu i okręcie, a za deszczem grzmot i błyskawica późno-sierpniowej burzy. Okrętnicy, boso i z obnażonemi ramionami, wylegiwali się na pokładzie, opowiadając sobie wzajemnie, co zadysponują na pierwszy obiad na lądzie; albowiem ląd było już widać całkiem wyraźnie. Mijał ich w dryfach, bat z Gloucester’u, używany do połowu ryb-mieczników; w niewielkiej ławeczce pulpitowej tuż przy bukszprycie, siedział, wymachując harpunem, jakiś człeczyna, którego odsłonięta głowa poznaczona była słoną wodą morską.
— Wszystko w porządku! — oznajmił radośnie, głosem przeciągłym, jak gdyby odprawiał wartę na wielkim linjowcu. — Wouverman czeka na ciebie, Disko. Cóż tam nowego w maszoperjach?
Disko cośtam mu odkrzyknął i pomknął dalej. Tymczasem nad głową już wisiała sroga burza letnia, a wedle przylądków naraz z czterech stron zamigotała błyskawica; w jej świetle uwydatniał się krąg niskich wzgórków dokoła przystani glosterskiej, Ten Pound Island (Wyspa Dziesięciu Stawów), hale rybne z łamaną linją dachów, niemniej jak i każda reja, każdy maszt, każda boja — niby jakieś oślepiające migawki fotograficzne, pojawiające się i znikające po dwanaście razy na minutę, — gdy tymczasem We’re Here przeczołgiwał się przez wzburzone morze, krając przez pół bałwany, a zostawiając za sobą jęki i zawodzenia gwiździeli. Następnie burza zaczęła konać w długich, oderwanych złośliwych miotach niebieskawego płomienia, po których następowały pojedyncze huki, podobne hukom baterji moździerzowej — — a wstrząśnięte powietrze podzwaniało jeszcze przez czas jakiś pod stropem gwiaździstym, póki nie powróciło znów do poprzedniej ciszy.
— Bandera! bandera! — ozwał się Disko posępnie, wskazując wgórę.
— A cóż takiego? — spytał Długi Dżek.
— Otto!... Spuść do połowy masztu. Teraz już z brzegu jesteśmy widoczni.
— Omało co nie zabaczyłem se o nim... On chyba me miał nikogo w Gloucester?
— Owszem... miał dziewczynę, z którą właśnie zamierzał brać ślub.
— Zlituj się nad nią, Panno święta! — ozwał się Długi Dżek i zniżył banderę do połowy masztu, ażeby uczcić pamięć Ottona, który przed trzema miesiącami, gdy minęli Le Have, zmieciony był burzą w morze.
Disko otarł łezkę z oczu i wydając szeptem rozkazy, poprowadził We’re Here do rejdy Wouvermana; raz wraz wymijał małe parowczyki, zakotwione na łańcuchach, a stróże nocni nawoływali go z cyplów grobel, czarnych jak atrament. Poprzez całą tę ciemność i tajemniczość pochodu Harvey wyczuwał ląd, znów mu tak bliski, pełny tysięcy uśpionych ludzi, wyczuwał zapach gleby rozmiękłej po deszczu i tak mu dobrze znany hałas manewrującego parowozu, który pokrząkiwał i sapał na bocznych torach; wszystko to wywoływało żywsze bicie serca w chłopcu, stojącym przy głowicy okrętu, oraz dziwną jakąś oschłość w gardle. Oto słychać było chrapanie wartownika kotwicznego na wetkniętym w pochwę ciemności statku światłowym, po którego obydwu bokach migotała latarnia. Ktoś przebudził się z głośnem pochrząkiwaniem, rzucił im linę; tak przybili do cichej rejdy, okolonej wielkiemi halami o żelaznych dachach i ciepłych, choć pustych, wnętrzach — i spoczęli tam niemal bez szelestu.
Wówczas Harvey usiadłszy za kołem sterowem, zaczął szlochać i szlochać, jakby mu serce miało pęknąć. Jakaś wysoka kobieta, która dotąd siedziała na platformie wagi, wsunęła się na pokład szonera i ucałowała Dana w policzek; była to jego matka, która przybyła tutaj, dostrzegłszy We’re Here przy świetle błyskawic. Na obecność Harveya nie zwracała uwagi, dopóki ów nieco nie przyszedł do siebie — wówczas Disko opowiedział jej całą bistorję chłopaka. Następnie, gdy już świtało na niebie, udali się razem do domu Diska, a dopóki nie otwarto urzędu telegraficznego i dopóki nie można było nadać depeszy do rodziny, Harvey Cheyne był bodaj że najbardziej osamotnionym chłopcem w całej Ameryce. Rzecz dziwna, że Disko i Dan ponoć wcale się nie gorszyli jego płaczem.
Wouverman nie był przygotowany na ceny, podane mu przez Diska; wobec czego Disko — pewny że upłynie conajmniej tydzień do czasu następnego statku glosterskiego — dał mu parę dni na strawienie tej pigułki. Przeto cała załoga hulała sobie po ulicach, a Długi Dżek zatrzymywał tramwaj, idący do Rocky Neck — dla zasady, jak mówił — dopóki konduktor nie pozwolił mu na wolny przejazd. Ale Dan z niewiadomej przyczyny zaczął bardzo zadzierać swego piegowatego nosa, otoczył się dziwną tajemniczością i jął zgóry spoglądać na swą rodzinę.
— Obaczysz, Dan, że weznę się ostro do ciebie, kiej mi będziesz nadal postępował w ten sposób — ozwał się Troop w zamyśleniu. — Od czasu, jakieśmy dostali się na ląd, stałeś się całkiem nieznośny.
— Ja byłbym mu się odrazu dobrał do skóry, gdyby on był moim synem! — oświadczył cierpko stryj Salter, który wraz z Pennem stołował się u Troopów.
— Oho! — odrzekł Dan, czyniąc swą harmonją hałas po całym podwórku i gotów skoczyć każdej chwili za płot, w razie zbliżania się wroga. — Tato, twoje rachuby są bardzo szacowne, ale pamiętaj, żem cię kiejsik ostrzegał! Tak, przestrzegałem cię... ja z krwi twojej i kości! Jeżeli się omyliłeś, to nie moja w tem wina... A co się ciebie tyczy, stryju Saltersie, to główny podczaszy Faraona niczem był w porównaniu z tobą! Uważaj i czekaj! Będziesz zagrzebany, jak twoja własna koniczyna, której używasz za nawóz zielony, natomiast ja, Dan Troop, będę rozkwitał, jak zielony krzew laurowy, ponieważ ja jeden nie dałem się oszukać własnym przywidzeniom!
Disko w całym blasku lądowej powagi, obuty w przepiękne pantofle, kurzył właśnie fajkę.
— Widzę, że zwolna zaczynasz bzikować jak ten biedny Harve. Obaj cięgiem ino macie w głowie śmieszki, szczypanie się i kopanie pod stołem, że w domu teraz niema ani chwilki spokojnej! — burknął na syna.
— To wszystko bywa... dla niektórych... rzeczą durną — odpowiedział Dan. — Poczekajcie, a zobaczycie.
Pewnego dnia wybrali się we dwójkę — on i Harvey — tramwajem do East Gloucester, gdzie pobrnęli przez kuszcze laurowe aż do latarni morskiej; tam ułożyli się na wielkich czerwonych głazach granitowych i śmiali się do rozpuku... Oto Harvey pokazał był Danowi jakiś telegram — i obaj dali sobie słowo, że będą milczeli, dopóki pocisk nie wybuchnie.
— Rodzina Harveya? — ozwał się po wieczerzy Dan, nie okazując na twarzy żadnego zakłopotania. — No, wydaje mi się, że oni ta niebardzo się przejmują tem wszystkiem, inaczej mielibyśmy już od nich jakąkolwiek wiadomość. Jego ojciec ma coś jakby sklep na Dalekim Zachodzie. Może dostaniesz od niego, tatku, jakie pięć dolarów.
— Co ci mówiłem! — wtrącił się Salters. — Nie pleć, co ci ślina na język przyniesie!




ROZDZIAŁ  IX.

