<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Kartka miłości
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Lux
Data wyd. 1923
Druk Druk „Rekord“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Page d’amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Dwa lata upłynęły odtąd. Pewnego grudniowego poranku mały cmentarz spał wśród wielkiego zimna. Od poprzedzającego dnia śnieg padał; śnieg drobny, gnany wiatrem północnym. Niebo bladło, białe płatki padały lekko jak pióra. Śnieg twardniał powoli i puszek łabędzi pokrył mur terasy. Po za tą białą linią Paryż rysował się na mglistym horyzoncie.
Pani Rambaud modliła się jeszcze, klęcząc na śniegu, przed grobem Joanny. Mąż jej powstał przed chwilą i czekał milcząc. Pobrali się w listopadzie w Marsylji. Pan Rambaud sprzedał był swój dom w Paryżu i teraz bawił tu od trzech dni, dla ukończenia tego interesu. Powozem który czekał na nich na ulicy Reservoirs, mieli zajechać do hotelu po tłomoki i udać się potem na kolej. Helena przybyła tu jedynie po to, by uklęknąć na grobie córki. Klęczała nieruchomie, ze spuszczoną głową, i tak głęboko zamyślona, jak gdyby pod kolanami swemi nie czuła chłodnej ziemi.
Tymczasem wiatr ustał. Pan Rambaud podszedł ku terasie, chcąc zostawić żonę samą ze wspomnieniami jej. Mgła podnosiła się nad dalekiemi okolicami Paryża, który zanurzał się w tym obłoku. U stóp Trocaderu miasto koloru ołowianego zdawało się leżeć umarłe pod ostatniemu płatami powolnie spadającego śniegu. Przy zupełnie nieruchomem powietrzu płaty te blado odbijały od ciemnego tła nieba: spadały one, kołysząc się nieznacznie, ale nieustannie. W dali, po za kominami piekarni wojskowej, której wieże z cegły przybrały barwę starej miedzi, białe te spadające masy zgęszczały się coraz bardziej, podobne do ruchomej gazy, rozwijającej się nitka za nitką. Ani jedno tchnienie nie podnosiło się z tego deszczu, zaczarowanego w powietrzu, co jakby kołysząc się padał śpiący. Płaty zdawały się zwalniać lot swój, zbliżając się do dachów; miljony ich układały się bezustannie, jeden za drugim i tak cicho, że listki opadających kwiatów większy sprawiają szmer; najwyższy spokój, zapomnienie o życiu i ziemi, spływały z tej masy ruchomej, której biegu nie słychać było wcale. Niebo rozjaśniło się coraz bardziej ze wszystkich stron, powlekając się barwą mleczną, którą urozmaicały tylko smugi dymów. Powoli wysepki domów zaczęły występować, miasto ukazywało się w prostej linij poprzecinane ulicami i placami; okopy jego i pasy cieniów zarysowały olbrzymi szkielet cyrkułów.
Helena zwolna podniosła się. Na śniegu pozostał ślad jej kolan. Otulona wielkim ciemnym płaszczem, futrem oszytym, zdawała się być bardzo wysoka; ramiona jej wspaniałe uwydatniały się na tem białem tle. Plecionka z aksamitu czarnego u kapelusza, tworzyła koronę nad jej czołem. Na twarz wrócił dawny spokój, dawna pogoda do siwych oczu; podbródek okrągły, dosyć duży, wyrażał rozsądek i stałość. Kiedy obróciła głowę, profil miał znowu poważną czystość linij posągu. Krew zdawała się drzemać pod bladymi policzkami; dusza schroniła się pod dawny puklerz godności. Dwie łzy stoczyły się z powiek; spokój wypływał z dawnej boleści. I tak stała przed grobem; była to prosta kolumna, a na niej dwie daty, wskazujące krótkie życie dzieweczki, co zmarła, mając lat dwanaście.
