<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Kara
Pochodzenie Wczoraj i dziś. Serya pierwsza
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała serya pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

KARA


Do rozpoczęcia starań o nowy lokal zawsze inicyatywę dawał Dzierzyniecki. Nie było wypadku, żeby w jakimkolwiek apartamencie siedział pół roku. Już po upływie miesiąca od chwili wprowadzenia się do jakiegoś «kawalerskiego mieszkania ze wspólnym korytarzem, samowarem i usługą» dostrzegał pierwszą wadę kardynalną, wkrótce potem rzucała mu się w oczy druga, trzecia, — zaczynał systematycznie roztrząsać i przekładać je Łaskawiczowi, trapić go tak umiejętnie i dopóty, aż ten stawiał odrazu kwestyę «kantem» i wlókł się dla badania lokalów od bramy do bramy. Na Smolnej rzeczy poszły zupełnie innym trybem. Od daty wynajęcia salonu pani Mundartowej minęły trzy kwartały. Dzierzyniecki bardzo często rozpalał się do białości i pienił na dzwonek elektryczny, trzeszczący przeraźliwie tuż za ścianą, nad wezgłowiem jego pościeli, na monstrualne, jedyne w dziejach rozlutowanie samowara, na jakąś «twardą» wodę do mycia oblicza, na złe uprzątanie pokoju, na brzydotę koczkodanika z grzywką, nastawiającego samowar — i t. d., a Łaskawicz mimo wszystko ani myślał o «wekslowaniu penatów». Przez czas bardzo długi Dzierzyniecki głęboko się zastanawiał, jaka może być przyczyna tego uporu i konserwatyzmu. Dopiero niesłychanie baczna i systematyczna obserwacya naprowadziła go na ślad prawdy. Łaskawicz od pewnego czasu tak manewrował, ażeby «szlafkamrata» o godzinie dziesiątej wieczorem w mieszkaniu nie było, a sam o tej porze regularnie był na miejscu. Z knajpy, z wieczorku karcianego u kolegów żonatych, ze spaceru, nawet z teatru wymykał się przed dziesiątą i szybkim lotem zdążał na Smolną. Kilkakrotnie Dzierzyniecki krok w krok szedł za nim, usiłując zbadać przyczynę — i nadaremnie. Łaskawicz biegł szybko przez podwórze, wpadał na schody i siedział w mieszkaniu bez światła. Dzierzynieckiego ciekawość poprostu zjadała. Pewnej niedzieli wyszedł od Czerskiego prawie równocześnie z Łaskawiczem, tuż za nim wstąpił do sieni i, gdy tylko drzwi mieszkania się zamknęły, otworzył kluczem zatrzask i szybko wkroczył do pokoju. Zdawało mu się, że Łaskawicz zleciał na ziemię z wysokości...
— Czegóż ty, Łasek, siedzisz w ciemności? — spytał, zapalając lampę i oglądając apartament szybkiemi spojrzeniami.
— Siedź i ty po ciemku, jeżeli ci to sprawi przyjemność...
— Może zajmujesz się wywoływaniem Johna Kinga i lewitacyami... — Może bym ci przeszkadzał?
Łaskawicz zaczął od niechcenia świstać przez zęby i wygwizdał słówek dosyć niesmaczne, osobliwie gdyby je zastosować do współlokatora. Ten jednakże nie dał za wygraną i odtąd systematycznie przebywał wieczorami w domu, szczególnie zaś pilne zajęcia miał tam około godziny dziesiątej. Łaskawicz również nie wydalał się nigdzie. Przechadzał się zazwyczaj po saloniku z miną tygrysa, który kilka dni nie jadł, i od niechcenia pogwizdywał.