Mimo wszelkich osobistych zmartwień, multi-miljoner — podobnie jak i inni ludzie pracujący — musi wciąż jednako pilnować swoich interesów. Harvey Cheyne senjor był zmuszony z końcem czerwca wyjechać na wschód, ażeby spotkać się z kobietą złamaną na duchu, prawie odchodzącą od zmysłów, która dniem i nocą śniła o synu swoim, utopionym w szarej głębinie morskiej. Mąż otoczył ją doktorami, sprowadzał pielęgnarki, masażystki, a nawet magnetyzerki i znachorki — wszystko to jednak na nic się nie zdało. Pani Cheyne leżała cicho, jedynie czasem wzdychając, lub całemi godzinami opowiadała każdemu, kto miał chęć słuchać, o swoim synu. Nadziei nie miała żadnej — bo i któż mógł tchnąć nadzieję w serce nieszczęsnej matki! Jedyną rzeczą, jakiej pragnęła, było upewnienie że utonięcie odbywa się bez bólu; przeto mąż czuwał nad nią, by przypadkiem nie chciało jej się tego wypróbować. O własnej swej zgryzocie mówił niewiele i ledwie że uświadamiał sobie jej głębię, aż pewnego dnia przyłapał się na zapytaniu, zwróconem do kalendarza stojącego na biurku:
— I na cóż się zda cała ta moja praca?
Zawsze dotychczas w głębinie jego duszy taiła się błoga myśl, że pewnego dnia, gdy już się upora ze wszystkiem i gdy chłopak skończy uniwersytet, wówczas on tego swojego syna przyciśnie do serca i wprowadzi go w swe posiadłości. Wówczas chłopak — rozumował sobie p. Cheyne, wzorem wiecznie zapracowanych ojczulków — stanie się odrazu jego towarzyszem, wspólnikiem i sprzymierzeńcem; nastaną lata wspaniałych, wielkich czynów, dokonywanych wspólnie... przyczem starsza, doświadczona głowa ojcowska będzie hamowała zapędy młodocianego zapału... A oto teraz ten jego chłopak już był nieżywy — zginął na morzu, jakby jakiś szwedzki marynarz z jednego z wielkich okrętów Cheyne’a używanych do transportu herbaty; żona, matka tego chłopaka, konała z bólu albo i na sroższą wystawiona była dolę; on sam, Harvey Cheyne senjor, był wprost stratowany przez zastępy kobiet, lekarzy, służących i pielęgnarek, — zgnębiony niemal ponad wszelką wytrzymałość wybuchami i ciągłemi odmianami żałosnych, nieutulonych szlochów swej żony, — pozbawiony nadziei oraz odwagi na wypadek spotkania się z licznymi swymi nieprzyjaciółmi.
Zabrał żonę do nowowybudowanego, jeszcze niewypolerowanego pałacu, gdzie ona wraz ze swym orszakiem zajęła kosztowny pawilon, on zaś sam osiadł w pokoju werandowym i pracował ociężale z dnia na dzień, przy boku swym mając jedynie sekretarza i stenotypistkę która była również telegrafistką. Właśnie wywiązała się walka pomiędzy czterema kolejami zachodniemi, w których, jak przypuszczano, Cheyne miał poważniejsze udziały; w jego składowniach budulca w Oregonie wybuchł złowrogi strajk, a prawodawstwo stanu kalifornijskiego, które organizatorów strajku nie darzyło sympatją, zamierzało przeciwko właścicielowi składowni otwarcie wystąpić. W zwykłych warunkach przyjąłby walkę jeszcze przed jej wypowiedzeniem, ważąc się na miłą mu, a skrupułów pozbawioną kampanję. Teraz jednak siedział osowiały, opuściwszy miękki, czarny kapelusz prawie na koniec nosa, skurczywszy pałąkowato swój olbrzymi korpus, opatulony w wygodne, obszerne ubranie, przypatrując się bądź noskom swych butów bądź też chińskim dżonkom w zatoce i przytakując w roztargnieniu wszystkim zapytaniom sekretarza, otwierającego pocztę z ubiegłej soboty.
Zastanawiał się nad tem, czy wartoby rzucić to wszystko i puścić się gdzieś w świat. Był wszak ubezpieczony na ogromne sumy, stać go było na królewskie rozrywki, zaś pomiędzy jedną z jego posiadłości w Colorado a małem gronem towarzyskiem (toby się żonie przydało!) dajmy na to w Washingtonie i na Wyspach Południowo — Karolińskich możnaby zapomnieć o nieziszczonych planach... Z drugiej strony jednak...
Stukot maszyny do pisania nagle ucichł; panna spojrzała na sekretarza, który pobladł jak ściana.
Oto jak brzmiał — wręczony przezeń Cheyne’owi — telegram z San Francisco:
Wyratowany przez statek rybacki We're Here spadł z okrętu podczas wielkiego połowu na Ławicach żyw zdrów przebywa Gloucester Mass[20] przysłać Diskowi Troop pieniądze lub polecenia depeszować co czynić i jak się ma mamusia Harvey H. Cheyne.
Ojciec wypuścił z rąk depeszę, oparł głowę na pulpicie zamkniętego biurka i dyszał ciężko. Sekretarz pobiegł po lekarza, który leczył panią Cheyne. Ten nadbiegłszy, zastał pana Cheyne przechadzającego się tam i zpowrotem po pokoju.
— Co... co pan o tem myśli? Czy to możliwe? Czy to ma jakikolwiek sens? Nie mogę z tego nic zrozumieć — wołał p. Cheyne.
— Ale ja rozumiem — odrzekł doktór. — Tracę 7000 dolarów rocznej pensji... to wszystko.
Pomyślał o uciążliwej praktyce lekarskiej w Nowym Jorku, którą był porzucił na stanowcze zlecenie Cheyne’a, więc też nic dziwnego, że zwracając telegram westchnął głęboko...
— Pan sądzi, że mogę opowiedzieć o tem żonie? A nuż to jakieś oszustwo?
— Coby komu na tem zależało? — odpowiedział doktór chłodno. — Rzecz wykryłaby się z łatwością. Nie mam wątpliwości, że telegram został wysłany przez pańskiego syna.
W tej chwili weszła do pokoju panna służąca, Francuzka, pewna siebie, jak osoba niezbędnie potrzebna, która godzi się na służbę tylko za wysokiem wynagrodzeniem.
— Pani Cheyne mówi, że pan musi zaraz przyjść. Ona myśli, że pan chory.
Pan trzydziestu miljonów dolarów pochylił głowę potulnie i poszedł za Zuzanną. Z ponad górnej poręczy w wielkiej, prostokątnej, białem drzewem wykładanej klatce schodowej rozległ się donośny, przenikliwy głos:
— Co tam? co się stało?
Żadne drzwi nie zdołały zagłuszyć przeraźliwego okrzyku, który echem rozniósł się po całym domu w chwilę później, gdy pan Cheyne zakomunikował nowinę swej małżonce.
— Wszystko w porządku — ozwał się doktór pogodnie do stenotypistki. — Ze wszystkich orzeczeń lekarskich, jakie spotyka się w powieściach, prawdziwem jest bodaj tylko to jedno, że radość nie zabija... prawda, panno Kinzey?
— Wiem o tem; ale najpierw trzeba będzie jeszcze moc spraw załatwić.
Panna Kinzey, rodem z Milwaukee, była w rozmowie nieco prostolinijna, a że jej sympatja zwracała się w stronę sekretarza, więc odgadła, że tu będzie coś do roboty. Sekretarz z powagą przyglądał się olbrzymiej mapie Ameryki, wiszącej na ścianie.
— Panie Milson, jedziemy zaraz najkrótszą drogą. Wagon prywatny... wprost... na Boston. Proszę wyszukać połączenie.
— Właśnie o tem myślałem.
Sekretarz zwrócił się do maszynistki i oczy ich się spotkały (z tego wyrosła później nowa powieść, nie mająca wszakże związku z niniejszą). Ona spojrzała wzrokiem badawczym, niedowierzając jego pomysłowości. On jej dał znak, by zasiadła do Morse’a — podobnie jak generał posyła brygady na teren działań wojennych. Potem gestem, jaki spotyka się u muzyków, rozgarnął włosy, spojrzał w sufit i zabrał się do pracy... a tymczasem białe paluszki panny Kinzey wprawiały w ruch cały kontynent Ameryki.
K. H. Wade Los Angeles. — „Konstancja“ jest w Los Angeles, prawda, panno Kinzey?
— Tak! — potwierdziła panna Kinzey, skinąwszy głową, nie przerywając wszakże swego turkotliwego zajęcia. Sekretarz spojrzał na zegarek.
— Czy już gotowe? Przysłać tutaj prywatny wagon „Konstancję“, urządzić specjalnie do wyjazdu stąd w niedzielę, żeby mieć czas na połączenie ze specjalnym pociągiem nowojorskim w Chicago ulica XVI przyszły wtorek.
Stuk! stuk! stuk! stuk!
— Czy pan nie może znaleźć lepszego połączenia?
— Niestety niepodobna. Jazda stąd do Chicago zabierze im sześć godzin czasu. Przez kierunek ku wschodowi nicby nie zyskali. Gotowe? Również umówić się z koleją Nadjeziorową i Południowo-Michigańską ażeby można było wziąć „Konstancję“ na linję Nowy Jork Centralny — Hudson River Buffalo do Albany następnie zaś na linję Albany — Boston aż do samego Bostonu. Muszę nieodwołalnie dojechać do Bostonu w czwartek wieczorem. Chyba że zajdą przeszkody. Telegrafowałem również do Canniffa, Toncey’a i Barnesa. — A teraz podpis: Cheyne.
Panna Kinzey skinęła głową, a sekretarz mówił dalej:
— I znowu... oczywiście, Canniff, Toncey i Barnes. Już pani gotowa? Canniff Chicago. Proszę doczepić mój wagon prywatny „Konstancję“ z Santa Fe na XVI ulicy w przyszły wtorek popołudniu, do specjalnego pociągu nowojorskiego a w Buffalo podać go N. Y. C. celem odstawienia do Albany. — Czy pani była kiedy w Nowym Jorku, panno Kinzey? Wybierzemy się tam kiedy. Już pani gotowa? Proszę zabrać wagon z Buffalo do Albany specjalnym pociągiem we wtorek popołudniu. — To dla Toncey’a.
— Wprawdzie niebyłam w Nowym Jorku, ale takie rzeczy wiem! — potrząsnęła główką panna Kinzey.
— Przepraszam. Teraz Barnes, Boston — Albany, te same zlecenia od Albany do Bostonu. Wyjazd trzecia pięć popołudniu (tego w depeszy nie potrzeba zaznaczać) przyjazd dziewiąta pięć we czwartek. To wszystko jest najzupełniej identyczne z tem, co załatwi Wade, ale warto trochę rozruszać dyrektorów.
— Wspaniale! — ozwała się panna Kinzey z wyrazem podziwu na twarzyczce. Oto był mężczyzna, jakiego rozumiała i ceniła!
— Nieźle! — sprostował skromnie Milson. — Gdyby to był kto inny na mojem miejscu, straciłby trzydzieści godzin jazdy nadarmo, przez cały tydzień zajmowałby się wyszukiwaniem połączeń, zamiast wyprawić go do Santa Fe, skąd już prosta droga na Chicago.
— Ale zwracam pańską uwagę na ten specjalny pociąg nowojorski. Sam Chauncey Depew nie mógł przyczepić swego wagonu do tego pociągu, — nadmieniła panna Kinzey, nieco trzeźwiej spoglądając na całą sprawę.
— Prawda, ale tym razem nie jest to Chauncey. To Cheyne... błyskawica... Już zrobione.
— Ma pan zupełną słuszność. Ale zdaje się, że powinniśmy raczej wysłać depeszę do młodego Harveya o tem jakoś pan zapomniał.
— Zaraz zapytam.
Gdy wracał z instrukcją starego Cheyne’a, polecającą Harveyowi spotkanie się z rodzicami w Bostonie o oznaczonej godzinie, zastał pannę Kinzey, zanoszącą się od śmiechu ponad klawiszami maszyny. Roześmiał się i Milson, gdyż zapamiętałe postukiwania z Los Angeles miały treść następującą:
Chcemy wiedzieć czemu — czemu — czemu? Rozszerza się powszechny niepokój.
W dziesięć minut później Chicago napastowało pannę Kinzey następującemi słowami:
Jeżeli dojrzewa już zbrodnia naszego wieku bądź pan łaskaw zawczasu przestrzec swych przyjaciół itd.
A oto treść depeszy z Topeki (nawet sam Milson nie mógł odgadnąć, o co w niej chodziło).
Nie strzelaj pułkowniku poddajemy się.
Cheyne, gdy położono przed nim telegramy, uśmiechnął się złośliwie z popłochu swych nieprzyjaciół:
— Oni myślą, że wstąpiliśmy na drogę wojenną. Oznajmij im pan, panie Milson, że nie czujemy się obecnie wojowniczo usposobieni. Oznajmij im, w jakim celu wyjeżdżamy. Przypuszczam, iż byłoby dobrze, żebyście oboje, pan i panna Kinzey, mogli pojechać z nami, choć nie wydaje mi się, bym miałjaką sprawę do załatwienia po drodze. Powiedz im pan prawdę... przynajmniej raz.
Tak więc posłano komunikat o istotnym stanie rzeczy. Panna Kinzey postukiwała z rozczuleniem, gdy sekretarz dodawał godne pamięci zdanie: „Zostawcie nas w spokoju“ — a w chwilę później w biurach oddalonych o dwa tysiące mil swobodniej odetchnęli przedstawiciele różnych skomplikowanych interesów kolejowych, reprezentujących wartość sześćdziesięciu trzech miljonów dolarów. Cheyne leciał w świat na spotkanie swego jedynaka, tak cudownie odzyskanego... Niedźwiedź poszukiwał nie ryczących bawołów, lecz swojego szczenięcia. Srodzy ludzie, którzy dobyli nożów, by walczyć o swoje życie finansowe, odrzucili teraz broń i życzyli mu szczęśliwej drogi, a sześć paniką przejętych przedsiębiorstw podniosło znów głowy do góry i poczęło mówić o niezwykłych dziwach, jakie mogłyby się zdarzyć, gdyby Cheyne nie zatknął w ziemię swej siekiery.
Telegraficzne urzędy miały wiele roboty i skweresu. Skoro powszechny niepokój został już zażegnany, różni ludzie i miasta poczęli na wyścigi ofiarować Cheynowi swe usługi. Los Angeles podawało wieść do San Diego i Barstow, że maszyniści południowo-kalifornijscy winni być powiadomieni i każdej chwili stać w pogotowiu w swych ustronnych budkach kolejowych; Barstow przesłało wieść nad Atlantyk i Pacyfik; Albuquerque zaś rozpowszechniło ją poprzez Atchison, Topeka i Santa Fe aż do samego Chicago. Miano „wyekspedjować“ maszynę, kombinowany wagon z obsługą oraz wielki i wyzłacany wagon prywatny, zwany „Konstancja“, na ową przestrzeń dwóch tysięcy trzystu pięćdziesięciu mil; przejazd tego pociągu pociągnie za sobą sto siedemdziesiąt siedem zmian w planie jazdy; w każdym z zainteresowanych w tem pociągów trzeba będzie wystarać się o obsługę; potrzeba będzie szesnastu lokomotyw, szesnastu maszynistów, szesnastu palaczy — i to co najtęższych. Na zmianę maszyny pozostawia się tylko półtrzeciej minuty, trzy minuty na zabranie wody a dwie na zaopatrzenie się w węgiel.
— Ostrzec ludzi, żeby zbiorniki wody i krany były w porządku, bo Harvey Cheyne się spieszy... spieszy... spieszy — śpiewały druty telegraficzne. — Trzeba oczekiwać czterdziestu mil[21] na godzinę, a naczelnicy dystansów będą towarzyszyć temu pociągowi specjalnemu na przestrzeni swoich dystansów. Od San Diego aż do XVI ulicy w Chicago wszędzie winien być rozłożony kobierzec czarnoksięski. Spieszyć się! Spieszyć się!
— Będzie gorąco — mówił Cheyne, gdy w niedzielę o świcie wyruszyli z San Diego. — Będziemy się śpieszyć, mamusiu, ile tylko można, jednakże sądzę, że niepotrzebnie już teraz wdziewasz kapelusz i rękawiczki. Lepiej połóż się i zażyj lekarstwo. Zagrałbym z tobą w domino, ale to dziś niedziela.
— Będę już grzeczna! Tak, chcę być grzeczna. Tylko... zdjęcie kapelusza zaraz wywołuje we mnie wrażenie jak gdybyśmy nigdy nie mieli zajechać na miejsce.
— Spróbuj się trochę zdrzemnąć, mamusiu, a nim się spostrzeżesz, znajdziemy się już w Chicago.
— Ależ mamy jechać do Bostonu! Powiedz im, tatusiu, żeby się spieszyli.
Potężne, sześciostopowe smoki-maszyny pędziły z łoskotem do San Bernardino i pustkowi Mohave, ale na tej przestrzeni jeszcze nie mogły ujawnić całej szybkości swego pędu — miało to przyjść dopiero później. Po skwarze górskim nastąpił skwar pustyni, gdy skręcili na wschód w stronę Needles i Colorado. Wagon aż trzeszczał od suchości powietrza i spieki. Pani Cheyne musiano szyję okładać lodem. Tak, minąwszy wiele, wiele stopni długości geograficznej poprzez Ash Fork, w stronę Flagstaff, gdzie znajdują się lasy i kamieniołomy, dostali się pod niebo jakby zastygłe i nie tak duszne. Wskazówka szybkościomierza migotała i chwiała się to w jedną to w drugą stronę; po dachu chrzęścił popiół i sadze, a kłąb kurzawy snuł się poza rozpędzonemi kołami. Obsada wagonu kombinowanego, pozdejmowawszy marynarki, siedziała na ławkach, sapiąc z gorąca. Cheyne zaszedł pomiędzy nich i gromkim głosem, jakby chciał przekrzyczeć hurkot wagonu, jął opowiadać stare, stareńkie anegdoty kolejowe, znane dobrze każdemu, kto jeździł koleją. Opowiadał im też o swoim synu i o tem, jak to morze zrezygnowało ze śmierci chłopaka; kiwano głowami, popluwano i cieszono się wraz z nim. Dopytywano się też, czy pociąg mógłby się zatrzymać, gdyby maszynista „trochę go puścił“. — Cheyne uznał, że byłoby to możliwe. W myśl tego wielki koń ognisty został „puszczony“ z Flagstaff do Winslow, dopóki naczelnik dystansu nie zaczął protestować.
Tymczasem pani Cheyne — leżąc w buduarku, gdzie panna Francuzka, wybladła od strachu, kurczowo trzymała się srebrnej klamki — wciąż tylko wzdychała cichuśko i prosiła męża, by nakazał „pośpiech“. Tak pozostawili za sobą suche wydmy piaskowe i oblane księżycem skały Arizony i wciąż gnali przed siebie, póki chrzęst buforów i zgrzyt hamulców nie oznajmił im, że znajdują się w Coolidge, koło kontynentalnego działu wód.
Trzej śmiali i doświadczeni ludzie — zrazu chłodni, pogodni i mający suchą odzież na sohie, a spoceni, wybladli i roztrzęsieni, gdy już zaprzestali gonitwy na tych okropnych kołach — przeprowadzili pociąg z Albuquerque do Glorietta, następnie poza Springer hen wgórę do tunelu Raton na linji państwowej, stąd zaś, chybocąc się, opuścili się na La Junta, przelotnie rzucili okiem na Arkansas i sunąc po długiem zboczu górskiem wpadli do Dodge City, gdzie Cheyne miał znów tę pociechę, iż mógł przesunąć zegarek o godzinę naprzód.
W wagonie niezbyt zabawiano się rozmową. Sekretarz i stenotypistka siedzieli razem na poduszkach z wytłaczanej skóry hiszpańskiej, koło okna w samym końcu wagonu, przyglądając się wznoszeniu i opadaniu drutów telegraficznych i czyniąc — jak wnosić można — spostrzeżenia co do krajobrazu. Cheyne, trzymając w zębach niezapalone cygaro, lawirował niespokojnie pomiędzy zbytkownym przepychem swego wagonu i golizną wagonu kombinowanego, aż współczująca służba zapomniała, że ma w nim swego nieprzyjaciela klasowego, i starała się wedle sił swoich go rozerwać.
W nocy pęki lamp elektrycznych oświecały ów nieszczęsny pałac, pełen wszelkiego zbytku i przepychu; jechali wygodnie, kosztownie, kołysząc się w pustce całkowitego osamotnienia. W pewnej chwili słyszeli szelest wody w wieży ciśnień, gardłowy głos Chińczyka, brzęk młotków sprawdzających koła, sporządzone ze stali Kruppa, oraz przekleństwo jakiegoś włóczykija, spędzonego z tylnej platformy; to znów twardy łomot i rumor węgla sypanego na węglarkę; to znów rozgwar głosów, nadlatujących z wyczekującego pociągu, który mijali. W inną znów chwilę zapuszczali wzrok w wielkie przepaści, gdzie belkowanie mostów chrupotało pod naciskiem pociągu, albo też przyglądali się skałom, które przed ich wzrokiem zasłaniały połowę gwiaździstego nieba. Potem wyrwy i wanty skalne przechodziły w wyzębioną, poszarpaną grań wysokich wirchów na widnokręgu, kiedyindziej zaś opadały w coraz to niższe kopy i turniczki — aż nakoniec zaczęły się prawdziwe, szczere równiny.
W Dodge City jakaś nieznana ręka podrzuciła im wycinek gazety, wychodzącej w Kanzas, a zawierającej jakby wywiad z Harveyem; widocznie chłopak już się był zetknął z ruchliwym reporterem, do którego telegrafowano z Bostonu. Wesoły dziennikarz ogłaszał, iż nie może być dwóch zdań co do tego, że widzi przed sobą ich rodzonego syna; wiadomość ta przyniosła pani Cheyne chwilową ulgę. Jej jedyne słowo: „spieszcie się!“ było przez służbę podawane maszynistom w Nickerson, Topeka i Marcelinę, gdzie droga jest już jak stół równa; mijając jeden stopień geograficzny za drugim, przemierzano wszerz cały kontynent. Osiedla ludzkie były tu już gęstsze — i można było wyczuć, że się przebywa wśród ludzi.
— Nie widzę tarczy tachometru... oczy mnie tak bolą. Co robimy obecnie?
— Co tylko można najlepszego, mamusiu! Niema sensu przeganiać pociąg specjalny. Musimy uzbroić się w cierpliwość.
— E, co tam! Chcę mieć to uczucie, że się posuwamy. Usiądź przy mnie i mów, ile mil jużeśmy ujechali... i z jaką szybkością...!
Cheyne usiadł i odczytywał jej wgłos wszystkie cyfry (niektóre z nich są po dziś dzień rekordowe), lecz siedemdziesięcio-stopowy wagon nigdy nie zmieniał swego biegu, posuwistego jak pławba parowca, lecąc z brzękiem wśród słonecznego skwaru, niby olbrzymia, pyłem obsypana pszczoła. Mimo wszystko chyżość ta wydawała się pani Cheyne wciąż niedostateczną. Upał, nielitościwy upał sierpniowy o mdłości przyprawiał znękaną kobietę. Wskazówki zegara nie chciały posuwać się naprzód... Kiedyż, ach kiedyż ten pociąg dojedzie do Chicago?
Nie jest prawdą, jakoby p. Cheyne podczas zmiany parowozów w Fort Madison wręczył Międzynarodowemu Związkowi Maszynistów Kolejowych uposażenie, któreby dawało im możność podjęcia walki na równych warunkach z nim i jego towarzyszami. Zapłacił maszynistom i palaczom należytość, na jaką, zdaniem jego, zasługiwali, a jedynie bankowi jego jest wiadomem, ile dał służbie, która okazywała mu tyle współczucia. Warto wspomnieć, że ostatnia zmiana obsługi wzięła na siebie całą czynność wekslowania wagonu na Szesnastej Ulicy, jako że „ona“ nakoniec się zdrzemnęła i Boże uchowaj, by kto miał „ją“ nazbyt szturchnąć.
Trzeba wiedzieć, że wspaniale opłacany specjalista, który prowadzi pociąg specjalny na linji Pojeziernej i Południowo-miczygeńskiej jest nieomal władcą absolutnym i nie lubi pouczań. Mimo wszystko prowadził on „Konstancję“ tak delikatnie i ostrożnie jakby jakiś ładunek dynamitu, a gdy służba zrzędziła na niego, czyniła to jedynie szeptem lub na migi.
— Phii! — mówili ludzie z Atchison, Topeki i Santa Fe, omawiając później tę sprawę; — myśmy nie urządzali jazdy rekordowej. Żona Harveya Cheyne czuła się niedobrze, a myśmy nie chcieli, by skakała z niecierpliwości. Pomyśleć sobie, że nasza jazda z San Diego do Chicago trwała 57 godzin 54 minut. Możecie o tem powiedzieć waszym wołowym pociągom! Gdybyśmy chcieli próbować rekordu, oj, wtedybyście dopiero zobaczyli!
Dla człowieka z Ameryki zachodniej dwa miasta: Chicago i Boston — choćby im samym bardzo to nie w smak było — leżą tuż obok siebie, a niektóre koleje istotnie czynią tę złudę tem śmielszą. Pociąg specjalny poniósł, jak wichura, „Konstancję“ do Buffalo, poczem rzucił ją w objęcia linji kolejowej New York Central & Hudson River (zawitali tu w gościnę wspaniali potentaci z siwemi bokobrodami na twarzy i ze złotemi amuletami przy łańcuszkach zegarków, by przez chwilę pogawędzić z Cheyne’m o interesach) — które to przedsiębiorstwo podało ją z gracją aż do Albany, gdzie już w ciągu jednego przypływu i odpływu morskiego kolej Boston — Albany dowiozła ją do celu podróży. Cała jazda trwała 87 godzin i 35 minut czyli 3 dni, 15½ godzin. Harvey już na nich oczekiwał.