Biały cmentarz rozlegał się dokoła; całun jego dziurawiły tylko pordzewiałe groby i żelazne krzyże wyciągnięte jak ramiona żałobą, okryte. W pustyni tej jedna tylko była dróżka wyciśnięta stopami Heleny i pana Rambaud. Było to głuche ustronie, w której spali umarli. Chwilami szmata śniegu spadała z drzewa nadto obciążonego; najmniejszego ruchu nie było dokoła. Na drugim końcu cmentarza przeszedł czarny orszak i grzebano pod tym całunem. Inny kondukt znowu ukazał się po lewej stronie. Trumny i orszaki przesuwały się w milczeniu, jak cienie na białej ścianie.
Helena otrząsała się właśnie z zadumy swojej, kiedy spostrzegła koło siebie żebraczkę jakąś. Była to matka Fétu, której kroki tłumił śnieg, pomimo grubych męskich trzewików; popękane były i ponaprawiane szpagatem. Nigdy jeszcze nędza jej nie wydała się Helenie tak straszną, nigdy łachmany, co ją ukrywały, tak brudnemi; utyła jeszcze i miała minę ogłupiałą. Podczas złej pogody, silnych mrozów, deszczów ulewnych, stara chodziła teraz za konduktami, spekulując na litość miłosiernych ludzi; wiedziała, że na cmentarzu obawa śmierci skłania do dawania jałmużny; zbliżała się do ludzi klęczących nad grobami i to w chwili, kiedy wylewali łzy, bo wówczas nie mogli odmówić jej. Teraz weszła z ostatnim orszakiem i od chwil kilku już z daleka czatowała na Helenę. Ale nie poznała była dobrej pani; z cicha łkając, z ręką wyciągniętą opowiadała jej, że ma u siebie dwoje dzieci, które umierają z głodu. Helena słuchała ją zadziwiona zjawiskiem tem. Biedne dzieci marzły bez ognia, starsze umierało z suchot. Nagle matka Fétu zatrzymała się; tysiączne zmarszczki jej twarzy poczęły drgać pracowicie; małe oczka mrugały. Jakto! wszakże to dobra pani! Niebo wysłuchało jej modłów! I nie układając już dalej historyi o dzieciach, zaczęła jęczeć, sypiąc niewyczerpaną moc słów. Ubyło jej jeszcze zębów, i zaledwie zrozumieć ją można było. Wszystkie klęski świata tego spadły na jej biedną głowę. Pan jej odprawił ją, i przez trzy miesiące leżała w łóżku; tak choroba nie opuściła jej, teraz ruszało się coś w niej, jedna sąsiadka powiedziała, że z pewnością pająk wlazł przez jej usta, kiedy spała. Gdybyż mogła mieć choć odrobinę ognia byłaby ogrzała sobie żołądek; to jedno pomagało jej. A tu nic a nic, ani szczypki. Może pani podróżowała? Ale to już jej rzecz. Nareszcie spotyka ją zdrową i świeżą i piękną Bóg jej to wszystko odda. Widząc, że Helena wyjmuje sakiewką, matka Fétu odetchnęła i oparła się o kratę grobu Joanny.
Kondukta już odeszły. Gdzieś niedaleko, słychać było równe uderzenie rydla grabarza, którego widać nie było. Tymczasem stara nie spuszczała oka z sakiewki. Chcąc zwiększyć jałmużnę, udawała pieszczotliwie głupowatą; mówiła o drugiej pani. Nie można powiedzieć, pani ta była miłosierną, ale cóż, kiedy nie umiała dawać, pieniądze jej nie przynosiły szczęścia. Mówiąc to ostrożnie, patrzała na Helenę. Potem odważyła się wspomnieć doktora. Oh! ten, to dobry był jak cukierek. Przeszłego lata znowu podróżował ze swą żoną. Mały ich rośnie, śliczne dziecko. Ale palce Heleny otwierając sakiewkę, zadrżały, i matka Fétu nagle zmieniła głos. Pomięszana, przestraszona, teraz dopiero zrozumiała, że dobra pani była tu u grobu córki swej. Zająknęła się, westchnęła i usiłowała pobudzić ją do łez. Pieszczota śliczna, z temi cudownemi rączętami, co to jej dawały białe pieniążki. A jakie długie włosy miała, jak patrzyła na biednych swemi wielkiemi oczami, pełnemi łez! Oh! nikt nie zastąpi podobnego anioła; takiego drugiego nie znaleść w całem Possy. Kiedy nadejdą piękne dni, ona w niedzielę narwie u okopów bukiet stokrótek i przyniesie tutaj. Umilkła, Helena milczącym giestem przerwała jej mowę. Cóż to? nie umiała trafić na to, co trzeba było powiedzieć? Dobra pani nie płakała i dała jej tylko dwadzieścia susów.
