Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga pierwsza/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1876 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Tokarzewicz |
Tytuł orygin. | Notre-Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W chwili, kiedy pensyonarz gandawski i jego eminencya zamieniali między sobą ukłony głębokie i daleko głębiéj od nich przed tłumem tajone półsłówka, sprezentował się człowiek wzrostu wysokiego, o szerokiéj facyacie i potężnych ramionach, wchodzący jednocześnie z Gwilhelmem Rymem; rzekłbyś buldog obok lisa. Pilśniowy jego kołpak i kurta skórzana raźną plamą kładły się na otaczające go aksamity i jedwabie. Domyślając się, że jest to jakiś masztalerz zbłąkany, woźny zatrzymał go...
— Hej, przyjacielu, nie tędy! — rzekł.
Człowiek w skórzanéj kurcie odepchnał go ramieniem.
— Czego on chce, ten facet, odemnie? — ryknął głosem, który od razu zwrócił uwagę publiczną na dziwne to zajście... — Cóż, nie widzisz kim jestem?
— Imię waszmości? — spytał woźny.
— Jakób Coppenole.
— A godność?
— Pończosznik z pod Trzech Łańcuchów, z Gandawy.
Woźny się cofnął. Oznajmiać takich gości, jak burmistrze i ławnicy, niechby już uszło; lecz pończoszników, to już wydało mu się za wiele. Kardynał stał jak na zarzewiu. Lud wszystek słuchał i patrzał. Oto już od dni dwóch jego eminencya głaska tych niedźwiedziów flamandzkich, by módz nieco przyzwoiciéj na świat ich wyprowadzić, a tu, ot tobie i masz. Zbyt ostra nieprzystojność.
Ale tuż zaraz zbliżył się do woźnego Gwilhelm Rym, i ze zwykłym swym pół-uśmiechem szepnął mu nieznacznie:
— Oznajm mistrza Jakóba Coppenole, pisarza ławników miasta Gandawy.
Kardynał podchwycił głośno:
— Woźny, oznajmij mistrza Jakóba Coppenole, pisarza ławników prześwietnego miasta Gandawy.
Był to błąd. Wypadało samemu już Rymowi zostawić skręcenie karku przygodzie. Coppenole akurat właśnie posłyszał rozkaz kardynała.
— A krzyżu Pański! — wrzasnął głosem piorunującym. — Nie, powiadam! nie! Jakób Coppenole pończoszniki basta. Słyszysz, woźny? Ni krzty więcéj, ni krzty mniéj. Krzyżu Pański! pończosznik, alboż to mało? Niebój się, Jego Mość książę niejednę już rękawiczkę znalazł w mojéj pończosze...
Wybuchły śmiechy i oklaski. Wszelki dwuznacznik natychmiast w Paryżu zrozumianym, a więc tóż i natychmiast uczczonym zostanie.
Dodajmy, że Coppenole był z ludu, i że publika co go otaczała była również z ludu. To więc i znajomość między nim a nią nastąpiła szybko, elektrycznie, rzekłbyś gębą całą. Butny docinek pończosznika flamandzkiego, poniżający dworaków, poruszył we wszystkich tych duszach plebejskich nie wiem już jakie uczucie godności, tak jeszcze niewyraźne w wieku piętnastym. Toż jako równy równego, za paniebrat pończosznik potraktował Jego Miłość kardynała! Słodka zaiste myśl dla tego łapserdactwa, przywykłego do szacunku i posłuszeństwa w obec pachołków wielmożnéj służby jaśnie wielmożnego starosty przy najprzewielebniejszym opacie od Ś-téj Genowefy, który sam z kolei był tylko koadjutorem pana kardynała!
