Karain: wspomnienie/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Karain: wspomnienie |
Pochodzenie | Opowieści niepokojące |
Wydawca | Wacław Czarski & Ska |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Jan Cotty“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Karain: A Memory |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Karain mówił coraz ciszej i ciszej, jak gdyby się od nas oddalał, aż wreszcie ostatnie jego słowa zabrzmiały słabo, lecz wyraźnie, niby krzyknięte w pogodny dzień z bardzo wielkiej odległości. Nie poruszał się wcale. Utkwił wzrok w ścianie za głową Hollisa, który siedział naprzeciw niego, również jak i on nieruchomy. Jackson odwrócił się bokiem i oparł łokieć o stół, ocieniając ręką oczy. A ja patrzyłem, zdumiony i poruszony; patrzyłem na tego człowieka, wiernego swej wizji, oszukanego przez marzenie, odepchniętego przez złudę; człowieka, który szukał ratunku u nas, niewierzących, ratunku — przed myślą. Zapadło głębokie milczenie, pełne — zda się — bezszelestnych widziadeł, rzeczy żałosnych, mrocznych i niemych; niewidzialna ich obecność sprawiła, że ulgą i opieką wydało mi się głośne, tętniące tykanie dwóch okrętowych chronometrów, znaczących sekundy czasu w Greenwich. Karain patrzył przed siebie kamiennym wzrokiem. Spoglądałem na jego sztywną postać i myślałem o tułaczce tego człowieka, o tajemniczej Odyssei zemsty, o wszystkich ludziach, którzy błądzą wśród złudzeń, o złudzeniach równie niespokojnych jak i ludzie; o złudzeniach wierności i złudzeniach wiarołomstwa; o złudzeniach, które dają radość, dają smutek, dają ból, dają spokój; o nieodpartych złudzeniach, oblekających życie i śmierć w pogodę, wzniosłość, mękę lub ohydę.
Rozległ się cichy głos; głos, który wypływał, zda się, z zewnątrz, z uśpionego świata, i przenikał do kabiny, w krąg światła rzucony przez lampę. To Karain mówił dalej.
— Mieszkałem w lesie. Ona już nie przyszła. Nigdy! Ani razu. Byłem sam. Zapomniała o mnie. To i dobrze. Nie potrzebowałem jej; nie potrzebowałem nikogo. Znalazłem opuszczoną chatę na polance. Nikt tam nie zaglądał. Czasami słyszałem w oddali głosy ludzi idących ścieżką. Spałem; wypoczywałem; był tam dziki ryż, woda w strumieniu — i spokój! Co noc siedziałem samotnie przed chatą u niewielkiego ogniska. Wiele nocy przeszło nad moją głową.
— Aż jednego wieczoru, gdy posiliłem się i siedziałem przy ognisku, patrząc w ziemię, zacząłem wspominać swoje wędrówki. Nagle podniosłem głowę. Nie usłyszałem żadnego dźwięku, szelestu, ni kroków — a jednak podniosłem głowę. Jakiś człowiek szedł ku mnie przez polankę. Czekałem. Zbliżył się bez pozdrowienia i przykucnął w świetle ogniska. Potem zwrócił się do mnie. Był to Matara. Patrzył we mnie dziko wielkiemi, zapadłemi oczami. Noc była zimna; ciepło zamarło w ognisku, a Matara wciąż we mnie patrzył. Powstałem i odszedłem, zostawiając go u ognia, w którym ciepło zamarło.
— Szedłem całą noc, cały dzień, a wieczorem rozpaliłem wielki ogień i usiadłem, aby czekać na niego. Nie przyszedł w krąg światła. Słyszałem, jak krążył wśród krzaków, to tu, to tam, — i szeptał, szeptał. Zrozumiałem wreszcie jego słowa — słyszałem je już i dawniej: „Tyś mój przyjaciel. Zabij pewnym strzałem“.