Pan Rambaud tymczasem zbliżył się do terasy. Helena podeszła ku niemu. Na jego widok oczy matki Fétu zabłysły. Nie znała go, tego pana; to musiał być nowy. Włócząc nogami, szła za Heleną, życząc jej wszelkich łask nieba; kiedy już była przy panu Rambaud, znowu zaczęła mówić o doktorze. Ten! toby miał ładny pogrzeb, gdyby umarł, i biedni ludzie, których leczył darmo, szliby za jego ciałem! Był trochę birbantem, temu nikt nie zaprzeczał. Panie z Passy znały go dobrze. Ale to mu nic nie przeszkadzało wcale ubóstwiać żonę, tej tak ślicznej pani, która była mogła źle prowadzić się, a nie myśliła o tem wcale. Para prawdziwych turkawek. Czy pani widziała się z nim? Muszą być u siebie, żaluzye u okien ich podniesione. Tak kochali panią dawniej, tak byliby radzi uścisnąć ją! Tak cedząc urywanemi słowami, matka Fétu z ukosa spoglądała na pana Rambaud. Słuchał ją ze swą spokojną miną uczciwego człowieka. Wywołane wspomnienia, żadnego cienia nie rzuciły na pogodną twarz jego. Zdawało mu się tylko, że natarczywość tej żebraczki męczyła Helenę: z kolei dał jej jałmużnę od siebie i odprawił. Ujrzawszy drugi pieniądz biały, matka Fétu, zasypała ich podziękowaniami swemi. Za te pieniądze kupi sobie drzewa trochę i ogrzeje swoją chorobę. Tak, para prawdziwych gołąbków dowodem tego drugie dziecię, które pani powiła przeszłej zimy. W dzień chrzcin u drzwi kościoła, doktór wsunął jej w rękę sto susów. Nowo narodzona była śliczną dziewczynką; różowa tłusta, teraz musi już mieć czternasty miesiąc. Oh! dobre dusze poznają się, pani przyniosła jej szczęście. Boże daj, by pani nie znała zmartwień, obsyp ją wszelkiemi łaskami twemi. W imię Ojca i Syna i Ducha świętego, amen!
Podczas kiedy matka Fétu szła między grobami, bełkocąc trzy Ojcze nasz i trzy Zdrowaś Marya, Helena patrzyła na Paryż. Śnieg ustał; ostatnie płatki ułożyły się na dach powoli, jak gdyby zmęczone; szerokie niebo jasno popielate, poza mgłami, które topniały, różowa łuna słońca przedzierała się zwolna; ponad Montmartre tylko pas błękitu tak bladego, tak delikatnego jakby połysk białego atłasu otaczał horyzont. Paryż otrząsał się z dymów i tej śmiertelnej martwoty, która ścięła była życie jego. Domy całe czarne wysuwały się z pośród mas białych, w których spały dotąd, jak gdyby pleśniejąc wilgocią wieków. W miarę jak pas błękitu rozszerzał się od strony Montmartre, światło zimne, przejrzyste, niby woda źródlana, zlewała się na Paryż, pokrywając go kryształem, przez który dalsze okolice miasta nawet rysowały się jak najwyraźniej.
