Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga jedenasta/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Katedra Notre-Dame w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Trzewiczek
Wydawca Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Druk Neuman & Tomaszewski
Miejsce wyd. Gdańsk; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.
Trzewiczek.

W chwili napadu opryszków na kościół, Esmeralda spała.
Niebawem atoli, wrzawa wciąż wzrastająca około gmachu i niespokojne beczenie kozy obudzonej przed nią, wybiły cygankę ze snu. Wstała z posłania poczęła się przysłuchiwać a zaniepokojona światłami i hukiem, wybiegła z izdebki i stanęła. Widok placu, rwetes nocnego tego szturmu, tłum ów ledwo dojrzalny w ciemnościach, krakania tłuszczy chrapliwej, kilkanaście czerwonych pochodni błąkających się, jako ogniki nocne nad mglistą powierzchnią błót — scena ta cała, zrobiła na nią wrażenie tajemniczej jakiejś bitwy. Przepojonej od dzieciństwa przesądami plemienia cygańskiego, przyszło zaraz na myśl, że zdybała znienacka na igrzyskach niecnych nieczyste siły nocom właściwe. Więc przerażona rzuciła się znowu do celki, myśląc, że nędzna pościel mniej strasznemi widziadły ją obdarzy.
Powoli wszakże rozpraszały się pierwsze dymy strachu; przyszła do wniosku, że ją otaczają nie widma, lecz istoty żyjące. Wyobraziła sobie możność buntu gminnego, podniesionego w celu wydarcia jej tym miejscom ochronnym. Myśl, że raz jeszcze może stracić życie, nadzieję Phoebusa, który przyszłości jej wciąż przyświecał wszelka ucieczka przecięta, żadnej nigdzie podpory opuszczenie zupełne, samotność głucha, te i tysiące innych uczuć nią miotały.
Upadła na kolana, pełna niepokoju i utrapienia i choć sama poganka, cygańskiego rodu, poczęła łkając błagać o miłosierdzie Boga chrześcijańskiego i modlić się do Najświętszej Panny, w której przybytku przytułek znalazła.
Gdy tak w skruszonej postawie czas jakiś zostaje, więcej zaprawdę drżąca z obaw i smutkiem przybita niż rozmodlona, zlodowaciała pod zbliżającym się oddechem rozszalałego motłochu, nie wiedząca ani co tam knuto, ani co robiono, ani czego od niej chciano, lecz przeczuwająca okropny temu wszystkiemu koniec... naraz oto, śród tych śmiertelnych niepokojów, słyszy krok za sobą. Obraca się. Dwóch ludzi z których jeden niósł latarnię, weszło do izdebki. Wydała okrzyk na pół omdlały.
— Proszę się nie lękać — ozwał się głos jej nie obcy — to ja.
— Kto ja? — spytała.
— Piotr Gringoire.
Imię to uspokoiło ją. Podniosła oczy i poznała w istocie poetę. Ale się obok niego znajdowała postać czarna od stóp do głowy okryta, której milczeniem uderzoną została.
— Ach — powiedział Gringoire tonem wyrzutu — Dżali, ona mię pierwej poznała, niż pani.
I w rzeczy samej poczciwe zwierzę nie czekało chwili kiedy Gringoire imię swe wymówił. Zaledwie wszedł, czule rzuciła się do kolan, łasząc się i sierścią poetę osypując; była bowiem w porze lenienia. Gringoire pieszczotami na pieszczoty odpowiadał.
— Kto to jest z waszmością? — spytała go z cicha cyganka.
— Bądź pani spokojna — odrzekł filozof — to jeden z moich przyjaciół.
Poczem Gringoire postawiwszy latarkę na ziemi przysiadł na sienniku i zawołał z zapałem, obejmując kozę rękami:
— O, co za śliczne stworzenie, jakie rozumne, jakie przebiegłe, a uczone jak gramatyk! No i cóż moja Dżali, nic‑że nie zapomniałaś ze swoich sztuk dawniejszych? Pokaż nam jak sobie poczyna mistrz Jakób Charmolue?
Człowiek w czerni nie pozwolił mu dokończyć. Zbliżył się do Gringoire’a i silnie go wstrząsnął za ramię. Giingoire stanął na równe nogi.
— Prawda — rzekł — zapomniałem, że nam spieszno... Ale to jeszcze nie powód, mój mistrzu by w ten sposób człeka pobudzać... Drogie moje, piękne dziecię, życie twe jest w niebezpieczeństwie, równie jak i życie Dżali. Chcą was powtórnie wieszać. Jesteśmy waszymi przyjaciółmi i przychodzimy was ocalić.
— Być‑że to może? — zawołała cała wzburzona.
— Tak jest, ani wątp. Chodź prędzej.
— I owszem, najchętniej — odparła nieśmiało. — Lecz czemuż przyjaciel waszmości nic nie mówi.
— A to widzisz — rzekł Gringoire — ojciec jego i matka byli dziwakami i taki już charakter w nim wyrobili.
Musiała się zadowolnić tem tłumaczeniem. Gringoire wziął ją za rękę; towarzysz jego podniósł latarkę i poszedł przodem. Strach gnał młodą dziewczynę. Pozwoliła się prowadzić. Koza postępowała za nimi skacząc.
— Otóż to życie nasze — powtarzał filozof za każdem potknięciem się — najczęściej upadek gotują nam przyjaciele najlepsi. Szybko zeszli po schodach wieży, przerznęli kościół pełen ciemności i opuszczenia i wyszli na dziedziniec klasztorny przez czerwone podwoje. Klasztor był opróżniony, zakonnicy uciekli i zamknęli się w dworcu biskupim. Skierowali się ku drzwiom prowadzącym z podwórza tego na Wygon. Człowiek w czerni otworzył furtkę kluczem, który miał przy sobie. Wygonem zwał się ów języczek ziemi, opasany murem od strony Grodu a należący do kapituły katedralnej. W samem już nawet powietrzu mniej słyszeli huku i okrzyków. Świeży prąd powietrza sunący z biegiem wody poruszał liście jedynego drzewa, zasadzonego na skraju Wygonu; szmer ten dawał się już rozróżnić w uchu. Biskupstwo i kościół znajdowały się tuż prawie pod bokiem. W dworcu biskupim widocznie panował wewnętrzny zamęt. Ciemna jego postać od dołu do góry pokieraszowana była światełkami, przebiegającemi od okna do okna, jako drobne iskierki w spalonym papierze, tlące śród czarnych onego szczątków. Obok olbrzymie wieże Najświętszej Panny, widziane ukośnie i czarno zarysowane pośród czerwonej i szeroko roztoczonej łuny, odbijającej od placu przedkatedralnego, podobne były do dwóch kominów kuźni cyklopów.
Cały Paryż, o ile go tylko zajrzeć było można, kołysał się przed oczyma na falach półświateł i półcieniów. Obrazy Rembrandta znają tła takie.
Człowiek niosący latarnię zmierzał prosto ku klinowi Wygonu. Znajdowały się tu nad samą wodą omszone resztki słupiastego ogrodzenia podbitego deskami, na które niski krzew winny zaczepiał kilka mizernych gałązek, sterczących jak palce dłoni otwartej. Za zwaliskami ogrodzenia, ukrytą była łódź mała. Przewodnik czarny skinął na Gringoire’a i towarzyszkę jego, by weszli do niej. Koza poszła za nimi. Sam on skoczył do czółna na ostatku, poczem odczepił linę, odepchnął łódź bosakiem od lądu, siadł na przodzie i chwyciwszy za wiosła wszystkiemi siłami począł odbijać od brzegu. Sekwana niezwykle jest bystrą w tem miejscu, wiele też trzeba było sił użyć, by klin Wygonu opuścić.
Pierwszem staraniem Gringoire’a, gdy się dostali do czółna, było umieścić kozę na kolanach. Zajął z nią miejsce z tyłu; młode dziewczę, w której nieznajomy budził niewypowiedziany jakiś niepokój, usiadła, tuląc się tuż przy nim.
Skoro tylko filozof nasz uczuł pierwsze poruszenie łódki, klasnął w dłonie i ucałował Dżali pomiędzy różki.
— Nareszcie! — zawołał — otośmy ocaleni wszyscy czworo.
I dodał z powagą głębokiego mędrca:
— Losowi niekiedy, a niekiedy przebiegłości zawdzięczamy szczęśliwe rozwiązanie wielkich przedsięwzięć.
Czółno zwolna posuwało się ku brzegowi prawemu. Dziewczyna z tajemną obawą i niepokojem spoglądała na nieznajomego. Ten zawczasu najszczelniej pozasuwał blaszane ścianki swej latarki, tak że śród ciemności zdawał się na przodzie czółna rodzajem widma. Kaptur wciąż mu twarz zasłaniał i był dlań rodzajem maski. Zresztą ani jednego dotąd nie wyrzekł słowa. Znakami życia, jakie w łodzi dawał, były monotonne uderzenia wiosłami naprzód i wtył.