∗             ∗

Po gwałtownych wzruszeniach większość ludzi dorosłych i wszyscy bez wyjątku chłopcy odczuwają wilczy apetyt. Powrót syna marnotrawnego święcono za spuszczonemi kotarami w błogiem i radosnem odcięciu od reszty świata — mimo że tuż koło nich z hukiem i łoskotem to w tę to drugą stronę przelatywały pociągi. Harvey jadł i pił łapczywie, a jednocześnie bez wytchnienia opowiadał wszystkie naraz swoje przygody; ilekroć jedna z jego rąk odpoczęła na chwilę, chwytała ją matka i obsypywała pieszczotami. Głos mu zgrubiał od ciągłego przebywania na otwartem, słonem powietrzu; dłonie były szorstkie i stwardniałe, a przeguby upstrzone śladami odparzelin; od zszarganego obuwia i błękitnego spencerka biła delikatna, gęsta woń sztokfiszowych patrochów.
Ojciec, umiejący trafnie oceniać ludzi, spoglądał nań bystrem okiem. Nie wiedział dotychczas, że ten chłopiec zdolny był znieść tyle dolegliwości i trudów. Bogiem a prawdą, starszy Cheyne uświadamiał sobie pomimowoli, że wogóle mało co wiedział o swym synu; w każdym razie wyraźnie sobie przypominał skwaszonego młokosa o wyżółkłej twarzy, który znajdował przyjemność w tem by „uchodzić za dorosłego mężczyznę“ i wyciskać łzy z oczu matki — — słowem, ot taką osobistość, która wzbudza powszechną wesołość w lokalach publicznych i piazzach hotelowych. Lecz ten postawny rybak, którego w tej chwili miał przed sobą, bynajmniej nie okazywał ślamazarności: patrzył na ojca wzrokiem pełnym energji, jasnym, nieszukającym wykrętów, a przemawiał głosem wyraźnym, nawet grzmiącym, pełnym jednak szacunku. W tym głosie było też coś takiego, co zdało się obiecywać, że owa zmiana będzie już trwałą i że nowy Harvey już się ustatkował w zupełności.
— Ej, musiał go ktoś porządnie brać do galopu! — myślał Cheyne. — Konstancja nigdyby nie pozwoliła na coś podobnego. Wątpię, czy pobyt w Europie wywarłby na niego wpływ bardziej zbawienny.
— Ale czemuż nie powiedziałeś temu człowiekowi... Troopowi, czy jak on się tam nazywał... kim jesteś! — powtarzała matka, gdy Harvey już conajmniej po raz wtóry roztoczył przed nią swe dzieje.
— Disko Troop, moja droga. Najlepszy człowiek, jaki kiedykolwiek chodził po pokładzie... nawet nie wiem, kto byłby godzien zająć po nim drugie miejsce.
— Czemuż nie powiedziałeś mu, żeby cię wysadził na ląd? Przecież wiesz, że tatuś byłby mu to nagrodził w dziesięćkroć.
— Wiem o tem; ale on myślał, że mam bzika. Mam skrupuły, żem nazwał go złodziejem, ponieważ nie mogłem odnaleźć banknotów w kieszeni.
— Jeden z marynarzy znalazł je koło bandery okrętowej w ową... w ową noc... — załkała pani Cheyne.
— A więc sprawa wyjaśniona. W każdym razie nie mam Troopowi nic do zarzucenia. Powiedziałem mu tylko, że nie chcę pracować... i do tego na Ławicach... on za to, ma się rozumieć, palnął mnie w nos, a ja... och!... zacząłem krwawić, jak zakłuty wieprzek.
— Moje biedactwo! Oni tam musieli się strasznie znęcać nad tobą.
— E, niebardzo... No i potem przyszło na mnie oświecenie.
Stary Cheyne zachichotał i poklepał syna po łydce. Oto chłopak, jakiego on pragnął całem sercem! Nigdy wpierw nie zdarzyło mu się widzieć tak wyraziście owych błysków w oczach Harveya.
— Stary dawał mi dziesięć i pół na miesiąc, teraz właśnie wypłacił mi pół dolara; trzymałem się razem z Danem i harowaliśmy tęgo. Nie umiem jeszcze pracować jak człowiek dorosły, w każdym razie potrafię kierować czółnem niemal tak jak Dan i niebardzo tracę głowę pośród mgły; umiem wywijać się na lekkim wietrze... to znaczy, sterować, moja droga... umiem już jako tako nabijać przynętę na trolę i znam się też, jak potrza, na linach; umiem także ładować ryby aż do pory, o której bydło wraca do domu; wyrosłem na lekturze starego „Josephusa“, a pokazałbym też wam, jak się przecedza kawę przez kawałek rybiej skóry.. i mam wrażenie, że poprosiłbym jeszcze o drugą filiżankę takiej kawy. Doprawdy, nie macie pojęcia, ile to trzeba się narobić i nauczyć za te dziesięć i pół dolara miesięcznie!
— Ja zacząłem od ośmiu i pół, mój synku — oznajmił Cheyne.
— Naprawdę? Nigdy mi o tem nie mówiłeś, ojczulku.
— Boś nigdy o to nie pytał, Harveyu. Opowiem ci kiedyś o wszystkiem, o ile zechcesz posłuchać. A teraz spróbuj jednej z tych nadziewanych oliwek.
— Troop powiada, że najciekawszą rzeczą na świecie jest przyglądać się jak drugi człek zdobywa sobie środki do życia. Wspaniała to rzecz mieć znowu dobrze przyrządzone jadło. Jednakże odżywialiśmy się dobrze; lepszej kuchni nie miał nikt na Ławicach. Disko nas żywił świetnie. To morowy chłop! A Dan... to znaczy, jego syn... jest moim partnerem. A jest tam jeszcze i stryj Salters, co wciąż miewa wykłady o nawozach sztucznych i czytuje „Josephusa“. On jest wciąż przekonany, że ja mam bzika. Jest tam nadto mały Penn, a ten naprawdę ma bzika. Nie powinno się przy nim wspominać o Johnstown, bo... Aha, jeszcze musicie poznać Tomka Platta, Długiego Dżeka i Manuela. Manuel uratował mi życie. Szkoda, że jest Portugalczykiem; nieumie mówić wiele, za to grałby bez przestanku. On mnie znalazł gdym płynął po wodzie i wciągnął mnie do swej łódki.
— Dziwię się, że twój system nerwowy nie uległ zupełnemu rozbiciu — ozwała się pani Cheyne.
— A czemużby miało tak być, mamusiu? Pracowałem jak koń, jadałem jak wieprz, a sypiałem jak zabity.
To już przeważyło szalę udręczeń pani Cheyne, która zaczęła przypominać sobie wizje zwłok kołyszących się na powierzchni słonych wód. Udała się więc do swej sypialni a Harvey skulił się na kozetce koło ojca i zaczął mówić o zobowiązaniach, jakie miał względem tych ludzi.
— Możesz na mnie polegać, iż uczynię dla nich wszystko co w mej mocy, Harveyu. Z tego, coś mi o nich mówił, wnoszę, że to zacni ludzie.
— Najzacniejsi w całej flotyli rybackiej. Spytaj się w Gloucester, — odpowiadał Harvey. — Ale Disko wciąż jeszcze przypuszcza, iż wyleczył mnie z szaleństwa. Dan jest jedynym, któremu opowiedziałem o tobie, o twoich prywatnych wagonach i tak dalej, a nawet co do niego nie jestem zupełnie pewny, czy mi uwierzył. Chcę więc jutro wprawić ich w osłupienie. Powiedz mi, czy możnaby jutro wysłać „Konstancję“ do Gloucester? Mama nie wygląda na to, jak gdyby miała ochotę wyruszyć w drogę, a my mamy jutro ukończyć wyładunek. Wouverman zabiera nasze ryby. Widzi tatuś, myśmy w tym sezonie pierwsi przyjechali z Ławic, to też możemy sprzedać cetnar po 4,25 dolarów. Zaczekamy, aż on to wypłaci; rzecz musi być wykonana prędko.
— A więc chcesz jutro pójść do roboty?
— Powiedziałem Troopowi, że pójdę. Mam być przy wadze. Przyniosłem z sobą rachunki.
To mówiąc, rzucił okiem na zatłuszczony notatnik, a miał przytem minę tak poważną, że ojciec aż dusił się od tłumionego śmiechu.
— Według mego rachunku nie pozostało już więcej, jak trzy... nie... czterysta dziewięćdziesiąt cztery lub pięć centnarów.
— Najmij sobie pomocnika — radził Cheyne, chcąc zobaczyć, co na to powie Harvey.
— Nie mogę, ojczulku. Jestem głównym rachmistrzem naszego szonera. Troop powiada, że mam do cyfr lepszą głowę niż Dan. Troop to człek bezstronny.
— Dobrze, ale przypuśćmy, że nie przesunę „Konstancji“ dziś w nocy, to jakże się tam stawisz?
Harvey spojrzał na zegarek, który wskazywał dwadzieścia minut po jedenastej.
— W takim razie będę tu spał do trzeciej, a potem dopadnę pociągu towarowego, jadącego o czwartej. Nam, maszopom, z reguły wolno jeździć bezpłatnie.
— Dobrześ to wykombinował. Sądzę jednakże, że będziemy się mogli dostać tam „Konstancją“ równie prędko, jak waszą towarówką. A teraz najlepiej zrobisz, gdy pójdziesz do łóżka.
Harvey wyciągnął się na sofie, zzuł obuwie i zasnął snem twardym, zanim ojciec zdążył przysłonić światło elektryczne. Cheyne usiadł przy nim, przyglądając się młodzieńczej twarzy, ocienionej ramieniem, rzuconem poprzez czoło, a wśród wielu myśli, jakie mu teraz przychodziły do głowy, znalazła się i uwaga, że może dotychczas zamało zajmował się synem.
— Nigdy niewiadomo, kiedy się najwięcej ryzykuje — mówił sobie. — Mogło mu się przytrafić coś gorszego niż śmierć w morzu... jednak nie przypuszczam by miało się przytrafić... nie, tego nie przypuszczam. Jeżeli się nie przytrafiło, to stać mnie na to by zapłacić Troopowi, i basta!... a sądzę, że się nic nie przytrafiło.
Rankiem przez okna wpłynął ożywczy chłodny powiew morskiej bryzy. „Konstancja“ zatrzymała się pomiędzy towarowemi wagonami w Gloucester, a Harvey udał się do roboty.
— Ależ on znów spadnie z pokładu i utonie — ozwała się z goryczą matka.
— Pójdziemy czuwać nad nim, a w razie czego rzucimy mu linę ratowniczą. Nie widziałaś nigdy, jak on zarabia na kawałek chleba — odrzekł ojciec.
— Co za głupie figle! jak gdyby ktoś wymagał...
— Tak, oczekują go ludzie, którzy go najęli. On postąpił całkiem słusznie.
Przechodząc pomiędzy pakami pełnemi nieprzemakalnych ubrań rybackich, zeszli do rejdy Wouvermana, gdzie dumnie kołysał się We’re Here; bandera Ławiczna powiewała jeszcze na jego maszcie. Cała załoga krzątała się jak bobry pracowicie w jasnem świetle poranka. Disko stał koło głównej luki, nadzorując Manuela, Penna i stryja Saltersa, manewrujących takielażem. Dan windował na pokład kosze, napełniane przez Długiego Dżeka i Tomasza Platta, a Harvey, trzymając w ręku notatnik, reprezentował interesy szypra, wobec kontrolera wagi na nabrzeżu.
— Gotów! — zawołano zdołu.
— Ciąg! — krzyknął Disko.
— Hej! — odzywał się Manuel.
— Już! — odpowiadał Dan, windując kosz.
Następnie słychać było czysty i świeży głos Harveya, zapisującego wagę.
Wkońcu wyrzucono ostatek ryb, a Harvey skoczył najkrótszą drogą, z sześciu stóp wysokości, z liny na linę, i wręczył Diskowi rachunek, krzycząc:
— Dwieście dziewięćdziesiąt siedem — a zsyp wypróżniliśmy już do cna!
— Ile jest wszystkiego razem, Harveyu? — spytał Disko.
— Osiemset sześćdziesiąt pięć, co daje trzy tysiące sześćset siedemdziesiąt sześć dolarów i dwadzieścia pięć centów. Teraz to mi się jeszcze należy part i zapłata!
— No, przecie nikt nie mówi, żeś na nią nie zasłużył, Harveyu. Czy nie skoczyłbyś do biura Wouvermana i nie zaniósłbyś mu naszych rachunków?
— Kto jest ten chłopak? — ozwał się Cheyne do Dana, który był przyzwyczajony do najróżnorodniejszych pytań ze strony leniwych gamoniów, zwanych letnikami.
— Ano, jest u nas jakby okumonem — brzmiała odpowiedź. — Wyłowiliśmy go z morza na Ławicach. Peda, że spadł z pokładu linjowca, gdzie był pasażerem. Teraz to ón ma wielgą ochotę zostać rybakiem.
— Czy wart jest, byście go trzymali u siebie?
— A ino! Tata! ten jegomość się pyta, czy warto, byśmy trzymali Harveya! Może państwo pozwolą na pokład? Dla pani zaraz dostawimy drabinkę.
— I owszem, poszedłbym z największą chęcią. Nic ci się nie stanie, mamusiu, a będziesz miała możność zobaczyć wszystko na własne oczy.
Kobieta, która tydzień temu nie umiała podnieść głowy do góry, teraz słabym krokiem zeszła wdół po drabince i z niejakim lękiem stanęła wśród różnych gratów i plątowiska lin na rufie okrętu.
— Czy pan się trochę interesuje Harveyem? — spytał Disko.
— Ta — ak...
— To dobry chłopak i posłuszny we wszystkiem, co się mu rozkaże. Państwo słyszeli, jakeśmy go znaleźli? Widzi mi się, że cierpiał na jakisik rozstrój nerwowy, albo też cosik miał takiego we łbie, kiej wyciągliśmy go na okręt. Teraz to wszystko minęło... Tak, tutaj jest kajuta. Nie wszyćko tu jest w porządku, ale państwo będą łaskawi rozejrzeć się wokoło. Tutaj, na tym kominie, przeważnie pisaliśmy rachunki... jeszcze widać liczby, wyskrobane jego ręką.
— Czy on tutaj sypiał? — zapytała pani Cheyne, siedząc na żółtej skrzyni i bacznie przyglądając się zaśmieconym pryczom.
— Nie, proszę łaskawej pani, on sypiał na przodzie okrętu, a gdyby nie to, że wraz z moim synem wykradał pierożki z kredensu i że baraszkowali se we dwójkę, gdy powinni byli spać, nie miałbym temu chłopakowi nic do zarzucenia.
— Tak, na Harveya nie można powiedzieć nic złego — ozwał się stryj Salters, zstępując ze schodów. — Wieszał-ci on moje buty na grotmaszcie i czasami nie okazywał nazbyt wielkiego szacunku względem tych, którzy mają większą od niego wiedzę, zwłaszcza w dziedzinie rolnictwa; atoli najczęściej to Dan bywał dla niego tym złym duchem, co go kusił!
Tymczasem Dan, snując pewne wnioski z niejasnych napomknień, jakie dziś rankiem słyszał był z ust Harveya, urządził na pokładzie taniec wojenny.
— Tom! Tom! — szepnął wdół poprzez lukę. — Przyszli jego rodzice, a tato się jeszcze na tem nie połapał! Teraz sobie oni tam gadu-gadu w kajucie. Ona jest piękna kobieta, a ten pan tak wygląda, jakby wszyćko co o nim opowiadał Harvey, miało być prawdą.
— Gromy siarczyste! — ozwał się Długi Dżek i jął gramolić się w górę, opaćkany solą i łuską rybią. — To wy wierzyła, że ta cała bajda o onym bachorze i dryndulce zaprzężonej w cztery kónie, było prawdą?
— Ja o tem wszystkiem wiedziałem oddawna — odrzekł Dan. — Chodźcie ino obaczyć, jak tata pomylił się w swych rachubach!
Poszli uradowani — i przybyli w samą porę, by z ust Cheyne’a posłyszeć słowa:
— Bardzo się cieszę, że on ma tak dobry charakter... albowiem ten chłopak to mój syn.
Diskowi szczęka opadła wdół (Długi Dżek zawsze się odtąd zaklinał, że słyszał jej klapnięcie) i w osłupieniu spoglądał to na mężczyznę, to na kobietę.
— Przed czterema dniami otrzymałem w San Diego telegram od niego, więc przyjechaliśmy tutaj niezwłocznie.
— Wagonem prywatnym? — zapytał Dan. — On opowiadał, że wielemożny pan takim jeździ.
— Tak jest, wagonem prywatnym.
Dan spojrzał na swego ojca, zasypując go nawałą skinień, wcale nie świadczących o szacunku.
— Opowiadał-ci on nam taką bajdę o jeżdżeniu własną dryndulką zaprzężoną w cztery kucyki — wyrwał się Długi Dżek. — Czy i to było prawdą?
— Zapewne — odparł Cheyne. — Czy było tak, mamusiu?
— Przypominam sobie, że Harvey miał mały wolancik, gdyśmy byli w Toledo — potwierdziła matka.
Długi Dżek gwizdnął.
— O, Disko! — ozwał się, zawierając wszystko w tych słowach.
— Byłem... pomyliłem się w swych rachubach... gorzej niż mieszkańcy Marblehead — wystękał Disko, jak gdyby mu windą wyciągano z gardła te słowa. — Nie chciałem panu uchybić, panie Cheyne, sądząc że chłopiec jest trochę pomylony... ale on wygadywał takie niestworzone rzeczy o jakichś tam pieniądzach... które...
— Opowiadał mi o tem.
