Karpaccy górale/Akt drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Korzeniowski
Tytuł Karpaccy górale
Podtytuł dramat w trzech aktach
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1916
Druk Druk K. Trębińskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT DRUGI.

SCENA I.
Izba w karczmie pod Lwowem. Wchodzi Herszko, ze świeczką w ręku, za nim Maksym i Prakseda, przebrani, jak miejscowi chłopi; oboje z tłumoczkami na plecach; u Maksyma za pasem topór.

Herszko. Nu, dlaczego nie można przenocować? U mnie tu różni nocują, u mnie wszyscy panowie nocują, jak jadą do Lwowa.
Maksym. Dziękujemy, panie arendarzu! Nam niewielki kącik na ławie, aby gdzie głowie trochę odpocząć.
Herszko. Ot tam sobie przysiądźcie! Chyba jak przyjedzie jaki pan, to pójdziecie do drugiej izby. Trzy dni temu pan Skarbek[1] u mnie popasał, i mówił, że nazad będzie nocował. On pojechał na imieniny do pana Aleksandra Fredra[2]. Ty słyszał co o panu Fredro?
Maksym. Nic, panie arendarzu, nic nie słyszałem.
Herszko. Nu, jakto? Za sto lat wszyscy będą znali pana Aleksandra Fredra, a u was o nim teraz nie gadają? Nu, skądże ty?
Maksym. Ja z Berezówki[3], cieśla, a to moja córka. Idziemy za robotą.
Herszko. I u nas może się znaleźć robota. Czego daleko szukać roboty? Kto chce robić, zawsze znajdzie robotę; kto chce psa uderzyć, zawsze kija znajdzie.
Maksym. Ta, my to, panie arendarzu, nie lubimy próżnować.
Herszko. Kto nie lubi próżnować, tego bankocetle[4] lubią i trzymają się, jak koszula ciała.
Maksym. Pan Bóg dał, panie arendarzu! głodu się nie boimy. Ot, dajcieno mnie dobry kieliszek wódki i zakąskę, a mojej dziewce kawałek chleba i śmietany każcie przynieść. Gotować wieczerzę już późno.
Herszko. Jakże nie późno? — już dziewiąta godzina. Nalewa mu wódkę.
Maksym. A stoi tu u was komenda[5], panie arendarzu?
Herszko. Jakto nie stoi? Kradną tak, że wszystkie kury z jajkiem i z pierzem, ze wszystkiem wezmą.
Maksym. U was tu batalion[6] z regimentu[7] księcia Lichtensztejna?
Herszko. Nu, tak. Major dobry człowiek; ale co kapitan i porucznik — niechaj ich dyabli biorą!
Prakseda. Ach! ojcze! może on tu?
Herszko. A kto taki?
Maksym. Młody żołnierz — krewny.
Herszko. Może on tu, a może on nie tu. Feldfebel wchodzi. Ot, tego spytajcie, on feldfebel, to musi wiedzieć, czego wam potrzeba.
Prakseda cicho. Ach! wujciu! mnie tak straszno! Siada.
Feldfebel rumiany i otyły, z laską i karabinem; karabin stawia przy drzwiach. Reb Hersch! wi gec? — habt acht — gib sznaps[8].
Herszko. Ne, ne, zaraz.
Feldfebel. Co za ludzie?
Herszko. At, robotnik z Berezówki; on tu nocuje.
Feldfebel podchodzi marszem do Praksedy i szczypie ją za policzki. A ta poziomka?
Maksym staje między nimi. Siądźcie tu, panie feldfebel! to moja córka.
Feldfebel. Saperment![9] jak krew z mlekiem! Ładną masz córkę, kumie!
Maksym ciszej. Nie brzydka, tylko nie trzeba jej tego mówić!
Feldfebel. Żeby od czystych słówek serce się nie powalało — ist richtig[10].
Maksym. Panie arendarzu! dajno tu za tego cwancygiera dobrej wódeczki. My tu sobie z feldfeblem pociągniem i pogadamy. — I ja to kiedyś byłem żołnierzem. Po Italii, po Węgrzech, po Tyrolu, wszędzie mię dyabeł nosił.
Feldfebel podaje mu rękę. Kolega!
Maksym uderza. Kolega, panie bracie! — Teraz toporem buduję chaty, a dawniej bagnetem niejedną rozebrałem.
Feldfebel pokazuje laską na karabin. Więc i to znajomy?
