Kara Boża idzie przez oceany/Część II/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kara Boża idzie przez oceany |
Część | Część II |
Rozdział | III. |
Wydawca | Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce |
Data wyd. | 1896 |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cały tekst |
Indeks stron |
Odtąd już dalsza podróż oceanowego olbrzyma niczem niezwykłem się nie zaznaczyła.
Życie naszej polskiej czwórki było pełne spokoju. Wypadki, ostatnio opisane, zbliżyły ją jeszcze bardziej. Szczególniej zbliżenie nastąpiło pomiędzy Szczepanem a Jadwigą. Dziewczę nie mogło nie czuć głębokiej wdzięczności dla chłopca, który w ciągu dwóch dni z takiem poświęceniem i odwagą dwukrotnie ratował ją w ciężkich przygodach; a istotny podziw i szacunek dla Szczepana wywołało odkrycie pod trywialną powierzchownością warszawskiego łobuziaka — szlachetnej ambicyi i serca poczciwego.... Czuła dlań życzliwość i przyjaźń. On spoważniał — i patrzył w Jadwigę, jak w tęczę.
Mówili do siebie niewiele.
Za to kuzynek Połubajtys stał się jakoś bardzo mownym — i wciąż droczył się z wesołą kuzynką Manią. Niepokoiły ich wszystkich z początku wizyty panów i pań z pierwszej kajuty, który chcieli ujrzeć na własne oczy bohatera i bohaterkę przygody — lecz i te ustały.... Zachodził tylko do nich od czasu do czasu i był dla swego charakteru Polaka dość mile przyjmowany p. Bolo L. Kaliski, ów pasażer z drugiej klasy, który, wyjaśnić należy, w czasie pierwotnego śledztwa, prowadzonego przez kapitana okrętu, służył za tłumacza, a i potem tak wybitną rolę odegrał w wypadkach.
Ciekawa to była figura ów p. Bolo.
Szczupły, niewysoki brunet już nieco siwiejący, miał on nos orli i małe, szare, biegające dokoła oczka — typ prawie semicki. Ubierał się bardzo wykwintnie i nosił mnóstwo pierścieni. Mówił prawie wszystkiemi językami.... z jakimś zresztą dziwnym akcentem.
Mówił prędko; ruchy jego były nerwowe. Mógł mieć lat 40 lub może więcej. Nowym swoim znajomym przedstawiał się, jako Polak, który przez długie lata przebywał w Petersburgu, w Berlinie, Londynie i innych miastach za granicą.
Najchętniej zagadywał Jadwigę; ale ta trzymała się w obec niego zimno. On zresztą był zawsze uprzedzająco grzeczny i usłużny.
W tem tak zbliżonem teraz kółku znajomiono się coraz lepiej. Opowiadano sobie wzajem o swej przeszłości; mówiono o planach na przyszłość.
Dzieje Mani Horodyńkiej i kuzyna Połubajtysa były wcale nieskomplikowane. Matka Mani pochodziła z Litwy, a do Warszawy przybyła jeszcze dzieckiem. Tam wyszła za mąż za jakiegoś rzemieślnika, spędziła całe życie i owdowiała.... Mania, urodzona w Warszawie, razem z braćmi i siostrami, pracowała na utrzymanie swoje i starej mateczki. Z rodziną matki na Litwie lata całe nie komunikowali się. Wiedzieli tylko, że istnieją i żyją tam, gdzieś pod Święcianami, dość rozgałęzione pokolenia Połubajtysów i Miszkicińskich, pochodzące od przyrodnich braci starej Horodyńskiej. Aż tu naraz, zaledwie na jakie dwa miesiące przed wypadkami, o których tu mowa, przybył do Warszawy młody Jan Połubajtys — i oświadczył, iż na Połubajtysów, Miszkicińskich i Horodyńską, przypadł w Ameryce, w Stanie Pennsylvania, znaczny spadek. Umarł tam jeden ze starszych Połubajtysów, który przed kilkudziesięciu laty wyemigrował za Ocean i umierając, pozostawił coś $20,000 majątku. Połubajtysowie z pod Święcian już od pół roku korespondowali z adwokatami amerykańskimi w tej kwestyi, a obecnie młody Jan Połubajtys, opatrzony legitymacyami i plenipotencyami litewskich współsukcesorów, wyjeżdżał po odbiór spadku. Był jednak w tem konieczny udział i starej Horodyńskiej. Podobno nawet ów amerykański nieboszczyk pozostawił jakiś rodzaj testamentu, w którym coś o niej wspominał. Wieść to była niesłychanie ciekawa i ważna dla rodziny Horodyńskich. Postanowiono na naradzie familijnej, że ktoś z nich razem z Janem udać się musi do Ameryki. Ale kto?.. Braciom nie pozwalały zajęcia, to znów trudność uchylenia się od służby wojskowej. O wyjeździe starci, chorej matki ani podobna było myśleć. Ostatecznie wybór padł na Manię, najstarszą z dziewcząt, pełnoletnią, a więc do spełnienia funkcyj prawnych zdatną, a przy tem rezolutną i najinteligentniejszą bodaj z rodziny.