— Na moją duszę! — zawołał nagle Gringoire — toż mi wesołość i uciecha, jak nieprzymierzając na cudzym pogrzebie. Zachowujemy milczenie pitagorejczyków lub ryb. Strzeż go Bóg! przyjaciele, chciał bym doprawdy, żeby ktokolwiek do mnie przemówił... Głos ludzki muzyką jest dla ucha ludzkiego. Nie ja mówię, lecz Dydym aleksandryjski a wyrazy to przesławne... zaiste, nie jest lada jakim filozofem ów Dydym... wszak prawda mistrzu?... Słówko jedno, piękne me dziecię! błagam cię powiedz mi choć jedno słówko... Ot właśnie, umiałaś niegdyć robić szczególną taką drobną minkę; grymasik ten czy zawsze pozostał?... Wiesz, duszko moja, że trybunał wyższy ma wszelką władzę nad miejscami ochrony i że ci wielka groziła bieda w twej izdebce Notre­‑Dame? Niestety mały ptaszek trochilus ściele sobie gniazdko w paszczy krokodyla... Mistrzu a oto i księżyc się wysuwa... Et byle nas nie postrzeżono!... Czynimy rzecz chwalebną ocalając panienkę, a jednak dyndalibyśmy w imieniu króla, gdyby nas na gorącym uczynku złapano. Niestety spraw ludzkich na obie nogi nie spoisz, za oba ucha odrazu nie pociągniesz. Piętnują mię za to, za co ciebie wieńczą. Ci sami wielbią Cezara, którzy złorzeczą Katylinie. Nie prawdaż mistrzu? Co powiadasz o takiej filozofji? Co do mnie ja posiadam filozofję instynktownie, mam ją w naturze, ut apes geometriam... Jakto, nikt mi nie odpowiada? Sam muszę mówić. W tragedji nazywamy to monologiem... Przez Bóg żywy!... Uprzedzam was żem tylko co się rozstał z królem Ludwikiem XI i że zaklęcie to zalazło mi za skórę... Przez Bóg żywy!... tedy ichmościowie ci nie przestają wyć tam w Grodzie.. Obrzydliwe to stare królisko. Cały oszyty w skórki. Podziśdzień winien mi zapłatę za znakomite owe, wiecie, epitalamium, a jeszcze omal nie kazał mię dziś powiesić, co ze względu na pośpiech wcale nie byłoby w porę. Sknerą jest i nieprzystępnym dla ludzi zasługi. Powinienby odczytać cztery księgi Salviana kolońskiego: Adversus avaritiam. Dalibóg, że król to niezmiernie ciasny i ograniczony w stosunkach swych z uczonymi, a w dodatku popełnia okrucieństwa wielce barbarzyńskie. Jest to gąbka do wysysania pieniędzy zarzucona na lud. Za panowania tego słodko pobożnego „najjaśniejszego...“ gną się haki od wisielców, gniją pieńki od krwi ściętych, pękają więzienia od przeładowania. Jest prokurator wielmożnego pana Podusznego i jaśnie wielmożnej pani Pogardzielnej. Władca to nadmierny. Nie lubię tego monarchy. A ty mój mistrzu?
Człowiek w czerni dał poecie swobodne pole do popisów oratorskich. Sam nie przestawał walczyć z gwałtownemi wirami rzeki, kotłującemi między przodem okrętowej nawy Grodu, a ster niczem zakończeniem wyspy Notre­̽Dame, zwanej dziś wyspą Św. Ludwika.
— Ale, ale mistrzu! — jał znowu Gringoire nagle. — W chwili gdyśmy wchodzili na plac przedkatedralny przez tłumy wściekłych hołotników, Wielebność wasza zauważyła zapewne małego owego nieboraka, któremu garbusek, ów wasz dzwonnik głuchy, zabierał się do roztrzaskania mózgu o podnóże galerji królewskiej. Mam wzrok krótki, nie mogłem biedaka rozpoznać.
Nieznajomy nie odrzekł ani słowa. Przestał wiosłować, głowa zwisła mu na piersi i Esmeralda posłyszała westchnienie. Ją dreszcz przejął; znanemi jej się wydały te westchnienia.
Łódka pozostawiona samej sobie zawróciła w tył, lecz człowiek w czerni opamiętał się, porwał znowu za wiosła i dalej piął się pod wodę. Okrążył przylądkowy cypel wyspy Notre­‑Dame i kierował się ku przystani Siennego­‑rynku.
— Aha! — powiedział Gringoire — mamy oto tam w dali dwór Barbeau... Spójrz­‑no mistrzu! Jest tam kapliczka uwieńczona sklepieniem pełnem ozdób wybornie ciętych. Znajduje się tam również ogród ciekawy, składający się z sadzawki, ptaszyńca, zakola ech, alei gier, labiryntu, zwierzyńca i bezmiaru grót ciemnych, wielce miłych bogini Venus. Jest tam także pocieszne drzewo Wybujałką zwane, z powodu, że się pod niem odbywały schadzki pewnej sławnej księżniczki z konetablem Francji... Niestety my jacyś tam filozofowie tak się mamy do konetablów, jak główka kalafjorów lub wiązka rzodkiewki do ogrodu luwrskiego... Mój mistrzu, muszę ci opowiedzieć ową historyjkę dworu Barbeau. Skończyło się to wszystko bardzo tragicznie — śmiercią. Rzecz działa się w 1319 roku, za panowania Filipa V najdłuższego z królów francuskich. Sens moralny powieści taki, że pokusy ciała są zgubne i zwodnicze. Nie wpatrujmy się zbyt mocno w oblicze żony bliźniego, jakkolwiek ponętne widoki podsuwałaby nam wyobraźnia. Nieczystość jest pojęciem strasznie swawolnem. Występek przeciw dziesiątemu przykazaniu jest ciekawością rozkoszy bliźniego... No, ale niech go tam licho! czy słyszycie jak wrzawa wzrosła?
Hałas w rzeczy samej wzmagał się około kościoła Najświętszej Panny. Słuchali. Najwyraźniej dochodziły ich okrzyki zwycięzkie. Naraz sto pochodni zabłysły na katedrze po wszystkich jej zagłębieniach i wypukliznach, na wieżach, po galerjach, pod obłękowemi filarami. Pochodnie te zdawały się szukać, kogoś czy czegoś, a niebawem odległe owe wrzaski ostro się odbiły o uszy uciekających: — „Cyganka! wołały głosy — czarownica! śmierć cygance!“
Nieszczęśliwa ukryła twarz w dłoniach, a nieznajomy z konwulsyjnem wysiłkiem posuwał łódź w stronę wybrzeża. Filozof nasz tymczasem w dumaniu się pogrążył. Przyciskał kozę rękami do piersi i odsuwał się nieznacznie od cyganki, która coraz bardziej ku niemu się tuliła, jako ku jedynej już swojej ochronie.
Pewnem jest, że Gringoire znajdował się w wielkiej rozterce ducha. Rozmyślał w swej głowie wszystkie możliwe koleje dalszych losów, najprzód tej samej biednej kozy, która wedle ustaw istniejących również byłaby powieszoną, a potem i tej niemniej biednej cyganki... Szkoda zaiste niepowetowana! zwłaszcza co do tej rozumnej a nieszczęśliwej Dżali, szkoda tem boleśniejsza że dwie naraz skazane na jego barkach, to ciężar za wielki... a i niepotrzebny zresztą, skoro towarzysz jego chętnie gotów byłby zająć się cyganką. Myśli jego toczyły z sobą walkę, w której on jako Jowisz w Iliadzie, to stawał raz po stronie Dżali, to znowuż przechodził na stronę Esmeraldy, a spoglądając kolejno na jedną i drugą oczami pełnemi łez szeptał z cicha drżącemi usty:
— A jednak nie sposób mi ocalić was obu.
Lekkie wstrząśnienie oznajmiło im wreszcie że łódź do lądu przybiła. Nieznajomy się podniósł, zbliżył się do cyganki i chciał ją wziąść za rękę, by pomódz wysiąść z czółna. Odsunęła go i uczepiła się rękami Gringoire‘a, który ze swej strony zajęty kozą, odepchnął ją prawie. Wówczas sama wyskoczyła z łodzi. Była na duchu zupełnie skołataną. Dopiero gdy nieco przyszła do siebie, ujrzała, że jest sam na sam z nieznajomym. Zdaje się że Gringoire skorzystał z przyjaznego momentu i umknął z kozą w gąszcz domów ulicy Szpichlernej.
Biednej cygance dreszcz śmiertelny przebiegł po ciele. Chciała mówić, krzyczeć, wołać Gringoire’a, ale język jej skostniał, żadne słowo z ust nie wyszło. Nagle poczuła dłoń nieznajomego na swojej. Dłoń ta była chłodna i silna. Człowiek nie wyrzekł ani słowa. Począł szybkiemi kroki iść w stronę Placu Tracenia, trzymając ją za rękę. Nie miała już w sobie żadnej dzielności woli, pozwalała się ciągnąć i biegiem podążała za nim.
Obejrzała się na wszystkie strony. Nigdzie ani jednego przechodnia. Nadbrzeże zalegała pustka cmentarna. Jedyny odgłos, jaki słyszała, szedł od strony wzburzonego i czerwieniącego się Grodu, od którego oddzieloną była jedynie odnogą Sekwany i zkąd imię jej nadlatywało z podmuchami wiatru, przy okrzykach potępienia i zgrozy.
Nieznajony tymczasem wciąż ją ciągnął za sobą z tem samem milczeniem i tą samą szybkością. Zobaczywszy naraz światełko w jednem z okienek, wyprostowała się i skupiając siły krzyknęła:
— Ratujcie!
