Karain: wspomnienie/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Karain: wspomnienie |
Pochodzenie | Opowieści niepokojące |
Wydawca | Wacław Czarski & Ska |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Jan Cotty“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Karain: A Memory |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Hollis patrzył z uśmiechem w głąb szkatułki. Odbył niedawno wycieczkę do kraju przez kanał. Nie było go przez sześć miesięcy i zjawił się w sam czas, aby wyruszyć na tę ostatnią wyprawę. Nigdy przedtem nie widzieliśmy tej szkatułki. Hollis trzymał nad nią ręce i mówił do nas ironicznym tonem, ale twarz jego stała się poważna, jak gdyby wymawiał potężne zaklęcie nad przedmiotami leżącemi w szkatułce.
— Każdego z nas — mówił, urywając co chwila, przyczem pauzy dotkliwsze były od słów — każdego z nas — zgodzicie się z tem chyba — prześladowało wspomnienie o jakiejś kobiecie... A co się tyczy przyjaciół... przyjaciół rzuconych mimochodem... ech! spytajcie siebie sami...
Urwał. Karain patrzył z natężeniem w szkatułkę. Głośny hałas rozległ się na górze pod pokładem. Jackson rzekł z powagą:
— Nie bądźże takim podłym cynikiem.
— Ach ty prostoduszny człowieku! — rzekł posępnie Hollis. — Dowiesz się zaraz... Przecież ten Malaj był naszym przyjacielem...
Powtórzył kilka razy w zamyśleniu: — Malaj... przyjacielem. Malaj, przyjacielem — jak gdyby przeciwstawiał te słowa i ważył, poczem ciągnął już prędzej:
— Porządny chłop, gentleman w swoim rodzaju. Nie możemy — że tak powiem — odwrócić się plecami od jego zwierzeń i ufności, jaką w nas pokłada. Ci Malaje poddają się łatwo wrażeniom; szalenie są nerwowi, jak wiecie — a więc...
Zwrócił się raptem do mnie:
— Ty go znasz najlepiej — odezwał się rzeczowym tonem. — Czy uważasz, że jest fanatykiem? to znaczy się — czy bardzo ściśle trzyma się swoich wierzeń?
— Nie zdaje mi się — wyjąkałem.
— Rzecz w tem, że tu chodzi o wizerunek... wyryty portret — mruknął zagadkowo i zwrócił się znów do szkatułki. Zanurzył w niej palce. Wargi Karaina rozchyliły się, a oczy błyszczały. Patrzyliśmy w głąb szkatułki.
Było tam parę zwitków bawełny, papierek igieł, kawałek jedwabnej wstążki granatowego koloru, gabinetowa fotografja, na którą Hollis spojrzał ukradkiem, nim ją — odwróconą — na stole położył. Zdążyłem spostrzec, że była to fotografja młodej panny. Wśród mnóstwa różnych drobiazgów leżał tam pęk kwiatów, wąska biała rękawiczka o wielu guzikach, cienka paczka listów starannie związanych. Amulety białych ludzi! Czary i talizmany! Czary, które krzepią ducha, które miażdżą bez litości; czary, których moc wyrywa westchnienie z piersi młodzieńca, a na twarz starca sprowadza uśmiech. Potężne amulety, co przyciągają radosne marzenia i myśli pełne żalu; co kruszą twarde serca, a miękkie hartują na niezłomną stal. Dary niebios — ziemskie drobiazgi...
Hollis szperał w szkatułce.
I wydało mi się przez tę chwilę oczekiwania, że kabina szkunera zapełnia się niewidzialnem, żyjącem tętnem lekkich oddechów. Wszystkie duchy wygnane z niewiernego zachodu przez ludzi, którzy twierdzą, że posiedli mądrość, i swobodę, i spokój — wszystkie bezdomne duchy niewiernego świata pojawiły się nagle wokół Hollisa, schylonego nad szkatułką; wszystkie wygnane i czarowne duchy kochanych ongi kobiet; wszystkie piękne i tkliwe duchy ideałów — zachowanych w pamięci, zapomnianych, umiłowanych, znienawidzonych; wszystkie odepchnięte i pełne wyrzutu duchy przyjaciół — podziwianych, uwielbianych, darzonych ufnością, spotwarzonych, zdradzonych, zabranych przez śmierć — wszystkie te duchy przybyły z niegościnnych okolic ziemi, aby stłoczyć się w mrocznej kajucie, jak gdyby ta kajuta była jedyną ich ostoją na szerokim świecie opanowanym przez zwątpienie — jedynem źródłem wiary i zadosyćuczynienia... Minęła sekunda — i wszystko zniknęło. Tylko Hollis stał naprzeciw nas, a w palcach jego błyszczał jakiś drobny przedmiot. Wyglądało to na pieniążek.