Helena, otulona futrem, głęboko dumała. Jedna myśl tylko wracała do niej wciąż jak echo. Mieli dziecię, dziewczynkę różową i tłustą. Wyobrażała ją sobie w tym miłym wieku, kiedy Joanna niegdyś mówić zaczynała. Małe dziewczynki takie milutkie w czternastu miesiącach! Porachowała miesiące; czternaście, to prawie dwa lata, licząc w to i tamte; a więc właśnie o tym czasie prawie. Tu przed wyobraźnią jej minęły słoneczne Włochy, kraj idealny, o złocistych owocach, gdzie kochankowie, trzymając się za ręce, przechadzają się wśród nocy ciepłych, pachnących. Widziała Henryka i Julię, idących przy świetle księżyca. Kochali się jak małżonkowie, co się stali znowu kochankami. Mała dziewczynka, rumiana i tłusta, której nagie ciałko śmieje się do słońca, a różowe usteczka wyrzucają niezrozumiałe wyrazy, które matka połyka ustami! I myślała o tem wszystkiem bez gniewu, serce jej zbolałe w smutku czerpało pogodę ducha. Słoneczny kraj zniknął, a ona powoli wodziła wzrokiem po Paryżu, którego olbrzymie ciało sztywniało w uścisku zimy.
Wspomnienia płynęły dalej. Żyła w Marsylii jakgdyby w osłupieniu. Pewnego razu, przechodząc przez ulicę Petites-Maries, rozpłakała się przed domem, gdzie przepędziła była dzieciństwo swoje. Były to ostatnie łzy jej. Pan Rambaud przychodził często; czuła go koło siebie jak opiekę. Niczego nie żądał, nigdy nie wynurzał uczuć swoich. Pod jesień, przyszedł raz do niej wieczorem z oczami zaczerwienionemi i wyrazem wielkiego smutku na twarzy: brat jego, ksiądz Jouve, umarł. Kolej pocieszania przyszła na nią. Dalej nie pamiętała już wyraźnie, co się działo. Zdawało się jej wciąż, że ksiądz Jouve stoi po za nimi, powoli poddała się uczuciu rezygnacji, które wlewał w nią. Ponieważ on tego jeszcze żądał, nie wiedziała dla czego miała mu odmawiać. Wydawało się jej to nadzwyczaj rozsądnem. Kończąc żałobę, sama rozmówiła się o tem stanowczo z panem Rambaud. Ręce starego jej przyjaciela trzęsły się wówczas ze wzruszenia. Jak ona chce, czekał na nią od dawna, dosyć było jednego jej słowa. W czarnych ubiorach wzięli ślub. Tegoż wieczora on także całował jej nogi, posągowe piękne nogi, co znowu marmurowemi stały się. I życie potoczyło się dalej.
Wspomnienia te zadziwiły Helenę. A więc szaloną była przez rok cały? Dzisiaj kiedy zastanawiała się nad tą istotą, która przez trzy lata żyła w owym pokoju przy ulicy Vineuse, zdawało się jej, że wydaje sąd o jakiejś obcej kobiecie, której postępowanie wzbudzało w niej pogardę i zdziwienie. Jaki szał, jaki występek obrzydliwy, ślepy jak piorun! Nie żądała tego jednak. Żyła spokojnie, cicho w swojem ustroniu, ubóstwiając córkę i zupełnie się jej poświęcając. Droga jej życia była prosta; nie budziła ani ciekawości, ani żądzy. Jeden podmuch wiatru obalił ją. Teraz jeszcze nie mogła tego pojąć. Przestała była należeć do siebie, ktoś inny kierował nią. Czy podobna? i to ona, ona to zrobiła! Potem straszne zimno ścisnęło jej serce. Joanna spoczęła pod różami. Wówczas zesztywniała w boleści swej i stała się zupełnie spokojną; nie miała już żądzy, nie pragnęła nic widzieć, powoli zaczęła znowu iść prosto przed siebie. Z surowym spokojem wróciła i dawna duma uczciwej kobiety.