— Czy on jeszcze coś panu wielemożnemu opowiadał o mnie? Raz to go porządnie wytłukłem!...
To mówiąc, rzucił nieco lękliwe spojrzenie na panią Cheyne.
— O tak — odparł Cheyne. — Nie zawahałbym się powiedzieć, że to właśnie przyniosło mu większy pożytek, niż cokolwiek innego na tym świecie.
— Myślałem se, że tak potrza; inaczejbym tego nie zrobił. Niechciałbym, żebysta se państwo myśleli, że my tu na tym statku męczymy takich, jak on, chłopaków.
— Nie myślę tego o panu, panie Troop.
Przez ten czas pani Cheyne przyglądała się obliczom okrętników: — a więc twarzy Diska, żółtej jak kość słoniowa, — bezwłosej, żelaznej, szerokiej gębie stryja Saltersa, — okolonej wieśniaczą czupryną, zakłopotanej prostoduszności Penna, — spokojnemu uśmiechowi Manuela — wyszczerzonym od zachwytu zębom Długiego Dżeka i bliznom Toma Platta. Ludzie ci, jeżeli ich mierzyć skalą jej pojęć o świecie, byli niewątpliwie rubasznymi prostakami — jednakże ona miała w oczach wyraz macierzyński i oto podniosła się z wyciągniętemi rękoma.
— Powiedz mi, powiedz, dziecko, kto jest każdy z nich... — mówiła, ledwie nie szlochając. — Chcę wam podziękować i pobłogosławić... wam wszystkim...
— Dalibóg, to jest dla mnie stokrotnem wynagrodzeniem — ozwał się Długi Dżek.
Disko przedstawił ich wszystkich, jak należy, po dżentelmeńsku nawet kapitan staroświeckiej dżonki chińskiej nie sprawiłby się lepiej. Pani Cheyne bełkotała coś niewyraźnie. Omal nie rzuciła się w ramiona Manuela, gdy zrozumiała, że to on odnalazł Harveya.
— Ale... jakżeż miałem go zostawić dryfującego po wodzie? — odezwał się biedny Manuel. — A cóżby pani sama zrobiła, będąc na mojem miejscu? Co — o? Zyskaliśmy sobie dobrego chłopaka, a zawsze jestem rad, że pani znalazła w nim własnego syna.
— On mi też opowiadał, że Dan był jego wspólnikiem! — zawołała pani Cheyne.
Dan, już i tak czerwony, jak piwonja, oblał się ciemnym pąsem, gdy pani Cheyne wobec całego zgromadzenia ucałowała go w oba policzki. Następnie poprowadzono ją na przód okrętu, ażeby jej pokazać czeladnię; szczęśliwa matka rozpłakała się znowu i uparła się zejść na dół, by zobaczyć autentyczne legowisko Harveya. Zastała tam czarnego kucharza, czyszczącego piec; zobaczywszy ją, kiwnął głową, jak gdyby był na tę panią czekał od lat wielu. Okrętnicy — po dwóch naraz — dołożyli wszelkich starań, ażeby jej objaśnić codzienny tryb życia okrętowego, a ona siedziała przy słupie poręczy, położywszy urękawiczone dłonie na zatłuszczonym stole, i śmiejąc się drżącemi wargami lub płacząc roztańczonemi oczyma.
— A któż teraz będzie używał We’re Here po tem wszystkiem? — zwierzał się Długi Dżek wobec Tomka Platta. — Mnie się tak widzi, kiejby ona cały okręt zamieniła w jakisik wielgi kościół.
— Kościół...! — zadrwił Tom Platt. — Ach, gdyby to był przynajmniej statek Komisji Rybołówczej, a nie taki stary drewniany gruchot! Gdybyśmy mieli choć jaki-taki porządek i przyzwoite odzienie i chłopaków, coby tej pani usłużyli. Ona będzie musiała włazić, jak kura, po tamtej drabinie, a my... my powinniśmy obsadzić ludźmi reje!
— A więc Harvey nie był warjatem — ozwał się zwolna Penn do Cheyne’a.
— Nie... nie, dzięki Bogu — odparł wielki miljoner, schylając głowę z rozrzewnieniem.
— To pewno rzecz okropna być warjatem. Nie znam rzeczy straszniejszej... chyba stratę rodzonego dziecka. Ale wszak pan już odzyskał swoje dziecko? Dziękujemy za to Bogu.
— Hola! — ozwał się Harvey z nabrzeża, spoglądając na nich przyjaznym wzrokiem.
— Pomyliłem się, Harveyu, pomyliłem! — pośpiesznie rzekł Disko, wznosząc dłoń wgórę. — Pomyliłem się w swych sądach. Nie potrzebujecie mi już tego wytykać.
— Juści, bardzo mi na tem zależy! — bąknął Dan pod nosem.
— Czy chcesz od nas już zaraz odejść?
— No, nie odejdę bez wyrównania mej płacy, chyba ze chcecie, żeby wam zasekwestrowano We’re Here!
— Juści! omało nie zapomniałem! — i wyliczył resztę należytości. — Wypełniałeś sumiennie wszyćko, do czego zobowiązałeś się umową.... a wykonywałeś rzecz każdą tak sprawnie, jak gdybyś przestał być jakbyś był...
Tutaj Dysko sam „zaprzestał“, nie wiedząc jak skończyć rozpoczęte zdanie.
—...Jakbyś nie widział nigdy prywatnego wagonu? — podpowiedział Dan złośliwie.
— Chodźcie ze mną, a pokażę go wam, rzekł Harvey.
Pan Cheyne został, by pogawędzić z Diskiem, lecz inni z panią Cheyne na czele ruszyli w stronę ogrzewalni kolejowej. Francuzka panna służąca narobiła krzyku, widząc ten najazd; nie wzruszył się tem Harvey, ale bez żadnych wstępów jął przybyłym przedstawiać wszystkie zalety „Konstancji“. Oni w milczeniu spoglądali na wszystko: — na wytłaczaną skórę, na srebrne klamki i poręcze, na cięte aksamity, rżnięte szkło, nikiel, bronz, kute żelazo i na boazerje z rzadkich gatunków drzewa.
— A mówiłem wam — powtarzał Harvey — a mówiłem!
Była to ostateczna jego zemsta — i to nader wielkoduszna.
Pani Cheyne zadysponowała obiad, ażeby zaś w bajce, którą Długi Dżek niejednokrotnie później opowiadał w trakjerni, niczego nie zabrakło, ta wielka dama raczyła sama im usługiwać do stołu. Ludzie, nawykli jadać na wąziuchnych stołach w czasie buczącej zawieruchy, umieją zachowywać się przy stole niezwykle przyzwoicie i wytwornie; pani Cheyne, która o tem nie wiedziała, była mile zdziwiona. Miała ochotę przyjąć Manuela na piwniczego — tak cicho i gracko się sprawiał pośród kruchego szkła i wykwintnych sreber. Toni Platt przypomniał sobie czasy dawnej chwały na pokładzie Ohio oraz maniery cudzoziemskich potentatów, którzy jadali obiady z oficerami, zaś Długi Dżek, jak to Irlandczyk, wszystkich dosyta bawił swą gawędą.
Tymczasem w kajucie We’re Here obaj ojcowie osłonięci dymem cygar sondowali siebie wzajemnie. Cheyne doskonale wiedział, że ma do czynienia z człowiekiem, któremu nie może ofiarować pieniędzy; jednocześnie zdawał sobie też sprawę z tego, że żadnemi pieniędzmi niepodobna dostatecznie nagrodzić Diska za to, co uczynił. To też odbył naradę sam z sobą i czekał na zagajenie rozmowy w danym przedmiocie.
— Pańskiemu synowi, ani też dla pańskiego syna nic dalibóg nie zrobiłem... inom go ta trochę zaprzągł do roboty i nauczyłem go, jak się obchodzić z kwadrantem — rzekł Disko. — Do liczb to on ma dwa razy lepszą głowę niż mój syn.
— Skoro już o tem mowa, — nawiązał Cheyne do słów powyższych, — powiedz mi pan, jak myślisz pokierować losami swego syna?
Disko wyjął z ust cygaro i wodził niem wokoło po izbie.
— Dan jeszcze jest młokosem i nie frasuję się tem, co on z sobą robić zamyśla. Kiedy ja już utracę siły, on po mnie weźnie w swe ręce ten zwinny stateczek. Wiem, że mu całkiem nie śpieszno porzucać nasz jenteres.
— Hm! Był pan kiedy na Zachodzie, panie Troop?
— Byłem-ci raz ino w Nowym Jorku... okrętem. Nie mam przekonania do kolei... tak samo i Dan. Słona woda, Troopom to graj! Bywałem ci ja wszędy... ma się rozumieć, drogą całkiem przyrodzoną.
— Mogę mu dać słonej wody, ile mu tylko będzie potrzeba... aż zostanie szyprem.
— Jakże to? Myślałem, że pan prędzej jest jakimś tam królem kolei żelaznych. Tak mi opowiedział Harvey, gdy... gdym jeszcze mylił się w sądach.
— Wszyscyśmy omylni. Ja przypuszczałem, że pan może wie, iż jestem właścicielem całej linji kliprów, przewożących herbatę... od San Francisco do Jokohamy. Jest ich sześć... wszystkie żelazne... okute... a każdy mniej więcej po 1780 ton.
— A bodaj tego chłopaka! Nigdy mi tego nie mówił. Tego tobym chętnie posłuchał, zamiast tych bajęd o kolejach i o powozikach, zaprzężonych w kuce.
— On o tem nie wiedział...
— Nie widzi mi się to prawdopodobnem, by taka rzecz miała ujść jego uwagi.
— Nie... ja tylko... ja dopiero tego lata przejąłem je od przedsiębiorstwa okrętowego „Blue M.“ jest to dawna linja Morgan & M’Quade...
Disko aż się zapadł w swem siedzisku koło pieca.
— Na miłość Boską! Widzę, żem się błaźnił od początku do końca. Dyć to przed sześcioma... nie, siedmioma laty... wyszedł z tego miasta Phil Airheart... a teraz jest bosmanem na statku San Jose... który dwadzieścia sześć dni temu wyruszył. Jego siostra jeszcze żyje tu i nieraz czytuje listy mojej żonie. To pan jest właścicielem przedsiębiorstwa „Blue M.“?
Cheyne kiwnął głową.
— Słowo daję... kiejbym to wiedział, byłbym prosto z miejsca pchnął We’re Here do portu!
— Być może, nie byłoby to rzeczą tak dobrą dla Harveya.
— Gdybym tylko był wiedział! Gdyby on tylko słówko jedno pisnął o tej linji, wszystkobym zrozumiał! Nigdy nie będę polegał na mych sądach... nigdy! A tamte stateczki podobno są wcale niczego... tak mówi Phil Airheart.
— Cieszę się, że z tej strony mam rekomendację. Airheart jest teraz szyprem na San Jose. Otóż chciałem się dowiedzieć, czy pan mógłby mi na rok lub dwa wypożyczyć Dana, a możeby nam się udało z niego zrobić tęgiego marynarza. Czy oddałby go pan pod opiekę Airhearta?
— Dyć to przecie rzecz rezykowna brać jeszcze niewyszkolonego chłopaka...
— Znam człowieka, który trudniejszej jeszcze rzeczy podjął się dla mnie.
— To co jenszego. Widzi pan, ja nie polecam Dana specjalnie dlatego, że to chłopak z mojej krwi i kości. Wiem, że co innego być na Ławicach, a co inszego na kliprze, ale onemu ta niewiela potrza do nauki. Umie sterować... rzec mogę, że żaden chłopak tak nie potrafi... a resztę to już ma we krwi... ale pragnąłbym, żeby on nie miał znów takiej nieznośnej słabości do żeglowania.
— Airheart już o tem pomyśli. Najpierw parę razy Dan przejedzie się jako chłopak okrętowy, a potem postaramy się wykierować go na coś lepszego. Zatem ułóżmy się, że pan weźmie go w swe ręce przez zimę, a wczesną wiosną ja tu przyślę po niego. Wiem, że Ocean Spokojny jest daleko od...
— Phii! My, Troopowie, żywi czy umarli, tłukliśmy się ta nieraz po lądach i morzach...
— Ale chciałbym, żeby pan zrozumiał... i to właśnie mam na myśli... ilekroć pan będzie miał chęć z nim się widzieć, proszę mnie o tem zawiadomić, a ja postaram się go tu dostarczyć. Nie będzie to kosztowało ani centa.
— Jeżeli pan łaskaw przejść się kawałeczek drogi ze mną, pójdziemy do naszego domu, porozmawiać z moją żoną. Tak szalenie pomyliłem się we wszystkich sądach, że wydaje mi się, jakby to wszystko co słyszę, było nieprawdą.
Udali się do białego, niebiesko pomalowanego po brzegach, domu Troopa. Dom ten, przedstawiający wartość ośmiu tysięcy dolarów, miał na wystawie przedniej koryto pełne kwitnących nasturcyj, a dalej opatrzony żaluzjami salonik, który był prawdziwem muzeum gratów zamorskich. Siedziała tam kobieta pleczysta, milcząca i poważna, o mętnem spojrzeniu spotykanem u tych, którzy wpatrują się długi czas w morze, wyczekując powrotu osób ukochanych. Cheyne osobiście wyłożył jej całą sprawę, na co ona, choć z niejakiem ociąganiem się, wkońcu przystała.
— My tu, panie Cheyne, z samego tylko Glosteru tracimy corocznie stu ludzi — mówiła. — Stu chłopaków i ludzi dorosłych. Dlatego ja nienawidzę morza jakby to była istota żywa i słuchem obdarzona. A te pańskie okręty, to chyba jadą prostą drogą... i prostą drogą wracają do domu?
— Tak, prostą, o ile im wiatr pozwala, a ja płacę gratyfikacje za dobrą jazdę. Herbata psuje się w smaku, gdy przebywa za długo na morzu.
— Gdy on był mały, często się bawił, że ma skład towarów i spodziewałem się, że kiedyś dojdzie do tego; ale odkąd nauczył się wiosłować i jeździć łódką, wiedziałam, że moje nadzieje pewnikiem się nie spełnią.
— Te okręty są mocne, matko... budowane z żelaza i dobrze urządzone. Przypomnij sobie, co ci czytuje siostra Phila, kiej od niego dostaje listy.
— Nie mówię, że Phil opowiada łgarstwa, ale on jest zanadto rezykowny, jak wielu tych, co jeżdżą po morzach. Jeżeli Dan będzie miał ochotę, panie Cheyne, to niech se tam pódzie... niech ta będzie ze mną, co chce.
— Ona taki ma wstręt do morza — wyjaśnił Disko, — a ja... ja doprawdy nie wiem, jak tu postąpić... chyba ino panu podziękować.
— Mój ojciec... mój rodzony brat najstarszy... dwaj siostrzeńcy... i mąż mojej drugiej siostry... — mówiła, podpierając głowę na dłoni. — Czy pan zrozumie kogoś, kto tyle przecierpiał?
Cheyne doznał ulgi, gdy Dan, przybywszy do domu, z niedającym się opisać zachwytem przyjął jego propozycję. W istocie propozycja ta była zadatkiem pewnej i prostej drogi do spełnienia wszelkich pragnień; jednakże Dan myślał przedewszystkiem o komenderowaniu wartą na szerokich pokładach tudzież o przyglądaniu się odległym przystaniom.
Pani Cheyne rozmówiła się w cztery oczy z nieobliczalnym Manuelem w sprawie wyratowania Harveya. Ten Portugalczyk, jak wnosić można było, wcale nie był łasy na pieniądze. Przyciśnięty do muru oświadczył, że przyjąłby pięć dolarów, bo chce kupić jakąś drobnostkę swej dziewczynie.
— Jakże mam brać pieniądze, skoro jedzenie i palenie tak niewiele mnie kosztuje? Pani chce mi dać pieniądze, czy mi one potrzebne, czy też nie? Co-o? To niech mi pani da pieniądze, ale nie w ten sposób.
I przedstawił ją zatabaczonemu księdzu portugalskiemu w długiej rewerendzie i z niemniej długą listą ubogich wdów, pozostawionych bez opieki. Pani Cheyne, jako surowa unitarjanka, nie sympatyzowała z wyznaniem tego małego, ogorzałego i ruchliwego człowieczka, jednakże wkońcu poczuła dla niego cześć niezmierną.
Manuel, jako wierny syn kościoła, przyjął na siebie wszystkie błogosławieństwa, zsyłane na jej głowę za tę szczodrobliwość.
— To mi wystarczy — ozwał się. — Teraz pozyskałem sporo conajlepszych odpustów na sześć miesięcy.
I wyszedł ażeby zakupić chusteczkę swojej wybrance i żałością napełniać serca innych dziewcząt.
Stryj Salters, zabrawszy z sobą Penna, udał się na cały kwartał na zachód, nie zostawiając adresu. Obawiał się, że te miljonery, właściciele zbytkownych wagonów prywatnych, mogą w sposób niewłaściwy zaopiekować się jego towarzyszem. Lepiej było udać się w odwiedziny do krewniaków w głębi lądu, dopóki wybrzeże było wolne od okrętów.
— Nie chciej przypadkiem nigdy przyjmować opieki bogatych ludzi, Penn — mówił w pociągu — bo w razie przeciwnym rozbiję ci tę szachownicę na głowie. Jeżeli znów kiedy zapomnisz o swojem nazwisku (a brzmi ono: Pennsylwania Pratt), to pamiętaj że jesteś pod opieką Saltersa Troopa i siedź w miejscu, póki nie przyjdę po ciebie. Nie postępuj za tymi, których oczy obrzękłe są od tłustości, jak powiada Pismo święte!




