<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Kazan
Wydawca „Polska Zbrojna“
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia „Polski Zbrojnej“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Poraj
Tytuł orygin. Kazan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NA ZAMARZNIETEJ RZECE.

Świt się czynił właśnie, gdy dziecko, tuląc się coraz bliżej do ciepłej piersi matczynej, obudziło się i jęło dopominać posiłku.
Janina obudziła się i odgarnęła zburzone ze snu włosy; pierwszym przedmiotem, który dostrzegła, był ciemniejący w mroku zarys postaci Piotra Radissona; zdawało się, że stary śpi spokojnie.
Ucieszyło ją to niezmiernie, wiedziała bowiem, jak bardzo ojciec zmęczył się w przeddzień. By mu więc snu nie przerywać, leżała jeszcze około półgodziny w łóżku, cichutko nucąc dziecku jakąś piosenkę.
Wreszcie zdecydowała się wstać ostrożnie, otuliła Janeczkę w derki i w futra i narzuciwszy na siebie obszerne futro, wyszła przed namiot.
Tymczasem rozedniało już zupełnie; wiatr się całkiem uciszył, — co stwierdziła z zadowoleniem.
W powietrzu panowała cisza; ale mróz brał straszliwy, ostremi szpilkami kłując w policzki.
Ognisko przed namiotem wygasło zupełnie; Kazan zwinął się w kłąb w pobliżu wystygłych już popiołów i pysk podwinął głęboko pod tułów.
Podniósł łeb ku nadchodzącej Janinie, dygocąc z zimna. Kobieta rozrzuciła popioły i zczerniałe głownie nogą, obutą w gruby i ciężki mokasyn. Ani skry już nie zostało w popiołach. Zlekka pogładziła Kazana po łbie.
— Biedny Wilku! — rzekła doń. — Powinnam była pomyśleć o tobie wczoraj i rzucić ci jedną z wilczur, by ci nocą nie było zimno.
Następnie powróciła do namiotu.
Odchyliła skrzydło u wejścia i nagle w pełnem świetle dziennem dojrzała wybladłą twarz ojca. Kazan posłyszał naraz jej przeraźliwy, pełen rozpaczy okrzyk. Istotnie, patrząc na Piotra Radissona nie można już było mieć żadnych złudzeń.
Janina rzuciła się ojcu na piersi, tłumiąc łkania tak ciche, że nawet bystry słuch Kazana nie zawsze je zdołał chwytać. Klęczała tak, przejęta boleścią, aż wreszcie płaczliwa skarga Janeczki zbudziła w niej żywotną energję kobiety i matki.
Istotnie nie czas było na łzy; trzeba było działać. Porwała się szybko na nogi i wybiegła przed namiot. Kazan, naprężając łańcuch, chciał ku niej poskoczyć. Nie zwróciła nań jednak uwagi.
Ogarnęły ją obawy samotności, straszliwsze jeszcze od przerażeń śmierci. W jednej chwili zdała sobie z tego sprawę. Bała się jednak nie o siebie; przedewszystkiem chodziło jej o dziecko. Zawodzenie malutkiej istotki, dolatujące jej uszu z pod namiotu, cięło ją w serce jak sztyletem.
Nagle przypomniało się jej wszystko, co poprzednią nocą mówił jej Piotr Radisson: rzeka, do której trzeba było dotrzeć za wszelką cenę; worki powietrzne, jakich się trzeba było wystrzegać na lodzie; chata ich o piętnaście mil... „Janino, nie powinnaś, nie możesz zabłądzić“ — powtarzał jej to z naciskiem. Przewidywał niewątpliwie to, co się stać miało.
Przedewszystkiem więc powróciła do wygasłego ogniska, które należało teraz koniecznie rozniecić. Nazbierała w śniegu wyschłych kawałków brzozowej kory i ułożyła je na kupkę, mieszając z czarnemi, niewypalonemi głowienkami. Następnie wróciła do namiotu po zapałki.
Piotr Radisson nosił je zazwyczaj w nieprzemakalnem pudełku w jednej z wewnętrznych kieszeni niedźwiedziej kurty. Janina, szukając ich na ciele zmarłego ojca, znowu zalała się łzami.
