Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga jedenasta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Notre-Dame w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | La creatura bella bianco vestita. (Dante) |
Wydawca | Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“ |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Neuman & Tomaszewski |
Miejsce wyd. | Gdańsk; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Quasimodo ujrzał, że celka była pusta, że cyganki w niej nie było, że ją pochwycono, podczas kiedy ją bronił, jął obiegać kościół cały, szukając cyganki, zapełniając krzykami dziwnemi wszystkie kąty i zagłębienia murów, siejąc rude swe włosy po kamiennej posadzce. Był to właśnie moment, gdy łucznicy królewscy weszli do katedry Najświętszej Panny w pogoni za cyganką.
Quasimodo pomagał im bezwiednie, garbusek biedny! w fatalnych ich zamiarach, mniemał, że nieprzyjaciółmi cyganki, hołotnicy byli. Sam oprowadzał Tristana Hermitę po wszystkich możebnych kryjówkach, otwierał przed nimi drzwiczki tajemne, podwójne ścianki ołtarzów, zakrystje tylne. Gdyby nieszczęśliwa znajdowała się tu jeszcze, on byłby ją wydał. Daremne poszukiwania znużyły w końcu Tristana, który się nie lada czem nużył. Quasimodo jednak przetrząsał dalej. Samiec który połowicę swą stracił nie byłby ani obłąkanym, ani rozhukanym więcej. Nareszcie skoro już był pewnym, że jej tu nie było, że znikła, że mu ją skradziono, wolnym krokiem zawrócił na schody wież, na schody które z takim tryumfem i uniesieniem przebiegał w dniu kiedy ją był ocalił. Te same miejsca mijał teraz powtórnie, z głową zwieszoną, bez głosu, bez łez, prawie bez oddechu. Kościół znów zaległ pustką. Opuściły go gromady zbrojne, dla ścigania czarownicy w Grodzie. Quasimodo pozostawszy teraz samotny w obszernej katedrze, skierował się w stronę celki, kędy cyganka pod jego opieką i strażą tyle tygodni spędziła. Zbliżając się ku miejscom tym, przyszło mu do głowy, że akurat tam ją może znajdzie. Naraz oparł się o krawędź słupa by nie upaść. Wyobraziło mu się, że bardzo być mogło iż tu właśnie przed chwilą wróciła, że ją bezwątpienia duch dobry napowrót tu przywiódł, że schronienie zanadto było bezpiecznem i czarującem, żeby się w niem i teraz znaleźć nie miała. Kroku jednego naprzód uczynić nie śmiał z obawy rozchwiania swych przywidzeń. — „Ach, tak — mówił do siebie — modli się niezawodnie lub spoczywa. Nie kłućmy jej spokoju“. Skupił w końcu odwagę, postąpił na palcach, popatrzył i wszedł. Próżnia. Izdebka wciąż próżną była. Naraz cisnął na ziemię pochodnię nogami ją zdeptał i nie rzekłszy ani słowa, nie wydawszy jednego westchnienia runął całym zamachem biegu głową o mur i padł omdlały na posadzkę. Odzyskawszy przytomność, zatoczył się na posłanie, skręcił się i spazmatycznie całować począł miejsce jeszcze nie wystygłe, gdzie spoczywało dziewczę młode; zostawał tak minut kilka nieruchomy, jakby konający. Padł w końcu po raz drugi bez sił, bez ducha; wyczołgał się na kolanach na próg celki i przysiadł wprost drzwiczek, z wyrazem skamieniałego jakiegoś zdziwienia. W postawie tej przetrwał więcej godziny, nieporuszenie okiem wlepionym w izdebkę opuszczoną bardziej zasępiony i zadumany, niż matka między kolebką pustą, a trumienką pełną. Nie wyrzekł ani słowa; gwałtowne tylko łkanie wstrząsnęło całem jego ciałem; łkanie jednak bez łez i skargi, jak owe łyskanie letnie, którym żaden huk nie towarzyszy.
Zdaje się że wtedy to, szukając w głębi swych dum strapionych, ktoby mógł być niespodziewanym napastnikiem cyganki, przyszedł mu na myśl archidjakon. Przypomniał sobie, że sam tylko dom Klaudjusz posiadał klucz od schodów, prowadzących do schronienia dziewczyny; przypomniał dwie nocne jego wyprawy i napaść na młodą tancerkę, jedną, której on Quasimodo dopomagał, drugą której przeszkodził. Tysiączne szczegóły stanęły mu w oczach i niebawem nabrał przekonania że nie kto inny jeno archidjakon, porwał mu cygankę. Tak jednak serdecznie czcił kapłana — wdzięczność, poświęcenie, przywiązanie tak głęboko duszę mu przepoiły, że nawet w tej chwili stawiały jeszcze opór zgryźliwym natarciom zazdrości i rozpaczy.