Coppenole dumnie się skłonił Jego Eminencyi, która ze swojéj strony pozdrowiła wiele mocnego mieszczucha, nielada co znaczącego u samego nawet Ludwika XI-go. Następnie, podczas gdy Gwilhelm Rym, „mąż roztropny a złośliwy“, jak się wyraża Filip de Comines, jednego i drugiego mierzył od stóp do głowy wzrokiem wyższości i naigrawania, obaj zajęli swe siedzenia, kardynał nieco zmięszany i zakłopotany, Coppenole spokojny i wyniosły. Cokolwiekbądź — mówił może w duchu ten ostatni — równie dobry mój tytuł pończosznika, jak i wszelki inny; wié o tém Marya Burgundzka, matka téj saméj właśnie Małgorzaty, która dziś za mąż wychodzi. Co kardynał, to kardynał, ale stokroć nieraz groźniejszy pończosznik. Nie kardynał by téż to potrafił podmówić Gandawczyków do ukarania faworytów córki Karola Śmiałego; nie kardynał uzbroił swém słowem ducha tłuszczy na łzy i prośby kobiece, kiedy Jejmość księżniczka Flandryi przybyła błagać motłoch o życie dla swych protegowanych u samego podnóża ich szafotów; gdy tymczasem dość było pończosznikowi podnieść w górę swój łokieć skórzany, by zrzucić głowy wasze, Jaśnie oświeceni panowie Guy d’Hymbercourt i kanclerzu Wilhelmie Hugonet!
Ale się nie wszystko na tém skończyło dla biednego kardynała; wypadło mu do dna samego wychylić kielich goryczy, jaki dlań zgotował obowiązek towarzyszenia owym nieokrzesańcom flamandzkim.
Czytelnik nie zapomniał może bezczelnego żebraka, który na początku prologu wgramolił się był na gzemsy podwyższenia kardynalskiego. Przybycie znakomitych gości nie zachęciło go bynajmniéj do opuszczenia raz zdobytego stanowiska; przeciwnie, podczas kiedy prałaci i ambasadorowie pakowali się sposobem śledzi hollenderskich do ławek trybuny, on, nie żałując sobie wygody, najspokojniéj się roztasował przy balaskach estrady, na któréj podstawie dzielnie oparł skrzyżowane nogi. Śmiałość była niesłychaną, ale nikt jéj z razu nie zoczył, tak dalece uwaga powszechna gdzieindziéj była skierowaną. Ze swéj strony, żebrak ani baczył na to, co się tam dzieje w sali; kiwał się sobie wciąż z niedbalstwem Neapolitańczyka, i od czasu do czasu powtarzał śród szmerów, jakby z machinalnego przyzwyczajenia: — Co łaska! za zdrowie najmilsze! — I zaprawdę, on jeden może z całego zgromadzenia nie raczył zwrócić głowy w stronę zajścia woźnego z Coppenole. Owóż zrządził przypadek, że mistrz pończosznik gandawski, z którym lud w żywe zachodził współczucie, i w którego wszystkie utkwiły spojrzenia, zasiadł akurat w pierwszym szeregu ławek podniesienia, tuż nad samym żebrakiem; nie małeż to było zdziwienie zgromadzonych, gdy naraz ujrzano, jak ambasador flamandzki, obrzuciwszy najprzód wzrokiem umieszczonego przed sobą obdartusa, klepnął go poufale po ramieniu łachmanami okrytém. Żebrak się odwrócił. Nastała chwilka zdziwienia; za nią szedł uśmiech odgrzebanéj nagle znajomości, uradowania, e t. c.; poczém, obojętni na widzów lub widowisko, pończosznik i biedak poczęli z sobą rozmawiać półgłosem, trzymając się wzajem za ręce, bez najmniejszego ma się rozumiéć względu na to, że łachmany Clopina-Trouillefou, rozwieszone na złotogłowiach podwyższenia, raziły wzrok jak gąsienica u pomarańczy.
Nowość szczególnie téj sceny do tego stopnia podniosła rumor wesołości i szaleństwa w sali, że nie mogło to ujść zaciekawionéj w końcu uwagi kardynała; pochylił się do połowy, i niedokładnie tylko ujrzawszy ohydną kurtkę żebraka (na dokładniejsze objęcie zdarzenia miejsce samo nie pozwalało), wyobraził sobie naturalnie, że żebrak o jałmużnę błagał, więc wzburzony taką śmiałością, zawołał:
— Mości starosto Pałacu, do rzeki mi tego huncwota!
— Krzyżu Pański! — odparł Coppenole, nie puszczając rąk żebraka — toż to jeden z moich przyjaciół, jaśnie kardynale!
— Dobrze! tak jest! hej kolenda! — huknęły tłumy.
