Karyery (Orzeszkowa, 1909)
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Karyery |
Pochodzenie | Daleko. Karyery |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Od kilku miesięcy obaj o jednej porze wchodzili do szyneczku, wnosząc z ulic wielkiego miasta śnieg na niezgrabnem obuwiu i nosy zaczerwienione od mrozu, a z tajemnych głębin swego życia paltoty poplamione i oczy mętne, znudzone, ponure. Jeden miewał na głowie kołpak, podartem futrem obszyty, a na szyi szal czerwonej barwy; drugiego czapka białą gwiazdką nad wykrzywionym daszkiem świeciła, a szyja długa, cienka, koścista, wyciągała się naprzód ruchem żórawia, poszukującego żeru, albo człowieka, upatrującego najlepszego do utopienia się miejsca na wodzie. Pierwszy był krępy, barczysty, rumiany; drugi — wysoki, chudy, z długą, żółtą, kościstą twarzą. Tamten mówił chętnie i wiele, na poniesione krzywdy wyrzekał, czasem przekleństwa miotał, czasem świetne widoki przyszłości roił; ten pił i przekąsywał w milczeniu, ponuro w ziemię patrzył, czasem drzemał, lub w podartym notatniku pisał, lub plecami do ściany przylgnąwszy, z opadłą na piersi głową, ciszej to głośniej niezrozumiałe pieśni jakieś nucił. Kiedy krępy i rumiany, wziąwszy się pod boki, albo zuchwale ramionami rozmachując, wykrzykiwał: »Ej, ojczulku, jeszcze mnie z kuli ziemskiej nie zrzucili! jeszcze oni przede mną ręce, jak struny, wyciągać będą! Jeszcze ja im, na wysokiem krześle siedząc, figi pod nos, a kolanem w plecy dawać będę!« kiedy zaś ciche zrazu nucenie drugiego przechodziło w cienki dyskant[1], słychać w niem było słowa: »Ptaszku, ptaszku, skąd przylatasz, czy nie z moich stron?« — był to znak, że obaj już dobrze sobie podpili. Lecz kiedy pierwszy, mnóstwo procesów wygrawszy i krzywdy doznane pomściwszy, przesuwał się z wysokiego na jeszcze wyższe krzesło, zapytywał miłą, lecz niewierną Tanię: czy teraz, gdy on tak wysoko siedzi, chciałaby losy jego dzielić? — aha! czy teraz nie żałuje, że takiego, jak on, człowieka porzuciła? aha! — zaś drugi, coraz cieńszym i żałośliwszym dyskantem nucił: »Po mej śmierci nie zadzwoni mój ojczysty dzwon« — znaczyło to, że byli obaj zupełnie już pijani.
Długo o jednej porze do jednego miejsca przychodząc, nie znali się wzajem, przelotnie chyba siebie spostrzegali. Każdy z nich był zajęty sobą i sobie tylko znaną przepaścią, z której tu przybywał. Pewnego dnia jednak zaszło zbliżenie.
Szynk był mały i podrzędny. Weszli do niego prawie jednocześnie, w chwili, gdy nad szeroką, śniegiem zasłaną ulicą zapalił żółte, od muślinowej firanki mętne, światło swego okna. Weszli i z daleka od siebie, przed butelkami, czarkami i misami, pełnemi kwaszonych ogórków i śledzi, zasiedli. Innych gości jeszcze nie było. Znacznie później wszcząć się tu miał ruch i hałas; teraz panowały jeszcze pustka i cisza. U ścian i okna w skąpem świetle gazowego płomyka pobłyskiwały szkła i zawarte w nich płyny, w ciemnym kącie zegar głośno i jednostajnie tętnił, za bufetem przy ziemi ktoś metalowemi i szklanemi naczyniami pobrząkiwał, za oknem czasem ze wzdychaniem i jękiem zaszalała zawierucha śnieżna, lub po zmarzłym śniegu zgrzytając, przeleciały sanki, z których niegłośnem dzwonieniem łączył się ostry gwizd powożącego, albo głośne i krótkie zaklęcie powożonego: »Eh ty, dyabli bałwanie, szybciej!«
Jeden z gości szynku, nudząc się i niecierpliwiąc, że gadać z kim niema, pił jeszcze niewiele, zżymał się, niezrozumiale mruczał; drugi dość długo w podartym notatniku pisał, zawartość czarki po kropli sączył, aż plecami do ściany przylgnął i może zadrzemał, bo powieki przymknął. Pierwszemu do wysokiego krzesła i zdradliwej Tani, drugiemu — do ptaszka z jego stron i ojczystego dzwonu daleko jeszcze było.