Mieszczanin, do którego okno należało, otworzył je, wychylił się w jednej koszuli z lampką w ręku, wymówił słów kilka, których nie słyszała i zamknął okiennicę. Zgasł w ten sposób ostatni dla niej promyk nadziei.
Człowiek w czerni nie wyrzekł i teraz ani jednej syllaby; trzymał ją zawsze silnie za rękę i tylko kroku przyśpieszył.
Od czasu do czasu zbierała się na odwagę i szeptała głosem przerywanym echami bruku, sapiąc od zmęczonego biegu: — „Kto jesteś? kto jesteś? powiedz!“ — On milczał.
Biegnąc w ten sposób wyszli na jakiś plac dość duży. Był to plac grevski. Po środku wyróżniało się coś w rodzaju ogromnej czarnej litery T. To była szubienica. Poznała wszystko, zobaczyła gdzie jest.
Nieznajomy stanął, zwrócił się ku dziewczynie i odrzucił kaptur z głowy.
— On! — jęknęła cyganka. — Byłam tego już prawie pewna.
Przed nią stał mnich. Postać jego podobną była do własnego jego cienia. Skutek to bladych księżyca promieni.
— Słuchaj! — rzekł do niej. — Ona drgnęła na sam dźwięk fatalnego tego głosu, dawno już słyszanego. — Słuchaj! jesteśmy tu. Rozmówmy się. Plac ten to plac stracenia. Punkt straszny, stanowczy. Przeznaczenie splotło nas jednym łańcuchem. Wzajem od siebie zależymy. Ja mam stanowić o twojem życiu, ty o majem zbawieniu. Posłuchajże, oto co chcę ci powiedzieć. Ale przedewszystkiem, ani mi nie wspominaj o swoim Phoebusie. (Mówiąc to biegał z miejsca na miejsce, jakby go pod stopami paliło i ciągał cygankę za sobą). Nie mów mi o nim. Bo widzisz, jeślibyś imię to wyrzekła... cobym zrobił nie wiem, ale byłoby to coś strasznego.
To powiedziawszy, stał się jako ciało odnajdujące swój środek ciężkości, nieruchomym jak statua. Głos jego brzmiał coraz ciszej.
— Nie odwracaj tak głowy. Najprzód oto co zaszło. O! nie żartować z tem, przysięgam ci... Lecz cóżem to mówił? Przypomnij mi... A!... jest, powiadam, wyrok trybunału, oddający cię napowrót szubienicy. Wyrwałem cię z rąk siepaczy. Ale oto nadchodzą... Patrz...
Wyciągnął rękę w stronę Grodu. Poszukiwania zdawały się trwać tam ciągle. Wrzawa się zbliżała; wieża pałacu namiestnika kasztelańskiego położona naprzeciwko Placu Tracenia, przepełnioną była światłami i hałasem; na brzegu zaś przeciwległym biegała służba zbrojna z pochodniami i okrzykami: — Cyganka! gdzie jest cyganka? Śmierć! śmierć!
— Widzisz tedy dobrze, że cię ścigają i że nie kłamię... Ja cię kocham... Nie otwieraj ust, lepiej się nie odzywaj, jeśli masz powiedzieć, że mię nienawidzisz. Zdecydowany jestem nie słuchać już tego.... Ocaliłem cię przed chwilą.... Mogę cię ocalić zupełnie. Wszystko przygotowane. Chciej tylko. Od ciebie zależy. Nie cofnę się przed niczem.
Zatrzymał się gwałtownie. — Nie, nie to chciałem powiedzieć.
I zerwawszy się z miejsca wraz z cyganką, której nie puszczał, zbliżył się pod sam szafot i rękę ku niemu wyciągnął.
— Wybieraj: ja, lub to — wyrzekł chłodno.
Cyganka wyrwała się mu z rąk i upadła do stóp szubienicy, rękami obejmując podporę tę straszną. Mnich stał nieruchomo, ze wzniesionym wciąż ku szubienicy palcem, milczący wyprostowany, jak posąg marmurowy!
Cyganka rzekła doń nareszcie.
— Jesteś dla mnie wstrętniejszym jeszcze, niż ta szubienica!....
Ręka mu wtedy opadła zwolna i oczy z rozpaczą w bruk wlepił.
— Gdyby te kamienie mogły mówić — wyszeptał — powiedziałyby niezawodnie, że oto człowiek prawdziwie nieszczęśliwy!
Zabrał głos znowu. Mówił teraz tonem żałosnym i słodkim, który w dotkliwej był sprzeczności z wyniosłą surowością jego rysów.
— Ja cię kocham. O! jakże to straszne, bo rzetelna prawda! Niestety! młoda dziewczyno, ogień trawi mię dniem i nocą, tak, dniem i nocą... Czyż to nie zasługuje na litość? Jest‑to litość dnia i nocy powiadam ci, jest‑to tortura... O! za wiele ja cierpię, moje biedne dziecię!... Upewniam cię, godne to współczucia. Widzisz, mówię łagodnie; chciałbym, abyś nie miała więcej tej urazy do mnie... Zresztą jeśli człowiek kocha kobietę, jegoż to wina?... O! mój Boże!... Jakto! Więc nigdy już mi nie przebaczysz? Wiecznie nienawidzieć mię będziesz? Więc już niema nadziei! to ta myśl czyni mię złym i odrażającym w moich własnych oczach!... Nie patrzysz nawet na mnie. Myślisz być może, o czemś innem, podczas gdy mówię do ciebie drżący na progu naszej wieczności!... Przedewszystkiem nie wspominaj mi o tym rotmistrzu!... Jakto! jabym się gotów był rzucić do nóg twoich i całować, już nie twoje stopy, bo nato‑byś nie pozwoliła, ale ziemię gdzie stoisz, gotów jestem płakać jak dziecko, wyrwać z piersi nie słowo, lecz serce i wnętrzności i wszystko to było‑by napróżno? wszystko?... A jednak masz duszę czułą i litościwą; cała jesteś ujmującą, dobrą miłosierną, szlachetną. Niestety! dla mnie jednego tylko okrutną jesteś! O! co za fatalizm!
Zakrył sobie twarz rękami. Młoda dziewczyna posłyszała, że zapłakał. Po raz pierwszy może w życiu. Postać jego wzniesiona i łkaniami tylko wstrząsana, była bardziej złamaną i błagalną niżeli na klęczkach. Płakał tak czas jakiś.
— Ha! — odezwał się znowu, gdy pierwsze łzy spłynęły — słów mi brak. Dobrzem wszakże obmyślał, co ci powiedzieć miałem. Teraz drżę i trzęsę się; czuję jakąś potęgę nadziemską, która nas otacza i chwieje się. O! upadnę na bruk, jeżeli się nie ulitujesz nademną, nad sobą. Nie gub nas obojga. Gdybyś wiedziała jak cię kocham! jakiem jest serce moje! O! jakie zapomnienie o samym sobie! Uczony, szydzę z nauki; szlachcic rozdzieram me imię, zakonnik, obowiązki i śluby swe rzucam na pastwę jednego jedynego uczucia, Stwórcy swojemu złorzecząc! a wszystko to dla ciebie o istoto czarująca! a ty odpychasz mię! O! powiem ci wszystko! więcej jeszcze, coś straszniejszego, o! coś straszniejszego!...
Gdy wymawiał ostatnie te słowa, wyraz jego twarzy stał się zupełnie obłąkanym. Na chwilę zamilkł, a później ciągnął dalej głosem silnym, a jakby w rozmowie z samym sobą:
— Kainie, i cóżeś to zrobił ze swoim bratem?
Nastąpiło chwilowe milczenie, po którem zawołał:
— Co z nim zrobiłem, Panie? Przyjąłem go do siebie, wychowałem, kochałem, ubóstwiałem i zabiłem! Tak, Panie, oto przed godziną roztrzaskano mu głowę w oczach moich na kamieniu przybytku Twego i to z mojej winy, z winy tej kobiety, z jej winy...
Wzrok jego był dziki. Głos coraz się zniżał; powtórzył jeszcze kilka razy machinalnie, z dość długiemi przerwami, jak dzwon przedłużający ostatnie dźwięki swe drganiem urywanem.
— Z jej winy... z jej winy...
Poczem usta jego chociaż ciągle się jeszcze poruszały nie wymówiły już ani jednego zrozumiałego wyrazu. Nagle usunął się jak upadający budynek i pozostał na ziemi nieruchomy z głową zwieszoną na kolana.
Poruszenie jakie młoda dziewczyna uczyniła, by swą stopę usunąć od nóg jego, wróciło mu przytomność. Powiódł rękę po zapadłych policzkach i z osłupieniem spoglądał na swe zwilżone palce...
— Jakto! — wyszeptał — płakałem?
A odwracając się do cyganki, dodał z niewysłowioną boleścią:
— Niestety! obojętnie spoglądałaś na mnie, kiedym płakał! Dziecko, czy wiesz, że łzy te są lawą? Więc to prawda? człowiek nienawidzony niczem, niczem już wzruszyć nie może osoby nienawidzącej?... O! tybyś się śmiała, widząc mię umierającego. Jedno słowo, jedno słowo przebaczenia! Nie mów mi, że mię kochasz, powiedz mi tylko, że przyzwalasz: to wystarczy, uratuję cię. W przeciwnym razie... O! czas schodzi. Pomyśl, że trzymam w mej dłoni nić twego i mego życia, że jestem szalony... to okropne!... że mogę wszystko zniweczyć i że pod nami otwiera się przepaść bezdenna, w której mój upadek będzie cię prześladował, nieszczęsna, przez całą wieczność! Jedno słowo dobre! powiedz jedno słowo! jedno tylko słowo!