Maksym. Przyjaciel, krewny. Bierze karabin i stawia do nogi. Ano spróbuj, czy nie zapomniałem?
Feldfebel wstaje. Hab acht! ins Gewehr[11] itd. Skończywszy mustrę, ściska Maksyma. Nu, kolega! Saperment! siadaj, stary! — napijem się razem i pogadamy. Dawno ci dali abszyt?[12].
Maksym. Latek z pięć. — W ręce wasze! — To regiment księcia Lichtensztejna?
Feldfebel. Batalion karabinierów.
Maksym. W swojej kompanii, panie feldfebel, znasz wszystkich żołnierzy?
Feldfebel. Saperment! jakiżby ja był feldfebel? Ja tu kapitan i porucznik. Jak moje pięć palców, tak znam każdego od nóg do głowy.
Maksym. Niema tu czasem w waszej kompanii?.... ale w ręce wasze!
Feldfebel. Dziękuję — a kogo?
Maksym. Młodego żołnierza....
Feldfebel. U nas wszyscy młodzi. Porucznikowi, prawda, skończyło się wczoraj lat sześćdziesiąt, ale zresztą chłopcy, jak struny. Jak staną w linii, jest na co spojrzeć. — A jak się nazywa?
Prakseda do siebie. Ach! Boże mój.
Maksym. Antoni Rewizorczuk.
Feldfebel. Jest, jest.
Prakseda słabnie i skłania głowę na stół. Ach!
Feldfebel śmieje się. Pewnie krewny — oj! musi być blizki krewny, saperment!
Maksym. Fe! Praksedo!
Prakseda. Nic już, nic, ojcze? — sama nie wiem, co się ze mną stało.
Feldfebel. Potz-tau-send![13] on będzie wasz zięć.
Maksym. Oj! byłby, byłby, panie kolego, gdyby go byli w rekruty nie wzięli. A teraz — cóż robić? trzeba poczekać. — A dobrze się prowadzi?
Feldfebel. Oho! to perła między wszystkimi. Chłopak czysty, równy, jak młoda brzoza. Co każesz, ledwie powiesz, już zrobione. Za tydzień lepiej umiał karabinem wywijać, niż ja! a to nie mała rzecz, saperment! Za jedno mi się tylko nie podoba.
Maksym. Nie daj, Boże, co złego! Czy nie pije?
Prakseda. Ach! ojcze! nie grzechże nam?
Feldfebel. Pfuj! nie. — Ale zawsze smutny; nigdy się nie zaśmieje, nigdzie nie wyjdzie z kwatery, tylko na służbę — ale na służbę pierwszy.
Prakseda. Biedny Antoś! — Ojcze! zapytajcie: gdzie jego kwatera?[14]
Maksym. W ręce wasze, panie feldfebel! Za dobre nowiny o moim przyszłym zięciu pozwólcie wam podziękować. — Panie arendarzu! dajcieno tu tę flaszeczkę z karteczką. Co za nią?
Herszko. Jakto co za nią? — dwa cwancygiery. To rarytna[15] wódka. Ją zawsze panowie piją, jak u mnie popasają.
Maksym. Dobrze, dobrze — na. Daje mu pieniądze. Panie feldfebel! weźcie to. Przyda się czasem poczęstować gości.
Feldfebel. Chyba że od kolegi — inaczej... Saperment! Chowa flaszkę.
Maksym. Zbieraj się, Praksedo! kładzie tłómoczek na plecy. Panie feldfebel! nie mógłbyś nam pokazać jego kwatery?
Feldfebel. Z ochotą — ona niedaleko od mojej, i mnie po drodze. Ale jego teraz niema w domu.
Prakseda przestraszona. A gdzież on?
Feldfebel śmieje się. Widzisz, jak się przestraszyła, jakby go o pięćdziesiąt mil odkomenderowali. Bodaj to być młodym! uderza się po brzuchu. Mnie już się to nie zdarzy. Nie bój się, poziomko! on niedaleko. Tylko com rozwiódł wartę i jego postawiłem przy magazynie za miastem.
Maksym. A magazyn ten daleko?
Feldfebel. Ej! nie — tam prosto ulicą, o kroków pięćset za miastem — wielki budynek na lewo. Bierze karabin.
Maksym. Chodźmy, chodźmy, Praksedo!
Herszko. Ne, jakto? to już nie będziecie nocować.
Maksym. Nie, panie arendarzu!
Herszko. Nu, jakże to będzie? Do mnie byliby panowie zajechali.
Maksym daje mu pieniądze. Na, Żydzie!
Herszko. Także mi waszeć gadaj.
Feldfebel. Reb Hersch! gut Nacht[16].