Stało się, jak uchwalono. Litewski kuzynek Jan dostarczył funduszu na wyjazd. Zebrano odpowiednie dokumenta i plenipotencye i oto para krewnych wyruszyła na drugą półkulę — po złote runo.
Jeszcze prostsza była historya Homicza.
Jego ojcem był skromny urzędnik administracyjny. Chłopiec osierocony przez oboje rodziców coś w 1Otym roku życia, dostał się na ręce niezbyt sumiennych opiekunów, którzy go hodowali, jak dziką płonkę.
Przeszedłszy kilka klas gimnazyalnych, poszedł do terminu do ślusarza, potem do szkoły techniczno-rzemieślniczej kolejowej, wreszcie pracował samodzielnie, jako elektryk i technik. Po dojściu do pełnoletności, przez pewien czas trwonił resztki funduszu po ojcu pozostałego, który mu przy rachunku podwójną kredką skreślonym zdali opiekunowie — i wtedy to nabrał ochoty do hulanki. Lekkomyślny był, zaplątał się trochę w długi lichwiarskie, należał nawet do jakiegoś rewolucyjno-robotniczego kółka, którego sobie na seryo zbyt nie brał.... Skutek był taki, że pewnego pięknego poranku poaresztowano jego towarzyszów z kółka, a on nie miał ani pracy, ani złamanego grosza w kieszeni. Groziła i jemu lada chwila cytadela.... Co było robić?
Postanowił, jak sam mówił, „machnąć się” do Ameryki.
W New Yorku Szczepan miał koleżkę, ślusarza, który mu cuda pisał w listach o swoich powodzeniach na amerykańskim gruncie.
Na niego liczył. Weźmie się do pracy — i będzie wszystko dobrze.... O pieniądze na wyjazd troszczył się nie bardzo. Nie uważał swoich z opiekunami rachunków za zamknięte. Wiedział, że nieźle go „wykierowali“ i że miał przeciwko nim drogę skargi sądowej.... Niech tylko pójdzie do nich i zażąda kilkuset rubli na wyjazd do Ameryki, dadzą mu chętnie, ażeby się raz wreszcie od niedogodnego pupila odczepić.... Rachuba ta okazała się słuszną.
Pojechał tedy, a właściwie „prysnął“ (znów jego własne wyrażenie) z Warszawy.
Gdy tę swoją historyę opowiadał na swój żwawy sposób, językiem zabarwionym żargonowemi warszawskiemi wyrażeniami, Jadwiga uśmiechała się mimowoli.... Widziała w chłopcu tym serce złote, szlachetną naturę, słowem materyał surowy, a nieociosany. Czuła, że to serce w głębi chowało dla niej cześć wielką, i brała ją ochota pomódz temu charakterowi do ukształtowania się, brała ją chęć odegrania w obec tej polotnej duszy młodzieńczej — roli mistrzyni i kierowniczki.
— Brylant tam, w jego piersi tkwi surowy! — mówiła do siebie sama nieraz — Co też zrobi z niego życie: drogi kamień czy brukowiec?
Raziła ją trochę jego lekkomyślność i brak pewnych pojęć moralnych, patryotycznych, religijnych. Ale w obec niej stawał się poważnym. Gdy ona dawała mu niekiedy popularne lekcye o obowiązku, o ojczyźnie, o Bogu — zdawał się słowa jej pochłaniać.... Widocznie brał je do serca głęboko.
O sobie samej najmniej mówiła Jadwiga. Parę słów wyjaśnienia, w obec szerokich wyznali tamtych trojga było konieczne. A więc powiedziała im, że sieroty i jedzie do Cleveland. Oto i wszystko.
Zbliżał się czas rozstania.
Powiedziano im, że jutro okręt przybędzie do New Yorku. Tych czworo, tak blizkich sobie przez dni kilka, miało rozstać się... może na zawsze. Mania z Litwinem jechali do Nanticoke, a potem do Pittsburga; Szczepan miał pozostać w New Yorku; a Jadwiga udawała się wprost do Cleveland. Losy, połączywszy ich na chwilę, rozmiatały teraz w różne strony....