Rozmyślał nad postępkiem archidjakona, a gniew krwawy i śmiertelny, jakiby się w nim zapalił był z tego powodu, niechybnie przeciw każdemu innemu, obracał się w sercu nieszczęśliwego garbuska, tylko w nadwyżkę bólu przy imieniu Klaudjusza Frollo.
Bijąc się tak falami uczuć gwałtownych a sprzecznych ujrzał naraz — ile że świt mocno już pobielał filary kabłękowe — na górnem piętrze Notre‑Dame przy załomie galerji okalającej nadołtarzowy szczyt katedry postać przysuwającą się. Postać ta zmierzała ku jego stronie. Poznał ją. Był to archidjakon. Klaudjusz postępował krokiem wolnym i ciężkim. Idąc nie patrzał przed siebie, kierował się ku wieży północnej, twarz jego atoli w bok zwróconą była ku prawemu wybrzeżu Sekwany, a głowę miał podniesioną, jakgdyby chciał czegoś dojrzeć poza dachami domów. Sowa często przybiera postawę tę krzywą. Leci ku jednemu punktowi, a ślepie ma wytężone ku drugiemu. Ksiądz przeszedł w ten sposób ponad głową Quasimoda, nie spostrzegłszy go.
Dzwonnik którego nagłe to zjawienie się mogilnym chłodem oblało, ujrzał jak się ksiądz pod wejście na schody wieży północnej zagłębił. Czytelnikowi wiadomo, że z wieży tej roztacza się widok na ratusz miejski. Quasimodo powstał i podążył za archidjakonem. Garbus wstąpił na schody chcąc wiedzieć poco Klaudjusz tam poszedł. Zresztą biedny dzwonnik sam nie wiedział jak sobie począć coby miał do powiedzenia ani czegoby żądał. Przepełniony był i wściekłością i bojaźnią. Archidjakon i cyganka bój wiedli w jego sercu.
Gdy sięgał wierzchołka dzwonnicy i za nim opuszczał cień schodów, wszedł na krużganek szczytowy, ostrożnie zbadał gdzie się ksiądz znajduje. Ksiądz tyłem do niego był odwrócony. Poręcze okalają krużganek dzwonnicy. Ksiądz mając wzrok zatopiony w głąb miasta oparł się piersią o tę z czterech poprzecznic poręczy, która była od strony mostu Najświętszej Panny.
Quasimodo wilczym krokiem z tyłu ku niemu się zbliżający szedł zobaczyć czemuby się tak ksiądz przypatrywał. Uwaga Klaudjusza była skupioną i zajętą czem innem, że nawet nie słyszał nadchodzącego dzwonnika.
Przepyszny to i czarowny widok Paryża zwłaszcza ówczesnego oglądamy z wysokości dzwonnic Notre‑Dame przy świeżych pobłyskach jutrzenki letniej. Był to dnia tego poranek zdaje się czerwcowy. Po niebie rozpływała się pogoda przeczysta. Kilka gwiazd spóźnionych gasło na rozmaitych punktach widnokręgu; jedna z nich tylko od wschodu, djamentowe jeszcze choć blednące sypała blaski. Słońce zabierało się do wejścia. Paryż ruszać się zaczynał. Z niektórych dzielnic podnosiły się już szmery rozmów i pracy ludzkiej. Tam uderzenie dzwonu, gdzieindziej odgłos młota, ówdzie znów różnorodnie złożony grzechot ciągnionego wozu. Rozmaitego rodzaju pomruki i chychoty kołysząc się rozbryzgiwały ponad tym grodem półsennym, półprzecierającym oczy. Ku wschodowi poranny wiatr upędzał się po widnokręgu za kilkoma przejrzysto szaremi kosmykami wydartemi z runa pagórków obłoczystych.
Na placu przedkatedralnym gromada kumoszek poczciwych, ze dzbanami w ręku, pokazywała sobie ze zdziwieniem pobożnem, podarte i pokiereszowane podwoje Najświętszej Panny, oraz dwie kałuże okrzepłego ołowiu, osadzonego w rozpadlinach żwiru. Tyle też tylko i zostało z zaburzeń ubiegłej nocy. Tristan uprzątnął plac, kazawszy pobitych wrzucić do Sekwany. Królowie tacy jak Ludwik XI starają się szybko zmyć bruki po rzezi.