Pan Rambaud zbliżył się, chciał uprowadzić ją z tego smutnego miejsca. Helena ruchem tylko dała mu poznać, że chce jeszcze pozostać. Zbliżyła się do muru i patrzała na dół, na aleję Muette i stację powozów, których linja ciągnęła się wzdłuż chodnika, szeregiem starych rozbitych pojazdów. Pudła ich i koła, przyprószone śniegem, konie pokryte białym szronem, zdawały się gnić tam od niepamiętnych czasów. Woźnicy siedzieli nieruchomo, sztywnie w swych zamarzłych płaszczach. Inne powozy powoli, jeden za drugim, przesuwały się po śniegu. Zwierzęta ślizgały się, wyciągały szyję, a ludzie, zlazłszy z kozłów, klnąc, ciągnęli je za uzdy; a przez szyby widać było cierpliwe twarze podróżnych, którzy opierając się na poduszkach, z rezygnacją poświęcali trzy kwandranse czasu na kurs, wymagający zaledwie dziesięciu minut. Puszysty dywan tłumił stuk i hałas; w ciszy ulic głosy tylko podnosiły się bardzo wyraźnie i ze szczególnym odźwiękiem; słychać było wołanie; śmiechy ludzi, zaskoczonych ślizgawicą, gniewne słowa woźniców, trzaskających z batą, parskanie koni, sapiących ze strachu. Dalej na prawo wielkie drzewa wybrzeża cudowny przedstawiały widok. Były to drzewa niby ze szklannej przędzy, niby olbrzymie pająki wewnętrzne, których ramiona przetykały kwiaty. Wiatr północny zamienił pnie ich na słupy kolumn. U góry gałęzie, mchem białym pokryte, plątały się jak gęste krzewy; dalej strzelały kitki piór i czarne gałązki, biało obrzeżone, delikatnie i wyraźnie rysowały się na niebie. Najlżejszy podmuch wiatru nie mącił przezroczystego powietrza; mróz wzmagał się.
Helena mówiła sobie, że nie zna Henryka. Przez cały rok widywała go prawie codziennie; godzinami całemi siedział przy niej, i oko w oko rozmawiali z sobą. Nie znała go. Nadaremnie usiłowała zrozumieć: zkąd on się wziął? jakim sposobem znalazł się przy niej? co to był za człowiek, że tak poddała mu się ona, która prędzej umarłaby, niż poddała się innemu? Nic tego nie rozumiała, na tę myśl dostawała zawrotu głowy. W ostatni dzień tak jak i w pierwszy pozostał dla niej nieznanym. Napróżno wiązała z sobą małe oderwane wypadki, słowa jego, czyny, wszystko, co pamiętała z jego osoby. Kochał swą żonę i dziecię, dowcipnie się uśmiechał i zachowywł się tak, jak człowiek dobrze wychowany. Potem, przypominała jej się jego twarz pałająca i ręce drżące żądzą. Tygodnie upływały; znikał, coś go porywało. Nie umiałaby teraz powiedzieć, gdzie z nim mówiła po raz ostatni. Przeszedł, cień jego znikł wraz z nim samym. Historja ich nie miała innego rozwiązania. Nie znała go.