Mieszkanie pani Mundartowej, od której ci dwaj kawalerowie (Łaskawicz, kolejarz z zarządu drogi Wiedeńskiej i Dzierzyniecki, urzędnik biura ubezpieczeń na życie) odnajmowali duży pokój — składało się z kilku izb mniejszych. Drzwi z sali wynajętej, prowadzące do mieszkania wdowy, były z jej strony zabarykadowane szafą, nie dosięgającą wszakże ich szczytu. W pokoju kawalerów mieścił się pod temi drzwiami stolik do pisania. W blizkości stolika, jako najznakomitsza ozdoba lokalu, sterczał na drewnianym słupie gipsowy biust Archimedesa, Alcybiadesa, czy kogoś wogóle z tamtych czasów. Z drugiej strony stolika, pod piecem, figurowało łóżko. Między oknami tkwiła urocza kanapka, wyszczerzająca spiralne sprężyny. Dalej była szafa i łóżko Dzierzynieckiego, równie dobrze znanego pod mniej długą nazwą Dzierzy, albo całkiem odmienną — Zgryzoty.
Usilne przesiadywanie obudwu lokatorów w domu trwało bardzo długo. Nareszcie pewnego wieczora tajemnica wyjaśniła się raptownie, kiedy panna Zofia młodsza córka pani Mundartowej, nauczycielka, uganiająca się za lekcyami po całych dniach i wieczorach, zjawiła się o dziewiątej, wypiła herbatę i jak zwykle nucąc półgłosem, jęła zabierać się do snu w pokoju, do którego wejście było zasłonięte szafą. Łaskawicz wejrzał na Dzierzynieckiego wzrokiem tygrysa głodnego, zranionego i rozbestwionego, przez chwilę się wahał, a następnie, powziąwszy widocznie śmiałą decyzyę, lekko wskoczył na krzesełko, a stamtąd na stolik przy drzwiach... Dzierza, siedzący na fotelu obok swego łóżka, przymrużył lewe oko i z lekkiem osłupieniem spoglądał na uczynki współlokatora. Łaskawicz przezornie, a mocno zacisnął obiedwie połowy drzwi, otwierających się do sypialni panny Zofii, uformował w górze szparę dosyć szeroką i przystosował do niej swe oko...
— Czy śmiertelnikowi wolno będzie również?... — szepnął Dzierzyniecki z uczuciem.
Łaskawicz nie odpowiedział, wykonał natomiast ręką pewien giest zrozumiały. Za drzwiami słychać było głuchy stuk zzutych bucików, najwyraźniejsze urywanie tasiemek, zawiązanych widocznie na mocne węzły i całą gamę suchych szelestów, jakie wydają porzucane szaty. Łaskawicz tak przylgnął do drzwi zatarasowanych, że możnaby go było wziąć za płaskorzeźbę, oprawioną w drewniane ramy. Panienka widocznie czytała w łóżku, gdyż dopiero około godziny jedenastej zlazł ze stołu. Zaraz też przybiegł na palcach do Dzierzynieckiego i w sposób jaknajbardziej kategoryczny wyrecytował:
— Jeżeli piśniesz jedno słowo przed kimkolwiek, odważysz się na jeden dwuznacznik, no — jeżeli wogóle parę z ust o tem puścisz, to po pierwsze — nie mieszkam z tobą, — a powtóre — zatrzymuję ten lokal dla siebie.
— Ba, — rzekł tetryk — nie pisnę, ale ja będę właził na stół co drugi dzień...
— Gdybym zauważył, że na seryo żywisz ten nędzny zamiar, to również nie mieszkam z tobą!
— Nędzny zamiar... — szydził Dzierzyniecki, wyciągając swe długie nogi aż na środek stancyi. Po chwili przekręcił się w fotelu na bok i z miną wzgardliwą mówił:
— Nędzny zamiar! A patrz sobie, patrz... Nie jestem wcale fiksatem, ani czemś w tym guście!
Od tej chwili Łaskawicz praktykował co wieczór podglądanie z najzupełniejszą bezczelnością. Z czasem wygotował całkowitą metodę i zupełny systemat.