— Znosiłem to, póki mogłem wytrzymać, wreszcie rzuciłem się do ucieczki — tak jak i dziś w nocy, gdy przeskoczyłem ostrokół i popłynąłem do was. Biegłem i biegłem, jak dziecko porzucone samotnie zdala od chat. A on leciał bez szelestu przy moim boku i szeptał, szeptał — niewidzialny i obecny. Szukałem teraz ludzi — pragnąłem mieć ludzi dokoła siebie! Ludzi, którzy nie umarli! I znów wędrowaliśmy we dwóch. Szukałem niebezpieczeństw, walk i śmierci. Biłem się w wojnie Atjeh, a waleczny lud dziwił się odwadze cudzoziemca. Ale było nas dwóch; on odpierał ciosy... Dlaczego? Pragnąłem spokoju, a nie życia. I nikt go nie widział; nikt o niczem nie wiedział — nie śmiałem powiedzieć nikomu. Czasem opuszczał mnie, ale nie na długo; powracał i szeptał znów, albo wpatrywał się we mnie. Dziwna trwoga szarpała mi serce, lecz umrzeć nie mogłem. Wówczas to spotkałem starego człowieka.
— Znaliście go wszyscy. Ludzie nazywali go moim czarownikiem, albo sługą noszącym za mną miecz; ale on był dla mnie ojcem, matką, opieką, ratunkiem i spokojem... Kiedym go spotkał po raz pierwszy, wracał z pielgrzymki i usłyszałem, jak śpiewał modlitwę o zachodzie. Udał się do świętego miejsca z synem, żoną syna i jego malutkiem dzieciątkiem, a w drodze powrotnej z łaski Najwyższego umarli wszyscy troje; mąż w sile wieku, młoda matka, dzieciątko — wszyscy pomarli; i starzec wrócił do swego kraju sam jeden. Był to pielgrzym pogodny i nabożny, bardzo mądry i bardzo samotny. Powiedziałem mu wszystko. Przebywaliśmy razem czas jakiś. Mówił nade mną słowa współczucia, mądrości, modlitwy. Strzegł mnie przed cieniem umarłego. Błagałem go o czar, któryby mnie przed niebezpieczeństwem osłonił. Przez długi czas odmawiał, wreszcie dał mi go z uśmiechem i westchnieniem. Miał widać władzę nad duchem silniejszym niż duch mego zmarłego przyjaciela — i odzyskałem znów spokój, ale odtąd nie mogłem usiedzieć w miejscu, pokochałem zamęt i niebezpieczeństwo. Starzec nigdy mnie nie opuszczał. Podróżowaliśmy razem. Wielcy mężowie witali nas radośnie; mądrość jego i moja odwaga wspominane są dotychczas tam, gdzie zapomniano o waszej sile, o biali ludzie! Służyliśmy sułtanowi Sulu. Walczyliśmy przeciwko Hiszpanom. Zaznaliśmy zwycięstw, nadziei, porażek, smutku, krwi, łez kobiecych... I naco to wszystko?... Uciekliśmy. Zebraliśmy wędrowców należących do wojennej rasy i przybyliśmy tu, aby znów walczyć. Resztę już wiecie. Jestem władcą zdobytego kraju, kochankiem wojny i niebezpieczeństw, bojownikiem i spiskowcem. Lecz starzec nie żyje i zmarły wziął mnie znów w niewolę. Niemasz tego, który odpędzał żałosne i mściwe widziadło, — który uciszał martwy głos! Moc jego czaru umarła z nim razem. I znów poznałem trwogę; i znowu słyszę szept: „Zabij! zabij! zabij!“... Czy nie dosyć już zabijałem?
Pierwszy raz w ciągu tej nocy twarz Karaina zadrgała nagle szaleństwem i wściekłością. Chwiejne jego spojrzenia błądziły tu i tam, jak zalęknione ptaki podczas burzy. Zerwał się i krzyknął:
— Na duchy, które piją krew; na duchy, które żalą się nocą; na wszystkie duchy wściekłości, nieszczęścia i zagłady, przysięgam — przyjdzie dzień, kiedy uderzę w serce każdego, kogo napotkam!...