Wtem z za bufetu podniósł się i wyprostował żółty kożuch gospodarza szynku, i wśród ciszy rozległo się grubym głosem wymówione pytanie:
— A co? papiery przyszły?
Krępy sposobność do gadania wlot pochwycił: Czart niech porwie! Psia mać ich! Papierów nie przysyłają! zgubić go chcą! Tacy-to przyjaciele i znajomi! Dopóki mu dobrze było, lubili, kłaniali się; teraz pies nawet łapy nie wyciągnie, aby go z biedy wyratować. A był przecież czas, w którym mu dobrze było, oj, oj, jak dobrze! Kiedy w tamte strony przyjechał, takie miejsce dostał, o którem nawet i nie marzył. Cóż? kiedy niedługo szczęścia tego używał. Starał się, z duszy się starał, ale robota była trudna... dla niezdolności przepędzili.
Pięścią w stół uderzył, aż butelka i czarka podskoczyły. On niezdolny! ha! ha! złość i zawiść ludzka, ale nie jego niezdolność. Teraz od sześciu miesięcy włóczy się wszędzie z prośbami o robotę i znaleźć jej nie może. Dobrze! teraz on już pijakiem jest, zgubioną duszą, robakiem rozdeptanym; ale podówczas ani pijakiem, ani robakiem nie był. Głowę miał tęgą, zawsze trzeźwy, do góry ją podnosił, bo żadnej winy ani plamy na sobie nie miał. To też nie z powodu winy, albo plamy, ale wprost i tylko dla niezdolności przepędzony został. Dali robotę ważną, pensyę piękną, a potem powiedzieli, że niezdolny i kolanem w plecy! On niezdolny! ha! ha! Jeszcze kiedy, malcem będąc, ojcu swemu cedrowe orzeszki sprzedawać pomagał, wszyscy znajomi sprytowi jego nadziwić się nie mogli. A Tania! Ona także w dawnych szczęśliwych czasach pyszniła się nim i, klepiąc go po ramieniu, mówiła: »My z tobą, gołąbku, karetą kiedyś jeździć będziem, po dywanach chodzić«. Ot tobie, Taniu, kareta! ot tobie i dywany!
Przy wspomnieniu o Tani roztkliwił się, jak zawsze, bardzo błękitne, okrągłe oczy wilgocią mu zaszły. Całą czarkę wychylił od razu i mówić zaczął o dziennikarzu, który na życie jego tak wielki wpływ wywarł, że jemu to właściwie utratę ojcowskiego sklepu, młodości i Tani zawdzięcza. Miał lat 26, czytał i czytał tę gazetę, z początku dla zabawy tylko, potem z namiętną ciekawością i nadzieją. Czarodziejski Sezam[2] otwierała ona przed nim: z jednej strony ideę, z drugiej karyerę wskazując.
Idea i za jednym zachodem karyera: mała rzecz! Zrazu sam sobie wierzyć nie chciał, aby mógł służyć idei. Bo cóż? kilka klas gimnazyalnych skończył i tylko co był awans na pomocnika stołonaczelnika otrzymał.
Edukacya piękna i posada także: ani słowa; ale przejście od nich do idei zdawało się jeszcze dalekiem. Dziennikarz inaczej utrzymywał, a jemu dusza rozpływała się z dumy i radości.
Poszedł do tego dziennika:
— Ojcze rodzony — mówi — ty mnie oczy na świat otworzyłeś. Dziękuję. Za tydzień już mnie tu nie będzie. Pojadę służyć idei.