Drzwi z korytarza zamykał na klucz, kładł miękie pantofle, spuszczał firanki i t. d. Obadwaj lokatorowie rzadko kiedy chodzili z wizytą do pani Mundartowej. Była to wdowa niezamożna, utrzymująca się z jakiejś emerytury i z pracy córek. Starsza była retuszerką, i jakkolwiek miała robotę w jednym z nąjpierwszych zakładów fotograficznych, to przecież zarabiała daleko mniej, niż młodsza. Właściwie utrzymywała dom panna Zofia. Była to panienka młoda jeszcze bardzo, ładna i cicha. Miała w dużych lazurowych oczach znamię umysłowego strudzenia, ów sygnał wiecznie pracującej pamięci, która okruch wiedzy, potrzebnej niezbędnie, trzyma w ciągłej świeżości. Ten zasób nigdy nie może się stępić, gdyż nim się zdobywa kawałek chleba, jak górnik zdobywa go kilofem, jak szwaczka igłą...
Włosy panna Zofia miała ciemne, a tak dziwnie lśniące, że Łaskawicz był w stanie myśleć o tym ich połysku w ciągu całych dni, a nawet w ciągu całych nocy. I on wszakże wyraźnie stronił od tych panien, lękając się, żeby czasem nie przyszło «wdepnąć w sakrament» z osobą, której całym posagiem były źrenice jak głębia niebios, — i modny kapelusik, czyniący z niej śliczne widziadło. Tak stały rzeczy, kiedy zaraz na początku karnawału zaprojektowano u pani Mundartowej wieczorek tańcujący.
Rozumie się, że lokatorów proszono przedewszystkiem. Systematyczny Dzierzyniecki już od godziny piątej z południa majstrował około swej garderoby, wkręcał spinki w gorsy koszul twarde, jak płyty marmurowe, mył benzyną rękawiczki, czyścił frak i próbował za pomocą piruetów tęgości swych lędźwi. Łaskawicz zjawił się dopiero przed dziewiątą i z hałasem rzucił do bielizny i kostyumu balowego. Co chwila spostrzegał jakieś braki, wypadał na miasto, pędził po schodach z drugiego piętra i wracał niebawem, lekkomyślnie przeskakując całe dziesiątki stopni. O jedenastej, kiedy Dzierzyniecki był już prawie gotów i, siedząc na łóżku, marudził nad swym frakiem, Łaskawicz mył się dopiero. Gości już było dosyć. W pokoiku] za drzwiami, milczącym zwykle, słychać było rozkoszny gwar koleżanek i znajomych panny Zofii, w przedpokoju dzwonek odzywał się co chwila, Łaskawicz wymył się nareszcie, włożył bieliznę, cienkie balowe obuwie i z włosami roztrzepanymi, niby wiązka grochowin, wlazł według swego zwyczaju na stolik i mocno przycisnął drzwi, żeby zobaczyć, jakie białogłowy już są i jak też wygląda panna Zofia... Nagle stała się rzecz straszliwa. Drzwi, od których dla rozszerzenia na ten wieczór pokoju odsunięto szafę, rozwarty się z trzaskiem. Dzierzyniecki ujrzał nagle w przestworze białe nogi Łaskawicza. Nieszczęśliwy podglądacz runął z wysokości stolika do apartamentu, pełnego dziewic; sparł się wyciągniętemi rękami na posadzce, odbił, pędem doleciał aż do przeciwległej ściany i z całej mocy, jak taranem, uderzył głową o kanapę. Panny, które tam właśnie siedziały, z krzykiem rozpierzchły się na wsze strony, a kilka z nich bezradnie stanęło w otwartych drzwiach, prowadzących do kawalerskiego mieszkania. Łaskawicz zerwał się na równe nogi w przeraźliwem zgłupieniu i, oszołomiony upadkiem, oraz białością swego kostyumu, rzucił się na oślep z miejsca. Zamiast wszakże skierować się do mieszkania opuszczonego przed chwilą — wpadł we drzwi, prowadzące do salki balowej. Jak bystronogi jeleń, przeleciał między osłupiałemi matkami i ciotkami, roztrącił grono mężczyzn, w misternych podskokach biegł przez pokój stołowy i, straciwszy najzupełniej wyobrażenie, gdzie jest i co się z nim dzieje, roztwarł naoścież drzwi do kuchni. Tam pani Mundartowa zajęta była przygotowaniami do mięsnej wieczerzy. Miała właśnie umieścić w rondlu świeży kawał mięsa, kiedy Marysia z grzywką, obejrzawszy się na drzwi, wrzasnęła na całe gardło:
— Jezus, Marya, Józef! pan Łaskawicz przez szpodniów!