— Znalazłem nareszcie — rzekł.
Podniósł przedmiot do góry. Była to sześciopensowa moneta z roku jubileuszowego — pozłacana, z dziurką przebitą u brzegu. Hollis spojrzał na Karaina.
— Oto czar dla naszego przyjaciela — rzekł do nas. — Rzecz sama przez się niezmiernej potęgi, jak wiecie — pieniądz — a wyobraźnia Karaina już pracuje. Ten włóczęga pełen jest lojalności; oby tylko jego purytanizm nie zląkł się wizerunku...
Nie odrzekliśmy nic. Nie wiedzieliśmy, czy to ma nas zgorszyć, czy rozśmieszyć, czy przynieść nam ulgę. Hollis, zbliżywszy się do Karaina, który stał jak gdyby strwożony, podniósł monetę i przemówił po malajsku.
— Oto wizerunek wielkiej królowej i najpotężniejsza za wszystkich rzeczy znanych białym ludziom — rzekł uroczyście.
Karain zakrył dłonią rękojeść krissa na znak czci i utkwił wzrok w głowie ozdobionej koroną.
— Niezwyciężona, Pobożna — szepnął.
— Potężniejsza jest niż Sulejman Mądry, który, jak wiesz, rozkazywał duchom — ciągnął Hollis poważnie. — Ja ci to daję.
Trzymał monetę na wyciągniętej dłoni i, patrząc na nas w zamyśleniu, odezwał się po angielsku:
— Ona także rozkazuje duchowi swego narodu: potężnemu, sumiennemu, bezwzględnemu, nieposkromionemu djabłu... który czyni wiele dobrego — niechcący... wiele dobrego... od czasu do czasu... i nie ścierpiałby żadnych awantur — choćby ze strony najzacniejszego ducha — o taką drobnostkę jak strzał naszego przyjaciela. No, dalejże, nie wyglądajcie jak rażeni piorunem. Pomóżcie mi wzbudzić w nim wiarę — od tego wszystko zależy.
— Ludzie jego będą się gorszyć — mruknąłem.
Hollis spojrzał przeciągle na Karaina, który przedstawiał w tej chwili obraz cichego podniecenia. Stał sztywno z głową wtył odrzuconą; toczył dziko błyszczącemi oczyma; rozdęte jego nozdrza drgały.
— A niech tam — rzekł wreszcie Hollis — to zacny chłop. Dam mu coś, czego będę doprawdy żałował.
Wyjął wstążkę ze szkatułki, uśmiechnął się do niej wzgardliwie i wyciął nożyczkami kawałek skóry z dłoni rękawiczki.
— Zrobię mu amulet; wiecie, taki, jak to chłopi noszą we Włoszech.
Zaszył pieniądz w delikatną skórę, przymocował do wstążki, związał jej końce. Robił to z wielkim pośpiechem. Karain patrzył cały czas na jego palce.
— No więc — rzekł Hollis i przystąpił do Karaina. Patrzyli sobie zbliska w oczy. Wytężony wzrok Karaina zagubił się w spojrzeniu Hollisa, który spoglądał władczo i rozkazująco pociemniałemi nagle oczami. Stanowili jaskrawy kontrast; jeden stał nieruchomo jak bronzowy posąg, drugi — olśniewająco biały — wznosił powoli ramiona, których potężne muskuły grały pod skórą błyszczącą jak atłas. Jackson przysunął się bliżej z miną człowieka, który wspiera kolegę w ciężkiem położeniu. Rzekłem z naciskiem, wskazując na Hollisa:
— Młody jest, ale mądry. Wierz mu!
Karain pochylił głowę; Hollis zarzucił mu lekko na szyję granatową wstążkę i odstąpił wtył.
— Zapomnij i żyj w pokoju! — zawołałem.
Karain zdawał się budzić ze snu. „Ha!“ wymówił i otrząsnął się, jakby zrzucając jakiś ciężar. Rozejrzał się pewnym wzrokiem. Na pokładzie ktoś ściągnął z luku zasłonę i fala światła wpadła do kajuty. Był już ranek.
— Czas na pokład — rzekł Jackson.
Hollis wciągnął kurtkę i ruszyliśmy, prowadzeni przez Karaina.
Słońce wzeszło już za wzgórzami i długie ich cienie kładły się na zatokę wśród perłowego światła. Powietrze było przezroczyste i chłodne. Wskazałem na krętą linję żółtych piasków.