Na zewnątrz krużgankowych poręczy wieży południowej tam gdzie się ksiądz zatrzymał znajdowała się jedna z rynien kamiennych, fantastycznie rzeźbionych, któremi się jeżą gmachy gotyckie. Po nad wieżami w górze, w dalekiej głębi błękitów, ptactwo cienkiemi głosami odśpiewywało godzinki.
Ale ksiądz nic nie widział i nie słyszał. Należał do rzędu ludzi, dla których niema poranków, niema kwiatów, niema ptactwa.
Quasimoda paliła żądza spytania go co uczynił z cyganką, ale archidjakon zdawał się w tej chwili zapominać o świecie całym.
Z oczami wpartemi wciąż w jedno miejsce, pozostawał nieruchomy i milczący, a w tem milczeniu i w tej nieruchomości było coś tak okropnego, że zdziczały dzwonnik drżał wobec nich i zaczepiać ich nie śmiał. Na tyle go ledwo stało odwagi — a był to również jeden ze sposobów spytania archidjakona — że powiódł okiem w kierunku spojrzenia Klaudjusza i w ten sposób wzrok nieszczęśliwego garbuska padł na Plac Tracenia.
Ujrzał takiem prawem to, na co ksiądz patrzał. Drabina wznosiła się przy szubienicy stałej. Na placu znajdowała się gromadka gminu i masa wojska. Człowiek jakiś wlókł po bruku coś białego u czego uczepiło coś czarnego. Człowiek ów zatrzymał się u podnóża drabiny. Tu stał się zamęt jakiś, którego Quasimodo dobrze nie dostrzegł. Nie żeby jego jedyne oko straciło było cokolwiek na doniosłości zwykłej, lecz, że ściśnięte szeregi zbrojne zasłaniały scenę. Przytem słońce akurat tej chwili weszło i taka fala świateł wypłynęła na raz ponad widnokrąg, iż zdawaćby się mogło, jakoby wszystkie ostre szczyty Paryża, wieżyce, baszty, kominy, w ogniu raptem stanęły.
Człowiek tymczasem począł wstępować na drabinę. Tym razem Quasimodo dokładnie mógł go obejrzeć. Niósł na swych barkach niewiastę dziewczynę młodą ubraną w bieli, dziewczyna miała pętlę na szyi. Poznał ją Quasimodo. Była to ona.
Człowiek doszedł tak ku wierzchołkowi drabiny. Zatrzymał się i poprawił pętli. Tu ksiądz przykląkł na poręczu, by lepiej widzieć.
Wtem nagle, człowiek piętą odtrącił drabinę i Quasimodo od kilku minut dech w sobie tający, ujrzał jak się sznur naraz rozwinął i zakołysał. Na jego końcu, na dwa łokcie ponad brukiem wiło się nieszczęśliwe dziecię z przysiadłemi kolanami na jej ramionach oprawcą. Postronek okręcił się razy kilka i zdało się dzwonnikowi, że ujrzał kurcze straszne przebiegające wzdłuż ciała cyganki. Kapłan ze swej strony z szyją wyciągniętą, ze wzrokiem natężonym śledził każde drgnięcie okropnej tej pary, złożonej z kata i dziewczyny, z pająka i muchy.
W momencie kaźni najstraszniejszym, śmiech szatański, śmiech na jaki się zdobyć można dopiero wtedy, gdy się już przestało być człowiekiem, buchnął na pozieleniałej twarzy Klaudjusza. Nie słyszał tego śmiechu Quasimodo, ale go widział. Dzwonnik cofnął się o kroków kilka od archidjakona i naraz uderzając weń pędem szalonym, obiema swemi grubemi rękami pchnął go w przepaść nad którą był Frollo zwieszony.
Ksiądz krzyknął: — „Przekleństwo!“ — i spadł.
Rynna ponad którą się znajdował, powstrzymała zbrodniarza w locie. Uczepił się jej rękami rozpaczliwie, w chwili zaś gdy otwierał usta do powtórnego krzyku, ujrzał przesuwającą się ponad krawędzią krużganka, tuż nad swą głową, potworną mściwą twarz Quasimoda. Wtedy zamilkł.
Przepaść była pod nim. Spadek na stóp dwieście i bruk. Kręcił się na rynnie i z wysiłkiem nadludzkim starał się podleźć ku krużgankowi; ale dłonie jego oślizgiwały się po granicie, a stopy rysowały mur poczerniały bez możności oparcia się o cokolwiek. Nad przezwyciężeniem wgiętego pod wypukliną kąta, wyczerpały się siły archidjakona. Miał tu do czynienia nie ze ścianą prostopadłą, lecz ze ścianą wymykającą się pod nim.