ROZDZIAŁ  X.

Inaczej jednak przedstawia się sprawa z małomównym kucharzem statku We’re Here. Przybył z całym swym przyborem w węzełku i bez ceremonji zakwaterował się w „Konstancji“. Na wynagrodzeniu, jak mówił, bynajmniej mu nie zależało, a spać mógł byle gdzie. Jego powinnością, jak mu objawiły sny wieszcze, było towarzyszyć Harveyowi przez resztę żywota. Próbowano argumentów, a wreszcie i perswazyj... jednakże między jednym murzynem z Cape Breton a dwoma murzynami z Alabamy zachodzi poważna różnica, więc argumenty i perswazje na nic się nie zdały. Kucharz i portjer wytoczyli całą sprawę przed oblicze Cheyne’a. Miljoner jedynie się roześmiał. Przewidywał, że prędzej czy później Harvey będzie potrzebował przybocznego sługi, a miał to przekonanie, że jeden ochotnik jest tyle wart, co pięciu najemników... Niechże sobie więc ten człowiek tu zostanie: cóż to komu szkodzi, że sam siebie nazywa Mac Donaldem i klnie po celtycku. Wagon może powrócić do Bostonu, a gdy przybysz i tam nie zmieni swego zamiaru, to będzie go można zabrać i na zachód.
Wraz z „Konstancją“, do której w głębi serca pan Cheyne czuł szczerą odrazę, odjechały ostatnie ślady jego miljonerstwa — i oto bogacz mógł się teraz oddawać nader intensywnemu próżnowaniu. Gloucester było to „nowe miasto w nowej krainie“ — a p. Cheyne zamierzał „zakwaterować się“ w niem, jak zdawna zakwaterował się we wszystkich miastach od Snohomish do San Diego — oczywiście mówimy tu tylko o świecie, do którego czuł przynależność. Interesa pieniężne skupiały się tu na pokrzywionej ulicy, która wpołowie była przystanią, a wpołowie składnicą okrętową; jako zawodowiec na wybitnem stanowisku, p. Cheyne pragnął wywąchać, o jak wysoką stawkę można tu zagrać. Opowiadano, że na pięć pak z rybami, dostarczanych co niedziela na śniadanie w Nowej Anglji, cztery pochodziły z Gloucester, na dowód czego oszołamiano go zawrotnemi cyframi: — statystyką łodzi, przyborów, wymiarów przystani, łożonych kapitałów, solenia, pakowania, faktoryj, ubezpieczeń, płac, reparacyj i zysków. Rozmawiał z właścielami wielkich flotyli, których szyprowie byli mało czemś więcej, jak najemnikami, a których załogi składały się prawie wyłącznie z Szwedów lub Portugalczyków. Potem konferował z Diskiem, który był jednym z niewielu szyprów rozporządzających własnym statkiem, i w wielkiej swej głowie porównywał podane mu cyfry. Z prostoduszną, pogodną ciekawością, cechującą człowieka zachodu, plątał się wśród lin i łańcuchów po składnicach okrętowych, zadając coraz to nowe pytania, aż wkońcu na całem pobrzeżu poczęto zachodzić w głowę: „czego, u licha, szuka tutaj ten człowiek?“. Włóczył się też po salach gmachu Wzajemnych Ubezpieczeń i żądał wyjaśnienia tajemniczych znaków, wypisywanych codzień kredą na czarnej tablicy; to przywiodło ku niemu sekretarzy wszystkich miejscowych Towarzystw Opieki nad sierotami i wdowami po rybakach. Zaczęli naprzykrzać mu się bezwstydną żebraniną, bo każdy z nich silił się pobić stawkę konkurencyjnej instytucji. Pan Cheyne skubał się w brodę i odsyłał ich wszystkich do swej małżonki.
Pani Cheyne zażywała wywczasów w stołowni niedaleko Eastern Point. Było to osobliwe przedsiębiorstwo, utrzymywane, jak się zdaje, przez samych stołowników. Były tam obrusy w czerwoną i białą szachownicę, a mieszkańcy, którzy snadź od lat wielu pozostawali z sobą w stosunkach zażyłej znajomości, wstawali o północy by przyrządzić potrawkę z królika, jeżeli komuś nagle jeść się zachciało. Na drugi dzień swego pobytu tutaj, pani Cheyne zdjęła ze siebie i pochowała swoje diamenty, zanim zeszła na śniadanie.
— To przemili ludzie! — zwierzała się mężowi — tak serdeczni i prości, choć prawie wszyscy pochodzą z Bostonu.
— To nie prostota, mamusiu, — odpowiedział pan Cheyne, spoglądając poprzez zwały kamieni poza jabłoniami, na których zawieszone były hamaki. — To coś innego... czegośmy jeszcze... czegośmy jeszcze nie osiągnęli.
— To niemożliwe, — ozwała się spokojnie pani Cheyne. — Ani jedna z kobiet tutejszych nie posiada sukni w cenie stu dolarów. Przecież my...
— Wiem o tem, moja droga. My i to mamy... mamy istotnie. Zdaje mi się, że to tylko taka moda tutaj na wschodzie... Jakże się czujesz?
— Tak mało widuję Harveya... on zawsze gdzieś chodzi z tobą... w każdym razie nie jestem już tak zdenerwowana, jak przedtem.
— Co się mnie tyczy, to od śmierci Willie’go nigdy nie czułem się tak dobrze jak teraz. Aż dotąd nie zdawałem sobie należycie sprawy z tego, że mam syna. Harvey wyrobił się na dzielnego chłopaka. Czy mogę ci czem usłużyć, moja droga? Może poduszkę pod głowę? No dobrze, pójdziemy znów do przystani i rozejrzymy się wokoło.
Harvey był przez te dni istnym cieniem swego ojca. Chodzili wszędzie razem we dwójkę; Cheyne używał każdego stopnia schodów za pretekst, by kłaść rękę na kanciastych, twardych barkach chłopaka. Wtedy Harvey zauważył i zaczął podziwiać to, co go nie uderzyło nigdy pierwej, a mianowicie niezwykłą zdolność, z jaką ojciec trafiał w sedno różnych nowin, zasłyszanych od ludzi na ulicy.
— Jakim sposobem tatuś potrafi wydobyć od nich wszystko, nie wyjawiając im swoich zamysłów? — zagadnął syn, gdy wyszli z naprawni takielażu w dokach.
— Swojego czasu miałem do czynienia z różnymi ludźmi, Harveyu, a zdaje mi się, że jakoś można było sobie o nich sąd wyrobić. Znam się też cokolwiek na samym sobie.
Usiedli na brzegu przystani. Po chwili ojciec znów się odezwał:
— Z ust ludzi można prawie zawsze dowiedzieć się wszystkiego, gdy ktoś kieruje tak sprawę by mieć stąd użytek dla siebie... potem uważają go za jednego ze swoich.
— Zupełnie jak postępowali ze mną w przystani Wouvermana. Teraz jestem jednym z ich rzeszy. Disko wszystkim naopowiadał, że zapracowałem sobie rzetelnie na moją płacę.
To mówiąc rozwarł dłonie i roztarł je, jedna o drugą.
— Znów mi wydelikatniały — ozwał się ze smutkiem.
— Utrzymaj je w tym stanie jeszcze przez lat parę, dopóki nie ukończysz studjów. Będziesz miał jeszcze czas je zahartować.
— Ta — ak, przypuszczam — brzmiała odpowiedź, nie zdradzająca zachwytu.
— Zależy to od twej woli, Harveyu. Jeżeli chcesz, możesz schronić się do boku mamusi i wywoływać z jej ust całe jeremjady na temat twoich nerwów, twojej nadwrażliwości i tem podobnych różności.
— Czy kiedykolwiek to robiłem? — zapytał Harvey nieswojo.
Ojciec obrócił się na miejscu i wyciągnął rękę przed siebie.
— Przecież ty wiesz tak dobrze, jak i ja sam, że nie potrafię z ciebie nic zrobić, o ile nie będziesz pod mojem bezpośredniem kierownictwem. Mogę tobą kierować, o ile będziesz sam, ale nie czuję się na siłach być wychowawcą jednocześnie twoim i mamusi. Niestety, żyjemy nazbyt krótko...
— Więc jeszcze życie nie wyrobiło mnie na prawdziwego człowieka... czy nie tak?
— Zdaje mi się że poszło to po większej części z mojej winy; ale jeżeli chcesz wiedzieć prawdę, to dotychczas niezbyt byłeś zdatny do czegokolwiek. Co? może nieprawda?
— Hmm! Disko powiada... Powiedz mi, papo, co sądzisz... ile cię kosztowało moje utrzymanie od samego początku... przez cały czas aż dotąd?
Cheyne uśmiechnął się.
— Nigdym się nad tem nie zastanawiał, ale oceniłbym to, w dolarach i centach, raczej na pięćdziesiąt niż czterdzieści tysięcy... może nawet na sześćdziesiąt. Młode pokolenie ma wielkie wymagania... potrzebuje tego i owego... wszystko to ich nuży, a potem... stary płaci rachunek?...
Harvey zagwizdał, ale w głębi serca czuł pewne zadowolenie z tego, że jego wychowanie tyle kosztowało.
— I wszystko to uważasz za zmarnowany kapitał... nieprawdaż?
— Włożony, Harveyu. Włożony... spodziewam się...
— Dajmy na to, że było tego tylko trzydzieści tysięcy, wówczas te trzydzieści dolarów, jakie dotąd zarobiłem, daje ledwie dziesięć centów na sto dolarów. To niewielki zysk.
To rzekłszy, Harvey poważnie pokiwał głową. Cheyne zaczął się śmiać tak serdecznie, że omało co nie wpadł do wody.
— Disko o wiele więcej dostał od Dana, jeszcze od czasu, gdy ten miał lat dziesięć, nie mówiąc już o tem, że zawsze pół roku spędza w szkole.
— Aha, więc natem ci tak zależy!
— Nie. Nie zależy mi na niczem. Teraz właśnie nie jestem wcale sobą zachwycony... i basta... Powinienem być wypędzony na cztery wiatry.
— Nie mogę tego zrobić, mój stary..., gdybym w ten sposób chciał postąpić, sambym pewno zasłużył na podobną karę.
— W takim razie zapamiętałbym to do końca życia... i nigdybym ci tego nie darował — odrzekł Harvey, podparłszy brodę zaciśniętemi kułakami.
— A jakże. Tak samo i jabym postąpił. Nie wierzysz?
— Wierzę. Wina jest po mojej stronie, nie po czyjejś innej. W każdym razie już coś się zrobiło, ażeby z tem skończyć.
Pan Cheyne wyciągnął z kieszeni kamizelki cygaro, odgryzł koniuszek i zaczął je palić. Ojciec i syn byli sobie wielce podobni. Usta pana Cheyne osłaniał zarost, — pozatem Harvey miał po ojcu nos nieco orlego zakroju, głęboko osadzone czarne oczy i wąskie, wystające kości policzkowe. Gdyby jeszcze dodać nieco nalotu barwy brunatnej, byliby wyglądali bardzo malowniczo, jak Indjanie z powieści dla młodzieży.
— Odtąd, gdy ruszysz w dalszą drogę, — ozwał się zwolna pan Cheyne, — będę łożył na ciebie od sześciu do ośmiu tysięcy rocznie, dopóki nie dojdziesz do pełnolecia. No, a wtedy będziemy cię mogli nazwać mężczyzną. Wtedy będziesz mógł śmiało żyć na mój koszt... do wysokości czterdziestu 1ub pięćdziesięciu tysięcy... nie licząc tego, co dostaniesz od matki... Będziesz miał kamerdynera, własny jacht albo też piękną stajnię, ...będziesz mógł chlubić się chowem wierzchowców lub grywać w karty z własną załogą.
— Jak Lorry Tuck? — wtrącił Harvey.
— Tak... albo jak dwaj chłopcy De Vitre lub syn starego M’Quade. W Kalifornji ich pełno, a oto właśnie w tej chwili, jakby na zawołanie, pojawia się takiż okaz należący do wschodniej części kontynentu.
Czarny, wypolerowany jacht parowy, pyszniący się mahoniową wystawką na pokładzie, niklowanemi naktuzami, tudzież rufą malowaną w białe i pąsowe pasy, pędził z szumem wgłąb przystani, powiewając proporczykiem o barwach jakiegoś klubu nowojorskiego. Dwaj młodzieńcy w kostjumach, uważanych przez nich samych za marynarskie, grali w karty koło szklanego dachu jadalni, a gromadka dam, osłoniętych czerwonemi i błękitnemi parasolkami, przyglądała się im wśród głośnych śmiechów.
— Nie chciałbym znaleźć się na tym stateczku, choćby w najmniejszą bryzę. Taka budowa psa warta! — ozwał się Harvey krytycznie, gdy jacht zaczął zwalniać celem zahaczenia się o buję.
— Mają przepyszną rozrywkę. Mogę ci dać to samo, Harveyu, a nawet i dwa razy więcej. I cóż na to powiesz?
— O rety! Przecież w ten sposób nie spuszcza się łódki na wodę! — mówił Harvey, wciąż zajęty jachtem. — Jeżelibym nie umiał zarzucić cumy, lepiej byłoby mi zostać na lądzie... A cóż, gdybym tak się nie zgodził?
— Zostać na lądzie... czy też co innego?
— A na ten jacht i tę stajnię i na utrzymanie się kosztem „starego“... i na to chowanie się do boku mamusi w razie jakiej przykrości? — odrzekł Harvey, sens kończąc i mrugając oczyma.
— No, w takim razie zawrzyj ze mną umowę, mój synu.
— Dziesięć dolarów na miesiąc? — zagadnął Harvey, znów mrużąc oko.
— Ani centa więcej... dopóki nie zasłużysz na podwyżkę... a przez kilka lat i tego nie tkniesz.
— Wolę zacząć wcześniej choćby od zamiatania (czy nie od tego zaczynają wielkie ryby?) i teraz już tknąć się czegoś, niż...
— Wiem o tem... wszyscy miewamy to uczucie. Jednak sądzę, że stać nas jeszcze na najęcie zamiatacza. Sam zrobiłem ten błąd, że zacząłem zbyt wcześnie.
— Ta omyłka przyniosła ci trzydzieści miljonów... nieprawdaż? Nie zawahałbym się tak ryzykować.
— Trochę straciłem, trochę zyskałem. Zaraz ci opowiem.
Pan Cheyne skubnął się w brodę i uśmiechnął się, zapatrzywszy się w toń wodną, poczem jął coś mówić, jakby nie zwracając uwagi na Harveya, który naraz zaczął zdawać sobie sprawę z tego, że oto ojciec opowiada mu dzieje swojego żywota. Opowiadanie to, wygłaszane cichym, spokojnym głosem, nieożywione żadnym gestem ani wyrazem twarzy, miało ciekawą treść, za którą kilkanaście pierwszorzędnych pism z radością zapłaciłoby znaczniejszą sumę dolarów... Były to dzieje czterdziestu lat życia, a jednocześnie dzieje Nowego Zachodu, które dotąd jeszcze czekają swego dziejopisa.
Opowieść ta zaczynała się od przygód małego sieroty, zostawionego własnym siłom w Texasie; w ciągu dalszym snuła się fantastycznym torem przez kopę różnych przemian i perypetyj, przyczem za scenerję służyły jej kolejno różne stany i terytorja Ameryki północnej: od miast, które powstawały nagle w ciągu mięsiąca i ginęły doszczętnie po upływie kwartału, aż do dzikich obozowisk, które obecnie są pracowicie brukowanemi miasteczkami. Obejmowała budowę trzech kolei żelaznych i umyślnie zniszczenie czwartej. Wspominała o parowcach, osiedlach, lasach i rudnikach tudzież o ludziach wszelakiej narodowości, którzy je obsługiwali, wznosili, wyrąbywali lub wykopywali. Napomykała o zasobach olbrzymiego bogactwa, przewalających się przed oczyma które ich nie potrafiły dostrzec, albo też utraconych przez zwykły przypadek. A w całym tym opętanym wirze zdarzeń posuwał się — tędy i owędy — tam i sam — czasami konno, częściej pieszo — niekiedy okrętem lub pociągiem — to bogacz to nędzarz — to poborca, to restaurator, to dziennikarz, to maszynista, dobosz, agent, polityk, głodomór, szynkarz, właściciel kopalni, handlowiec, hodowca bydła lub włóczykij — pan Harvey Cheyne senjor we własnej osobie, sprawny i spokojny poszukiwacz własnych celów oraz (jak się sam wyraził) chluba i podpora swego kraju.
Opowiadał mu o wierze w dobrą swą gwiazdę, która go nigdy nie opuszczała, nawet gdy znajdował się nad urwistym brzegiem rozpaczy — o wierze, pochodzącej ze znajomości ludzi i spraw ludzkich. Rozwodził się, jakby mówiąc z samym sobą, nad swoją niezwykłą odwagą i pomysłowością we wszelkich tarapatach. Rzecz ta była w jego umyśle tak oczywistą, że wspominając o niej, nawet nie zmieniał głosu. Opisywał wypadki, w których bądź swoich wrogów wywiódł w pole, bądź też przebaczał im wspaniałomyślnie, zależnie od tego, czy oni sami wpierw zwodzili go, czy darzyli wyrozumieniem — w owe dni niefrasobliwe. Zwierzał się z tem, jak to on zjednywał sobie, głaskał pochlebstwem lub nękał trwogą przeróżne miasta, spółki i syndykaty; jak przedzierał się wokół, wpoprzek lub poniżej górskich wyżni i czeluści, wlokąc za sobą — to prosto jak sznur, to znów jakby żelazną obręczą — tory żelaznej kolei; i jak wkońcu siedział cicho niczem trusia, gdy wszelakie tałałajstwo różnych gmin społecznych darło na strzępy resztki jego dobrej sławy...
Harvey z zapartym tchem słuchał tej opowieści, przechyliwszy zlekka na bakier głowę i utkwiwszy oczy w twarzy ojca, na którą w zgęstniałym zmierzchu wieczornym rzucało czerwony blask palące się cygaro, oświecając poryte brózdami policzki i ociężałe powieki. Zdawało mu się, że przygląda się lokomotywie, pędzącej w mroku przez rozległą krainę i znaczącej każdą milę czerwonym błyskiem rozwartych drzwiczek pieca; jednakże ta lokomotywa umiała mówić ludzkim głosem, a jej słowa wstrząsały i poruszały do głębi duszę chłopca. Nakoniec pan Cheyne odrzucił precz od siebie niedopałek cygara — i siedzieli obaj w ciemności ponad mlaszczącą wodą.
— Nie opowiadałem tego jeszcze nigdy nikomu — dorzucił pan Cheyne.
Harvey odetchnął.