On go swoim znajomym zarekomendował, i wszyscy zdrowie jego szampanem wypili. Pierwszy raz wtedy pił szampana — smaczny! I z kimże go pił! Z jakimiś ludźmi!... Kotlety z jarząbków jadł na porcelanie, a lokaje w białych rękawiczkach talerze odmieniali. Wszystko to zaś dlatego, że ideę dziennikarską zrozumiał i służyć jej zapragnął. Wyszedłszy stamtąd z szampanem w głowie, myślał: — »Ej ty, Boże mój, cóż to później będzie, kiedy teraz już tak?«
Już mu teraz żenienie się z Tanią niebardzo do smaku przypadało. Lubił ją, i ona go lubiła, od dawna i z duszy. Porzucić jej nie myślał, ale i kuli do nogi przywiązywać sobie nie chciał. Niechaj dziewczyna na niego poczeka. Wielką już łaskę jej zrobi, jeżeli kiedykolwiek za żonę ją weźmie. Grzesznym człowiekiem był: to też, widząc się teraz podniesionym i takie mając nadzieje, nie mógł z głowy wyrzucić węża, który w niej gwizdał: »Poco ci wiązać się z córką kiełbaśnicy, kiedy może i generałówna jaka za ciebie wyjdzie, gdy już zasłużysz się idei i na wysokiem krześle siądziesz«. Grzesznym człowiekiem był: to też idea nie zasłaniała przed nim karyery. Stary ojciec płakał: »Pomódz mi niema komu, w trzęsących się rękach sklepu z pomarańczami i orzeszkami nie utrzymam. Rozsypią się, w nędzę wpadnę, sam na tem stracisz«. Matka biadała, i Tania spuchła od płaczu. »Ty tam o mnie, gołąbku, zapomnisz!« On murem przy swojem stał. Nie gnić człowiekowi na jednem miejscu grzybem, ale wzrastać mu w dumę, zaszczyty i pieniądze...
— Ej, gospodarzu, jak ja wyrosłem... a? Wódki! bo pod tę ławę zwalę się zaraz i z żalu pod nosem ci zdechnę! Ot tak! teraz znowu w oczach, jaśniej, i przed pamięcią stają te pola, te pagórki, te dolinki, laski, rzeki. Naturę lubię, strach, jak lubię naturę... ja poeta?... A wy kto taki? czego ode mnie chcecie?
Ostatnie słowa zwracał do człowieka, który stanął przed nim, wązkim stołem tylko z nim rozdzielony. Wysoki, cienki, z wyciągniętą naprzód kościstą szyją, wpijał w niego oczy, jak dwa ciemne płomienie rozgorzałe, i trochę drżącemi wargami zaszeptał:
— Dawno powróciliście z tamtych stron?
Krępy gniewnie kołpaka dotknął i krzyknął:
— A tobie co do tego?
— To moje strony.
Może od wódki był ochrypły, może go okoliczności życia do cichego mówienia przyzwyczaiły, bo mówił ciągle szeptem. Krępy przeciwnie, krzyczał wtedy nawet, gdy się nie gniewał wcale.
— Jakiż czart cię tu przyniósł?
Chudy do gospodarza zwrócił się:
— Wódki!
Powoli, jak automat[3], z oczami wciąż gorejącemi, obok nowego znajomego usiadł.
— Dla karyery — zaszeptał — tak, jak i wy... dla karyery i dla przyjemności... Wypijemy razem, powiecie mi co o tamtych stronach; ja stamtąd rodem... z Glindów.
— Z Glindów... ej ty, Boże mój, wiem! Dwudziestu ich na zagrodach siedzi... procesy im prowadziłem... tam w największą biedę wpadłem... Głupi lud... orzą, sieją, zbierają, świata nie znają... niczego lepszego im się nie chce... prostactwo! — bydło!...
Chudy znowu szeptać zaczął:
— Mój ojciec, Kazimierz Glinda, po przezwisku Żelazny, od tego, że pradziadek na wojnę chodził i charakter miał, jak żelazo, twardy... Tak samo, jak oni wszyscy, orze, sieje, zbiera...
— Znam! Siwy gołąb... stary taki, syna żonatego przy sobie ma, a sam jeszcze niczego sobie... czerstwy, pracuje.
— Widzieliście go?
— Czy raz! Jeździłem do nich za interesami... jadę sobie drogą i patrzę: dzień piękny, słońce świeci, złote pole szerokie, ech, szerokie, jak okiem zarzucić...
— Aha! szerokie, szerokie! Z daleka łąkę widać... na niej chłopcy nocami konie pasą...
— Patrzę sobie raz, aż tu na polu siwy gołąb za pługiem idzie...
— Czy to on był? A jakże on wygląda? Dobre człowieczysko, spracowane, dzieci bardzo kochał... At!
Głową trząść zaczął; coś nakształt uśmiechu rozszerzyło mu wązkie wargi; oczy, w ziemię wpatrzone, mgliły się i świeciły. Krępy po raz pierwszy uważnie na niego spojrzał. Zaśmiał się.