Wychodzi, Maksym i Prakseda za nim.

Herszko zamyka za nim drzwi. At! jaki mi wielki pan! tfy! zdmuchuje świecę i wychodzi.

SCENA II.
Wielki budynek w miejscu pustem. — Noc.

Antoś wchodzi, przechadzając się na warcie — potem staje i opiera się na karabinie. Ciemno! chłodno! Wiatr pociąga tak ostro i świeżo, jak tam na górach, których już może nigdy nie zobaczę. Gdzież one? — jużem i ślad ich stracił. Nie wiem nawet, jak daleko stąd do Czeremoszu, nad którego brzegami moja Prakseda siedzi zadumana, słucha, jak woda jego szumi, i na mnie czeka. O! nie czekaj, luba dziewko! — ja wtenczas wrócę, gdy te fale, co mnie uniosły, wrócą nazad i pod górę popłyną. Przechadza się. — Po chwili. Tyle dni! tyle miesięcy! ani wieści od nich! — I któż mi ją miał przynieść? jak słowo pozdrowienia od matki, od kochanki mogło mię znaleźć? — Ich ziemia taka szeroka! ich wojska tak wiele! a ja jeden śród tylu tysięcy. — Darmo o tem myśleć. Trzeba służyć do końca i wrócić wtenczas, gdy matka będzie w grobie, a Prakseda żoną — nie moją. Potrząsa karabinem. Ciężkiś, przyjacielu! Po chwili. Ziemia tu piękna i bogata; tu niwy takie zielone; tu na drzewach wiszą rumiane jabłka, czernieją drobne śliwki; tu na szerokich polach stoi pszenica, jak armia, i kołysze się falami wysokie żyto; a przecież mi tu tęskno, ciasno, duszno! — Bywało, gdym stał sam jeden na wierzchołku Czarnej góry, gdym widział na dziesięć mil wokoło góry mniejsze, jak ogromne sterty zielonego siana, gdy pod nogami mojemi ciągnęły chmury, a nad głową nie było nikogo, prócz orła, który szumiał skrzydłami — o! jak mi było świeżo, jak wesoło, jak swobodnie! — Więc już nigdy nie obaczę moich jodeł? nie orzeźwię swej piersi wodą Czeremoszu? nie odetchnę powietrzem na połoninach? — Nie, to być nie może — ja tu nie umrę, ja was ujrzę koniecznie, prędko. — Miarkuje się. Tak, odrzucisz broń, uciekniesz ze stanowiska — o dwie mile złapią cię i rozstrzelają — i dusza twoja przeleci nad tą ziemią, gdzieś się urodził, ale oczy twoje nigdy jej nie obaczą. Nie, bracie! nie tobie pomścić się za krzywdę matki, nie tobie otrzeć łzy z oczu Praksedy; zostaw to Bogu, a sam dźwigaj karabin, chodź naprzód i napowrót tam, gdzie cię postawią, i pilnuj pańskiego dobra, póki cię nie zmienią. Cicho! ktoś się przybliża. Woła głośno. Kto idzie?
Maksym podchodzi zwolna, zmieniwszy głos. Swój, panie żołnierzu! Dobry wieczór. Prędkiej zmiany życzymy.
Antoś. Dziękuję. — Dlaczego tu idziecie po nocy? Tędy żadnej drogi niema.
Maksym. Mówili, że koło magazynów droga do Berezówki.
Antoś. Nieprawdę wam powiedzieli. Idźcie sobie z Bogiem napowrót. Tu nie wolno chodzić o tej porze.
Maksym. Ta, nie tacy, jak my, panie żołnierzu, robią to, czego nie wolno; jedni niechcący, jak ja teraz, a drudzy umyślnie. Wam nie straszno czuwać samemu na takiem pustem miejscu?
Antoś. Cóżbym to ja był za żołnierz, żeby mi było straszno.
Maksym. Zapewne przystaliście do żołnierzów z ochoty. Niemcy umieją jej dodawać. Ja to sam wiem dobrze.
Antoś. Czyś służył?
Maksym. Oj! służyłem, i z tym przyjacielem pokazuje karabin znam się doskonale.
Antoś. Jeśli tak, to wiesz, że na stanowisku gawęda nie pozwala się.
Maksym. Na odwachu, prawda; ale na oddalonem stanowisku i nie w czasie wojny czemuż nie pogadać, jeśli podejdzie dobry człowiek, bywalec, dawny wojak, co widział góry i doliny, pola i lasy, i nad morzem bywał. Trzy godziny przestać samemu, daj go katu! ja wiem, jak to długo.