— Toż to chyba najwspanialsza rzecz, jaką świat oglądał! — odezwał się.
— Oto jest to, com zdobył. A teraz przechodzę do tego, czego jeszcze nie zdobyłem. Może tego nie pojmiesz, ale powiem ci szczerze, że nie chciałbym, ażebyś dopiero w wieku tak późnym zaczął zdawać sobie z tego sprawę. Prawda, że umiem kierować ludźmi, i zdaje mi się, że mam głowę na karku, jednakże... jednakże... nie mogę iść w zawody z ludźmi, którzy pobierali naukę! Ja zgarniałem tylko to, co mi się nawinęło po drodze i zdaje się, że to wszystko ze mnie wyłazi.
— Nigdym tego nie zauważył — żachnął się syn.
— Jeszcze zauważysz, mój Harveyu. Jeszcze zauważysz... gdy skończysz szkołę wyższą. Alboż ja tego nie wiem? Alboż ja nie znam tego wyrazu na twarzach ludzkich, mówiącego, iż uważają mnie za... za „groszoroba“, jak oni tutaj to określają? Mogę ich pokruszyć na miazgę... tak... lecz nie mogę zajść ich tak, by im dociąć do żywego. Nie mogę powiedzieć, jakoby oni bardzo, bardzo mnie wyprzedzali, jednakże czuję, iż sam jestem bardzo, bardzo w tyle. Teraz ty znalazłeś się w szczęśliwem położeniu... znalazłeś sposobność pokazania, czem jesteś. Możesz chłonąć w siebie wszelką wiedzę, jaka jest wokoło, i będziesz żył z ludźmi, którzy robią to samo. Oni to będą czynić najwyżej dla kilku tysięcy rocznie; ty zaś pamiętaj, że czynisz to dla miljonów. Nauczysz się na tyle prawa, by mieć pieczę nad swem własnem mieniem, gdy mnie już nie będzie na tym świecie i gdy będziesz musiał być solidny w stosunku do najwybitniejszych ludzi (zczasem mogą ci się przydać); nadewszystko zaś powinieneś uporać się ze zwykłą, pospolitą nauką książkową. Nic tak nie popłaca w naszym kraju jak ona, Harveyu, i to z każdym rokiem więcej... zarówno w polityce jak w interesach. Przekonasz się o tem...
— Niebardzo mi się uśmiecha taki obrót sprawy — odparł Harvey. — Cztery lata w uczelni! Wolałbym już wybrać jacht i kamerdynera!
— O nie, mój synu! — uparł się pan Cheyne. — Lokujesz swój kapitał tam, gdzie on przyniesie najlepsze zyski, a przypuszczam, że swego mienia nie znajdziesz uszczuplonem, gdy będziesz już gotów do jego objęcia. Rozważ to dobrze i jutro daj mi odpowiedź. Śpieszmy się! Spóźniliśmy się na kolację!
Ponieważ była to rozmowa o interesach, przeto Harvey nie miał potrzeby zwierzać się z nią matce; pan Cheyne oczywiście podzielał to zapatrywanie. Jednakże pani Cheyne widziała, co się święci i była tem zaniepokojona, a potrosze i zazdrosna. Oto jej chłopak, który tratował po niej, jak rumak ostrokuty, teraz znikł bez śladu, a na jego miejscu królował młodzian o dziarskiej twarzy, niezwykle małomówny, który jeżeli się kiedy odezwał to po większej części tylko do ojca. Rozumiała, że tu wchodzą w grę interesa, a tem samem rzecz przechodząca jej potencję myślową. Jeżeli miała jakiekolwiek wątpliwości, to rozwiały się one, gdy pan Cheyne udał się do Bostonu i przywiózł jej stamtąd nowy pierścionek z brylantem.
— Coście tam teraz robili we dwójkę? — zapytała z lekkim uśmiechem, obracając w świetle ten prezent.
— Rozmawialiśmy... tylko rozmawiali, mamusiu! Harveyowi nic złego nie grozi.
Istotnie nie groziło. Chłopak zawarł umowę na własne swoje conto. Wyjaśnił z powagą, że koleje interesowały go równie mało jak tartaki, realności ziemskie lub kopalnie. Do jednej rzeczy tęsknił w tej chwili, a mianowicie do tego, by mu powierzono kontrolę nad nowonabytemi żaglowcami ojcowskiemi. Jeżeli uzyskanie tego może być mu przyrzeczone w ciągu czasu, jaki, zdaniem jego, był uzasadniony i stosowny, tedy on ze swej strony gwarantował pilność i trzeźwość rozsądku w ciągu czterech lub pięciu lat, spędzonych w wyższej uczelni. W czasie wakacyj miano mu pozwalać na całkowity dostęp do wszystkich szczegółów, mających związek z linją okrętową (co do której zadał ojcu nie więcej jak 2000 pytań) — począwszy od najtajniejszych papierów ojcowskich, przechowywanych w głębi szafy, a skończywszy na holowniku w zatoce San Francisco.
— To już wiele — rzekł pan Cheyne wkońcu. — Przed zakończeniem wyższej uczelni pewno jeszcze ze dwadzieścia razy odmienisz swój zamiar; lecz jeżeli utrzymasz go w właściwej postaci i jeżeli nie zaniechasz go przed dwudziestym trzecim rokiem życia, ja ci ułatwię całą tę sprawę. Cóż ty na to, Harveyu?
— Nic... Nigdy nie opłaci się rozbijać prosperującego przedsiębiorstwa. Bądź co bądź w świecie za wiele jest konkurencji, a Disko powiada, że „krewieństwo zawdy musi trzymać się razem“. Jego załoga nigdy do niego nie wraca. To jest, jak on powiada, jedna z przyczyn, że oni robią tak dalekie wyprawy. Aha, wszystkie moje kamraty z We’re Here wyjeżdżają w poniedziałek do Georges! Chyba nie pozostaną długo na lądzie, jak sądzisz?
— No, sądzę, że i my powinniśmy wyjechać. Zostawiłem swoje interesa na łasce Bożej... pomiędzy dwoma oceanami... teraz czas znów powiązać rozluźnione końce. Prawdę powiedziawszy, to już mi obmierzła ta robota; takich feryj jak teraz nie miałem od lat dwudziestu.
— Nie możemy wyjechać, nie pożegnawszy Diska na odjezdnem, — odzekł Harvey, — a w poniedziałek jest dzień wspominek. Zostańmy przynajmniej na tej uroczystości.
— Cóż to za jakieś wspominki? Opowiadają o nich wszędzie po całej traktjerni, — rzekł pan Cheyne miękko, bo i on się nie kwapił przerywać sobie dni błogich wczasów.
— O ile mogę się domyślić, jest to coś w rodzaju obrzędu ze śpiewkami i tańcami, urządzanego dla „letnich kompanów“. Disko, jak sam powiada, niebardzo rzecz tę pochwala, bo urządza się wtedy i zbiórkę na wdowy i sieroty. Disko jest zawsze we wszystkiem odrębny. Czy nie zauważyłeś tego, papo?
No... tak... Trochę... Miejscami... A zatem jest to miejskie widowisko?
— Jest to umowa, jeszcze z lata. Wyczytuje się nazwiska towarzyszy, utopionych lub zaginionych bez wieści od czasu ostatniej wyprawy; potem są przemówienia, deklamacje itd. Potem, jak powiada Disko, sekretarze Towarzystw Dobroczynności wdzierają się chyłkiem i walczą o łup.
— Aha, więc tak! — ozwał się pan Cheyne z bystrą i doskonałą pojętnością człowieka, dorastającego do tego, co jest chlubą miasta. — Zostaniemy więc na tym „dniu wspominkowym“, a popołudniu wyjedziemy.
— Chyba pójdę do Diska i nakłonię go, ażeby ściągnął załogę przed odjazdem. Juścić, powinienem trzymać się wraz z nimi.
— A jakże, jakże! — ozwał się Cheyne. — Ja jestem tylko biednym „kompanem letnim“, a ty...
— Rybakiem z Ławic... Rewakiem całą gębą! — zawołał Harvey poza siebie, stając na platformie tramwaju, a pan Cheyne poszedł dalej, pełen różowych marzeń o przyszłości.
Disko nie miał przekonania do obchodów publicznych gdzie odwoływano się do ofiarności społeczeństwa. Atoli Harvey począł narzekać, że dzień ów straci dla niego, cały urok, jeżeli okrętnicy z We’re Here nie będą obecni. Wówczas Disko postawił warunki: oto, powiada, słyszał (rzecz doprawdy zdumiewająca, jak tu na pobrzeżu wszyscy wzajemnie wiedzieli o sprawkach swoich bliźnich!), otóż słyszał, że jakaś aktorka z Filadelfji miała brać udział w popisach, przeto bał się, czy ona tam przypadkiem nie zechce deklamować „Wyprawy szypra Iresona“. Disko osobiście miał z aktorkami tak małą styczność, jak z letnimi kompanami; jednakże co słuszne to słuszne, a chociaż raz w życiu (tu Dan zachichotał) on, stary Troop, omylił się w swych sądach, to jednak tym razem było inaczej. Wobec tego Harvey powrócił do East Gloucester i stracił tam pół dnia, tłumacząc kapryśnej aktorce, cieszącej się królewskim rozgłosem na dwóch wybrzeżach morskich, istotę omyłki, jakiej zamierzała się dopuścić. Aktorka wkońcu przyznała, że słuszność była całkowicie po stronie Diska...
Pan Cheyne z dawnego doświadczenia wiedział, co to będzie; jednakże wszelkie pogwarki publiczne były najulubieńszą strawą duchową tego człowieka. Widział tramwaje, pędzące na zachód w skwarze parnego poranku, a pełne kobiet w lekkich sukienkach letnich oraz mężczyzn, niedawno oderwanych od bostońskich pulpitów biurowych, a ocieniających blade lica kapeluszami słomkowemi; widział całe zatory rowerów poza gmachem pocztowym; widział szwendanie się ruchliwych urzędników, pozdrawiających się wzajemnie; widział powolne chybotanie się i łopotanie wielkich flag w zgęstniałem powietrzu; widział też i ważną osobistość, zwilżającą chodnik zapomocą węża pneumatycznego.
— Mamusiu! — ozwał się nagle, — czy nie przypominasz sobie jak to... po spaleniu Seattle zaczęto znów krzątać się po ulicach?
Pani Cheyne skinęła i wzrokiem krytycznym spojrzała na krętą ulicę. Podobnie jak mąż, była świadomą tych zgromadzeń ludowych, tak częstych na całym zachodzie, i porównywała je nazwajem z sobą. Rybacy zaczęli mieszać się z tłumem koło bram hali miejskiej. Byli tam podsiniali Portugalczycy, wśród których widać było i kobiety, przeważnie z gołą głową lub w szalach; byli tam bystro-ocy mieszkańcy Nowej Szkocji i osiedleńcy Prowincyj Nadmorskich; byli Francuzi, Włosi, Szwedzi i Duńczycy wraz z załogami pobrzeżnych szonerów — a wśród nich wszędzie kobiety w żałobie, które pozdrawiały się wzajem z sobą z odcieniem pewnej dumy w swym smutku, gdyż było to ich wielkie święto. Byli też i duchowni wielu wyznań — pastorowie, księża. Byli też właściciele linij szonerów, wielcy udziałowcy spółek akcyjnych oraz różni ludzie pomniejsi, których nieliczne statki aż po same czubki masztów dawno już były w dłużniczym zastawie; nie brakło bankierów i ajentów morskiego ubezpieczenia; trafiali się kapitanowie holowców i batów; wreszcie barwnym, rozbitym tłumem snuli się taklownicy, naprawiacze, załadowcy, solarze, korabnicy i bednarze.
Płynęli tak wzdłuż rzędu krzeseł, ożywionych różnobarwnemi strojami „letnich kompanów“. Jeden z urzędników miejskich, krążył wokoło, rzucając wszędzie bacznem okiem i pocąc się rzęsiście, aż wkońcu cały jaśniał blaskiem nieskazitelnej dumy obywatelskiej. Pan Cheyne zawiązał z nim przed paroma dniami parominutową znajomość i to wystarczyło aż nadto do całkowitego obopólnego porozumienia.
— No, panie Cheyne, co też pan sobie myśli o naszem mieście?... Tak, proszę pani, może pani usiąść, gdzie najdogodniej... Przypuszczam że i tam u was na zachodzie bywają takie obchody?
— Tak, ale nasze miasta nie mogą się poszczycić tak długiem istnieniem.
— To prawda. Szkoda że pana nie było na widowiskach urządzanych w dwóchsetną pięćdziesiątą rocznicę założenia naszego grodu. Powiadam panu, panie Cheyne, że stare miasto wyrobiło sobie dobrą sławę.
— Słyszałem o tem. Jest to nawet rzecz popłatna. Czemuż to jednak miasto wasze nie posiada porządnego hotelu?
— ... O tam, tam, na lewo, Pedro! Jest tam jeszcze dużo miejsca dla ciebie i twojej gromadki... No, ja wciąż im o tem mówię, panie Cheyne. Wchodzą tu w grę wielkie sumy pieniężne, ale przypuszczam, że to pana nazbyt nie wzruszy. Potrzebujemy...
W tejże chwili na jego ramię, osłonięte przestronną marynarką, spadła jakaś ciężka ręka i oto znalazł się w objęciach szypra jednego z portlandzkich statków pobrzeżnych.
— Cóż to, u pioruna, takie to wy sprawujecie rządy nad miastem, gdy wszyscy przyzwoici ludzie są na morzu? Hę? Miasto wyschnięte na kość, a zaduch w niem większy, niż był wtedy gdym stąd wyjeżdżał. Moglibyście przynajmniej wystarać się o jakiś wyszynk lżejszych trunków.
— Zdaje się, że jednak to nie przeszkodziło ci posilić się dziś dostatecznie, Carsenie. Później zajmę się tem od strony politycznej. Usiądź przy drzwiach i rozważ swoje argumenty, zanim powrócę.
— Cóż mi ta przyjdzie z argumentów?... W Miquelon jest szampan po osiemnaście dolarów... a...
I zawadjacki szyper zatoczył się w stronę wyznaczonego mu miejsca, bo dźwięki preludjum organowego zmusiły go do milczenia.
— Oto mamy i nowe organy — ozwał się urzędnik z dumą do Cheyne’a. — Kosztowały nas one cztery tysiące dolarów... A tam stoi gromadka sierót, gotowa do rozpoczęcia śpiewu. To moja żona je uczyła śpiewać. Do widzenia, panie Cheyne. Wzywają mnie na estradę.
Wysokie, czyste i szczere głosy dziecięce przyciszyły ostatni gwar ludzi, zajmujących swoje miejsca.
— O wszystkie dzieła rąk Bożych, błogosławcie Pana! chwalcie Go i uwielbiajcie na wieki wieków!
Kobiety, zalegające znaczną część hali, wychylały się naprzód, chcąc przyjrzeć się śpiewającym, w miarę jak powracające wersety pieśni napełniały powietrze. Pani Cheyne wraz z kilkoma innemi sąsiadkami, zaczęła oddychać tchem nagłym, przerywanym; dotychczas nie wyobrażała sobie nawet, że w świecie jest tyle wdów, to też teraz odruchowo szukała Harveya. Ów znalazł byłą drużynę z We’re Here w tylnych rzędach słuchaczy i stał, jak mu się należało, pomiędzy Diskiem a Danem. Stryj Salters, który zeszłej nocy powrócił wraz z Pennem z Pamlico Sound, przyjął go podejrzliwie.
— Czy jeszcze twoi rodzice nie odjechali? — burknął. — Co też porabiasz tutaj, młokosie?
Morskie głębie i bałwany, błogosławcie Pana! chwalcie Go i uwielbiajcie na wieki wieków!
— Czyż on nie nie ma prawa być z nami? — mówił Dan. — On był tam, jak i my reszta.
— Nie tak był wtedy ubrany! — warknął Salters.
— Zamknij buzię, Saltersie — ozwał się Disko. — Znów się w tobie żółć porusza. Zostań tu, gdzie jesteś, Harveyu.
Następnie powstał i jął się wysławiać okolicznościowy mówca, któryś z filarów municypalności, witając w Glosterze gości z szerokiego świata i mimochodem wskazując czem Gloucester wyróżniało się ponad resztę świata. Potem jął mówić o morskich skarbach miasta i wspomniał o cenie, jaką trzeba okupywać połów coroczny. Zebrani (powiadał) wkrótce posłyszą nazwiska osób drogich im a już nieżyjących... jest ich 117 (wdowy rozwarły szerzej źrenice i zaczęły spoglądać jedna na drugą). Gloucester nie może się pochwalić potężnemi fabrykami lub faktorjami; synowie tego miasta zdobywają sobie zarobek, jaki daje im morze... a wszyscy wiedzą, że ani Georges ani Ławice nie są pastwiskami dla bydła. Najszczytniejszym obowiązkiem, jaki mogą wypełnić ludzie znajdujący się na lądzie, jest przyjście z pomocą wdowom i sierotom. Po kilku jeszcze uwagach ogólnych mówca skorzystał ze sposobności, by imieniem miasta podziękować tym, którzy przejęci duchem społecznym, zgodzili się brać udział w obchodzie.
— Niecierpię tych żebraczych kawałów — sarknął Disko. — Daje ona ludziom niepiękne wyobrażenie o nas.
— Gdyby ludzie nie byli trzymani krótko, gdy jest po temu sposobność — odrzekł Salters, — to zgodnie z naturą rzeczy, musieliby narażać się na wstyd. Weź to sobie za przestrogę, młokosie. Bogactwa trwać będą tylko parę miesięcy, jeżeli będziesz je trwonił na zbytki...
— Ale gdy się utraci wszystko... wszystko... — ozwał się Penn, — cóż wtedy można począć? Pewnego razu — (modre oczy wpatrywały się coraz to w inne punkty, jak gdyby szukając punktu oparcia) pewnego razu czytałem... zdaje mi się, że w jakiejś książce... o statku, którego załoga zatonęła... oprócz jednego... który mi mówił...
— Sza! — przerwał mu Salters. — Czytaj nieco mniej, a zajmuj się więcej rzeczami praktycznemi, to łatwiej ci się będzie utrzymać, Penn...
Harvey, wtłoczony pomiędzy rybaków, odczuwał jakiś pełznący, przewlekły, w uszach dzwoniący dreszcz, który zaczynał się od karku, a kończył się w podeszwie stóp. Robiło mu się jakoś zimno, choć dzień naprawdę był duszny.
— Czy to jest ta aktorka z Filadelfji? — zapytał Disko Troop, spoglądając zpodełba na estradę. — A czy załatwiłeś tę sprawę ze starym Iresonem, Harveyu? Teraz już znasz powody.