Od téj chwili mistrz Coppenole, w Paryżu zarówno jak iw Gandawie wielkie zachowanie w czerni posiadł, gdyż — jak powiada Filip de Comines — „mężowie téj krwi zawżdy takowe tam miéć będą, skoroć się w porządku nie trzymają.“
Kardynał przygryzł wargi, i zwróciwszy się ku swemu sąsiadowi, opatowi od Ś-téj Genowefy, rzekł doń z cicha:
— Przedziwnych ambasadorów przyséła nam Jego Miłość arcyksiążę dla oznajmienia Jmci Małgorzaty.
— Wasza Eminencya napróżno tylko grzeczność traci z tymi wałkoniami flamandzkiemi. Margaritas ante porcos.
— Powiedz raczéj, opacie — odrzekł kardynał głośniéj z uśmiechem — powiedz raczéj: Porcos ante Margaritam!
Całe otoczenie zawtórowało uwielbieniem grze téj słów. Ulżyło to nieco kardynałowi; pokwitował się w ten sposób z Coppenole; i jego również dowcipowi przyklaśnięto.
A teraz niechże ci z naszych czytelników, którzy, jak się to mówi stylem dzisiejszym, uzdolnieni są do uogólniania obrazów i pojęć, pozwolą nam łaskawie postawić pytanie, azali w istocie jasno i dokładnie uobecniają w swéj wyobraźni widok, jaki przed nimi roztacza, w chwili gdy ich uwagę zatrzymujemy, czworobok wielkiéj trybunalskiéj komnaty? Ku środkowi, oparta o ścianę zachodnią sali, szeroka i pyszna trybuna ze złotogłowiów, do któréj przez małe ostrołukowe drzwiczki wchodzą processyonalnie osoby poważne, oznajmiane krzykliwym głosem woźnego. Na pierwszych jéj ławkach, lik znaczny figur obciążonych gronostajami, atłasami i purpurą. W około podwyższenia, zatopionego w milczeniu przyzwoitém, w dole, naprzeciw, wszędy, tłum wielki i hałas wielki. Tysiączne skrzyżowane spojrzenia ludu na każdą z kolei twarz dygnitarzów w trybunie, tysiączne szmery przy każdém nazwisku. Zaiste, widowisko to ciekawe i ze wszech miar zasługujące na uwagę widzów. Ale tam oto, aż w samym końcu, cóżby to było takiego? (o znaczy owa buda, gatunek szlabana, z czterma upstrzonemi figurkami w górze i czterema u dołu? Ale tam znów człeczyna w czarnéj kapotce o bladéj twarzy, tuż przy baraku, co zacz? Ach! niestety, drogi mój czytelniku, to Piotr Gringoire i jego prolog.
Na śmierć o nim zapomnieliśmy.
A tego to on właśnie lękał się najbardziéj.
Od chwili kiedy wszedł kardynał, Gringoire ani na sekundę nie ustał w usiłowaniach, wymierzonych zawsze ku podtrzymaniu swéj sztuki. Rozkazał był najprzód aktorom, którzy naraz rzecz swą zawiesili, by na nie nie zważając recytowali daléj, podniesionym jeno głosem; następnie, widząc że nikt ani myśli słuchać, zatrzymał bieg akcyi; a oto teraz już od kwadransa blizko tupcze nogami, rzuca się, podmawia Gisquettę, podmawia Lienardę, zachęca swych sąsiadów do baczenia na prolog; wszystko napróżno. Nikt nie odrywał oczu od kardynała, poselstwa i estrady, jedynego centrum tego obszernego koła promiennie zbiegających się spojrzeń. Trzeba téż wnosić, a nie bez smutku to powiadamy, że wejście kardynała, które w tak okropny sposób rozwój sztuki przerwało, zmniejszyło zarazem niepomału i interes przywiązany do bogatéj zresztą treści prologu, gdyż ostatecznie, na podwyższeniu czy na stole marmurowym, widowisko było to samo: tu i tam zajście Trudu ze Stanem duchownym i Szlachty z Kupiectwem. Niejednemu zaś z widzów daleko więcéj się podobało przedstawienie z osób rzeczywistych, żywych, działających, z krwi i kości, oddychających pod tą sutaną kardynała, pod tym kaftanem Coppenola, i spychających się wzajem w tém tłokowisku ambasadorów flamandzkich i dworu biskupiego, niżeli misteryum lalek fabrycznych, upstrzonych, wymuskanych, rozprawiających wierszowaną prozą, i rzec-by można duszących się pod temi białemi i żółtemi kapami, które na nich Gringoire ponaciągał.