Antoś opierając się na karabinie. Jakieżeś to góry widział?
Maksym. Eh! jakich nie widziałem, zapytaj. Kat je tam spamięta, jak się nazywają. Jedne tylko zostały mi w pamięci.
Antoś. Jakież to?
Maksym. Co ci o nich mówić, panie żołnierzu, kiedyś nigdy w górach nie bywał.
Antoś. Jam nie bywał? Ach?
Maksym. Co to ci?
Antoś. Nic, bracie! Pokazałeś głodnemu kawałek chleba i nie chcesz się z nim podzielić. Dawnoż byłeś w górach?
Maksym. O! już dawno. Pięknież tam i wesoło!
Antoś. Zdrowo i swobodnie.
Maksym. Kiedy stoisz w dolinie, gdzie rzeka szumi i skacze po kamieniach, zdaje ci się, że ich tylko tyle, ile lasu, którym obrosły ich boki. Ale wyjdźno cokolwiek wyżej, aż tu z jednej góry wyrasta druga; wydrapaj się jeszcze dalej, aż tam trzecia i czwarta podnosi jedna na drugiej ogromne plecy; a wleź na sam wierzchołek Krętej[17] i popatrz wtenczas przed siebie na Czarną...
Antoś rzuca karabin i chwyta go obiema rękami. Co? co? kto ty jesteś? twój głos mi znajomy.
Maksym. Ja cieśla z Berezówki — oto i mój instrument. Pokazuje mu topór.
Antoś. O! znam się z nim; zręczny — prawie taki, jak mój był niegdyś. Na! weź go sobie; idź z Bogiem i nie kuś mnie. Gdybym nie wiedział, gdzie jestem, gdyby mnie ten biały mundur nie cisnął i ten karabin koło mnie nie błyskał, zdawałoby mi się, żem niedaleko od rodziny, tak znajomym głosem przemówiłeś do mego serca. Rzuca mu topór pod nogi. Idź sobie, stary, nie rozdrażniaj mnie, moje piersi i tak poranione. Zakrywa sobie oczy, tymczasem Prakseda podchodzi i staje przed nim.
Maksym właściwym sobie głosem. Dlaczegóż myślisz, że sam tylko pamiętasz o rodzinie, a ona o tobie zapomniała? Czyż to w górach niema dobrych ludzi, którzyby ciebie pożałowali? Antosiu!
Prakseda. Antosiu!
Antoś odkrywa twarz, w zadumaniu patrzy długo na nich i pada przy nogach Praksedy.
Prakseda. Wstań, mój jedyny! Bez ciebie dla mnie nie było dnia i życia. Tylem świata zbiegała, nimem cię znalazła. O! teraz jakże mi lekko i słodko!
Maksym. Antosiu! wstań, przyjdą cię zmienić.
Antoś. Nie budźcie mnie.
Prakseda. To nie sen, Antosiu! ja tu, przy tobie. — Matka cię pozdrawia.
Antoś zrywa się. Matka! — więc żyje? pozdrawia mię? Przypatruje się Praksedzie. Ach! to ty, ty moja czarnobrewa, moja Prakseda? Chodź! połóż tu rękę! — O! co te piersi dla ciebie czują! — Ale i ty mnie kochasz, nieprawdaż? — inaczej przyszłażbyś tu, tak daleko? Bóg ci to zapłaci — jam za ubogi. A ty? stary! Ciągnie go do siebie. O! tyś Maksym — teraz już widzę — a wprzódy uszom swoim wierzyć nie chciałem. I wy, Maksymie, w waszych latach na takąście się drogę puścili. — O! ciężki dług na mnie wkładacie.
Maksym. Matka na ciebie czeka.
Antoś. I nie próżno. Śmierć tylko mogłaby mię zatrzymać. Ona mnie nie minie, ale jeszcze nie dziś i nie tu, dzięki Bogu.
Prakseda. O czem bo ty myślisz, Antosiu?
Antoś. Nie oszukuj się, Praksedo! ja wiem, co mię czeka. Uciekam z tego miejsca, gdzie mię postawiła wola cesarska; odrzucam broń, która mi pod przysięgą dana; popełniam zbrodnię, taką zbrodnię, Praksedo, za którą prawo każe mię zabić i każe sprawiedliwie. Wiem to, a przecież zostać tu nie mogę. Tam mię woła matka, tam woła zemsta, tam szum rodzinnych lasów i świst wiatru, który na wierzchołkach naszych wieje. — Chodźcież!
Prakseda. Ach! cóżem ja uczyniła!
Antoś. Dobrześ, dobrze zrobiła. — Dalej w drogę!
Maksym. Ej! Antosiu! a gdzie głowa? w tym mundurze chcesz uciekać? może jeszcze weźmiesz karabin?
Antoś. Cóż począć?
Maksym. Precz z tym. Oto twoja odzież.