Młoda dziewczyna otworzyła usta do odpowiedzi. Zakonnik rzucił się przed nią na kolana, aby z uwielbieniem usłyszeć głos, być może wzruszony, jaki miał wyjść z jej ust. Cyganka powiedziała:
— Jesteś mordercą!
Zakonnik z wściekłością porwał ją w objęcia i zaczął śmiać się śmiechem straszliwym.
— A więc, tak! morderca! — rzekł — a jednak będziesz moją. Nie chcesz mię mieć za niewolnika, będziesz mię miała za pana. Będziesz moją! Mam jaskinię do której cię zaciągnę. Pójdziesz za mną, będziesz musiała pójść, albo cię wydam! Trzeba umrzeć moja piękna, lub zostać moją! należeć do nikczemnika! do przeniewiercy! do mordercy... należeć od tej właśnie nocy, słyszysz ty to?... Hej! bądźmy weseli, ucałuj mię warjatko! Grób, albo moja miłość!
Oczy mu się iskrzyły namiętnością i szałem. Zaślinione usta czerwieniły szyję młodej dziewczyny. Ona szamotała się w jego uściskach. Frollo pokrywał ją zapienionemi pocałunkami.
— Nie kąsaj mię potworo! — krzyczała — O! o! co za obrzydliwy mnich! puść mię! Wyrwę ci z głowy wszystkie twoje ohydne włosy i w twarz ci garściami będę je ciskała!
Klaudjusz zarumienił się, pobladł, odstąpił i wpatrzył się w nią ponuro. Cyganka sądziła że odniosła zwycięstwo i mówiła dalej:
— Powiadam ci, że należę tylko do Phoebusa, że Phoebusa jednego kocham, że tylko Phoebus jest pięknym! Tyś stary i brzydki! Precz!
Zakonnik wydał krzyk gwałtowny.
— Umieraj więc! — zawołał zgrzytając zębami.
Cyganka ujrzała jego spojrzenie i chciała uciekać. Klaudjusz znów ją pochwycił, wstrząsnął rzucił na ziemię i za śliczne ręce wlokąc za sobą po bruku, skierował się szybkim krokiem ku węgłowi Wieży Rolandowej.
Stanąwszy tu odwrócił się.
— Pytam się ciebie poraz ostatni, czy chcesz być moją?
Cyganka odpowiedziała stanowczo:
— Nie.
Wtedy krzyknął głośno:
— Gudulo! Gudulo! oto Cyganka! mścij się!
Młoda dziewczyna uczuła się nagle ujętą za ramię. Spojrzała. Wychudła ręka wychodząca z okienka w murze, ściskała ją, jak żelaznemi kleszczami.
— Trzymaj ją dobrze! — rzekł ksiądz; to zbiegła cyganka. Nie puszczaj. Idę po żołnierzy. Ujrzysz jak ją wieszać będą.
Gardłowy śmiech odpowiedział z wnętrza muru na te krwawe wyrazy:
— Ha! ha! ha!
Klaudjusz biegiem się oddalił w kierunku mostu Najświętszej Panny. Odgłos przechodzącego oddziału przelatywał z tamtej strony.
Młoda dziewczyna poznała złośliwą pustelnicę. Próbowała się uwolnić. Szarpnęła się, uczyniła kilka rozpaczliwych wysileń, ale worecznica trzymała ją z niezwykłą siłą. Rzekłbyś, że ta ręka zrosła się naraz z ramieniem dziewczyny.
Wycieńczona, upadła przy ścianie i wtedy opanowała ją bojaźń śmierci. Myślała o urokach życia, o młodości, o miłości, o Phoebusie, o wszystkiem co znikło i o wszystkiem co się zbliżało, o nikczemniku, który ją wydawał, o kacie, który miał nadejść, o szubienicy która się przed nią wznosiła. Wtedy trwogą przejęta aż do najgłębszych tajemnic bytu, usłyszała złowrogi śmiech pustelnicy, która mówiła jej półgłosem.
— Ha! ha! ha! wisieć będziesz!
Odwróciła się umierająca do okienka i przez kratę ujrzała dziką twarz worecznicy.
— Cóżem ci uczyniła? — spytała prawie omdlała.
Pustelnica nic nie odpowiedziała, ale mruczała tonem głuchym, rozjątrzonym a szyderczym.
— Córka Egiptu! córka Egiptu! córka Egiptu.
Nieszczęśliwa Esmeralda ukryła głowę pod bujne sploty warkoczy; zrozumiała bowiem, że nie z ludzką istotą ma do czynienia.
Nagle pustelnica krzyknęła, jak gdyby zapytanie cyganki aż tyle czasu potrzebowało, by dojść do jej myśli.
— Coś mi uczyniła? pytasz... A! co mi uczyniłaś cyganko! Otóż słuchaj... Miałam dziecko! Rozumiesz! miałam dziecko! dziecko miałam, powiadam ci!... Śliczną małą córeczkę!... Moją Anielkę — dodała obłąkana i całując coś w ciemności... — Otóż widzisz cyganko! Odebrano mi moje dziecko!... Oto coś mi uczyniła.
Młoda dziewczyna odrzekła jak jagnię:
— Niestety! ja może nie byłam jeszcze wówczas na świecie.
— O! nieprawda! — odparła pustelnica — musiałaś już być. Należałaś do tego. Ona byłaby teraz w twoim wieku! A więc... Oto już piętnaście lat jak się modlę; powiadam ci że to cyganie ją ukradli i... czy słyszysz?... ukradli i rozdarli zębami, a później pożarli... Czy masz ty serce? wyobraź sobie dziecko, które się bawi; dziecko u piersi, dziecko w kołysce. To takie niewinne!... Otóż to właśnie, to mi odebrano i zabito! Dobry Bóg wie o tem dobrze! Dzisiaj moja kolej; będę mogła nasycić się mięsem cygańskiem... O! jakżebym cię kąsała, gdyby mi nie broniła krata... Za wielką mam głowę!... Biedna Anielka! i to w czasie kiedy spała! A gdyby przy porwaniu były ją zbudziły nawet, napróżnoby krzyczała: byłam daleko! A! matki cygańskie, pożarłyście moje dziecko! Przyjdźcie teraz zobaczyć wasze!
I znowu się śmiała. Zaczynało świtać. Słaby promień z lekka oświecał tę scenę i szubienica stawała się coraz wyraźniejsza na placu. Od strony zaś mostu Najświętszej Panny biednej skazanej zdawało się, że słyszy odgłos zbliżającej się jazdy.
— Pani! — zawołała składając ręce i na kolana upadając przerażona, oszalała z przestrachu — pani! miej litość! Już idą. Nicem ci nie uczyniła. Czyż chcesz mię na własne oczy widzieć umierającą śmiercią tą szkaradną? Litościwą będziesz, pewną tego jestem. To zbyt okropne. Pozwól mi uciec. Puść mię! Ja nie chcę tak umierać!
— Oddaj mi moje dziecko! — rzekła pustelnica.
— Litości! litości!
— Oddaj mi moje dziecko!
— Puść mię, o! puść mię!
— Oddaj mi moje dziecko!
Młoda dziewczyna znów upadła złamana, bez sił, ze wzrokiem martwym jak wzrok trupa.
— Niestety! — wyszeptała — ty szukasz twego dziecka, ja zaś szukam swych rodziców.
— Oddaj mi moją małą Anielkę! — mówiła dalej Gudula. — Nie wiesz gdzie ona? A więc umieraj!... Słuchaj. Byłam kobietą straconą, miałam dziecko i to dziecko mi odebrano... Cyganki to zrobiły. Widzisz że musisz umrzeć. Jeżeli twoja matka przyjdzie po ciebie powiem jej: „Matko spojrzyj na tę szubienicę!... Albo oddaj mi moje dziecko... Czy wiesz gdzie ona, moja mała córka? Poczekaj pokażę ci coś. Czy wiesz, gdzie się znajduje drugi podobny? Jeśli wiesz, powiedz, a chociażby to było na drugim końcu ziemi, na kolanach tam pójdę.
To mówiąc, drugą ręką wysuniętą przez okienko pokazała cygance mały trzewiczek wyszywany. Na dworze dosyć już było jasno, aby módz rozpoznać jego kształt i kolor.
— Pokaż mi ten trzewiczek — rzekła ze drżeniem cyganka... — Boże! Boże!... — I w tej chwili ręką wolną otworzyła szybko mały medaljonik ozdobiony zielonemi paciorkami, który nosiła na szyi.
— Dobrze! dobrze! — mruczała Gudula — szperaj w swoim szatańskim worku! — Nagle urwała, drgnęła całem ciałem i krzyknęła głosem, który wychodził z głębi jej wnętrzności: — Moja córka!
Cyganka wyciągnęła była z woreczka mały trzewiczek zupełnie podobny do pierwszego. Do tego trzewiczka była przywiązana kartka z tym napisem:

W dniu gdy znajdziesz drugi podobny do tego, Matka cię przytuli do serca swojego.

Z szybkością błyskawicy pustelnica porównała dwa trzewiczki, odczytała napis na pergaminie i przyciskając rozpłomienioną twarz do kraty okienka, zawołała anielsko­‑rozradowanym głosem:
— Moja córka! moja córka!