Głuchemu dość było sięgnąć ręką by nędznika wydźwignąć z nad otchłani, ale on nawet nie spojrzał. On patrzał na plac grevski. Patrzał na szubienicę. Na cygankę. Oparłszy się łokciami o poręcze w miejscu gdzie przed chwilą stał archidjakon, stał nieruchomy i oniemiały, jako człowiek gromem rażony; długi strumień toczył mu się z oka, które dotąd jedną tylko łzę wylało było.
Archidjakon sapał tymczasem. Wyłysiałe jego czoło zapływało potem, z paznokci ciekła krew na kamienie, kolana darły się i raniły o mur. Słyszał jak jego sutanna, zaczepiona za rynnę, pruła się i pękała za każdem onej wstrząśnieniem. Na domiar grozy rynna ta zakończona była rurą ołowianą, która się chwiała pod ciężarem jego ciała. Archidjakon czuł, że ołów zwolna się uginał. Rozważał w duchu nieszczęśliwy, że niema ratunku, że trzeba będzie spaść i przestrach krew wszystką w żyłach mu ścinał. Raz spojrzał na dół pod siebie, w przepaść; gdy głowę podniósł, oczy miał zamknięte i włosy dębem mu stały.
Było rzeczywiście coś przerażającego w milczeniu tych dwóch ludzi. Podczas gdy archidjakon o kilka stóp pod dzwonnikiem konał w sposób tak straszny, ten płakał i patrzał na Plac Tracenia.
Archidjakon widząc, że wszystkie jego wspinania się coraz więcej tylko wątliły kruchy punkt oparcia, jaki mu pozostał postanowił nie ruszać się już dalej. Wisiał tak skostniały, rękami obejmując rynnę, dysząc zaledwie i nie okazując innego ruchu nad machinalne owe konwulsje piersiowe, jakich doznajemy w snach niespokojnych, kiedy się zdaje że spadamy z wysokości. A tymczasem sekunda po sekundzie tracił równowagę pod sobą, palce oślizgiwały mu się po rynnie; czuł coraz większą słabość, coraz większy ciężar w ciele. Widział pod sobą na dole... rzecz okropna!... widział pod sobą dach św. Jana Okrąglaka, drobnym jak karta we dwoje zgięta. Spoglądał na niewzruszone posągi i rzeźby dzwonnicy zawieszone jak i on nad otchłanią. Wszystko dokoła przeniewiercy było kamienne; przed oczyma, potwory z rozwartemi paszczami; niżej pod nim, na placu, gdzieś w głębi, bruk; ponad głową Quasimodo płaczący.
Przed katedrą znajdowało się kilka gromadek ciekawych spokojnie starających się dociec ktoby mógł być owym szaleńcem, wyprawiającym tak dziwne igraszki. Ksiądz słyszał jak powiadały (głos ich bowiem świeży i ostry dolatywał aż do niego): — „Ależ kark sobie skręci“.
Dzwonnik płakał.
Archidjakon zapieniony od strachu i wściekłości, zrozumiał nareszcie że wszystko było daremne. Zebrał wszakże resztę sił i ostatniego spróbował środka. Wyprężył się na rynnie, podparł się kolanami o mur, chwycił rękami za jeden z gzymsów kamiennych i zdołał podsunąć się na stopę jaką; wysiłek ten atoli gwałtownie zgiął dziób ołowiany na którym się czepił. Jednocześnie trzasła i rozpłatała się sutanna. Wówczas czując że wszystko pod nim umyka, że trzyma się już tylko za coś rękami skrzepłemi i omdlewającemi, nieszczęśliwy zamknął powieki i puścił rynnę. Runął.
Quasimodo patrzał na lecącego.
Archidjakon, rzucony w przestrzeń, padał naprzód głową w dół z wyciągniętemi rękami, uczynił następnie kilka podłużnych wirowych zwrotów; wiatr pchnął go na dach jednego z domów, gdzie nieszczęśliwy łamać się począł. Żył jednak jeszcze gdy się tu dostał. Dzwonnik widział, że palcami chwytał za szczyt, usiłując zatrzymać się; lecz płaszczyzna zanadto była pochyłą, a jemu sił już brakło. Szybko się zsunął po tej pochyłości i runął o kamienie bruku. Tu już się nie ruszał.
Quasimodo podniósł tedy oko na cygankę, po której ciele, wiszącem na szubienicy, przebiegały ostatnie dreszcze konania, widziane na jej białej sukience; poczem znowu wzrok spuścił na zwłoki archidjakona, bezkształtnie rozłożone u podnóża dzwonnicy i rzekł ze łkaniem, które mu pierś zapadłą wzdęło:
— Och, wszystko com kochał.