Znalazłszy je wreszcie, rozpaliła dobroczynny ogień, poczem jęła dokładać wielkie polana, jakie Piotr jeszcze przygotował z wieczora. Gorąco pokrzepiło ją i dodało jej odwagi. Piętnaście mil... rzeka, prowadząca wprost do chaty... Musiała wraz z dzieckiem i Wilkiem przebyć tę odległość.
Zwróciła więc przedewszystkiem uwagę na psa. Rozgrzała w ogniu zmarznięty kawał mięsa i dała jeść Kazanowi, następnie poczęła topić śnieg sobie na herbatę. Jeść się jej nie chciało zupełnie. Ale przypomniała sobie, jak ojciec zmuszał ją do jedzenia po pięć, po sześć razy dziennie, by nie opadła z sił. Zmusiła się i teraz do zjedzenia suchara z kawałem mięsa i wypiła ile tylko mogła wrzącej herbaty.
Nadszedł wreszcie moment odjazdu. Janina spowinęła zwłoki Piotra Radissona w derki i przywiązała je mocno rzemykami do sanek.
Następnie usłała na sankach nagrzane przy ogniu derki i futra, zrobiła z nich miękkie łóżeczko dla dziecka, umieściła je tam i zaczęła zwijać namiot. Nie była to praca łatwa, jak na kobietę, sznurki bowiem pomarzły i posztywniały. Gdy wreszcie skończyła, okazało się, że rękę przeciętą miała do krwi. Zwinięty namiot przywiązała wreszcie ztyłu za sankami.
Piotr Radisson leżał na sankach z odsłonięta twarzą. Ponad nim rozciągało się jedynie szare sklepienie niebios; dokoła widać było czarne strzeliste wieżyce jodeł.
Kazan naprężył łapy i jął węszyć. Grzbiet mu się zjeżył na widok Janiny, która zwolna skierowała się ku nieruchomej postaci, obciśniętej w derki i przywiązanej na sankach. Kobieta ugięła kolana i poczęła się modlić.
Gdy wreszcie powróciła ku zaprzęgowi, była blada i zalewała się łzami. Spojrzała raz jeszcze ku ponuremu barrenowi, ciągnącemu się przed nią nieskończoną równiną. Potem schyliwszy się ponad psem, nałożyła nań uprząż, drugą zaś szleję założyła sobie na pierś, jak to poprzednio czynił jej ojciec; ruszono wreszcie w drogę.
Szli tak oboje w kierunku wskazanym przez Piotra Radissona. Iść było niezmiernie trudno po miękim śniegu, jaki spadł w przeddzień, miejscami układając się w wysokie, sypkie zwały.
W pewnej chwili Janina pośliznęla się i upadła na jeden z takich śnieżnych zwałów. Upadając, zgubiła czapkę futrzaną i włosy rozsypały się jej po śniegu. Kazan przypadł do niej susem i końcem pyska dotknął jej twarzy.
— Wilku! — jęknęła. — Oh, Wilku!
Wstała z wysiłkiem, otrząsnęła się ze śniegu i znów ruszono w drogę.
Wreszcie dobrnęła do rzeki i sanki mniej już ciężyły na lodzie, gdzie śniegu nie tak było wiele. Ale wnet począł wiać gwałtowny wiatr północno–wschodni. Dął prosto w twarz, toteż Janina, ciągnąc wraz z Kazanem sanki, stale musiała schylać głowę.
Uszedłszy około pół mili przystanęła wreszcie, bo jej zabrakło tchu; i znów ogarnął ją poryw rozpaczy.
Zadygotała cała ode łkania. Piętnaście mil! Zacisnęła ręce na piersi i gnąc grzbiet, jak ktoś osmagany biczem, odwróciła się tyłem, chcąc tchu zaczerpnąć. Na sankach spostrzegła dziecko, spoczywające w spokoju. Widok ten podziałał na nią jak pociśnięcie ostrogą; znów też jęła się zmagać z wichurą.
Podwakroć jeszcze padała na kolana, natrafiwszy na zwały śniegu, wreszcie wydostała się na gładszą powierzchnię lodu, skąd wiatr odwiał śnieg prawie zupełnie. Kazan sam teraz mógł ciągnąć sanki.