— Jakiż czart cię tu przyniósł? Czegóż ty aż tu się przywlokłeś, aby po szynkach łazić?
Z uczuciem zdziwienia i urazy chudy szyję wyprostował i odpowiedział:
— Jakto dlaczego? Człowiek ambicyę miał, wysoko stanąć i świata użyć pragnął. Czy to ja miałem tak, jak oni, orać, siać i zbierać? Na chłopa nie urodziłem się... Zdolności miałem... muzykę lubię... piękne pismo mam... w całej kancelaryi najpiękniejsze... ot, zobaczcie... choć to w notatniku, niedbale pisane, ale jak? czy widzieliście kiedy takie pismo? litografia[4], nie pismo, zobaczcie tylko, bądźcie łaskawi, popatrzcie!
Drżącemi rękami z nadzwyczajną natarczywością notatnik, na zapisanej stronicy rozwarty, pod samą twarz towarzysza podsuwał, w oczy mu niemal wpychał. Tamten szeroko ramieniem machnął i książeczkę z chudych palców wytrącił.
— Idź precz ze swojem pisaniem! Na czarta mnie twoje pisanie! Majątek tam miałem i jaki! Obywatelem byłem... dziedziniec, choć wojsko na nim mustrować, pokojów dziesięć i sala.
Chudy jednocześnie prawił swoje.
— Do biura chodziłem, sekretarza tu przenosili, awans dostał. »Ty, bratku — mówi do mnie — pojechałbyś ze mną. Pismo piękne masz, miejsce dostaniesz, świata użyjesz«. We mnie dusza zatrzęsła się od radości. Szesnaście lat temu, dwadzieścia lat miałem. Co to! w takiem mieście mieszkać, na teatry i różne inne bale chodzić, muzyki słuchać... — Nic dla mnie milszego nad muzykę niema, niegdyś i sam do skrzypiec zdolność miałem... To też na operę człowiek i teraz czasem idzie. A jakże! jak tylko grosz jaki mam, zawsze na raik[5] idę i opery słucham... Szczęścież to moje, ta opera! Byliście na Trubadurze?[6] a? Jak ten pieśń z wieży śpiewa? a? Wprost dusza roztapia się w człowieku! Tra-la-la, tra-la-la-la-a-a! Pijcie! Czemu nie pijecie? W butelce już mało? Gospodarzu! Wódki! Byliście na Trubadurze? Ach! jak ten z wieży śpiewa! Tra-la-la-la-la-lu-u-u! Wprost dusza topnieje!
— Zdrowie twoje, mój nowy znajomy! Znasz ty ten majątek? ej! rajska pozycya? Pagórki, dolinki, laski, błękitna rzeka na zielonej łące... Natura, bracie, natura! a ja naturę, strach, jak lubię! Ty muzykę, a ja naturę... obaj my poeci, wypijmy!
— Wypijmy! ja za muzyką przepadam. Byliście na Faworycie[7]? Jaka tam arya na damski sopran![8] a? Tra-la-la, tri-li-li-li-i-i! A jeden mój kolega był taki, że mówi do mnie: »Ty jesteś faworytem sekretarza dlatego, że pięknie piszesz. On teraz awans dostał; kiedy chce, abyś jechał z nim, nie bądź durniem, jedź, karyerę zrobisz, świata użyjesz«. Durniem ja nie był — oho! Ale, że strach brał, to brał... Jak tu tak daleko jechać!... a dusza do dalekiego się rwała i swego żałowała... Ale, myślę sobie: co tam! z takiem pismem nie zginę! świata użyję, może wysoko zajdę. A co? czy zginąłem? Nie, bracie, nie. Nigdy ja tam nie miałbym tych rozkoszy, co tu na każdym kroku. Na baletach bywacie? a? ot czarodziejki te tancerki! a? Myślę sobie czasem, żeby tu Anusia była ze mną i widziała, co ja widzę... milej byłoby we dwoje... Człowiek sam jeden, jak palec... Oj dziewczyno, oj kalino, jedyna mo-o-o-ja... Wypijmy!
