Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Maison-Rouge
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
PRZYSIĘGA GRACZA

Kawaler de Maison-Rouge zbyt czynnym i śmiałym był nieprzyjacielem, dlatego też powrót jego do Paryża i pojawienie się w Tempie pociągnęły za sobą najsurowsze środki. W mnóstwie podejrzanych domach dokonano najściślejszego śledztwa, oprócz atoli znalezienia kilku emigrantek, które dały się schwytać, i kilku starców, nie myślących wcale zaprzeczać katowi pozostałych im jeszcze nie wielu dni życia, śledztwa te do żadnego nie doprowadziły rezultatu.
Sekcje, jak łatwo pojąć, były mocno przez kilka dni zatrudnione, sekretarz więc sekcji Lepelletier, najbardziej wpływowej, mało miał czasu do myślenia o swej nieznajomej.
Maurycy milczał jak grób, przed nikim się nie zwierzał. Zamknął w sercu wszelkie szczegóły przygody, które uszły badaniu Lorina, ten atoli znając kolegę jako wesołego i wylanego chłopaka, a widząc go teraz marzącym i szukającym samotności, domyślał się, jak powiadał, że łotr Kupido musiał przeszyć go strzałą swoją.
Należy zauważyć, iż w ciągu ośmnastowiekowego istnienia monarchji, Francja niewiele miała lat, równie jak rok 1793, mitologicznych.
Kawalera nie ujęto i zaprzestano o nim mówić. Królowa owdowiała po mężu, osierociała po dziecku, we łzach jedynie szukała pociechy, ilekroć zostawiono ją samą z córką i siostrą.
Młody Delfin powierzony szewcowi Simonowi, znosił straszne męczarnie, dzięki którym w parę lat później połączył się z ojcem i matką. Na chwilę więc nastała cisza.
Maurycy czuł cały ciężar tej ciszy, równie jak się czuje ciśnienie powietrza podczas burzy, a nie wiedząc, jak skorzystać z wolnego czasu, który go całkiem oddawał uczuciu zbyt do miłości podobnemu, odczytał list, pocałował piękny szafir i mimo uczynionej przysięgi, postanowił ulec pokusie, przyrzekając, że czyni to po raz ostatni.
Plan miał zresztą bardzo prosty. Listy lokatorów wywieszone na każdych drzwiach służyć mu miały za pierwszą skazówkę, wybadywania zaś odźwiernych dopomóc do wyjaśnienia tajemnicy. Tytuł sekretarza sekcji przy ulicy Lepelletier, zupełne nadawał mu prawo do badań tego rodzaju.
Maurycy nie wiedział imienia nieznajomej, ale kierować się miał podobieństwem, przypuszczał bowiem, że tak czarująca istota musi nosić imię zgodne z jej kształtem: imię to zapewne jakiej sylfidy, wieszczki lub anioła. Sądził, że przybycie tej kobiety na ziemię, musiano uczcić, podobnie jak przybycie jakiej istoty wyższej, nadprzyrodzonej.
Przywdział kurtę z grubego ciemnego sukna, ustroił się w czerwoną odświętną czapkę i nikomu nic nie mówiąc, rozpoczął swą wycieczkę.
W ręku trzymał grubą pałkę sękowatą, zwaną podówczas konstytucją. Laska ta w jego kościstej i silnej dłoni, nabierała wartości herkulesowej maczugi. W kieszeni miał nominację na sekretarza sekcji Lepelletier, zabezpieczony więc był fizycznie i moralnie.
I przebiegał ulicę św. Wiktora, ulicę św. Jakóba i czytał przy świetle zapadającego dnia nazwiska wypisane na drzwiach każdego domu więcej lub mniej wprawną ręką.
Był już przy setnym domu, setną już odczytywał listę, a nic mu jeszcze nie dowodziło, że trafił na ślad poszukiwanej, którą miał nadzieję poznać, jeżeli wyczyta imię w rodzaju tych, o jakich marzył.
W tem dzielny szewc jakiś, widząc niecierpliwość, malującą się na twarzy czytającego, otworzył drzwi, wyszedł z pocięglem i szydłem w ręku i patrząc przez okulary na Maurycego, zapytał:
— Obywatelu, czy potrzebujesz jakich wiadomości o lokatorach tego domu? Mów, gotów ci jestem służyć.
— Dziękuję, obywatelu... wyjąkał Maurycy, alem szukał nazwiska mego przyjaciela.
— Powiedz mi to nazwisko, obywatelu, znam wszystkich w tym cyrkule; gdzież mieszka ten przyjaciel?
— Mieszka jak sądzę przy starej ulicy Jakóba, ale może się już wyprowadził?...
— Ale jakże się nazywa, przecież musi mieć nazwisko?
Maurycy zawahał się przez chwilę, a potem biorąc pierwsze lepsze nazwisko, jakie mu przyszło na pamięć rzekł:
— Rene.