Zdejmuje tłómoczek.

Antoś. Dziękuję ci — dawaj. Zrzuca mundur. Bywaj zdrowa, biała skorupo, coś mię, jak żółwia, trzymała w swojem więzieniu. Odedrzeć ciebie od ciała nie można bez krwi — niechże płynie, ale przynajmniej tam, gdziem się urodził. Odrzuca karabin. Bądź zdrów, przyjacielu! Za to, że się z tobą rozstaję przed czasem, może mi pluniesz w oczy i łeb roztrzaskasz. Cóż robić? — mnie tam woła inna powinność.
Maksym. Masz na zmianę. Daje mu pistolety.
Antoś przypatruje się i całuje. Moje, moje własne, Maksymie! niech ci Bóg płaci. Kładzie je za pas i odziewa się.
Maksym daje mu topór. I to jeszcze twój.
Antoś. Mój, mój, Maksymie! — to trzecia ręka górala. Chodźcież teraz, bo nie rano.
Maksym. Pamiętajże, Antosiu, żeś cieśla.
Antoś. Cieśla, tak — a kto zechce wątpić, potrafię go przekonać! Potrąca toporem, drugą ręką obejmuje Praksedę i wychodzą.

SCENA III.
Wieś Żabie. — Otwarte miejsce przy krynicy. Anna wchodzi z wiadrami i trzyma za rękę córeczkę. — Marta siedzi na ziemi pod skałą, z zakrytą twarzą.

Anna. Czegóż chcesz?
Dziecię. Czy ojciec dziś wróci z Kossowa?
Anna. Dziś.
Dziecię. Czy ojciec nam co przywiezie?
Anna. Żeby tylko sam wrócił.
Marta podnosi głowę. Dobrze mówisz, kobieto! Nie zawsze ten wraca do domu, kto z niego zdrowo wyjechał.
Anna. Marto! czemuż wy mnie straszycie?
Marta. Tyś żona Prokopa, a to twoja córka?
Anna stawia wiadra i tuli dziewczynkę. Moja.
Marta. Przywiążże jej kamień do szyi i rzuć w rzekę.
Dziecię. Matko! jaka ona straszna?
Anna. Ach! zła kobieto, cóż ci dziecko winno?
Marta. Ona mi nic nie winna, to też ja dla jej dobra tak radzę.
Anna. Dla jej dobra chcesz, żebym ją utopiła?
Marta. A czemu nie? — Patrzaj na mnie, na to wyschłe lice — to od głodu; na te oczy zapadnięte i zapalone — to od ciągłego i gorzkiego płaczu; na to odzienie brudne i podarte — niema komu wyprać go, niema komu naprawić, bom ja stara i bezsilna, a sługi nie mam, dzieci nie mam — samam, sama jedna na świecie. Ja siadam nad drogą, żeby dobry człowiek, przechodząc, dał mi kawałek chleba, bo zarobić nie mogę, a zarobić dla mnie niema komu. I teraz siedzę tu, nad krynicą, żeby mi kto podał kroplę wody, bo wiadra nie udźwignę, a przynieść niema komu, bom sama, sama jedna na ziemi. Nie lepiejżeby mi było, gdyby mi była matka kamień do szyi uwiązała, niż teraz?
Dziecię. Matko! jaka ona biedna!
Anna zakrywając oczy. Cicho! dziecię!
Marta. Tak i twoja córka. Dziś maleńka, rumiana i szczęśliwa, dziś wyciąga do ciebie rączki i usta jej śmieją się, a choć niekiedy łzy ma na oku, ale w sercu nie ma bolu, w głowie nie ma gryzącej myśli. — Ale twoja córka wyrośnie i wyciągnie ręce nie ku tobie; zechce przycisnąć do serca śmiałego chłopca, co się jej podoba; ty pozwolisz, zaprosisz na niedzielę księdza i swatów; drużki się zbiorą, posadzą dziewczynę, rozplotą jej kosę i włożą wieniec na głowę — i w tymże czasie przyjdzie taki łotr, jak twój mąż, pochwyci jej narzeczonego i w kajdanach do Kut odeśle — cóż myślisz? czy wtenczas ci córka twoja nie powie: matko! czemuś mi kamienia do szyi nie uwiązała, gdym była dzieckiem?
Anna. Ach! przestań, Marto, przestań!
Marta. Albo jeżeli córka twoja zostanie matką, jeżeli jej Bóg da syna jedynaka, a ona go wykarmi swem mlekiem, wykąpie swojemi łzami, wygrzeje swym oddechem, swoją duszą, i syn jej wyrośnie, stanie się ozdobą Karpat, dumą wsi całej, jedyną pociechą, jedyną podporą starej matki — a wtenczas przyjdzie taki łotr, jak twój mąż, pochwyci go, w jej oczach zwiąże, ją biedną oderwie od jedynego dziecka i rzuci na ziemię, a potem zostawi sierotą bez pomocy, bez chleba, bez kropli wody, samą, samą jedną na świecie — cóż myślisz? nie będzie cię twoja córka przeklinać, żeś jej kamienia do szyi nie uwiązała i nie wrzuciła w rzekę?
Dziecię. Matko! chodźmy stąd!
Anna. O matko! niech wam Bóg nie pamięta, jak wy mi duszę rozrywacie.
Marta powstaje. Ja tobie duszę rozrywam? — a kto mi duszę rozdarł i serce krwią zalał? Czyście wy nie zasłużyli na moje przekleństwo? O! nie pożałuję go wam. Żono zbójcy Prokopa! bądź wdową, a dzieci twoje niech będą sieroty bez koszuli, bez chleba.
Anna porywa wiadra. Uciekaj, dziecię! uciekaj!
Marta idzie za nią. Uciekaj, uciekaj! — wróć do domu i zastań tam pożar, zastań zarazę w swojej oborze i trupa w swojej kołysce!