Pomimo to, skoro tylko poeta nasz spostrzegł, że się spokojność ustaliła nieco, wpadł wraz na pomysł, który omal wszystkiego nie ocalił.
— Panie — powiedział, zwracając się do jednego ze swoich sąsiadów, poczciwego i tłustego jegomościa o twarzy cierpliwéj — a gdybyśmy to znów zaczęli?
— Jak? — spytał sąsiad.
— Gdybyśmy zaczęli na nowo?
— Co zaczęli?
— A no, misterynm.
— Jeżeli chcecie, to zacznijcie — odparł sąsiad. a
Owo pół-przyzwolenie wystarczało Gringoirowi; sam tedy do własnéj się sprawy zabrawszy, jął krzyczéć na wsze strony, głosem o ile podobna zbliżonym do głosów tłumu:
— Zaczynajcie misteryum! dalszy ciąg misteryum!
— Do licha! — odezwał się Joannes de Molendino — i cóż tam znowu śpiewają hen ci, w kącie? (Gringoire wrzeszczał bowiem za czterech). Słuchajcie bracia! alboż się misteryum nie skończyło jeszcze? Chcą je rozpocząć; jest-że to sprawiedliwie?
— Nie, nie! — jednomyślnie odpowiedzieli żacy. Precz z misteryum! precz!
Ale się Gringoire mnożył i nie przestawał! krzyczéć coraz silniéj:
— Zaczynajcie! zaczynajcie!
Hałasy te ściągnęły uwagę kardynała.
— Panie starosto trybunalski — rzekł do wysokiego mężczyzny w czerni, trzymającego się o kilka kroków od dygnitarza kościelnego — czy nie wpadli te łobuzy do chrzcielnicy, że sprawiają ten harmider piekielny?
Starosta pałacu, był to rodzaj sędziego-amfibii, coś niby w guście nietoperza trybunalskiego, niby szczur, niby ptak, prokurator i żołnierz.
Zbliżył się do jego eminencyi i nie bez silnéj obawy narażenia się na gniew mocarza, wytłómaczył mu jąkliwie głupią gorączkę motłochu: jak to w południe przybyło przed jego eminencyą, i jak tłumy zmusiły komedyantów zacząć nie czekając na jego eminencyę.
Kardynał wybuchł śmiechem.
— Na moją duszę — powiedział — pan rektor wszechnicy powinien-by był to samo zrobić. Co o tém myślisz, mistrzu Gwilhelmie Rym?
— Jaśnie oświecony książę — arcypasterzu — odrzekł Gwilhelm Rym — bądźmy radzi, żeśmy choć przed połową komedyi umknęli. Zawszeż to wygrana.
— Hultajstwo ma-li daléj teatrum swe czynić? — spytał starosta.
— Czyńcie, czyńcie, — odrzekł kardynał; — wszystko mi jedno.
Odczytam sobie tymczasem brewiarz.
Starosta postąpił ku poręczom estrady, i dawszy znak ręką, by się uciszono, zawołał:
— Obywatele, prostactwo i mieszkańce! Dla zaspokojenia tych, którzy pragną by skończono, i tamtych którzy chcą by zaczęto, jego eminencya rozkazuje, by daléj rzecz prowadzono.
Trzeba było obu stronom ustąpić przed wyrokiem kardynała. Ale i autor i publika nie prędko zapomnieli téj obrazy jego eminencyi.