— Jego stan?
Wkoło Maurycego znajdowały się same garbarnie.
— Czeladnik garbarski, odpowiedział.
— To potrzeba udać się do majstra... odezwał się szewc, wskazując człowieka, który zatrzymał się właśnie i niby dobrodusznie, ale niedowierzająco wpatrywał się w Maurycego.
Maurycy obejrzał się i spostrzegł słusznego poczciwego mieszczanina z przyzwoitą twarzą, w ubiorze zapowiadającym zamożnego fabrykanta.
— Tylko, jak powiedział obywatel odźwierny, powiedział mieszczanin, potrzeba wiedzieć nazwisko tego przyjaciela.
— Na honor... rzekł Maurycy nieco zniecierpliwiony tym rodzajem badania, ja nie wiem jakie jest jego nazwisko rodzinne...
— Jakto!... rzekł mieszczanin z uśmiechem, w którym Maurycy dostrzegł większą niż to chciał pokazać ironję; jak to obywatelu! nie znasz nazwiska twego przyjaciela?
— Nie.
— W takim razie, nie znajdziesz go zapewne.
I mieszczanin, ukłoniwszy się grzecznie Maurycemu, postąpił o kilka kroków i wszedł do jednego z domów przy starej ulicy Jakóba.
— Koniec końcem jeżeli nie wiesz jego nazwiska rodzinnego... powiedział szewc odźwierny.
— To i cóż stąd, że nie wiem?... odparł Maurycy szukając sposobności do kłótni, aby na kim zły swój humor wywnętrzyć.
— Nic, obywatelu nic, tylko jeżeli nie wiesz nazwiska twego przyjaciela, to być może, że jak mówi obywatel Dixmer, wcale go nie odnajdziesz.
Maurycy miał wielką ochotę wykropić obywatela odźwiernego, lecz był to starzec, na którego nie godziło się ręki podnosić. Gdyby był o dwadzieścia lat młodszy, byłby na nim przedstawił gorszące widowisko równości wobec prawa, lecz nierówności wobec siły.
Przy tem i noc już zapadała.
Maurycy, korzystając z reszty dziennego światła, zapuścił się w najbliższą uliczkę, później przebiegł drugą; przypatrywał się każdym drzwiom, przeglądał każdy zakątek, patrzył przez każdą palisadę, wspinał się na każdy mur, rzucał okiem poza każdą kratę, oglądał każdy zamek, kołatał do każdego składu i nie otrzymywał żadnej odpowiedzi. Stracił parę godzin na całkiem bezużyteczne poszukiwania.
Maurycy miał już cofnąć się w rozpaczy, gdy właśnie niespodzianie na zakręcie wąskiej uliczki, dostrzegł jakieś światełko. Puścił się natychmiast w to ciemne przejście, nie spostrzegając, że w tej samej chwili, jakaś ciekawa głowa, śledząca z poza drzew wznoszących się nad murem, wszelkie jego kroki od kwadransa, nagle poza tym murem zniknęła.
W kilka sekund po jej zniknięciu, trzej ludzie wyszli przez małe drzwiczki wybite w murze, i znikli w uliczce, na którą udał się Maurycy, czwarty zaś człowiek, dla większej ostrożności drzwiczki zamknął za nimi.
Maurycy przy końcu uliczki znalazł dziedziniec; owe światełko błyszczało po drugiej jego stronie. Zakołatał do drzwi nędznego i samotnego domku i światełko natychmiast zgasło.
Kołatał jeszcze, lecz nikt mu nie odpowiedział. Niechcąc tracić czasu na darmo, przebył dziedziniec i znowu wrócił na uliczkę.
Jednocześnie drzwi domu zwolna zaskrzypiały na zawiasach, wyszło z niego trzech ludzi i dało się słyszeć gwizdnięcie.
Maurycy obejrzał się i w odległości dwa razy takiej jak długość jego kija, dostrzegł trzy cienie.
W ciemności, przy blasku światła, mignęły trzy płowe sztylety.
Maurycy poznał, że jest otoczony. Chciał zrobić młynka kijem, ale uliczka tak była wąska, że kij dotknął obu murów. W tej chwili ogłuszyło go gwałtowne uderzenie w głowę. Tej nieprzewidzianej zaczepki dokonali czterej ludzie, którzy wyszli byli przez małe drzwiczki w murze. Siedmiu więc razem napadło na Maurycego i mimo rozpaczliwego oporu, obaliło go na ziemię, skrępowało mu ręce i zawiązało oczy.
Maurycy nie krzyczał, nie wzywał ratunku. Siła i odwaga zawsze same sobie wystarczyć pragną i zdają się wstydzić obcej pomocy. Zresztą nadaremnie byłby wołał o tę pomoc. W tak pustym cyrkule, niktby mu z nią nie był pośpieszył.