Janina szła obok niego. Zdawało się jej, jakby tysiącami niezmiernie ostrych igieł kłuł ją ktoś w twarz, sięgając mimo ciężką futrzaną odzież aż do piersi. Przyszło jej na myśl, by spojrzeć na termometr; wyciągnęła go z zawiniątka, potrzymała chwilę na otwartem powietrzu a potem spojrzała na rtęć. Wskazywał 30 stopni poniżej zera.
Piętnaście mil! A ojciec twierdził, że mogła przebyć tę przestrzeń bez większego wysiłku. Ale nie przewidywał widać tego zajadłego, kąsającego mrozu ani przejmujacego nawskroś wiatru, któryby najodważniejszych przejął strachem.
Las musiał już teraz być daleko poza nimi, znikł nawet w szarym, rozlanym półmroku. Jak okiem sięgnąć, ciągnął się bezlitosny, nagi barren, przecięty wijącą się wstęgą zamarzłej rzeki. Gdyby choć parę drzew było w tym rozpaczliwym krajobrazie; Janinie zdawało się, że nie byłaby tak bardzo przygnębiona. Ale nic! Wzrok nie miał na czem spocząć w owej białawej, jednostajnej, widmowej przestrzeni, gdzie niebo zdawało się zlewać z ziemią, zapierając możność widzenia o milę niespełna.
Idąc wciąż naprzód, Janina patrzyła pilnie pod nagi, starając się wypatrywać owe worki powietrzne, o których wspominał Piotr Radisson, a w które zapaść się mogła każdej chwili. Wnet jednak spostrzegła, że oczom jej, zmęczonym od mrozu, wszystko się wydawało jednako szare, zarówno śnieg, jak i lód. Oczy paliły ją coraz bardziej.
Potem rzeka rozlała się w jakiś staw obszerny, gdzie wicher dał tak straszliwy, że Janina chwiała się co chwilę na nogach a najmniejsza grudka śniegu zdawała się jej przeszkodą nie do przebycia.
Kazan ciągnął sanki w dalszym ciągu, wytężając wszystkie siły. Ledwie mogła za nim nadążyć i nie zatracić śladu. Nogi ciężyły jej jak ołów, szła też z coraz większym wysiłkiem, modląc się po cichu o ocalenie dziecka.
Wydało się jej w pewnej chwili, ze sanki odbiegły gdzieś daleko, że widać je jakby ledwie dostrzegalny czarny punkt na widnokręgu. Kazan uciekał gdzieś z jej dzieckiem! Krzyknęła w głos ze zgrozy. Ale było to tylko złudzenie optyczne wskutek zmęczenia oczu. Sanki oddalone były zaledwie o dwadzieścia kroków i po krótkim wysiłku zdołała je dogonić.
Zwaliła się na nie z jękiem, ogarnęła dzieciątko swe rękoma i zamknąwszy oczy, przycisnęła głowę do futra. Przez mgnienie oka wydało się jej, że już jest w domu, szczęśliwa... A potem równie nagle słodka wizja rozwiała się i znowu przed oczyma stanęła jej straszna rzeczywistość.
Kazan przystanął; przysiadł na zadzie i poglądał na nią mądremi oczyma.
Leżała nieruchoma na sankach, czekał więc, aż się ocknie i zagada doń. Gdy zaś przez dłuższą chwilę nie poruszała się zupełnie, podszedł ku niej i począł ją obwąchiwać. Próżno jednak.
Aż nagle podniósł łeb do góry i jął coś węszyć w powietrzu. Z wiatrem dolatywała jakaś woń szczególna.
Znów więc począł pyskiem trącać Janinę, jakgdyby chcąc jej coś oznajmić. Ale leżała wciąż bez ruchu. Zaskomlił naprzód płaczliwie a potem szczeknął piskliwie, jakby się na coś skarżył.
Tymczasem owa woń tajemnicze, dolatująca doń z wiatrem, stawała się coraz uchwytniejsza; Kazan więc, naparłszy silniej na uprząż, jął sam ciągnąć sanki, na których teraz leżała Janina.
Wskutek znacznie zwiększonego ciężaru musiał porządnie natężać muskuły, a mimo to sanki, skrzypiąc płozami, z trudem się ledwie posuwały. Chwilami przystawał i nabierał tchu. Za każdym razem węszył też w powietrzu rozedrganemi nozdrzami, odwracał się ku Janinie, skomląc nad nią i usiłując ją obudzić.