Pani Mundartowa obróciła się raptem i mięso wypadło jej z ręki na ziemię. Przed nią stał Łaskawicz z wytrzeszczonemi oczyma, w bieliźnie i z głową okropnie rozczochraną. Wylęknione kobiety schroniły się za komin i z krzykiem chwyciły, co było do obrony pod ręką, więc jedna patelnię, druga pogrzebacz. Tymczasem Łaskawicz piorunującym ruchem ściągnął z łóżka Marysi perkalową kapę w ogromne pąsowe kwiaty, zarzucił ją na ramiona, jak arabski burnus, skoczył we drzwi i znalazł się na schodach kuchennych. Wielkimi susami zbiegł na dół, przebył podwórze i wdarł się na schody główne, prowadzące do przedpokoju i mieszkania. Stanąwszy u drzwi na drugiem piętrze, z całej siły przycisnął dzwonek i raptem oderwał palce, usiłując dać takim sposobem znak Dzierzynieckiemu. Tymczasem Zgryzota siedział nieubrany na łóżku z rękoma wspartemi o poręcz i nie bardzo roztropnie patrzał na drzwi, za któremi zginął mu Łaskawicz. Panna Zofia, usłyszawszy dzwonek i sądząc, że to przybywa gość nowy, wybiegła do przedpokoju i prędko drzwi roztwarła. Z krzykiem odskoczyła w tył, zobaczywszy przed sobą ogromną figurę w kapie różnobarwnej. Łaskawicz także uciekać zaczął na wyższe piętro. Dopiero po chwili, zauważywszy, że drzwi są otwarte, wsunął głowę — do przedpokoju i jął wołać głosem rozpaczliwie stłumionym:
— Dzierzyniecki! Dzierzyniecki!
Tetryk ocknął się z zadumy, ubrał szybko i wybiegł na schody.
— Dawajże mi ubranie, mumio, gapo, Zgryzoto! — wołał na niego Łaskawicz.
— Ubranie? No, to chodź do pokoju...
— Nie, nie chcę, za nic w świecie tam nie wejdę!
— Ty już zupełnie zwaryowałeś?
— Tyś zwaryował! Czy nie widzisz, że mię «pech» goni? Dawaj ubranie codzienne: surdut, palto, kalosze, okulary...
Dzierzyniecki przyniósł żądane odzienie i Łaskawicz, wstąpiwszy na schody trzeciego piętra, — w kąciku mrocznym szybko się ubrał. Włożył palto, nastawił barankowy kołnierz, wcisnął czapkę na oczy i uszy, założył okulary, ubrał się w kalosze i ruszył w świat kolosalnymi krokami.
Dzierza wrócił do mieszkania, ochłonął ze strachu i począł cieszyć się w duchu z niedoli bliźniego. Wkrótce ozwała się muzyka i ktoś z korytarza zastukał do pokoju.
— Panowie gotowi? — spytała panna Zofia, gdy Zgryzota we drzwiach stanął.
— Ja tylko jestem gotów, gdyż kolega mój właśnie... zasłabł... Ból głowy...
— Ach, dzieciństwo!... Panie Łaskawicz... — zawołała głośniej, — nasz pierwszy kontredans...