Wyglądał tak niebezpiecznie, że zerwaliśmy się wszyscy trzej na równe nogi, a Hollis pchnął ręką kriss, który zleciał ze stołu. Zdaje mi się, że krzyknęliśmy jednocześnie. Przestrach trwał krótko; w następnej chwili Karain siedział znów spokojnie na fotelu, a trzej biali stali nad nim w nieco głupich pozach. Było nam trochę wstyd. Jackson podniósł kriss i, rzuciwszy na mnie badawcze spojrzenie, oddał go Karainowi. Ten odebrał broń z wyniosłem skinieniem głowy i wetknął za sarong, przyczem z drobiazgową starannością nadał krissowi ściśle pokojowe położenie. Spojrzał ku nam wgórę z surowym uśmiechem. Byliśmy zmieszani i pognębieni. Hollis siadł bokiem na stole, objął dłonią podbródek i w milczącej zadumie spoglądał badawczo na Karaina. Odezwałem się wreszcie.
— Musisz pozostać ze swoim ludem. Jesteś mu niezbędny. I przecież istnieje zapomnienie. Nawet umarli przestają zczasem mówić.
— Czy jestem kobietą, aby zapomnieć o długich latach, zanim powieka zdąży dwa razy się opuścić? — wykrzyknął z gorzką urazą. Zaskoczyły mnie jego słowa. To było wprost zdumiewające. Jego życie — ten okrutny miraż miłości i spokoju — wydawało mu się tak realne i niezaprzeczone — jak każdemu świętemu, filozofowi, czy też półgłówkowi z pomiędzy nas wydaje się realnem i niezaprzeczonem jego własne życie. Hollis mruknął:
— Nie uspokoicie go waszemi komunałami.
Karain zwrócił się do mnie:
— Znasz nas, tuanie. Żyłeś z nami. Dlaczego? Tego nie wiemy; ale rozumiesz nasze smutki i nasze myśli. Żyłeś z moim ludem i rozumiesz nasze pragnienia i nasze obawy. Pójdę z tobą. Do twego kraju — do twego ludu. Do twego ludu, który żyje w niewierze; dla którego dzień jest dniem, a noc nocą i niczem więcej — ponieważ rozumiecie tylko to, co widzicie oczami, a wszystkiem innem pogardzacie. Do waszego kraju niewiary, gdzie umarli nie przemawiają, gdzie każdy człowiek jest mądry, i swobodny, i spokojny.
— Świetnie powiedziane — mruknął Hollis z przebłyskiem uśmiechu.
Karain zwiesił głowę:
— Umiem pracować, i walczyć — i być wiernym — szepnął znużonym głosem — ale nie potrafię wrócić do niego, który czeka na mnie tam na wybrzeżu. Nie potrafię! Weźcie mnie z sobą... Albo też dajcie mi waszą siłę, waszą niewiarę... Zadajcie mi jakiś czar!
Zdawał się wyczerpany do ostateczności.
— Tak, zabrać go do domu — rzekł Hollis bardzo cicho, jak gdyby odpowiadał samemu sobie. — To byłby także sposób. Wprawdzie i po salonach chodzą duchy i rozprawiają uprzejmie z panami i paniami, ale wzgardziłyby napewno nagiem ludzkiem stworzeniem, takiem jak nasz książęcy przyjaciel... Nagiem... Obdartem! należałoby właściwie powiedzieć. Przykro mi za niego. Naturalnie, że niepodobna go zabrać. A koniec temu wszystkiemu będzie taki — ciągnął, patrząc na nas — koniec będzie taki, że pewnego pięknego dnia Karain oszaleje wśród swoich wiernych poddanych i wyśle, ilu się da, ad patres, zanim zdobędą się na wiarołomstwo i zdecydują się go zabić.
Skinąłem głową. Uważałem za więcej niż prawdopodobne, że taki koniec przyjdzie na Karaina. Było jasne, że dręczące myśli doprowadziły go do ostatecznego kresu ludzkiej wytrzymałości i niewiele już brakowało, aby wpadł w specjalny rodzaj szaleństwa właściwy jego rasie. Wytchnienie, jakie miał za życia starego pielgrzyma, sprawiło, że powrotu męczarni znieść już nie mógł. To było jasne.