— Moja matka — odpowiedziała cyganka.
Nie jesteśmy zdolni opisać uczuć tych dwóch istot.
Mur i żelazna krata była między niemi.
— O! jeszcze to? — krzyknęła pustelnica. — Widzieć ją i niemódz jej uścisnąć? Daj rękę! rękę!
Młoda dziewczyna wyciągnęła ramię przez okienko; pustelnica rzuciła się na tę dłoń, przykleiła do niej usta i nie dawała innego znaku życia prócz łkania. Strumienie łez lały się z jej oczu jak deszcz nocny. Naraz powstała, odgarnęła z czoła długie siwe włosy i z wściekłością lwicy porwała obiema rękami za żelazną kratę celi. Lecz sztaby trzymały się mocno. Wtedy pobiegła do jednego z kątów nory, chwyciła duży kamień, który służył jej za poduszkę i cisnęła nim w kratę z taką siłą, że jedna ze sztab pękła rzucając tysiące iskier. Drugie uderzenie wywaliło zupełnie żelazny krzyż przegradzający okienko. Poczem wyrwała zardzewiałe końce sztab. Są chwile kiedy ramię kobiety posiada siłę nadludzką.
Po utworzeniu w ten sposób przejścia, na co dość było jednej minuty, pustelnica chwyciła swą córkę w pół i wciągnęła do celi.
— Chodź! na dnie przepaści cię odnajduję! — szepnęła.
Gdy się dziewczynka znalazła w celi, posadziła ją lekko na ziemi, po chwili znów wzięła i nosząc ją na rękach, jakgdyby zawsze była jej małą Anielką, zaczęła biegać po ciasnej celi upojona, wesoła, krzycząc, śpiewając, całując swą córkę, mówiąc do niej, wybuchając śmiechem, zalewając się łzami i to wszystko jednocześnie wśród uniesień i pieszczot najtkliwszych.
— Moja córka! moja córka! — wołała. — Mam córkę! to ona! Dobry Bóg mi ją oddał. Hej wy! chodźcie wszyscy! Czy niema tam kogo kto by chciał zobaczyć, że mam córkę? Kazałeś mi czekać na nią piętnaście lat mój dobry Boże, ale to dlatego, aby mi ją oddać jak archanioł piękną... Więc cyganki jej nie pożarły? Któż to powiedział? Moja córko, moje dziecię, ucałujże mię. Jakże one dobre te cyganki! Kochane cyganki. To ty w samej rzeczy! Aha, to dlatego mi tak serce biło za każdym razem kiedyś przechodziła, A ja to brałam za nienawiść! Przebacz mi moja Anielko, przebacz. Miałaś mię za bardzo złośliwą, nieprawdaż? Kocham cię... A twoje małe znamię rodzinne na szyi, czy masz je zawsze? zobaczmy. Ma je ciągle. O! jesteś piękną! Mnie to zawdzięczasz te duże oczy, moja panno. Pocałuj mię. Kocham cię. Teraz niech będzie, że i inne matki mają dzieci; kpię z nich. Niechże przyjdą tutaj. Oto moja córka. Znajdziesz mi coś piękniejszego nad to! Płakałam przez piętnaście lat. Cała moja piękność opuściła mię i przeszła do niej. Pocałujże mię.
Wylewając radość swą w tych i innych dziwacznych słowach, których ton stanowił cały urok, pustelnica pocałunkami okrywała sukienkę biednej dziewczyny, tak, że aż rumieńce wstydu występowały na jej policzki, gładziła dłonią jedwabne jej włosy, ściskała jej nogi, kolana, czoło, oczy, zachwycała się. Córka powtarzała tylko głosem bardzo cichym z niewysłowioną słodyczą:
— Matko!
— Widzisz moje dziecię, mówiła dalej pustelnica — widzisz, będę cię nad życie kochała. Wyjdziemy ztąd. Będziemy obie szczęśliwe. Odziedziczyłam coś w Reims w naszych stronach. Znasz Reims? Ach! nie, ty go nieznasz; byłaś jeszcze zbyt małą! Gdybyś ty wiedziała, jaką byłaś ładną mając zaledwie cztery miesiące! Z Epernay, odległego o siedem mil, przychodzili przez ciekawość oglądać twoje małe nóżki! Będziemy miały kawał gruntu, dom. Spać będziesz w mojem łóżku. Mój Boże! mój Boże! kto by temu dał wiarę! mam córkę!
— O! moja matko! — odezwała się młoda dziewczyna — prawdę mi powiedziała ta cyganka, która umarła w przeszłym roku. Opiekowała się mną jak piastunka! Ona to zawiesiła mi na szyi ten woreczek i powtarzała zawsze: „Mała, chowaj dobrze ten klejnot. To skarb twój. On ci pomoże znaleźć matkę. Matkę swą nosisz na szyi.“ Cyganka to powiedziała.
Worecznica znów przycisnęła córkę do ust i piersi.
— Chodź, niech cię ucałuję! Śpiewasz jako słowik! Gdy będziemy u siebie, włożymy te trzewiczki na nóżki Dzieciątka­‑Jezus w kościele. Powiniśmy to uczynić dla dobrej Przenajświętszej Panny. Mój Boże co za śliczny masz głosik! Ach, mój wielki Boże! Znalazłam dziecko! To nie do uwierzenia! taki wypadek! Nie, od niczego umrzeć nie można bo nie umarłam z radości.
I zaczęła klaskać w dłonie i śmiać się i wołać:
— Będziemy szczęśliwe!
W tej chwili o mury celi odbił się szczęk zbroi i tentent koni, pędzących jak się zdawało od mostu Najświętszej Panny ku nadbrzeżu. Cyganka rzuciła się w objęcia worecznicy.
— Ratuj mię! ratuj mię, matko, już przychodzą!
Pustelnica zbladła.
— O nieba! co mówisz?... Zapomniałam gonią za tobą! Cóżeś uczyniła?
— Nie wiem — odpowiedziało nieszczęśliwe dziecko — ale jestem na śmierć skazaną.
— Na śmierć! — rzekła Gudula, słaniając się jak piorunem rażona. — Na śmierć! — powtórzyła powoli wlepiając w córkę osłupiałe oczy.
— Tak matko — odparła przerażona dziewczyna — chcą mnie zabić. Po mnie to przychodzą. Ta szubienica na mnie czeka! Ratuj mię, ratuj mię! Już idą! ratuj mię!
Pustelnica stała chwil kilka nieruchoma jak głaz; pokiwała potem głową na znak powątpiewania i nagle wybuchła śmiechem, ale swoim dawnym, okropnym śmiechem i zawołała:
— Ho! ho! nie! to sen, co mi tam gadasz! Nic z tego! miałabym ją była utracić i to na lat piętnaście, a później połączyć się z nią i to zaledwie na jedną minutę! I mnie by ją miano odebrać! teraz, kiedy jest piękną, kiedy wyrosła, kiedy do mnie mówi, kiedy mnie kocha; teraz mieliby rozszarpać ją, tutaj, w moich oczach w oczach matki! O nie! to niepodobna. Bóg na to by nie zezwolił!
Wtem wrzawa i szczęk jakby się zatrzymały, i dał się słyszeć głos oddalony, powiadający:
— Tędy, wojewodo Tristanie! Jegomość ów powiedział, że ją znajdziemy przy Szczurzej Jamie. Zatętniło znowu.
Pustelnica wyprostowała się z krzykiem rozpaczy.
— Uciekaj! uciekaj! moje dziecię! Wszystko teraz przypomniałam. Masz słuszność. Śmierć nad tobą. Okropność! przekleństwo! Uciekaj.
Wychyliła głowę z okienka i szybko się wraz cofnęła.
— Zostań — rzekła głosem stłumionym, ponurym, ściskając konwulsyjnie rękę martwej prawie cyganki. — Zostań! nie odzywaj się! Czaty dokoła. Wyjść nie możesz. Zanadto już dnia białego.
Oczy miała suche, płonące. Chwilę milczała, przechadzając się tylko wielkiemi krokami po celi. Raz i drugi stanęła, by wydrzeć garść siwych włosów, które następnie zębami kąsała.
Nagle rzekła:
— Zbliżają się. Będę z nimi mówiła. Schowaj się w kącie. Nie spostrzegą, powiem im żeś uciekła, żem cię puściła, dalibóg!
Córkę posadziła — bowiem wzięła ją była znowu na ręce — w kącie celi, który się wydał najciemniejszym, najmniej widzialnym z zewnątrz. Kazała dziewczynie zwinąć się w kłębek, szybko ułożyła jej odzież w ten sposób iżby noga nawet nie wysuwała się z cienia, krucze włosy rozpuściła na białą sukienkę i postawiła przed nią swój dzbanek i kamień, sądząc że dzbanek ten i kamień zasłonią córkę. Co uczyniwszy, uklękła i modlić się poczęła. Dzień dobrze już świtający na dworze wiele jeszcze mroku zostawił w Szczurzej Jamie.
W tej chwili piekielny głos mnicha zblizka się otarł o mury Rolandowej Wieży:
— Tędy, rotmistrzu Phoebusie de Châtaupers, tędy! Na to imię, na głos ten, skurczona w kątku Esmeralda drgnęła.
— Nie ruszaj się! — syknęła Gudula.