— Spojrzałem ja, bracie, na pola, na lasy, na łąki i myślę sobie, natura, ej, ej, natura, piękności ty moja! Ty muzykę lubisz, a ja naturę... obaj my poeci. Ale jak przyszło do gospodarstwa, Boże ty mój, w książkę patrzę, a figę widzę. Ani ty rusz, bracie mój miły. Do pomocnika stołonaczelnika dosłużyłem się: ze stołonaczelnikowstwa dla niezdolności przepędzili... gdzie mnie tu gospodarzyć! W dzierżawę wypuściłem, przyjaciół i znajomych zaprosiłem: przyjeżdżajcie choć codzień, z duszy rad będę, sala u mnie, jak kościół, dziesięć pokojów, kucharz! Przyjeżdżali, bawiliśmy się. Przyjaciele mówią: »Kpij z niepowodzenia! Obywatelem teraz jesteś, marszałkiem zostaniesz!« Czemu nie! myślę sobie, może i zostanę. Ot, siurpryza![9] Fotografię tego dziennikarza na ścianie powiesiłem i codzień kłaniałem się przed nią nizko: »Dziękuję, dobrodzieju, że mi oczy na świat otworzyłeś. Pierwszy raz matka mnie urodziła, a drugi raz ty, bo innym ja człowiekiem teraz jestem, a jakim jeszcze będę, ho, ho!« Wtem bęc, majątek na licytacyę wystawiają. Co za dyabeł? Raty bankowe... Za bankowy dług kupiłem, o ratach zapomniałem! Czart niech porwie. Do dzierżawcy: Dawaj pieniędzy! Szelma nie dał! Bądźcie zdrowe, pagórki, dolinki, laski, błękitna rzeko na zielonej łące... Z naturą rozstałem się, bratku; niczego nie żałowałem tak, jak natury... Sala też przepadła... Nalej wódki! Strach, jak ja naturę... ty muzykę, ja naturę, obaj my... lej jeszcze... poeci!
Tamten nalewał, ożywił się bardzo, z szeptu w cienki dyskant wpadał:
— Duszę ja moją przed wami otwieram... Co robić? Trzebaż duszę choć raz otworzyć, bo nazbierało się w niej tyle, że pod samo gardło lezie i dusi, a taka bestya słona, że wódką nawet nie zalejesz... Ojciec siwy gołąb... czy bardzo staro wygląda? A brata mego, Antoniego, znacie! Dobrze mu: takim już szczęśliwym przyszedł na świat! Ambicyi nie miał, dalekiego świata ciekawym nie był... trzy klasy skończył, do chaty powrócił, orze, sieje... wieczorami książki czyta... W zimowe wieczory lampa na stole, ogień na kominie, czytają, albo z sąsiadami śpiewają... Słyszeliście kiedy piosnkę: »Piękne narcyzy, śliczne tulipa-a-any...«, albo tę: »Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna...« Anusia Glindzianka śpiewała... ej, nie Glindzianka już ona; za mąż wyszła... Kiedym wyjeżdżał, schowała się między wiśnie i płakała... Mnie ciekawość paliła: jak też to wyglądają baletnice? Bywacie na baletach? Ja bywam... czasem... a jakże! Ot, czarodziejki te tancerki! Jak ich wyleci na scenę ze czterdzieści... Anusia między wiśniami płakała. Ptaszyna moja, złota, dawna... dawna... Jak to już dawno było... szesnaście lat... postarzałem... zmarniałem... Anusiaby mnie nie poznała... Nalejcie... pełno! Ptaszku, ptaszku, skąd przyla-a-a-ta-a-asz... Zdrowie wasze... czy nie z moich stron...
Zupełnie jednocześnie z chudym krępy prawił, tak, że dwa ich głosy: jeden — gruby i bez gniewu gniewliwy, drugi — cienki i piskliwy, zlewały się z sobą w dwoistą całość.
— Czart niech porwie psie moje życie! W miasteczku osiadłem, chłopom i Żydom procesy prowadziłem... Wstyd, bratku, poniżenie i — bieda! Wtedy już Tania przed oczyma mnie, jak stała, tak stała. Napisałem do znajomych: »Co z nią, gołąbką najmilszą, dzieje się?« Odpisują: »Za mąż poszła!« Ja do szynku i — upiłem się. Pierwszy raz wtedy upiłem się, a potem już... oj, ty Boże mój! sierotą ja tam byłem, wyspą samotną na dalekiem, nieznajomem, obojętnem morzu... Nikt tam mego ojca i mojej matki nie znał, ani do mnie powiedzieć nie mógł: »Pamiętasz, błaźnie, jak ci nos ucierałem?« Nikogo nie obchodziłem, nikt mnie nie obchodził, nikogo nie wstydziłem się, nikt nie zawstydził, nie zgromił, nie poradził, nad przepaścią nie zatrzymał... Bęc! po same uszy wpadłem! Ej, wyspa samotna na dalekiem, nieznajomem, obojętnem morzu, w morzu utonęła. Gospodarzu, ojcze kochany, wódki!