Dzierzyniecki upewnił ją, że tamtego niema i, wstydząc się mocno, jakby to jego samego spotkała przygoda, wszedł do sali balowej. Wkrótce rozpoczęto tańce i dla zatarcia złego początku — hulano, co się zowie. Wesołość nastrojona w pierwszej chwili wieczoru tak górnie — poprostu kipiała. Mężczyzn było nie wielu, to też Dzierzyniecki stańczył się na zabój. Kiedy wrócił do siebie około godziny piątej nad ranem, zdawało mu się, że ma piszczele do kolan upiłowane. Ledwo zdołał rozebrać się i dowlec ziemską powłokę do łóżka... Przez chwilę marzył, że tańczy, widział piękne twarze, oczy, ramiona, szepnął do kogoś czuły wyraz i usnął, jak pień wierzbowy. Wśród twardego snu poczęła go naraz męczyć ciężka zmora. Nie był w stanie otworzyć oczu, unieść głowy, a czuł, że dzieje się dokoła niego, jakaś scena awanturnicza. Przez sen, na pół przytomny, z zamkniętemi oczyma, wołał:
— Łaskawicz... Henryku... Łaskawicz...
Nikt mu nie odpowiedział i to go nieco bardziej rozbudziło. Usiadł na łóżku i dopiero po chwili zoryentował się, że to słychać dzwonek elektryczny.
— Henryku, — jęknął Dzierza, — idźno tam otwórz, bo mnie się... Ja nie mogę... Henryku...
Znowu nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Wtedy dopiero zrozumiał, że to właśnie Łaskawicz dzwoni. Z furyą wysunął nogi z pod kołdry, zanurzył je w pantofle, i, szukając szlafroka, jęczał:
— Cóż to za nędznik, żeby przecie tak bez ustanku dzwonić!
Potykając się, tłukąc o gzemsy i kanty, o klamki i odrzwia, wyszedł na korytarz, odciągnął zasuwkę i cofnął się do stancyi. Zdziwiło go, że Łaskawicz nie wchodzi, a dzwonek wali swoje bez przerwy. Jeszcze raz wyszedł do sionki, uchylił drzwi na schody i zawołał:
— Łaskawicz — to ty?
— Ja — odparł głos bardzo ponury.
— Właźże już nareszcie! Czegóż u licha dzwonisz?
— To nie ja dzwonię...
— Nie ty? A któż to dzwoni?
— Mojra.
— Co za Mojra?
— No, Mojra.
— Cóż ty masz w głowie, żeby się po nocy z żydówkami włóczyć.
Łaskawicz milczał i nie wchodzi! Dzierzyniecki wrócił się jeszcze raz do mieszkania, znalazł lampkę, zapałki — i ze światłem wyszedł na schody, mocno postanowiwszy wyrzucić ową Mojrę. Za drzwiami stał Łaskawicz, oparty plecami o mur, z rękami wiszącemi bezwładnie i czapką wsuniętą na oczy. Dzwonek wciąż trzeszczał jednostajnym głosem, który wśród nocnej ciszy rozlegał się, jak gwałtowne wzywanie pomocy.
— Czegóż ty dzwonisz? — rzekł bolesnym szeptem Dzierzyniecki. — Raz mi powiedz, niech się przynajmniej dowiem...
— Jesteś tak bajecznie głupi, że nawet tego nie możesz zrozumieć. Wepchnąłem guzik dzwonka i teraz to zwierzę będzie oczywiście ryczało przez całą noc!
— Po cóżeś go tak mocno przyciskał?
— Rzeczywiście — po co ja go tak mocno przyciskałem?
— No — a czemuż nie wydobywasz tego guzika?
— Dla tego nie wydobywałem tego guzika, że niżem sobie napróżno ułamał trzy paznogcie.
— Cóż tu robić? Może jakim nożem...
— Pewno, że jakim nożem... — mruknął Łaskawicz. — A, wątrobo siarczana! — wrzasnął nagle, chwytając się za głowę, — cóż ja dnia dzisiejszego wyprawiam w tym budynku!