Helena, zmęczona wspomnieniami, podniosła głowę. Ponad miastem rozciągało się niebo jasne, bez chmurki najmniejszej. Przejrzyste, blado niebieskie, tak blade, że przy białem świetle słońca miało zaledwie odcień błękitu. Słońce nizko na horyzoncie niby srebrna lampa paliło się wśród mroźnego powietrza, samo nie wydając ciepła. Pod niem dachy pokryte śniegiem, wyglądały niby białe prześcieradła z czarnym obrębkiem. Po drugiej stronie rzeki czworokąt pół Marsowych przedstawiał step, na którym ciemne punkty, pojedyńcze powozy, przypominały sanie rosyjskie, przesuwające się z brzękiem dzwonków; wiązy wybrzeża Orsay, zmniejszone wskutek odległości, wyglądały jak delikatne kryształy z najeżonemi igiełkami. Wśród tego nieruchomego morza lodowatego Sekwana toczyła swa mętne wody; białe wybrzeża otulały ją niby gronostaje. Kra, która dnia poprzedzającego jeszcze iść zaczęła, z łoskotem uderzała o filary mostu Inwalidów wpadając pod jego arkady. Dalej, mosty pięły się jeden za drugim, podobne do białych koronek, coraz delikatniejszych, im bardziej zbliżały się do błyszczących murów miasta, po nad którym wznosiły się śnieżne szczyty Notre-Dame. Na lewo inne wieżyczki przerzynały monotonną płaszczyznę cyrkułów, święty Augustyn, Opera, wieża świętego Jakóba, były to niby góry, na których panują wieczne śniegi, bliżej, pawilony Tuileriów i Luwru, połączone nowemi zabudowaniami, zarysowywały grzbiet łańcucha o niepokalanych szczytach. Na prawo sterczały białe cyple Inwalidów, świętego Sulpicyusza, Panteonu; ten ostatni odbijał na lazurze nieba jak zaczarowany pałac z niebieskawego marmuru. Żadnego głosu słychać nie było. Całe linie domów poznikały. Tylko fasady sąsiednich gmachów dawały się rozpoznać po tysiącznych szeregach okien swoich. Przestrzenie śniegu łączyły się z sobą dalej, zlewały w jedno, tworząc niby jeziora o niebieskawych falach, a były niby dalszym ciągiem błękitu niebios. Paryż olbrzymi, jasny, błyszczał wśród muru pod promieniami srebrnego słońca.
Helena po raz ostatni objęła okiem niewzruszone miasto; ono także pozostało dla niej nieznanem. Wydawało się jej spokojnem i jakgdyby nieśmiertelnem w śniegu tym; wydawało się takiem, jakiem je pozostawiła, takiem, jakiem widziała je codziennie przez lat trzy. Paryż zamykał jej przeszłość. Z nim razem kochała, z nim utraciła Joannę. Ale ten towarzysz wszystkich chwil jej zachował pogodę swego olbrzymiego oblicza; świadek śmiechów i łez, które zdawały się toczyć falami Sekwany, sam nie wzruszał się wcale, nie wzrusza nigdy. Czasami zdawał się jej być dzikim potworem, czasami olbrzymem, pełnym dobroci. Dzisiaj, patrząc na jego obojętność i nieruchomość, czuła dobrze, iż nigdy już go nie pozna. Roztaczał się przed nią jak życie.
Pan Rambaud lekko dotknął jej ramienia. Poczciwa, twarz jego wyrażała niepokój.
— Nie martw się — szepnął.
Wiedział o wszystkiem i to tylko mógł jej powiedzieć.. Pani Rambaud spojrzała na niego i uspokoiła się. Miała twarz zarumienioną od zimna, i oczy błyszczące. Myśl jej wróciła do teraźniejszości. Życie rozpoczynało się znowu.
— Nie wiem, czym dobrze zamknęła wielki tłumok rzekła.
Pan Rambaud obiecał obejrzeć go. Pociąg odchodził w południe, mieli więc dosyć czasu przed sobą. Ulice posypywano piaskiem; za godzinę będą na miejscu. Nagle, podniósł głos.
— Pewny jestem, żeś zapomniała wędki?
— Ah! to prawda — zawołała zdziwiona i zagniewana tym brakiem pamięci. — Powinniśmy byli zabrać ją wczoraj jeszcze.
Były to bardzo dogodne wędki, jakich nie sprzedawano w Marsylii. Mieli nad morzem mały wiejski domek, gdzie, zamierzali przepędzić lato. Pan Rambaud spojrzał na zegarek. Zwiążą je razem z parasolami. Tak mówiąc, uprowadził żonę, powoli przesuwając się między grobami. Na pustym cmentarzu ślady ich stóp tylko były na śniegu. Joanna martwa pozostała na zawsze wobec Paryża.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.