Coraz cieńszy i piskliwszy dyskant zawodził:
— Wyspą samotną na wielkiem morzu siedzę... Nikt tu mego ojca ani matki nie zna i powiedzieć nie może: »Pamiętasz, błaźnie, jakeś bosy na łąkach nocami konie pasał«. Ehe, noce nasze letnie, z rosą na trawie, z gwiazdami na niebie, z lasem grającym... Dwadzieścia rubli na miesiąc biorę... od razu brałem piętnaście... teraz dwadzieścia... buty z nóg spadają... czasem na balet chodzę... wszyscy mówią: »Pismo bardzo piękne!« My, Glindowie po przezwisku Żelaźni... pradziad na wojny chodził, ojciec, choć siwy, jeszcze za pługiem chodzi... ja pięknie piszę... popatrzajcie, zmiłujcie się... czy to kaligrafia jest, czy litografia? a? Niezdolny, mówią... Jakto? a pismo! zobaczcie tylko... pismo...
— Do dyabelskiej matki idź ty, ze swojem pismem razem! Sześć miesięcy już przeszło, odkąd tu wróciłem... łażę wszędzie, o robotę proszę...
— Pojechałbym ja tam, bracie kochany, oj, pojechałbym choć na miesiąc, choć na tydzień, ale wydatki wielkie... Tu codzień, czasem na Trubadura... a balet?
— Piętnaście lat, najlepsza młodość moja... wszystko zmieniło się... dawni przyjaciele poumierali, albo powyjeżdżali, albo zapomnieli, że kiedykolwiek na świecie żyłem... Gdzie pójdę, wszyscy mówią: »pijak, z twarzy znać...« Matka, nie pobłogosławiwszy, umarła, ojciec w nędzę wpadł, Tania za mąż poszła...
— Lampa na stole, ogień na kominie... ciepło... śpiewają... »Ptaszku, ptaszku, co przylatasz...«
Tamten krzyczał:
Może z moich stro-o-o-n...
Butelki i czarki od uderzenia pięścią w stół zadzwoniły.
— Ale ja jemu pokażę jeszcze, kto ja taki! Jeszcze mnie z kuli ziemskiej nie zrzucili! jeszcze wrogi moje przede mną z rękami jak struny...
»A gdy, ptaszku, nie przylecisz
Z tych tam pięknych stro-o-on...«
Nagle umilkli obaj, nie wiedzieć dlaczego; długo głęboko patrzyli sobie w oczy i głowami trzęśli, trzęśli, wciąż milcząc.
Krępy pierwszy śmiechem parsknął, z ławy zerwał się i, z rękami na kłębach przed gospodarzem stojąc, krzyczał:
— Niech tylko papiery przyjdą, a ja znowu w górę pójdę; w górę... na wysokiem krześle siądę i wrogom moim figę pod nos, a kolanem w plecy...
Dyskant śpiewał:
»Nikt tu po mnie nie zapłacze,
Bo ja z obcych stro-o-on...«
— A ty, Tanieczku, pożałujesz, że czekać na mnie nie chciałaś! Za mąż poszłaś! Aha! A teraz ja na wysokiem krześle siedzę, karetą jeżdżę, po dywanach chodzę, a ty, gołąbko, żałujesz, aha!
Gospodarz szkłem przy bufecie brząkał, w ciemnym kącie zegar tętnił; za oknem, po zamarzłym śniegu zgrzytając, przelatywały sanki, z których niegłośnem dzwonieniem łączył się ostry gwizd powożącego, lub krótkie, głośne łajanie powożonego: »Ej ty, dyabelski bałwanie, szybciej!« — zaś na ławie wysoki, chudy człowiek, w poplamionym paltocie, z białą gwiazdką nad wykrzywionym daszkiem czapki, z plecami do ściany przylgniętemi, a oczami, zaszłemi wilgocią mętnych łez, dyskantem śpiewał:
»Po mej śmierci nie zadzwoni
Mój ojczysty dzwon!...«