Wychodzi za nią.
SCENA IV.
Las w górach.

Antoś w góralskiem odzieniu, leży pod drzewem; po chwili podnosi się i patrzy z niecierpliwością. Jeszcze go niema? Coś stary Maksym zleniwiał. Nic dziwnego: jemu nie tak pilno, jak mnie. Po chwili. Mój Boże! z taką radością tu biegłem! tak mi serce biło, kiedym Prut przestąpił i zobaczył na dalekim niebie wierzchołki gór rodzinnych! — a teraz tu przede mną moja wieś, tu ojcowska chata, tu okno, skąd mię wyglądała matka, a mnie niewesoło — siedzę i czekam — na kogoż? — na śmiertelnego wroga, aby mu grzech jego kawałkiem ołowiu przypomnieć. — Przeklęty los mój! — Ale cicho — ktoś idzie — to pewnie Maksym. Maksym wchodzi; Antoś bieży ku niemu i chwyta go za rękę. A co? w domu?
Maksym. W Kossowie.
Antoś. Prędko wróci?
Maksym. Dziś.
Antoś. Dziś — no, dobrze. Zaczekam. Przechadza się. Maksym pogląda nań z niespokojnością. Maksymie! Prakseda u matki?
Maksym. U matki.
Antoś. Idź i ty tam, dobry Maksymie! przygotujcie ją. Biedna matka, gdyby mię nagle obaczyła, umarłaby z radości.
Maksym. Słuchaj, Antosiu! jabym ci chciał coś powiedzieć.
Antoś. Ani słowa. Czy to ja dziecko i nie wiem, czego mi chcieć i co począć? Przysiągłem sobie w duszy i dotrzymam. Idź! idź, Maksymie, proszę cię! Ja tu zostanę. Stąd widno mi drogę, którą wracać będzie do domu. O! niech się porachuje z sumieniem, bo jutra dla niego niema!
Maksym. Jak sobie chcesz, Antosiu! Mnie się jednakowo zdaje, żeby lepiej było dla nas wszystkich, gdybyś mu dał spokój. — On nie wart twojej kuli.
Antoś. Gdyby on był z rozkazu starszych, z woli prawa odjął mi swobodę, zabił moje młode lata, ha! znosiłbym swój los cierpliwie i nie śmiałbym go obwiniać. Ręka powinna słuchać i robić to, co każe głowa. Ale tu Prokop winien. Jego własna złość mię zabiła, jego złość wygnała mię ze wsi, włożyła na mnie kajdany, zrobiła dezerterem[18], odebrała matkę, Praksedę i wszystko, wszystko! Prawo cesarskie kazało, aby jeden syn zostawał zawsze w domu i był podporą rodzicom, a oni to prawo wykręcili, zmięli, zniweczyli. Bóg przykazał szanować starych, a on chwycił za siwe włosy zgrzybiałą kobietę i rzucił ją o ziemię! — o niech się rachuje z sumieniem! jutra dla niego niema! Pogląda ku drodze — nagle porywa pistolety i za pas kładzie — chwyta topór i woła. Aha! patrzaj! powraca — i w porę. Kłusem jego koń biały niesie go do domu. Śpiesz, śpiesz — pocałuj żonę i dzieci — bo ja tuż za tobą.