Osoby na scenie podjęły tedy raz jeszcze rymowaną nitkę powieściowego wątka, a Gringoire się pocieszał, że przynajmniéj dalszy ciąg jego sztuki szkodliwych przerw nie dozna Zawiodła go wszakże niebawem i ta nadzieja, równie jak i poprzednie jego ułudy. Cisza i porządek w istocie ustaliły się jako tako w audytoryum; tego tylko nie zauważył Gringoire, że w chwili właśnie, kiedy kardynał wydał był rozkaz przedłużający zabawę, podwyższenie bynajmniéj jeszcze zapełnioném nie było, i że za posłami flamandzkimi szły nowe osobistości należące do orszaku, których nazwiska i godności, rzucane bez ładu i szyku w sam środek dyalogu, wedle niezmordowanéj litanii krzykliwego woźnego, sprawiały w sztuce spustoszenia straszliwe. Bo téż w rzeczy saméj wyobraźmy sobie przedstawienie teatralne, którego dykcyę sceniczną, akurat w najciekawszych jéj ustępach, przecinają raz po raz donośne wołania hajduka, urywające tu końcówkę wyborna, tam przepoławiające wiersz doskonale w sobie zamknięty, i to nawiasami w gatunku następujących:
— Mistrz Jakób Charmolue, prokurator królewski przy trybunale kościelnym!
— Jehan de Harloy, koniuszy, dowódzca rycerskiéj straży nocnéj w stołecznym grodzie Paryżu!
— Wielmożny Galiot de Genouilhac, kawaler, pan na Brussac, mistrz artylleryi królewskiéj!
— Mistrz Dreux-Raguier, wielki dozorca wód i lasów króla jego — mości pana naszego, w krajach Francyi, Szampanii i Brie!
— Mistrz Ludwik de Graville, kawaler, radca i dworzanin królewski, admirał Francyi, zwierzchnik lasów vinceńskich!
— Mistrz Denis Lemercier, rządca domu ślepych w Paryżu! E t. c., e t. c., e t. c.
Stawało się to nieznośném.
Dziwny ów akompaniament, nie pozwalający śledzić za rozwojem sztuki, tém mocniéj oburzał Gringoire’a, że niepodobna mu było utaić, iż sceny obliczone były na coraz wyższe zajęcie publiczności, i że dla pochwycenia całkowitéj doskonałości dzieła, dość było słuchać i patrzéć. W istocie trudnoby wymyśléć splot zdarzeń bardziéj oryginalny i dramatyczny. Cztery allegorye wciąż jeszcze, w śmiertelnym kłopocie wyboru, gorzkie wywodziły żale, gdy naraz Wenus w osobie własnéj (vera incessu patuit dea) zjawiła się przed niemi w prześlicznym stroju, naszytym herbownemi okrętami miasta Paryża. Ona sama przybyła po delfindor obiecany najpiękniejszéj. Jowisz, którego gromy rozległy się jednocześnie w szatni barakowéj, poparł żądanie bogini; wygrana przechylała się już na jéj stronę, czyli mówiąc bez przenośni, Delfin miał już być zaślubionym królowéj piękna, gdy nowym zwrotem kunsztu poetyckiego do walki z Wenerą stanęło niespodziewanie młode dziewczę, w białéj adamaszkowéj sukni z kwiatkiem małgorzatki w ręku (przejrzyste uosobienie jejmościanki księżniczki Flandryi). Ten najwyższy punkt sztuki teatralnéj, apogeum dzieła. Po niejakim sporze Wenus, Małgorzata i allegorye zgadzają się na polubowny sąd Najświętszéj Panny. Miał tu jeszcze również piękną rolę Don Pedro, król Mezopotamii; w jakim jednak stosunku zostawał do całości sztuki, niepodobna już było dociec śród tylu przerw i przeszkód. Wszystko to wstępowało na teatrum po drabince.
Ale napróżno. Żadnéj z tych piękności ani odczuto ani pojęto.
Rzekłbyś, że za przybyciem kardynała nić jakaś niewidoma i magiczna pociągnęła nagle wszystkie spojrzenia od stołu marmurowego ku estradzie, od zachodniego końca sali ku wschodniemu jéj końcowi. Nic już nie mogło odczarować zebrania; wszystkie oczy przylgły do świeższego widowiska, a nowo przybywający, ich imiona przeklęte, ich ubiory, ich twarze, stały się niewyczerpaném źródłem rozrywki tłumów. Nieodżałowane zdarzenie. Z wyjątkiem Gisquetty i Lienardy, które się odwracały kiedy niekiedy, pociągane za suknie przez Gringoire’a, z wyjątkiem spokojnego grubego sąsiada, nikt nie słuchał, nikt nie chciał spojrzéć jak należało na biedne opuszczone misteryum. Gringoire postrzegał przed sobą same tylko profile.