Zaledwie wyrazy te wymówiła, gdy tłum ludzi i koni i oręży zatrzymał się przy celi. Matka podniosła się szybko i stanęła w okienku, sobą ją zasłaniając. Ujrzała liczny orszak pieszych i konnych uszykowanych na Placu Tracenia. Dowódca zsiadł z konia i postąpił ku pustelnicy.
— Stara — ozwał się człowiek ten, a straszna to była postać — szukamy pewnej czarownicy, którą powiesić mamy. Powiedziano że jest tutaj.
Matka przybrała wyraz najobojętniejszy i odpowiedziała:
— Nie rozumię dobrze o co waszmość pytasz.
Tam ten krzyknął:
— Więc cóż nam do szatana plótł kawałek owego warjata archidjakona? Gdzie on?
— Jasny panie pułkowódco! — odrzekł jeden ze straży — znikł akurat.
— No dość tego, babo! — jął dowódca. — Nie marudź! Dano ci czarownicę do pilnowania, cóżeś z nią zrobiła?
Pustelnica obawiając się obudzenia podejrzeń, odparła tonem najszczerzej opryskliwym:
— Jeżeli gadacie o wielkiej tej dziewce, którą przed chwilą wepchnięto mi w ręce, to wiem. Ukąsiła mię w palec i uciekła. Nic więcej. Dajcież mi święty spokój.
Dowódca skrzywił się zawiedziony.
— Tylkoż mię nie oszukuj stara wiedźmo. Nazywam się Tristan Hermita, kum królewski... Tristan Hermita, czy słyszysz? — Rzucając zaś okiem dokoła placu, dodał: — Znają mię echa tych stron!
— Gdybyś waść był Herodem samym, nie to Hermitą, — ofuknęła Gudula nabierając otuchy — nicbym ci powiedzieć nadto nie mogła i nie więcejbym się ciebie zlękła.
— Do kaduka! Prawdziwa Heród­‑baba!.. Więc czarownica umknęła, powiadasz? I w którą stronę?
Gudula odpowiedziała swobodnie:
— Zdaje mi się że pobiegła ulicą Baranią.
Tristan odwrócił głowę i dał znak straży mieć się ku pochodowi. Pustelnica odetchnęła.
— Miłościwy panie — odezwał się naraz jeden z łuczników — racz zapytać starej tej znachorki, z jakiego to powodu kraty jej okna są wyłamane.
Niepokój śmiertelny znowu na te słowa zapłynął serce nieszczęśliwej matki. Nie straciła jednak całkiem przytomności.
Nigdy inaczej nie było — odrzekła.
— Ba! — odciął się łucznik — wczoraj jeszcze był w tem oknie krzyż rzetelny, że się aż lud żegnał.
Tristan rzucił na worecznicę spojrzenie krzywe.
— Uważam jakoś, że kuma nam mydli.
Gudula czuła, ze wszystko zawisło teraz od mocnego trzymania się na duchu i acz omdlewała z rozpaczy drwić zaczęła.
— Ależ panie — mówiła — człowiek ten upił się niezawodnie: rok już blizko, jak wóz z kamieniami uderzył tyłem w okno i żelaza wywalił. I cóżem to jeszcze naklęła brukarza!
— Prawdę mówi — ozwał się drugi szeregowiec — sam byłem przy tem.
Niespodziewane to świadectwo, ożywiło pustelnicę.
Ale snać skazaną była na ciągłą dwójplątnicę nadziei i bojaźni.
— Jaśliby rzeczywiście wóz wyłamał staby — nastawał pierwszy łucznik, — to kawałki ich byłyby skierowane do środka nie zaś jak są na zewnątrz.
— Oho! — Powiedział Tristan do żołnierza — masz bratku legawcowy nos urzędnika z kasztelu. Odpowiedz na to stara.
— O Matko Najświętsza! — zawołała kobieta głosem mimowolnie łez pełnym — przysięgam ci panie, że żelaza te wóz połamał. Toż tamten oto człowiek widział. I cóż to zresztą ma do waszej cyganki?
— Hm — mruknął Tristan.
— Do licha! — rozpoczął żołdak pogłaskany pochwałą wojewody — złomki żelaza świeżutkie są całkiem.
Tristan się wyprostował. Worecznica pobladła jak chusta.
— Ile mówisz, jest czasu od owego wozu?
— Miesiąc, — dwa tygodnie, jasny panie. Skąd ja mam wiedzieć biedna?
— Pierwej powiedziała, że rok z górą — pochwycił żołdak.
— Sprawa nieczysta! — warknął Tristan.
— Wielmożny, jasny panie! — wołała Gudula, przyciskając się wciąż do okna i drżąca ze strachu, by nie przyszło któremu do głowy zajrzeć do celki — jasny panie! przysięgam, że kratę wyłamał wóz. Klnę się na wszystkich świętych Pańskich. Niech mię piekło porwie, niech ja Boga nie oglądam, jeśli nie wóz!
— Za gorąco mi waśćka przysięgasz — zauważył Tristan z trafnością inkwizytorską.
Pustelnica czuła, że w niej jedna po drugiej pękały sprężyny przytomności i pewności siebie.
Wtem nadbiegł inny strażnik miejski wołając: — Panie pułkowódco, stara pokutnica zmyśla. Czarownica nie uciekła ulicą Baranią. Łańcuch zaciągniętym tam był noc całą i strażnik nikogo przechodzącego nie widział.
Tristan, którego twarz zasępiała się coraz bardziej, spytał Guduli:
— Co na to masz do powiedzenia?
Ona i temu wypadkowi usiłowała stawić czoła.
— To wielmożny panie, że nie wiem, żem się omylić mogła. Jakoż, w istocie, myślę, że się przebrała na drugi brzeg wody.
— W stronę tedy przeciwną — mówił Tristan. — Ależ nie jest prawdopodobnem, by się odważyła wracać do Grodu, gdzie ją ścigano. Kłamiesz tedy stara...
— Przytem — napomknął żołdak pierwszy — nie ma żadnej łodzi, ani u tego, ani u tamtego brzegu.
— Wpław się rzuciła — jękła kobieta, broniąc pozycji do ostatka.
— Alboż białogłowy mogą pływać! — wtrącił żołdak.
— A do szatana! długoż­ૹto nas myślisz okłamywać? — zawołał Tristan z gniewem. Czarownicy licho nie weźmie, na jej zaś miejscu ciebie tymczasem powieszę. Kwandransik pytałki wyciągnie ci kostkę prawdy z gardła. Chodźno wacani za nami.
Pustelnica gorączkowo słów się tych uczepiła: — Proszę, proszę. Pytałka. I owszem.  A tymczasem, pomyślała sobie, córka się moja ocali.
— Toż pochop do pytki! — powiedział Tristan. — Nic już nie rozumiem tej warjatki.
Stary pięćdziesiętnik czat o siwych włosach wystąpił z szeregów i rzekł do wojewody: — Warjatka w rzeczy samej, panie dowódco. Jeżeli prawda, że puściła cygankę to nie z własnej ochoty, gdyż znieść nie może tego plemienia. Oto już lat piętnaście zostaję przy czatach i każdego wieczoru słyszę ją przeklinającą cyganów. Jeżeli zaś, jak się dumyślam, ścigamy małą ową z kozą to tej najbardziej nienawidzi.
Gudula uczyniwszy wysiłek, dodała: — Tej najbardziej.
Jednogłośne świadectwo całej kompanji łuczników potwierdziło wojewodzie słowa starego pięćdziesiętnika. Tristan Hermita odwrócił się; biedna kobieta patrzyła z niepokojem gorączkowym na wojewodę, wolnym krokiem zmierzającego ku swemu wierzchowcowi.
— Nie ma co — odsapnął ten przez zęby — w drogę! Szukajmy dalej. Nie zasnę dopóki cyganka powieszoną nie będzie.
Wahał się jednak chwilkę, zanim nogę do strzemiona włożył. Gudula była jakby między życiem a śmiercią, widząc wojewodę zataczającego do koła placu niespokojnym wzrokiem psa tropiącego. Trząsnął nareszcie głową i wskoczył na siodło. Matka rzekła z cicha do siebie: — Ocalona!
Biedna dziewczyna zostawała cały ten czas w kątku bez oddechu, mając wciąż obraz śmierci przed oczyma. Nie straciła ani jednego słowa ze sceny Guduli z Tristanem. Słyszała każde trzaśnięcie urywającej się nici, która trzymała ją nad przepaścią. Nareszcie poczęła oddychać i grunt twardy uczuła pod sobą. W tejże chwili posłyszała głos mówiący do wojewody: — Skórka na buty, mości wojewodo, nie moja to już sprawa, sprawa nie rycerska wieszać czarownice. Kanalja gminna już pobita. Zostawiam przy dziele waszą miłość samą. Raczycie uznać za właściwe że wrócę do swojej chorągwi, z uwagi, że jest bez naczelnika.
Głos ów, był to głos Phoebusa de Châteaupers. Co się naraz w sercu dziewczyny stało, sprawyby sobie nie zdała... tu się znajdował on, przyjaciel jej, obrońca, podpora, Phoebus jej?!... Zerwała się z miejsca i zanim matka zdążyła jej przeszkodzić, rzuciła się ku okienku z okrzykiem:
— Phoebusie! do mnie! Phoebusie mój!