Jednakże śpiewaczka popisywała się nie „Wyprawą Iresona“, tylko poematem o porcie rybackim, zwanym Brixham, oraz o flotyli trolowników, którzy wracali do domu w noc burzliwą, gdy tymczasem kobiety podtrzymywały światło sygnalizacyjne na brzegu zatoki, rzucając w płomienie ogniska wszystko, co znalazły pod ręką:

Zabrały kocyk starej babulce —
Zębami przyszło jej dzwonić!
Wzięły kołyskę małemu dziecku —
Nie mogło im tego wzbronić...

— Fiu! — ozwał się Dan, wyzierając z poza ramienia Długiego Dżeka. — Toci było wspaniałe światło! choć też musiało i sporo kosztować!
— To ci dopiero sobacza dola! — odrzekł Galisajczyk. — Złe oświetlenie portu, mój Danny!

— — — — — — — — — — — — — — — —

Nie wiedząc — do chwili owej —
Czy zapalają jasną sobótkę
Czy tylko stos pogrzebowy...

Cudowny głos artystki chwycił wszystkich za serce; a gdy jęła opowiadać, jak zsieczone burzą drużyny marynarskie były wyrzucane na brzeg — pospołu żywi i umarli — i jak przynoszono zwłoki do płomieni ogniska, pytając: „Dziecię, czy to twój ojciec?“ lub „Kobieto, czy to twój mąż?“ — słychać było ciężkie westchnienia po wszystkich ławach.

A kiedy który statek z Brixhamu
Burz groźne zwalcza zapędy,
Niech blask miłości świeci na żaglach
I towarzyszy nam wszędy!

Nie było hucznych oklasków, gdy artystka skończyła recytację utworu. Kobiety szukały chusteczek, a wielu mężczyzn błyszczącemi oczyma wpatrywało się w sufit.
— Hm! — ozwał się Salters; — gdybyś taką rzecz chciał słyszeć w jakim teatrze, kosztowałoby cię to dolara... a może i dwa. Niektórych ludzi, jak przy puszczam, stać na to. Wydaje mi się czemś ogromnie... Ale, na miłość Boską, skądże tu wypłynął kapitan Bart Edwardes?
— Nie powstrzymujcie go — ozwał się ztyłu jakiś człowiek z Eatport. — On jest poetą i powinien wygłosić swój utwór. Zresztą pochodzi z naszych stron.
Nie powiedział tego, że kapitan B. Edwardes przez pięć lat z rzędu ubiegał się o to, by pozwolono mu wygłosić utwór własnej kompozycji na glosterskich „wspominkach“. Komitet uroczystości, znudzony już i udręczony jego natarczywością, uczynił nareszcie zadość jego pragnieniu. Prostoduszność i niezmierna radość staruszka, stojącego w najlepszej swej, odświętnej odzieży na oczach wszystkich, zjednała mu serca słuchaczy, jeszcze zanim zdołał otworzyć usta. Bez szemrania wysłuchano trzydziestu siedmiu niewytwornych, jakby siekierą rąbanych zwrotek, opisujących z najdrobniejszemi szczegółami rozbicie się szonera Joan Hasken podczas orkanu pod Georges w r. 1867; a kiedy już poeta dobrnął do końca, rozległ się ku jego czci, jakby z jednego gardła dobyty, gromki okrzyk.
Jakiś przewidujący reporter bostoński wysunął się z tłumu, ażeby zdobyć kopję poematu oraz wywiad z autorem — tak iż ziemia cała nie mogła więcej ofiarować kapitanowi Bart Edwardes'owi, byłemu wielorybnikowi, cieśli okrętowemu, mistrzowi rybołówstwa i poecie, w siedemdziesiątą trzecią rocznicę jego żywota.
— No, to jest, co się nazywa, rozrzewniające! — ozwał się człowiek z Eastport. — Byłem na miejscu wypadku, trzymając oburącz rękopis, tak jak on go tutaj odczytywał, i mogę zaświadczyć, że nic tam nie zostało pominięte.
— Jeżeli ten oto Dan nie potrafi czegoś podobnego napisać od ręki... w godzinkę przed śniadaniem, to warto go oćwiczyć — ozwał się stryj Salters, wynosząc wgórę honor stanu Massachusetts. — Jednak, że gotów jestem przyznać, że jak na Maine, jest to poważny literat... W każdym razie...
— Widzi mi się, że stryj Salters nie przeżyje obecnej wyprawy. Oto pierwszy komplement, jaki spotkał mnie z jego ust! — zadrwił Dan. — Co to jest, Harve? Taki jesteś niemrawy i jakbyś pozieleniał na twarzy. Czy nie jesteś chory?
— Nie wiem, co się ze mną dzieje — odparł Harvey. — Zdaje mi się, jakby mnie coś rozsadzało we wnętrzu... czuję jakiś szum i dreszcz.
— Niestrawność? Fiu! to źle! Tylko doczekamy się jeszcze odczytywania nazwisk, a potem wyjdziemy.

Wdowy — prawie wszystkie niedawno osamotniały — prostowały się sztywnie jak ludzie idący na rozstrzelanie, gdyż wiedziały, co teraz nadchodzi. Dziewczęta „letnich kompanów“, ubrane w czerwone i niebieskie bluzeczki, przestały śmiać się półgębkiem z przedziwnego poematu kapitana Edwardesa i jęły się obzierać, czemu na sali tak wszystko ucichło. Rybacy stłoczyli się ku przodowi, gdy ów urzędnik miejski, który niedawno rozmawiał z panem Cheyne, wyszedł posuwistym krokiem na estradę i zaczął odczytywać listę całorocznych strat, kolejno, według miesięcy. Zeszły wrzesień przyniósł przeważnie ofiary w cudzoziemcach i ludziach wolnego stanu, jednakowoż głos czytającego brzmiał nader donośnie w ciszy wielkiej sali:

9. września. Szoner Florie Anderson zginął koło
Georges, wraz z całą wymienioną tu załogą:
Reuben Pittman, kapitan, lat 50, kawaler, Main Street,
City.
Emil Olsen, lat 19, kawaler, 329 Hammond Street,
City; rodem z Danji.
Oskar Stanberg, kawaler, lat 25, Szwecja.
Karol Stanberg, kawaler, lat 28, Main Street, City.
Pedro, przypuszczalnie rodem z Madeiry, kawaler,
gospoda Keene’a, City.
Józef Welsh, alias Józef Wright, St-John’s, Nowa
Funlandja...

— Nie... Augusty... Maine! — zawołał czyjś głos z głębi sali.
— Do służby okrętowej zaciągnął się z St. John’s, — odrzekł czytający, zaglądając do skryptu.
— Wiem o tem. Ale przynależność ma do Augusty. To mój siostrzeniec.
Urzędnik zrobił ołówkiem poprawkę na marginesie listy i ciągnął dalej:

Z tego samego szonera: Charlie Ritchie, Liverpool,
Nowa Szkocja, lat 33, kawaler.
Albert May, 267 Regers Street, City, lat 27, kawaler.
27 sierpnia. Orvin Dollard, lat 30, żonaty, utonął
razem z czółnem koło Eastern Point.

Ten strzał ugodził w cel: jedna z wdów porwała się z miejsca, zaciskając to znów rozprostowując pięści. Pani Cheyne, która dotąd z rozwartemi oczyma przysłuchiwała się odczytywaniu listy, rzuciła głowę do góry i wydała zdławiony jęk. Matka Dana, siedząca o parę krzeseł w prawo, zobaczywszy to i posłyszawszy, poruszyła się co żywo w jej stronę. Czytanie trwało w dalszym ciągu. Gdy doszli do katastrof styczniowych i lutowych, ciosy padały gęsto jeden za drugim i coraz to inna wdowa dawała znać o sobie głębokiem, syczącem westchnieniem.