Czy się kiedykolwiek jeszcze zobaczą?
Szczepan przez cały dzień był smutny, a w nocy nie mógł spać. Nazajutrz rano przed 5tą wstał, ubrał się, przygotował swoją walizkę i wyszedł na pokład.
Było jeszcze ciemnawo. Oto i New York.
W dali siniały we mgle i w półmroku kontury wielkiego miasta.... Bliżej, wysoko w powietrzu promieniało jeszcze światło pochodni olbrzymiego posągu „Bogini wolności”, wolności, oświetlającej świat. Na wschodzie poczynał się różowić świt.... Z drugiej strony, zdaleka, z sinawych konturów olbrzymiego miasta, czy miast świeciły, jak świętojańskie robaczki, tysiączne, drobniutkie, migotliwe światełka....
To nowy świat! — szepnął Szczepan.
Jeszcze sześć, siedm dni temu, ten wyraz byłby dla niego niemal cudownem objawieniem.... Grałby na jego ruchliwej wyobraźni, jak na strunach czarodziejskiego instrumentu.
Teraz to prawie dźwięk pusty. Jego świat cały jest dziś tam, pod pokładem. Tym światem — ona.
Szczepan przestał się łudzić; zrozumiał, że ją kocha; czuł, że to była jedna z tych miłości fatalnych, stanowiących przełom w życiu — i zapełniających całą istność człowieka. Nie był on, dziecko bruku warszawskiego, nowicyuszem w obec kobiet.... bynajmniej! Znał je, igrał z niemi, jak z ogniem nieparzącym.
Teraz dopiero ogień go sparzył.... Czuł, że spali się w nim doszczętnie. Rozumiał, jak daleko jemu do niej. Czuł dobrze, iż jest sobie lekkim, wesołym, trochę nieokrzesanym chłopcem, któremu dotąd ani na myśl nie przychodziło mnóstwo rzeczy, spraw, kwestyj, o jakich ona mówiła z łatwością, wiarą, przeko naniem i głębokim poglądem.... Złość go niekiedy brała na tę jej wyższość, ale po chwili, gdy sobie przypomniał jej spojrzenie, powagi i jasności pełne, gdy nabrzmiał mu znowu w uszach jej głos dziwnie melodyjny, którym mówiła mu jeszcze wczoraj, iż życie ludzkie, to nie igraszka — to splot cierpień — to szereg obowiązków i poświęceń — to wiara w Boga, dobro i prawdę — to wreszcie ciągłe doskonalenie się; — wtedy znów w duchu padał przed nią na kolana i modlił się do niej, jak do niedoścignionego nigdy ideału.
— I czemu-m ja taki w obec niej mizerny? taki głupi i ograniczony? — pytał — Czemu?
Słońce tymczasem wschodziło jaskrawo..... Ciemno-sine mgły błękitniały. Pochodnia Bogini wolności gasła. Zasłona mroku spadała, gdy okręt pruł ciągle z szumem wodne przestrzenie; niejasne sylwetki domów i wieź metropolii nowego świata przybierały więcej określoną formę. Wyrastały one ciemno błękitne, aż czarne z pośród szarobłękitnych i szarozielonych, z cicha szemrzących mórz.
Ten widok dodał siły młodemu chłopcu.
Ukląkł na stosie lin — i wyciągając ręce, mówił:
— Panie Boże! Ty, o którym ona nauczyła mnie myśleć, przysięgam ci tutaj, w obliczu nowego świata i nowych jego cudów, przysięgam, że nowym tam się stanę człowiekiem.... Na nowo myśleć się nauczę i czuć i rozumieć.... pracować będę nad sobą i dla ludzkości z żelazną energią i wolą kamienną.... podniosę się nietylko tak wysoko, ażeby jej sprostać, ale nawet, jak ona mówi, aby być jednym z orłów, bujających wysoko ponad ludzkością i tej ludzkości dostarczających soków bytu.... Ale wtedy.... wtedy.... pamiętaj, Boże, że ona musi być moją.... ją jedną chcę mieć za nagrodę wszystkich walk, prac, cierpień i poświęceń.
Zakrył twarz i czuł na palcach łzy gorące.
To jego wezwanie było bluźniercze, było naiwne; ale miało w sobie siłę ogromną. Potęga woli, gorąco uczucia biły z niej, jak promienie od słońca.