Phoebusa już nie było. Tylko co zawrócił za węgieł ulicy Nożowniczej. Ale Tristan nie był jeszcze odjechał.
Pustelnica z rykiem skoczyła ku córce. Gwałtownie odepchnęła ja wtył, wlepiając szpony w jej szyję. Nie do pieszczot zagrożonej tygrysiej samicy! Ale już było zapóźno. Tristan zoczył.
— Oho! — zawołał z chychotem obnażającym mu zęby — dwie myszki w jednej norze!
— Anim wątpił — wtrącił żołdak.
Tristan uderzył go po ramieniu.
— Dzielny kot z ciebie!... No — dodał — gdzież jest Henriet Cousin?
Człowiek nie mający nic żołnierskiego w sobie, wsunął się z szeregów. Na sobie miał kurtę pół szarą pół brązową, pęk sznurów trzymał w grubej dłoni. Człowiek ten ustawicznie towarzyszył Tristanowi jak Tristan towarzyszył zawsze Ludwikowi XI.
— Przyjacielu — posiedział Tristan — trafiliśmy, jak mniemam na czarownicę, ktorejśmy szukali. Powiesisz mi to. Masz drabinkę z sobą?
— Jest tam jedna u poddasza Słupiastej kamienicy — odrzekł zagadnięty. — Czyż to wedle tej oto sprawiedliwości dziać się rzecz ma — dodał wskazując ręką na kamienną szubienicę?
— Tak jest.
— Ehe! — zawołał drab ze śmiechem — niedaleka droga!
— Spiesz! — rzekł Tristan krótko. — Naśmiejesz się sobie dowoli później.
Tymczasem od chwili zdradzenia się dziewczyny pustelnica nie wyrzekła ani jednego słowa. Rzuciła biedną na pół obumarłą cygankę w kąt jaskini i sama wróciła napowrót do okiennego otworu, o którego kamienną oprawę wsparła się obiema rękami, jakby szponami. Gdy Henriet Cousin zbliżył się ku oknu, takim go dzikim wzrokiem przeszyła, że się cofnął.
— Panie — rzekł wracając do wojewody — którą to z nich brać trzeba?
— Młodą.
— Chyba‑że! ze starą bowiem licho się jakieś dzieje.
— Biedna mała tancerka! — westchnął stary pięćdziesiątnik czat.
Henriet Cousin podstąpił znowu pod okno. Oczy spuścić musiał przed spojrzeniem matki i począł dość nieśmiało.
— Pani...
Ona mu przerwała głosem grubym, ponurym:
— Czego?
— Nie po was, nie, po tamtą przychodzę.
— Po jaką tamtą?
— Po młodą.
Pustelnica poczęła trząść głową i wrzeszczeć:
— Niema! nikogo niema! żywego ducha niema!
— Gdzieżtam — począł kat — wszak wiecie dobrze. Pozwólcie mi wziąć młodą. Nic wam złego zrobić nie chcę, wam samym.
Z dziwnem szyderstwem odparła:
— Mnie? mnie nie chcesz zrobić nic złego?
— Oddaj mi tamtą, pani; taka jest wola pana wojewody.
Ona powtórzyła z wyrazem obłąkania:
— Nikogo, niema nikogo.
— Ależ wam powiadam, że jest; wszyscyśmy widzieli, że was tu dwie.
— A no to chodź, zobacz! — huknęła pustelnica z chychotem dzikim. — Wsadź tu głowę.
Kat spojrzał na pazury matki i nie odważył się.
— Prędzej! krzyknął Tristan, który ustawiwszy wojsko dokoła Szczurzej­‑Jamy, umieścił się sam konno u szubienicy.
Henriet po raz drugi zawrócił do wojewody całkiem zakłopotany. Sznury położył na ziemi i przestępując z nogi na nogę miął kapelusz w rękach.
— Miłościwy panie — spytał — którędy wejść?
— Ależ drzwiami.
— Drzwi nie ma.
— Więc oknem.
— Zanadto wązkie panie.
— Rozszerz je, do pioruna! — zawołał Tristan gniewnie — alboż nie masz drągów i młotów?
Zaparta w swem łożysku matka, wciąż na czatach, sama nie wiedziała czego chce; czuła tylko że córki nie odda.
Henriet Cousin poszedł po pudło z narzędziami, schowane na poddaszu Słupiastej­‑Kamienicy. Pięciu czy sześciu ludzi z wojewodzińskiej straży uzbroiło się w piki i drągi żelazne; Tristan poprowadził ich sam ku oknom.
— Słuchaj stara — wezwał tonem surowym — po dobrej woli oddaj nam tę dziewczynę.
Pustelnica spojrzała nań, jak gdyby się kogo nie rozumie.
— I wreszcie — jął znów Tristan — co ci na tem zależy, do stu par djabłów, że się opierasz powieszeniu czarownicy jakiejś?
Nędznica poczęła śmiać się śmiechem opętanej:
— Co mi na tem zależy? To moja córka!
Głos, jakim wyrazy te wymówiła, dreszczem oblał nawet samego Cousina.
— Przykro mi bardzo — odpowiedział wojewoda — lecz taka jest wola króla, pana naszego najmiłościwszego.
Ona wrzasnęła ze wzmagającym się, okropnym swym śmiechem:
— I cóż mię twój król ma obchodzić? Powiadam ci, że to moja córka.
— Wywalić ścianę — rzekł Tristan.
Dla zrobienia otworu odpowiednio szerokiego, wystarczało wyrwać jeden z dolnych kamieni oprawy okna. Matka gdy posłyszała łomot drągów i motyk wydała okrzyk przerażający, oczy jej pałały. Żołnierzy chłód przejmował do głębi duszy.
Nagle porwała za piaskową bryłę i obiema rękami cisnęła ją na pracujących. Kamień źle rzucony (ręce jej bowiem drżały) nie dotknął nikogo i zatoczył się pod nogi rumaka Tristana. Ona zgrzytnęła zębami.
Na dworze już jasny poranek był i słońce niebawem wzejść miało. O tej porze otwierać się zwykle poczynały na dachach okiennice wielkiego miasta. Ztąd i owąd śpieszący na targ wieśniacy, na objuczonych osłach, zatrzymywali się chwilkę przy szeregach żołnierzy, ściśniętych dokoła Szczurzej­‑Jamy, spoglądali na tłokowisko okiem ździwionym i odchodzili.
Pustelnica poszła usiąść przy swojej córce, umieściła się tuż przed nią i własnem ciałem ją zakrywając, przysłuchiwała się biednemu dziewczęciu, które powtarzało głosem cichym jeden wciąż wyraz: „Phoebus! Phoebus!“ W miarę jak praca burzycieli postępowała, matka machinalnie posuwała się w tył i coraz bardziej przyciskała córkę do ściany. Naraz ujrzała (gdyż nie spuszczała z oka miejsc zagrożonych), że się kamienna posada okna zachwiała, pochyliła; jednocześnie dał się słyszeć głos Tristana zachęcający robotników. Wrzasnęła lamentem strasznym, a narzekanie jej i złorzeczenie to, rozdzierały raz słuch, jak skrzypienie piły, to znowu huczały, jak gdyby wszystkie przekleństwa skupiły się na jej ustach, by razem wybuchnąć.
— Ho! ho! ho! — wywodziła. — Ależ to okropne! Rozbójnikami jesteście! Więc doprawdy myślicie zabrać mi córkę? Wszakże wam powiadam, że to moja córka! O nikczemnicy! O służalcy kata! podłe żołdaki, morderce! Ratujcie! gore! złodzieje! Alboż to tak mi zabiorą moje dziecię! I gdzież jest Bóg wszechmocny w niebiosach?
I zwracając się do Tristana, zapieniona ze wzrokiem obłąkanym, na czworakach, jak pantera, rozczochrana cała i najeżona:
— Zbliż się no — zawołała — zbliż się do mojej córki!... A może nie rozumiesz kobiety, gdy ci powiada, że to jest córka? Może nie wiesz, co to jest być matką, być rodzicem dziecka, własnego dziecka? Ach potworo, wilkołaku ty jakiś, nigdy żeś nie żył ze swoją wilczycą? nigdyś wilcząt nie miał? Jeśli zaś je masz, nic że ci się nie przewraca we wnętrznościach, gdy one skomlą?
— Odrzucić kamień — powiedział Tristan — już się nie trzyma. Drągi podważyły ciężką bryłę. Był to ostatni szaniec matki. Rzuciła się nań chcąc go zatrzymać; zadarła głaz paznokciami, lecz osadzisty piaskowiec poruszony przez sześciu ludzi, wymknął się i zwolna osunął na ziemię wzdłuż żelaznych lewarów.
Matka, widząc wyłom dokonany, padła przed otworem w poprzek, jakby własnem ciałem zagrodzić chciała wstęp do celki i łamiąc ręce, tłukąc głowę o posadzkę, wrzeszczała głosem chropawym od zmęczenia:
— Ratujcie! gore! gore!
— Teraz wziąć dziewczynę! — rzekł Tristan niewzruszony.
Matka popatrzyła na żołnierzy w sposób tak rozwścieklony, że większą ochotę mieli cofnąć się niż postąpić naprzód.
— Cóż znowu! — jął wojewoda — Henriet Cousin, ty?
Nikt z miejsca nie ruszył.
— A na rogi Lucypera! czy tacy z was rycerze? lękacie się kobiety?
— Miłościwy panie — odezwał się Henriet — czy to nazywasz kobietą?