Tymczasem na głos dzwonka, bijącego nieustannie, zaczęły z mieszkania pani Mundartowej wysuwać się i cofać postacie w bieli, aż nareszcie wyszła sama wdowa-matka, dopytując się o przyczynę tak wielkiego hałasu. Zainteresowano się także tym dźwiękiem na innych piętrach. W całym domu słychać było trzask drzwi otwieranych, szybkie stąpanie w pantoflach, gwar zapytań i odpowiedzi. Lokator z trzeciego piętra, jegomość wysoki i rozczochrany, zatrzymał się na schodach, przechylił za balustradę i spytał głosem uprzejmym:
— Przepraszam! Uprzejmie przepraszam... Czy nasza cała familia, śpiąc w swem własnem mieszkaniu, nie przeszkadza państwu w całonocnych tańcach, półtora godzinnem dzwonieniu, e cetera... e cetera...
Łaskawicz podniósł głowę, utkwił oczy w lokatora i zaczął wołać chrapliwym głosem:
— Pańska familia... e cetera...
Dzierzyniecki chwycił go za rękę, mówiąc:
— Słuchajno, — może zrobisz jeszcze jednę awanturę. Pozwól sobie! Będzie to przynajmniej okrągła całość.
Łaskawicz spojrzał na niego, kiwnął głową i wszedł do sieni, a potem do mieszkania, ciężko waląc o ziemię kaloszami.
Marysia napróżno usiłowała wydobyć guzik z metalowej obrączki widelcem, pani Mundartowa — szpilką podwójną, nożem kuchennym i t. d. Wreszcie Dzierzyniecki rzucił się do mieszkania i przyniósł scyzoryk z długiem i cienkiem ostrzem, końcem tego ostrza zręcznie podważył krążek i wydobył go na zewnątrz. Dzwonienie raptem ustało i wszyscy rozeszli się z wielkim pośpiechem. Dzierzyniecki wrócił do mieszkania, cisnął nóż na stół, zrzucił szlafrok i padł na łóżko. Łaskawicz stał w swej czapce i futrze przy stoliku, trzymając się jego krawędzi obiema rękami. Zasypiając już, i Dzierzyniecki słyszał, że tamten coś mówi. Z przymusem nastawił ucha.
— Słuchaj, Dzierza — mówił Łaskawicz — zgasiłeś świecę i licho teraz wie, gdzie jesteś. Ty mię palnij scyzorykiem, tu w szyję. Przetniesz tętnicę i raz się to skończy. Rozumiesz przecie, że po tem, co zaszło... Wal, nic się nie bój, tylko mocno!
Zgryzota miał zamiar wstać i odebrać mu scyzoryk, ale nie był w możności poruszenia nóg stańcowanych. Tymczasem Łaskawicz wciąż gadał:
— Klęczę przed tobą, schyliłem czerep, — więc będzie ci bardzo łatwo. W samą szyję! Wytnij z całej siły i skończona parada. Powiesz, że to ja sam się urznąłem... Jej nic nie mów... Wyrzućcie mię na śmietnik... Nie zasłużyłem na nic lepszego. Latałem bez ubrania, dzwoniłem całą noc, spiłem się, jak ostatnie zwierzę... Niech Marysia przysypie mię popiołem, śmieciami i sadzą...
Nazajutrz, zbudziwszy się około dwunastej, Dzierzyniecki przeląkł się bardzo. Łaskawicz, chrapiąc straszliwie, leżał wyciągnięty na ziemi o kilka cali od swego łóżka, w futrzanym paltocie, w czapce, okularach i kaloszach. W prawej ręce trzymał ostrze noża, trzonkiem zwróconego do gipsowej figury Alcybiadesa. Widocznie ją błagał o wykonanie cięcia w szyję. Dzierzyniecki zaczął śpiącego trząść i szarpać... Łaskawicz dźwignął głowę i, patrząc na okolicę zbielałem okiem, mruknął:
— Dzierza, mnie się coś zdaje, że nie spałem na łóżku. To twoja sprawka, stary nudziarzu...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.