14. lutego. Szoner Harry Randolf pozbawiony masztu
w drodze z Nowej Fundlandji do domu. Aza Musie, żonaty,
32 Main Street, City, zrzucony w morze.
23 lutego. Szoner Gilbert Hope; zginął bez wieści wraz
z łodzią Robert Beavon, lat 29, żonaty, rodem z Pubnico,
Nowa Szkocja.

Jednakże żona tego człowieka była tu obecna. Posłyszano ciche kwilenie, jak gdyby zranionego zwierzątka. Kwilenie to naraz ucichło i jakaś młoda kobieta, zataczając się, wybiegła z hali. Aż dotąd żywiła rozpaczliwą nadzieję, gdyż bywało, że ludzie, porwani prądem morskim wraz z łodzią zostali cudownie wyratowani przez większe żaglowce... a oto teraz nie miała już najmniejszych złudzeń... Harvey widział, jak policjant na chodniku wołał o dorożkę dla niej.
— Do stacji taksa wynosi pięćdziesiąt centów — zaczął dorożkarz, ale policjant podniósł rękę, co zaraz zmieniło tok rozmowy: — jednakże ja właśnie tam jadę. Proszę wejść. Przypatrzno się, Alfie; nie będziesz na przyszły raz mnie zaczepiał, żem nie zapalił latarni. A co?

Boczne drzwi zamknęły się, gasząc smugę jasnego blasku słonecznego. Oczy Harveya zwróciły się znów w stronę czytającego i jego niekończącej się listy.

16 kwietnia. Szoner Mamie Douglas zginął
na Ławicach wraz z całą załogą.
Edward Canton, lat 43, kapitan, żonaty, City.
D. Hawkins alias Williams, lat 34, żonaty, Shelboune,
Nowa Szkocja.
G. W. Clay, murzyn, lat 28. City.

I tak dalej, i tak dalej. Harveya w gardle zaczęło coś dławić coraz bardziej, a żołądek przypominał mu ów dzień, w którym chłopak spadł z okrętu.

10 Maja. Szoner We’re Here...

Harveyowi krew pulsowała we wszystkich żyłach.

Otto Svenson, lat 20, kawaler, rodem z City, spadł
z okrętu.

Znów ozwał się czyjś cichy, rozdzierający jęk kędyś w głębi hali.
— Ona tu nie powinna była przychodzić. Nie powinna była przychodzić — mówił Długi Dżek, bełkocąc żałośliwie.
— Nie przejmuj się, Harve, — mruknął Dan.
Tyle tylko Harvey dosłyszał... po tem już wszystko stało się ciemnością, usianą płomienistemi kołami. Disko pochylił się wprzód i coś tam przemówił do swojej żony, która siedziała obok pani Cheyne, obejmując ją jednem ramieniem, drugiem zaś przytrzymując jej drgające, wyszarpujące się dłonie, pokryte mnóstwem pierścieni. — Proszę pochylić głowę wdół... o tak, zupełnie wdół! — szeptała. — za minutę to przejdzie.
— Nie mo — o — ogę! nie potrafię! O dajcie mi... — jęczała p. Cheyne, sama nie wiedząc, co mówi.
— Pani musi to zrobić! — powtarzała p. Troop. — Syn pani zemdlał. Zdarza się to u niektórych, gdy dorastają. Czy pani pragnie się nim zaopiekować? Możemy wyjść tą stroną... całkiem spokojnie. Pani pójdzie ze mną. Phi, moja pani droga, zdaje się że obie jesteśmy kobietami... i musimy się opiekować naszymi chłopami. Proszę iść za mną!
Cała załoga We’re Here ruszyła ochotnie, jako eskorta, przez środek tłumu, aż wkońcu złożono Harveya, niezmiernie bladego i skołatanego, na ławie w przedpokoju.
— Ależ podobny do swej mamy! — były jedyne słowa pani Troop, gdy matka pochyliła się nad synem.
— Jakże mogłeś przypuszczać, iż on potrafi znieść coś podobnego? — zawołała pani Cheyne w oburzeniu na swego męża, który wogóle nie odezwał był się ani słówkiem. — To było straszne... straszne! Nie powinniśmy byli przychodzić. To potworne i niegodziwe! To... to zupełnie niewłaściwe! Czemu... czemuż oni nie mogą tego wszystkiego pozostawić w spokoju... w aktach, gdzie to wszystko należy. Czy czujesz się już lepiej, kochanie?
Harvey czuł się szczerze zawstydzony.
— O tak, mam wrażenie, że już mi jest dobrze — przemówił, z trudem zrywając się na nogi i siląc się na śmiech. — Musiałem przed śniadaniem zjeść coś takiego, co mi zaszkodziło.
— Może kawa — ozwał się p. Cheyne, którego twarz była cała w twardych rysach, jakby wykuta z bronzu. — Nie pójdziemy już zpowrotem.
— Zdaje mi się, że nieźle byłoby zejść do przystani, — rzekł Disko. — To niedaleko stąd... tuż obok Portugalczyków... a świeże powietrze doda sił pani Cheyne.
Harvey oznajmił, że nigdy w życiu nie czuł się lepiej. Jednakże, gdy zobaczył We’re Here, stojący — po świeżo odbytym remoncie — w rejdzie Wouvermana, wówczas wszelka obojętność prysła wobec dziwnego spływu dumy i smutku. Inni ludzie — „letnie kompany“ i tem podobna zbieranina — jeździli sobie dla zabawy łódkami lub z brekwaterów spoglądali na morze; ale Harvey teraz rozumiał te rzeczy od wewnątrz — a było tych rzeczy więcej, niż mógł myślą ogarnąć. Mimo wszystko, o małoco nie siadł na ziemi i nie rozpłakał się z powodu odjazdu małego szonera. Pani Cheyne nie krępowała się niczem, tylko jęczała za każdym krokiem i dziwy niestworzone opowiadała pani Troop, która „cackała się z nią“ — póty, aż Dan, z którym od szóstego roku życia nikt się nie „cackał“. począł gwizdać głośno.
Tak więc stara załoga (Harvey czuł się tak, jakby był najstarszym w świecie marynarzem) zeszła na stary szoner pomiędzy podniszczone już rybackie łodzie. Harvey odwiązał sztorcumę od cumownicy, a oni jęli manewrować statkiem, prowadząc go wzdłuż bulwarku. Każdy chciał tak wiele naraz wygadać, że ostatecznie nikt niczego ważnego nie powiedział. Harvey prosił Dana, ażeby pilnował skórzni stryja Saltersa i rybackiej dragi Penna, a Długi Dżek zalecał Harveyowi, by nauka sztuki żeglarskiej, jaką odebrał, nie poszła w las; jednakże żarty te utrzymane były w karbach obecnością dwóch kobiet, a zresztą trudno dowcipkować, gdy pas zielonej wody coraz to bardziej oddzielał serdecznych przyjaciół.
— Kliwer i fok wgórę! — huknął Disko, biegnąc do steru, bo już wiatr poruszał statkiem. — Do widzenia, Harve! Będę dużo myślał o tobie i o twoich rodzicach!
Niebawem statek tak się oddalił, iż już nie było słychać stamtąd żadnego głosu. Wszyscy czworo usiedli na krawędzi rejdy i przyglądali się jego wyjazdowi z przystani. Pani Cheyne wciąż jeszcze płakała.
— Cicho, cicho, moja droga paniusiu — mówiła p. Troopowa; — dyć obie jesteśmy kobietami. Chyba to, że się pani wybeczy, nie przyniesie ulgi pani sercu. Panu Bogu wiadomo, że nigdy taki płacz nie przyniósł nic dobrego, ale Pan Bóg wie także, że miałam też o co płakać!...

— — — — — — — — — — — — — — — — —

W parę lat później, na drugim końcu Ameryki zdarzyło się, iż śród oślizgłej morskiej doki, krętą uliczką, ujętą w dwa rzędy przepysznych domostw — drewnianych, ale naśladujących kamienice — szedł jakiś młodzieniec. Naprzeciw niego, właśnie gdy stał koło bramy z kutego żelaza, wyjechał konno — a koń wart był conajmniej tysiąc dolarów — drugi młodzieniec. I oto, jak obaj ozwali się do siebie:
— Hallo, Dan!
— Hallo, Harve!
— Cóż tam u ciebie słychać? Jak ci się powodzi?
— A, tak sobie. Jestem już, że tak powiem, stworzeniem, które nazywają pomocnikiem bosmana... ot poprostu bosmańczykiem. A ty jużeś się uporał z tą twoją uczelnią?
— Jużem odbył znaczną część drogi. Powiadam ci, że Leland Stanford Junior to nie parentela staremu We’re Here; jednakże wkrótce wezmę się do pracy.
— Masz na myśli nasze okręty?
— Właśnie, że tak. Poczekajno tylko, jak ci wpakuję nóż w bok, Danie. Gdy obejmę rządy, mam zamiar dać się we znaki całej starej linji.
— E, jakoś wytrzymam! — rzekł Dan, szczerząc zęby poufale, a gdy Harvey zsiadł z konia i zapytał przyjaciela, czy wejdzie do domu, ten dodał:
— Toć przecież dlategom tu zapuścił kotwicę! Ale powiedzno mi, czy gdzie w tych stronach niema naszego doktora? Muszę kiedy utopić tego patałacha-murzyna wraz z jego nieznośnemi żartami.
Rozległ się cichy, ale triumfu pełen chichot. Z mgły wynurzył się ex-kucharz załogi We’re Here, by ująć wierzchowca za uzdę. Poczciwiec nie pozwalał nikomu się wyręczać w troskliwości o wszelkie potrzeby Harveya.
— Ależ tu mgła jak na Ławicach, prawda, doktorze? — zagadnął go Dan przychylnie.
Jednakże czarny Celt, obdarzony dwojakim zmysłem wzroku, zdawał się niezdolny do dania jakiejkolwiek odpowiedzi, póki nie pochwycił Dana za ramię i po raz dwudziesty nie zakrakał mu w ucho starem proroctwem:
— Pan — sługa... Zwierzchnik — podwładny... Pamiętasz, Danie Troop, com ci mówił na pokładzie We’re Here?
— No, nie będę przeczył, że jak dotąd, bezmała się to sprawdza, — przyznał Dan. Ale We’re Here był sprawnym stateczkiem i bądź co bądź zawdzięczam mu wiele... jemu i tatkowi.
— Ja również — dodał Harvey Cheyne.

KONIEC.



OBJAŚNIENIE
wyrazów żeglarskich i rybackich.

Awarja — strata poniesiona przez okręt.
Bakier — bakort — lewy bok statku.
Bliza — latarnia morska, sygnał świetliskowy.
Buja — boja — zdala widoczny pław na wodzie, oznaczający kierunek jazdy lub miejsce zapuszczenia kotwicy.
Bukszpir — przedłużenie bukszprytu czyli skośnego masztu na przodzie okrętu, służące do rozpinania kliwrów. (żag. klinowych).
Bum — podbieg — drążek żaglowy.
Buksy — nieprzemakalne spodnie rybackie.
Cumownica — pal lub boja, do których cumuje się czyli przymocowuje na brzegu wzgl. osadza w miejscu okręty.
Depka — wąski pas wody głębokiej między mieliznami.
Doka — gęsta mgła na wodzie.
Dolban — krawędź burty łodzi, gdzie osadza się dulki wioseł.
Dryfować — być poniesionym przez wiatr lub prąd morski w bok od kierunku jazdy.
Fansznur — tryska — sznur do podciągania bandery.
Fokmaszt — maszt przedni; analogicznie: fokżagiel.
Galarda — wzniesienie na przodzie okrętu, mieszczące kwaterę czeladzi okrętowej; kasztel przedni.
Galjon — rzeźba zdobiąca przód statku.
Gary — liny do manewrowania żaglami (też brasy).
Gawełek — rączka koła sterowego.
Gorcyl — lina do podciągania żagla na reję.
Grotmaszt — maszt środkowy okrętu; analogicznie: grotżagiel.
Gwiździel — pływająca syrena, ostrzegająca statki.
Hak — ławica piaskowa.
Halza — lina do wyprężania dolnego wiatrowego rogu żagla.
Helmąt — rękojeść steru.
Jata — nadbudówka na pokładzie statku.
Kabestan — pionowa winda kotwiczna.
Kambuza — kuchnia okrętowa.
Kluza — otwór, przez który przechodzi łańcuch kotwicy.
Komięga — gruchot — statek nieprzydatny do pławby.
Kwatera — część górnego pokładu.
Lej — strona niezwrócona do wiatru.
Lek — wyrwa w burcie statku.
Mamka — mgła na wodzie.
Maszoperja — spółka rybacka.
Naktuz — szafka na busolę i światło.
Opława — część burty wystająca nad wodę.
Paczyna — wielkie wiosło bez okucia.
Paruch — płachta czyli płótno żaglowe.
Płuto, płucisko — pław połączony z kotwią lub siecią.
Pobitka — daszek nad kajutą.
Porwą — komenda: Do roboty!
Przelewa — gwałtowna fala odbijająca się od burty i wdzierająca się na pokład.
Rejda — motlawa — miejsce osłaniające przycumowane statki.
Rewa — ławica piaskowa w morzu.
Ru! — komenda na wioślarzy.
Ruchawa, rolinga, ruchawka — fale rozbijające się na mieliźnie.
Stryj — wiatr na wodzie.
Szląg — dolne wiązanie części składowych masztu.
Sztaba — przód okrętu.
Sztak — lina do umocowania masztów. Na nim bywa umieszczony sztakżagiel.
Sztymbork — prawy bok statku.
Talki — bloki w olinowaniu statkowem.
Toczenica — rodzaj wielkich fal na rewach.
Trola — rodzaj niewodu czy wędy rybackiej.
Waruga — dyżur okrętowy.
Wesoły statek — o sztabie mocno zadartej do góry.
Wręga — żebro okrętu.
Wronka — topżagiel — żagiel szczytowy.
Wygląd — czatownia okrętowa.
Wytycznia — konstrukcja drewniana lub żelazna, wskazująca okrętom drogę lub ostrzegająca je o niebezpieczeństwie.
Zagłówek — górna część pokładu w sztabie statku.
Zydwester — nieprzemakalny kapelusz marynarski.
Zyźnik — majtek, wypompowujący lub wybierający wodę morską, nagromadzoną na statku.





  1. We’re Here - „jesteśmy tutaj”
  2. Tak nazywa się Stany Ameryki Półn., położone na zachód od Mississipi (po ang. West).
  3. Wild West — prerje i puszcze Zach. Ameryki.
  4. Nazwa Morawian oznacza tu wyznawców husytyzmu, osiadłych w Saksonji i tworzących tam odrębną sektę. (Obj. tłum.)
  5. Nadzieja Pragi.
  6. Oko Dnia.
  7. Gemsbock U.S. (Przypisek autora). Gemsbock — kozieł skalny.
  8. Gatunek albatrosa. (Przyp. tł.)
  9. Webło czyli morszczyna — trawa morska (Żeromski, Międzymorze).
  10. W angielskim języku jest tu dwuznacznik: „germans“ (kuzynowie) i „Germans“ (Niemcy).
  11. Widocznie dzieło Józefa Flawjusza o wojnie żydowskiej za cesarza Tytusa. (Przyp. tłum.).
  12. Cypel wschodni.
  13. Przekręc. ang. board — deska, tablica.
  14. Gallon — tyle mniej więcej co u nas garniec.
  15. Nazwa gatunku sepij czyli mątewek, z gromady głowonogów. (Przyp. tłum.)
  16. Właściwie mowa tu o odmianie tej ryby, zwanej caplin, a przebywającej głównie koło wybrzeża Nowej Funlandji (Przyp. tłum.)
  17. Dżim (Jim) zdrobn. od James, Jakób, Kuba.
  18. W języku angielskim okręt — ship — jest rodzaju żeńskiego, przeto marynarze zwykli mówić często o nim poprostu: she — ona. (Przyp. tłumacza).
  19. „Oko dnia“.
  20. Stan Massachusetts. (Przyp. tłum.).
  21. Oczywiście angielskich (= prawie 2 km.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.