— Ma grzywę lwią — dodał inny.
— Żywo! — woła Tristan. — Wejść trzech razem, jak przy szturmie Pontoise. Pierwszego, który się cofnie rozpłatam na dwie połowy.
Postawieni między matką, a wojewodą, między groźbą i groźba, żołnierze wahali się chwilkę, poczem wybierając jedno, postąpili ku Szczurzej­‑Jamie.
Gdy pustelnica to spostrzegła rozchyliła włosy spadające jej na twarz i ręce chude a pokaleczone opuściła na biodra. Dwie grube łzy jedna po drugiej pokazały się wówczas na jej rzęsach i zwolna spłynęły zmarszczkami wzdłuż policzków, jak potok wyżłobiony przez się łożyskiem. Jednocześnie poczęła mówić, ale głosem tak błagalnym, tak słodkim, tak przeszywającym zarazem, że w otoczeniu Tristana niejeden strażnik więzienny, któryby krew ludzką ssać gotów był, ukradkiem oczy ocierał.
— Panowie! wielmożni panowie strażnicy, słówko jedno! Muszę koniecznie, muszę wam to powiedzieć. Uważacie bo, to moja córka, droga moja mała biedna córeczka, którą straciłam była. Posłuchajcie. Prawdziwa historja. Wyobraźcie, sobie że doskonale znam panów strażników. Zawsze najłaskawiej obchodzili się ze mną w czasach jeszcze, kiedy chłopcy uliczni kamieniami ciskali we mnie za to, żem grzecznie żywot wiodła. Wszakże tak? zostawicie mi dziecko, gdy się o wszystkiem dowiecie. Jestem widzicie biedną straconą kobiet. Ukradli mi ją cyganie. Całych lat piętnaście chowałam jej trzewiczek. Patrzcie oto jest. Taką miała nóżkę. W Reims, Róża­‑Perełka! przy ulicy Ciężko­‑Wesołej! Nie jednemu z was przypomni to nawet może cokolwiek. Tak jest, to ja. Gdyście byli młodsi w owym czasie a śliczne były to czasy, słodkie się chwile pędziło. Będziecie mieli litość nademną, nieprawdaż panowie? Cyganki mi ją porwały, lat piętnaście tak żyłam, nie wiedząc gdzie ją ukryły. Myślałam, że umarła, że nie żyje. Piętnaście lat spędziłam w tym oto lochu, bez ognia w zimie. A to niełatwo, wierzcie. Tyle płakałam i wyrzekałam, że Bóg miłosierny wysłuchał mię. Oddał mi córkę tej oto właśnie nocy. Prawdziwy cud dobroci Bożej. Żywą była. Nie weźmiecie mi jej, jestem tego najzupełniej pewna. Gdyby to mnie, no! to jeszcze, ale ją, dziecko szesnastoletnie! Pozwólcie jej by miała czas słońcu się przyjrzeć!... Cóż wam złego ona zrobiła? ani odrobinki. Ja toż samo. Gdybyście widzieli, że prócz niej nie mam nikogo, żem stara, że to jest błogosławieństwo zesłane mi przez Matkę Najświętszą. A zresztą wyście tak dobrzy wszyscy! Nie wiedzieliście, że to moja córka. Teraz już wiecie. O! kocham ją! Wielki panie wojewodo, wolałabym śmiertelną ranę w sercu, niźli najdrobniejsze zadraśnięcie jej palca. Ach jasny panie, masz wyraz niezmiernie dobrego pana. Co tu teraz powiadam, tłumaczyć ci dokładnie rzecz całą nieprawdaż? O gdybyś miał matkę, wielmożny panie! jesteś wodzem, zostaw że mi moje dziecię. Uważ, że cię błagam na klęczkach, jakoby przed figurą Chrystusa Pana. Niczego od nikogo nie żądam; jestem z Reims miłościwi panowie; mam kawałeczek gruntu po mojem wuju Mahiecie Pradon. Nie jestem żebraczką. Niczego nie żądam, żądam tylko swego dziecięcia. Ach, żądam by przy mnie dziecko zostało. Bóg sprawiedliwy, co mi je wrócił i który jest panem nad pany, nie uczynił że przecie tego o tak sobie! Król! powiadacie król! Ależ choćby i tak, to mu wielkiej przyjemności nie zrobi, gdy mi zamordują dziewczynkę moją małą! A przytem król jest dobry! To moja wszak córka, córka moja, własna moja córka. Nie królewska, nie wasza, moja! Chcę odejść, obie chcemy odejść, same bez niczego! Dwom kobietom przechodzącym, z których jedna matka, a druga córka, każdy wolną drogę pokaże. Przepuśćcież nas! jesteśmy z Reims. O jakżeście dobrzy! panowie strażnicy, kocham was wszystkich! Nie zabierzecie mi mojej maleńkiej córeczki, to niepodobno. Alboż nie prawda, że to już całkiem nie podobne? Dziecię moje! dziecię moje!
Nie jesteśmy w stanie dać wyobrażenia o ruchach jej, tonie, łzach, które połykała mówiąc, o łamaniu, to składaniu rąk jak przy modlitwie, o spojrzeniach zapływających powodzią płaczu, o lamencie, westchnieniach, krzykach trwogi i nadziei, strasznych i przejmujących, jakiemi przecinała słowa bezładne, zmięszane, rozprzężone. Gdy zamilkła Tristan brwi ściągnął, lecz tym razem po to, by ukryć łzę kręcącą się w tygrysiem oku. Przezwyciężył atoli słabość i ozwał się sucho a krótko:
— Tak król kazał.
Nachyliwszy się zaś do ucha Henrieta Cousina, dodał z cicha:
— Kończ prędzej! — Straszny wojewoda uczuł, być może, że i jemu już poczynało odwagi braknąć.
Kat i strażnicy weszli do kryjówki. Matka nie czyniła żadnego oporu, podczołgnęła się tylko ku swojej córce i rzuciła się na nią całem ciałem. Cyganka ujrzała zbliżających się żołnierzy. Strach śmierci ocucił ją.
— Matko moja! — krzyknęła z niewysłowionem wyrazem niebezpieczeństwa i trwogi — matko moja! nadchodzą! broń mię.
— Tak, duszo moja, bronię cię! — odrzekła matka głosem gasnącym i konwulsyjnemi uściskami tuląc ją do siebie twarz jej okrywała pocałowaniami. Obie tak razem na ziemi, matka osłaniająca córkę, tworzyły widowisko godne współczucia i litości.
Henriet Cousin objął dziewczynę w pół, pod jej piękne ramiona. Ona uczuwszy dotknięcie tej ręki, lekko tylko krzyknęła i omdlała. Kat, któremu łzy wielkiemi kroplami staczały się na ofiarę, próbował unieść ją w swych dłoniach. Chciał odczepić matkę, która jakby węzłem jakimś oplatała się dokoła stanika dziewczyny swojemi ramionami, ale się węzeł ten okazał tak potężnie zaciśniętym, że nie było co myśleć o jego rozrywaniu. Wtedy Henriet Cousin wywlekł za sobą dziewczynę na zewnątrz nory, ciągnąc wraz z nią i matkę, Pustelnica miała również zwarte powieki.
Słońce wschodziło właśnie w tej chwili i plac zaległa już dość znaczna ciżba ludu, z oddalenia i bojaźliwie przypatrującego się, coby to tak ciągnięto po bruku ku szubienicy. Wojewoda Tristan szczególną bowiem miał manję przy egzekucjach; nie pozwalał zbliżać się ciekawym.
Henriet Cousin zatrzymał się z ciężarem przy fatalnej drabinie i dysząc zaledwie, tak był wzruszony, zarzucił sznurek na prześliczną szyjkę dziewczęcia. Nieszczęśliwe dziecię poczuło okropne dotknięcie konopi. Podniosła powieki i ujrzała ponad swą głową obnażone ramię kamiennej szubienicy. Wstrzęsła się i zawołała głosem mocnym, rozdzierającym: — Nie! nie! nie chcę! — Matka, której głowa była zaplątaną i schowaną pod ubranie córki, nie wyrzekła ani słowa: ujrzano tylko kurcze przebiegające po całem jej ciele i posłyszano podwojony odgłos pocałunków, któremi córkę okrywała. Kat skorzystał z tej chwili i szybko rozwiązał jej ręce, obejmujące skazaną. Czy to z wyczerpania sił, czy z rozpaczy, staruszka się nie opierała. Wówczas Cousin wzniósł dziewczynę na swe barki; przecudne stworzenie, przegięte we dwoje, spadało mu na szeroką głowę. Poczem postawił stopę na drabinie.
W tej chwili matka leżąca na bruku, szeroko rozwarła powieki. Nie wydawszy okrzyku, zerwała się z wyrazem okropnym i wnet jako zwierz dziki na swą ofiarę, rzuciła się na dłoń kata i ukąsiła ją. Stało się to błyskawicznie. Kat zawył z bólu. Skoczono mu w pomoc, z trudem wyciągnięto okrwawioną dłoń z pomiędzy zębów matki. Ona zachowywała milczenie głębokie. Odepchnięto ją dość brutalnie; zauważono, że głowa jej ciężka spadła na kamienie; podniesiono ja wraz, upadła znowu. Albowiem nie żyła już.
Kat, nie puściwszy dziewczyny, jął dalej wstępować na drabinę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.