Wybiega. — Maksym idzie za nim zwolna, z nachyloną głową.
SCENA V.
Chata Prokopa.

Prokop wchodzi, stawia w kącie karabinek, wiesza pistolety i zrzuca płaszcz. No! chwałaż Bogu, że już człowiek w domu. Wszędzie to dobrze, a w domu najlepiej. Gdzież to moja kobieta? Hej! dzieci! — Niema nikogo. Pewnie poszła po wodę. Kawał drogi spory, wiadra ciężkie, a ona biedaczka, jak jaka pani, taka delikatna. Siada. A może gdzie i do sąsiadki na gawędę — nu, niewielki grzech, kiedy wszystko zrobiono. To tylko źle, że mi się dyabelnie jeść chce, a niema komu przyrządzić. Aha! ale otóż i ona.
Anna wchodzi blada i pomieszana. Ach! Prokopie! ty już tu? Rzuca się na jego szyję i płacze.
Prokop. Anno! Bóg z tobą! co ci to?
Anna. Nic, nic — teraz już lżej.
Prokop. Czegóżeś się tak przestraszyła?
Anna. Mężu! mężu! podobnoś się ty czegoś złego dopuścił?
Prokop. Co to ma znaczyć, Anno?
Anna. Ach! to ma znaczyć, że nad nami wisi nieszczęście. Tylko co widziałam Martę. Straszno i boleśnie na nią popatrzeć, a jej słowa osiadają na sercu, jak kamień! Pocoś ty się wmieszał do tej sprawy? To dzieło grzeszne, Prokopie! — Ona przeklęła mnie i dzieci twoje!
Prokop. Czy tylko tyle? Śmieje się. Gdzie twoja głowa, moja Anno? Było czego się przestraszyć!
Anna. Przekleństwo, mój mężu!
Prokop. Puste słowa, żono! — Gdyby przekleństwo starej baby mogło się zamienić w proch i kule, powiedziałbym: — źle, strzeż się! a teraz śmiej się z tego, lub jeśli ci jej żal, płacz sobie z nią, a mnie tymczasem daj co jeść, bom głodny i zmęczony.
Anna, nakrywając stół w tym kącie, gdzie stoi broń Prokopa. Ach! to przekleństwo matki, mój mężu! — Ono straszniejsze, niż proch i kule. I ja matka, i czuję to, żebym póty nie przestała wołać, pókiby Bóg nie ukarał tego, co mię skrzywdził.
Prokop siada za stołem. No, dosyć tego — dawaj jeść. — Wszystko mi się udało: sprzedałem wełnę, sprzedałem bryndzę, drożej, niż inni. Dla pana mandataryusza przywiozłem baryłeczkę wina, która mię prawie nic nie kosztuje. Wszystko zapłacili nasi ludzie, a ja oddam od siebie. Toto nazywa się umieć chodzić koło swoich interesów! Pan mandataryusz jest osieł, choć czasem i po łacinie gada. Gdzie jemu rozplątać moją siatkę? Ja teraz tu rozgospodaruję się, a on w moich rękach będzie tylko miotłą, którą stąd wymiotę każdego, co mi się nie podoba, jak śmiecie z podwórka. Ale czegożeś ty tak nos spuściła na kwintę?[19] he?
Anna. Nic, nic — słucham, co mówisz; a na sercu coś ciężko i oczy chcą płakać.
Prokop. Mówiłem ci, żeś głupia. — No, chodź, pocałuj mię i przynieś mi śmietany, jeżeli jest, żebym się trochę orzeźwił.
Anna. Zaraz — mam świeżą. Bierze z półki miskę, łyżkę i wychodzi w boczne drzwi.
Prokop. Że też tej baby dyabli wziąć nie mogą! tak mi kobietę przestraszyła! Przeklęta czarownica, Wyforuję[20] ja ją prędko! Antoś wchodzi średniemi drzwiami i staje. Któż tam znowu? Cóż? nie odzywasz się? Kto? Ogląda się przestraszony. Ha! to ty! Zrywa się, chcąc chwycić za pistolet. Antoś strzela, i Prokop pada bez życia.
Anna wbiega przelękniona. Co się tu stało? Kto ty jesteś? — Ach! to syn Marty! Bieży do męża i przyklęka przy jego zwłokach.
Antoś. Ja — syn Marty, a ty — wdowa.