Sądził zresztą, że jeżeli zawiązano mu oczy to zapewne nie dlatego, aby go zabić niezwłocznie. W wieku Maurycego każda zwłoka stanowi nadzieję.
— Kto jesteś?... spytał głos jakiś.
— Jestem człowiekiem, którego mordują, odrzekł Maurycy.
— Co gorsza, będziesz człowiekiem zamordowanym, jeżeli będziesz mówił głośno, jeżeli tylko krzykniesz!...
— Gdybym miał krzyczeć, nie byłbym czekał do tej pory.
— Czyś gotów odpowiadać na moje pytania?
— Pytaj, a zobaczę, czy mam ci odpowiadać.
— Kto cię tu przysyła?
— Nikt.
— Przyszedłeś zatem z własnego natchnienia?
— Tak.
— Kłamiesz!...
Maurycy okropnie się szarpnął chcąc uwolnić ręce, ale to było niepodobieństwem.
— Nigdy nie kłamię!... odpowiedział.
— W każdym razie, czy przychodzisz z własnego natchnienia, czy cię tu kto przysyła, zawsze jesteś szpiegiem.
— A wy, podłymi nikczemnikami!
— My, podłymi?...
— Tak jest, siedmiu was czy ośmiu zbójów przeciw skrępowanemu człowiekowi i jeszcze go znieważacie: Podli! podli! podli!
Ta gwałtowność Maurycego, zamiast podrażnić jego przeciwników, zdawała się ich raczej uspakajać, dowodziła bowiem, że młodzieniec nie był tem, o co go obwiniono; prawdziwy szpieg byłby drżał i błagał łaski.
— Niema tu żadnej zniewagi, odezwał się głos łagodniejszy; ale zarazem bardziej nakazujący, jak te, które pierwej mówiły. W obecnym czasie można być szpiegiem i uczciwym jednocześnie człowiekiem. Ryzykuje się tylko życie.
— Bądź mi pozdrowiony, ty coś tak przemówił, odpowiem ci godnie.
— Cóż więc masz do czynienia w tutejszym cyrkule?...
— Szukam kobiety.
— Odpowiedź tę przyjęto szmerem niedowierzania, które wzrastając — w burzę się wnet przemieniło.
— Kłamiesz!... zaczął znowu ten sam głos. Nie ma tu żadnej kobiety!... wiemy dobrze, kogo przez to należy rozumieć. Nie ma tu, powtarzam, kobiety, którąby ścigać wypadało; wyznaj twój zamiar lub umrzesz.
— No, no, powiedział Maurycy. Przecież mnie nie zabijecie dla rozrywki, chyba jeżeliście rozbójnicy.
I znowu szarpnął się jeszcze gwałtowniej i bardziej niespodzianie, jak wprzódy, chcąc uwolnić ręce od krępującego je sznurka. Ale nagle bolesne i ostre zimno pierś mu rozdarło.
Maurycy w tył się cofnął mimowoli.
— Czujesz co to jest?... spytał jeden z napastników. Wiedz, że jest tu osiem pcheł do tej podobnych, z którą dopiero co zabrałeś znajomość.
— Czy chcecie wiedzieć moje nazwisko?
— Tak jest.
— Jestem Maurycy Lindey.
— Co? zawołał jeden głos, Maurycy Lindey, sekretarz sekcji Lepelletier?
Te słowa wymówiono z takim zapałem, że Maurycy przekonał się, iż były decydujące.
Maurycy niezdolny był do podłości. Wyprężył się jak prawdziwy Spartanin i rzekł tonem stanowczym:
— Tak jest, Maurycy Lindey, sekretarz sekcji Lepelletier; Maurycy Lindey patrjota, rewolucjonista, jakobin; Maurycy Lindey, który do najpiękniejszych dni życia swego policzy dzień, w którym umrze za sprawę kraju.
Oświadczenie to przyjęto śmiertelnem milczeniem.
Natychmiast potem poczuł że silne ramię podnosi go z ziemi. Nie daleko go zaniesiono. Wkrótce usłyszał jak się otworzyły drzwi jedne i drugie, drugie jednak węższe były niż pierwsze, bo zaledwie pomieścić w sobie mogły niosących go ludzi.
— Jestem zgubiony, pomyślał Maurycy; przywiążą mi kamień do szyi i wrzucą w jaką dziurę do Biewry.
Ale po chwili uczuł, że niosący go wstępują na jakieś schody. Delikatniejsze powietrze go owionęło, posadzono go na krześle. Usłyszał, że zamknięto drzwi na dwa spusty i że się oddalono. Zdało mu się, że go zostawiono samego. Słuchał więc z uwagą, na jaką zdobyć się może człowiek, którego życie od jednego słowa zawisło, i zdało mu się, że słyszy, jak głos ten sam który go już uderzył pewnością swą i słodyczą, rzekł do drugich:
— Naradźmy się.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).