— Niema go tam — rzekłem dobitnie do Karaina. — Już nie czeka. Odszedł nazawsze.
Pocisk jasnych, gorących promieni wpadł do zatoki przez szparę między dwoma szczytami i woda — jak zaczarowana — zajaśniała nagle skrzącym się blaskiem.
— Nie! Nie czeka — rzekł Karain, popatrzywszy długo na brzeg. — Nie słyszę go — ciągnął powoli. — Nie!
Zwrócił się do nas:
— Odszedł nazawsze! — zawołał.
Przytakiwaliśmy energicznie, raz po raz, bez najmniejszych skrupułów. Chodziło przedewszystkiem o to, aby wywrzeć na nim potężne wrażenie, aby odczuł zupełne bezpieczeństwo — koniec wszelkiej udręki. Robiliśmy co było w naszej mocy i mam nadzieję, że ujawniliśmy dość silnie naszą wiarę w potęgę Hollisowego czaru i że udało się nam usunąć tę kwestję poza obręb wszelkiej wątpliwości. W cichem powietrzu głosy nasze brzmiały radośnie naokoło Karaina, a nad jego głową niebo, przejrzyste i niepokalane, rozpięło delikatny błękit od brzegu do brzegu i dalej ponad zatoką, jakby chciało otoczyć pieszczotą swego blasku wodę, ziemię i tego człowieka.
Kotwica była podniesiona, żagle wisiały nieruchomo i pół tuzina wielkich łodzi dążyło w naszą stronę, aby nas wyholować z zatoki. Wioślarze z pierwszej łodzi, która podpłynęła pod szkuner, podnieśli głowy i zobaczyli swego władcę stojącego między nami. Rozległ się cichy szmer zdumienia — potem okrzyk powitalny.
Karain opuścił nas i — zda się — znalazł się odrazu wśród wspaniałego przepychu swojej sceny, spowity w złudę niezawodnego powodzenia. Stał przez chwilę wyprostowany, z nogą na kładce, z dłonią na rękojeści krissa, w pozie wojennej; i, uwolniony od lęku przed zewnętrznym mrokiem, podniósł głowę wysoko, ogarniając pogodnem spojrzeniem zdobytą przez siebie piędź ziemi. Oddalone łodzie podjęły okrzyk powitalny, wielka wrzawa potoczyła się po wodzie; wzgórza rozbrzmiały echem, jakby odrzucając zpowrotem życzenia długich lat życia i zwycięstw.
Zstąpił do czółna; skoro tylko odbił od szkunera, uczciliśmy go trzema okrzykami. Zabrzmiały słabo i statecznie w porównaniu z dzikim tumultem, wznieconym przez wiernych poddanych, ale nie stać nas było na nic innego. Karain stanął w łodzi, podniósł oba ramiona i wskazał na niezawodny amulet. Wznieśliśmy ponowny okrzyk, a Malaje patrzyli w zdumieniu, niezmiernie zaintrygowani i poruszeni. Ciekaw jestem, co sobie myśleli; co Karain myślał; ...co czytelnik myśli?
Holowano nas powoli. Widzieliśmy, jak Karain wysiadł i patrzył z brzegu za nami. Jakaś postać zbliżyła się do niego jawnie i pokornie — bynajmniej nie jak duch rozżalony. Zobaczyliśmy też innych ludzi biegnących ku niemu. Może spostrzeżono jego nieobecność? W każdym razie poruszenie było wielkie. Koło Karaina zebrała się szybko gromada ludzi, a on kroczył wzdłuż piaszczystego wybrzeża, w otoczeniu rosnącej wciąż świty, trzymając się prawie na jednej linji ze szkunerem. Mogliśmy przez szkła rozróżnić granatową wstążkę u jego szyi i białą plamkę na bronzowych piersiach. Zatoka się budziła. Dym z ognisk porannych unosił się w lekkich skrętach nad głowami palm; ludzie krążyli między chatami; stado bawołów galopowało ciężko po zielonem zboczu; smukłe postaci chłopców wywijających kijami ukazały się w wysokiej trawie, czarne i skaczące; barwny szereg kobiet z bambusowemi naczyniami na głowie sunął giętko na tle rzadkiego gaju drzew owocowych. Karain zatrzymał się wpośród swych ludzi i skinął ku nam ręką; potem odłączył się od wspaniałego orszaku, podszedł nad sam kraj wody i skinął ku nam powtórnie. Szkuner wydostał się na pełne morze, przesunąwszy się między dwoma stromemi przylądkami zamykającemi zatokę — i w tejże chwili Karain zniknął z naszego życia nazawsze.