Z jakąż goryczą spoglądał na całe to rusztowanie chwały i poezyi, rozpadające się kawał po kawale! I myśl-że tu sobie, że jeszcze przed chwilą wszystek ów lud gotów był powstać przeciw panu staroście z niecierpliwości oglądania czém prędzéj sztuki! Teraz, gdy się ją ma, ani się o nią dba! I ktoby przypuścił, że to jest to samo przedstawienie, które się zaczęło śród jednomyślnych potwierdzeń i oklasków! Wieczna historya przypływu i odpływu faworów gminnych! Ani-byś uwierzył, że się zabierano do wieszania pachołków starościńskich! I czegobyś to nie dał, gdyby można było powrócić do owéj godzinki miodowéj.
Z tém wszystkiém, brutalny monolog woźnego ustał nareszcie; goście się zebrali co do jednego. Gringoire odetchnął. Aktorowie rznęli daléj jak przystało. Lecz cóż-to? Majster Coppenole, pończosznik, powstaje naraz? i czego? Gringoire uszom swoim wiary dać nie chce. Śród powszechnéj uwagi niedźwiedzisko gandawskie ni z tego ni z owego ćwiczy mówkę do tłumu w następujących szkaradnych wyrazach:.
— Sławetni mieszczanie i wielmożni obywatele paryzcy! nie wiem co my, Krzyżu Pański! robimy tutaj. Toć i ja widzę, hen tam w kącie, na szłabanie owym, jakoby ludzie jacyś zabierali się do bójki. Nie wiem, azali one to rzeczy nazywacie misteryą, ale w tém nie ma ani krzty uciechy; kłótnia na języki, nie więcéj. Oto już od kwadransa czekam na pierwszy kułak, i ani Boże daj. To są tchórze, powiadam wam, którzy się kaleczą samemi jedno połajankami. Należało sprowadzić zapaśników z Londynu lub Rotterdamu, ot! wtedy to co innego; mielibyście takie szturchańce, że z placu możnaby je było słyszéć: ale co do tych, to litość bierze. Powinniby przynajmniéj wystąpić z tańcem arabskim lub z inną jaką krotofilą. Wcale co innego mi powiedziano; obiecano weselisko błaznów i wybór królika onych. W Gandawie my również mamy swego króla trefnisiów, i pod tym względem wcaleśmy w tyle nie pozostali, Krzyżu Pański! Ale u nas dzieje się to inaczej trochę. Zbieramy się, jak i tutaj, hurmą; po czém każdy z kolei wysadza głowę z umyślnego otworu i tak gębę zebranym pokazuje; ten który się najohydniéj wyszczerzy, bywa ogłoszony królem przy okrzykach całego zebrania. Ot jak! Zabawa jest niezmiernie pocieszna. Czy chcecie, żebyśmy wybrali królika sposobem naszym, gandawskim? Będzie to w każdym razie rzecz mniéj nudna, niż słuchać tych tam gadanin. Jeżeli i ichmościowie ze szłabana chcą z grymasami swoimi w otworze się pokazać, to i owszem, przyjmiemy ich do gry. Cóż o tém powiadacie, sławetni panowie? Mojem zdaniem, znajdą się tu dostatecznie grubiańskie próbki tak z płci jednéj, jak drugiéj, byśmy się sobie pośmiać mogli z flamandzka, a i twarze nasze zanadto są brzydkie, byśmy nie mieli liczyć na grymas wyborniejszy.
Gringoire zamierzył był odpowiedziéć na przemówienie, ale mu słowa zastrzęgły w gardzieli z osłupienia, gniewu i oburzenia. A przy tém, wniosek ukochanego już pończosznika z takim zapałem przyjęty został przez tych mieszczuchów, którym schlebił tytuł wielmożnych, że wszelki opór pozostaćby musiał bezskutecznym. Nie było innéj rady, tylko się poddać prądowi. Gringoire zakrył sobie oblicze obiema rękami, bo mu nawet szczęście na tyle nie dopisało w życiu, by miał czém głowę sobie osłonić, na wzór Agamemnona Tymantejskiego.