Chce wychodzić i spotyka we drzwiach Maksyma; za nim wchodzą Marta i Prakseda.

Maksym patrząc na trupa. Za późno!
Marta. Synu! synu! tyś wrócił i do mnie nie śpieszysz? pierwej tu przyszedłeś?
Antoś. Miałem tu pilniejszą robotę — spojrzyj tam, matko!
Marta. Nie żyje!
Antoś. Ten, co cię rzucił na ziemię, co cię nogą potrącił, nie żyje, i wdowa jego nad nim płacze.
Marta. Sprawdziło się więc moje przekleństwo. Bóg wysłuchał próśb matki i wrócił mi syna, który pomścił się za moją krzywdę! — Chodź! uściskaj mię, moje dziecię! Żebyś ty wiedział, jak mię oni męczyli, nim mi powiedzieli, żeś wrócił. Kłamali, żeby serce matki nie pękło ze zbytniej radości. Ach! ono od smutku zeschło, wywiędniało od płaczu! Ty tylko możesz mi dać radość i życie. Chodź tu, moja pociecho jedyna!
Antoś. Nie, matko, nie na radość, nie na pociechę twoją wróciłem! — wróciłem tylko pomścić się o twoją krzywdę!
Marta. Boże mój! co ty mówisz, synu?
Antoś. Rzeczy proste, moja matko, które i ty sama pojmiesz. Jestem dezerter i zabójca. Dla mnie niema pokoju, niema przytułku między ludźmi, i dla ciebie niema pociechy, niema radości. Wydarto mię tobie prawnie, i ja sam wrócić się tobie nie mogłem. Nie masz już syna, matko! Wrócił tylko mściciel twej krzywdy. Bierze za rękę Praksedę. Oto twoje jedyne dziecię. Ona cię będzie szanować i do ostatniej godziny strzedz i służyć.
Marta. A ty? a ty?
Antoś. Ja, matko, muszę dla siebie szukać schronienia.
Marta. Tamże dom twój, synu!
Antoś. Dla mnie niema domu. Mój dom — jaskinie i puszcze, a moi krewni — zbójcy!

Wychodzi, Maksym za nim.

Marta w osłupieniu. O! ja nieszczęśliwa!
Prakseda przyklęka i obejmuje jej kolana. Biada nam!
Anna podnosi się. Biada wam!

Zasłona spada.








  1. Fryderyk Skarbek, zasłużony powieściopisarz, dramaturg i uczony polski (1792 † 1866).
  2. Aleksander Fredro (ojciec), słynny komedyopisarz polski (1793 † 1876).
  3. Berezówka — kilka jest wsi tego miana w różnych okolicach dawnej Rzeczypospolitej.
  4. Pieniądze papierowe, banknoty.
  5. Oddział wojska.
  6. Oddział piechoty z 800—1000 ludzi.
  7. Pułku.
  8. Panie Hersch! co słychać? — baczność! — daj wódki (w przekręconym żargonie niemiecko-żydowskim).
  9. Do licha! (niem.).
  10. To prawda (niem.).
  11. Baczność! do ataku broń! (niem.).
  12. Uwolnienie (z wojska).
  13. Do licha! daj go katu! (niem).
  14. Mieszkanie żołnierskie.
  15. Wyborna, doskonała.
  16. Panie Hersch! dobranoc! (niem.).
  17. Wierzchołek górski w Karpatach wschodnich.
  18. Żołnierz, który uciekł z wojska.
  19. Kwinta — najcieńsza struna na skrzypcach; spuścić nos na kwintę — stracić na minie, na humorze, spokornieć.
  20. Przepędzę, wygnam.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Korzeniowski.