Podniósł nagle głowę; wydawało się nam przez chwilę, że się był zdrzemnął.
— Dajcie mi opiekę — albo dajcie mi waszą siłę! — zawołał. — Jakiś czar... jakąś broń!
I znów broda opadła mu na piersi. Popatrzyliśmy na niego, potem spojrzeliśmy po sobie z podejrzliwością i lękiem, jak ludzie, którzy natknęli się niespodzianie na jakieś tajemnicze nieszczęście. Oddał się w nasze ręce; powierzył nam swoje błędy i swoją mękę, swoje życie i swój spokój; i nie wiedzieliśmy, co począć z tem zagadnieniem, które wyłoniło się z mroku. My — trzej biali ludzie patrzący na tego Malaja — nie umieliśmy znaleźć ani jednego odpowiedniego słowa — jeśli istniało doprawdy słowo mogące rozwiązać tę sytuację. Zatopiliśmy się w myślach, a serca nasze upadły. Wydało się nam, że wszyscy trzej zostaliśmy wezwani do samych wrót piekielnego państwa, aby zawyrokować o losie wędrowca, który opuścił nagle świat pełen słońca i złudzeń.
— Na Jowisza, niezłe ma wyobrażenie o naszej potędze — szepnął beznadziejnie Hollis. I znów zapadła cisza, mącona słabym pluskiem wody i nieustannem tykaniem chronometrów. Jackson skrzyżował nagie ramiona i oparł się plecami o przepierzenie kabiny. Stał z głową nieco schyloną pod belką, podtrzymującą sufit; jasna broda rozpościerała się wspaniale na jego piersi; wyglądał jak nieporadny i łagodny olbrzym. W kajucie zapanował ponury nastrój; powietrze nasiąkało zwolna okrutnym chłodem bezsilności i gniewnym, bezlitosnym egoizmem; zaczynaliśmy się buntować przeciw niezrozumiałej formie cierpienia narzucającego się natrętnie. Niewiadomo było co począć; zaczęliśmy gorzko odczuwać konieczność pozbycia się Karaina.
Hollis myślał i myślał, wreszcie roześmiał się i mruknął: „Siła... opieka... czary“. Zsunął się ze stołu i wyszedł, wcale na nas nie spojrzawszy. Wyglądało to na podłą dezercję. Zamieniliśmy z Jacksonem oburzone spojrzenia. Słyszeliśmy jak Hollis przetrząsa rzeczy w swojej kajucie, nie większej od gołębiego gniazda. Czyżby ten smyk doprawdy kładł się już do łóżka? Karain westchnął. Sytuacja była nie do zniesienia!
Lecz Hollis pojawił się znowu, trzymając oburącz małą, skórzaną szkatułkę. Postawił ją ostrożnie na stole, spojrzał na nas i odetchnął przytem w dziwny sposób, jakby na chwilę zaniemówił, albo jakby miał moralne wątpliwości, czy wolno mu ową szkatułkę pokazać. Ale bezczelna i niezawodna mądrość młodości dała mu w mig potrzebną odwagę. Rzekł, otwierając szkatułkę malutkim kluczykiem:
— No, chłopcy, zróbcie jak najbardziej uroczyste miny.
Prawdopodobnie wyglądaliśmy tylko na zaskoczonych i ogłupiałych, bo spojrzał przez ramię i rzekł gniewnie.
— To nie są żarty! chcę coś dla niego zrobić. Wyglądajcież poważnie. Cóż u licha!... Czy nie stać was na trochę kłamstwa... dla dobra przyjaciela!
Karain zdawał się nie zwracać na nas uwagi, lecz gdy Hollis podniósł wieko szkatułki, oczy jego pobiegły ku niej — tak jak i nasze. Purpurowy atłas, którym szkatułka była wysłana, rozgorzał jaskrawą, barwną plamą w ponurej atmosferze; zjawił się wyraźny cel dla wzroku, przyciągający oczy.