Wpadł dalej w stos śniegu i ledwie cal za calem zdołał zeń wyciągnąć sanki. Potem odnalazł znów gładką powierzchnię lodową i począł ciągnąć tem żwawiej, że źródło, z którego sączyła się woń tajemnicza, wydało mu się teraz znacznie bliższe.
Na jednym ze stromych brzegów stawu zarysowała się wyrwa, przez którą wpadał do rzeki jakiś dopływ. Gdyby Janina się była ocknęła, w tę stronę właśnie skierowałaby zaprzęg. Kazanowi powonienie zastąpiło przewodnika.
W dziesięć minut potem ozwał się on głośnem, wesołem ujadaniem, na które odpowiedziało mu naszczekiwanie pół tuzina psów uprzężnych. Stała tam chata z bierwion nad brzegiem rzeczki w małym wąwozie, nad którym wznosił się lasek sosnowy. Ponad dachem widać było pióropusz dymu. Właśnie ową woń dymu wyczuł z oddala.
Brzeg wznosił się stromo aż pod chatę. Kazan natężył wszystkie siły i zaciągnął sanki wraz z leżącym na nich ciężarem przed próg chaty. Następnie przysiadł obok leżącej w omdleniu Janiny, podniósł pysk ku mrocznemu niebu i zawył przeciągle.
W tejże prawie chwili otwarły się drzwi i na próg wybiegł jakiś człowiek.
Przekrwionemi od mrozu i wiatru oczyma dojrzał Kazan, jak mężczyzna ów z okrzykiem zdumienia na ustach pochylił się nad leżącą na sankach Janiną. Niemal jednocześnie ze stosu futer ozwało się żałosne, napół zduszone kwilenie dziecka.
Kazan opadł z sił zupełnie. Cała jego energja życiowa gdzieś się podziała. Skórę na łapach i pazury pozdzierał do krwi. Ale głos dziecka przepełnił go radością, położył się też jak był w uprzęży cierpliwie przy sankach i czekał, aż mężczyzna przeniesie matkę i maleństwo do chaty, gdzie ich czekało odżywcze ciepło.
Wnet potem mężczyzna ów powrócił przed dom. Nie był to wcale starzec, jak Piotr Radisson.
Podszedł do Kazana i popatrzył nań z uwagą:
— Sameś mi tu je obie przywiózł... Sam jeden... Dzielnieś się spisał, przyjacielu!
Pochylił się nad nim bez najmniejszej obawy i zdjąwszy zeń uprząż, zawołał go do chaty.
Kazan chwilę się jakby wahał. Wydało mu się właśnie jakby śród wściekłego wycia wichru posłyszał tęskne wołanie Szarej Wilczycy. Odwrócił łeb ku dolinie, po chwili wszakże zdecydował się wejść.
Drzwi chaty zamknęły się poza nim. Położył się więc gdzieś w ciemnym kącie, a mężczyzna tymczasem gotował coś gorącego dla Janiny.
Janina, którą mężczyzna położył na tapczanie, nie odrazu ocknęła się z omdlenia. Po chwili dopiero, napół już drzemiąc, posłyszał, jak coś mówiła łkając; wkrótce potem podniósłszy łeb, dojrzał, że jadła coś razem z nieznajomym.
Kazan wsunął się pod łóżko. Wnet potem z zapadającą nocą w chacie zaległa głęboka cisza.
Nazajutrz zrana, skoro tylko mężczyzna otworzył drzwi, Kazan, skorzystawszy z tego, wyśliznął się na dwór i pobiegł pędem na równinę. Odnalazł wnet trop Szarej Wilczycy i począł ją nawoływać. Odezwała mu się zdala, z nad zamarzniętej rzeki, puścił się więc ku niej całym pędem.
Schronili się w małym zagaju sosnowym, który gdzieś wypatrzyli na równinie. Próżno jednak Szara Wilczyca nakłaniała go, by uciekł wraz z nią, chroniąc się gdzieś w bezpieczniejsze strony, zdala od chaty i od ludzkiej woni.
Nieco później Kazan, wciąż wypatrujący jak na czatach, spostrzegł zdala, jak ów człowiek z chaty zaprzęga psy, sadowi Janinę na sankach, otula w futra ją i dzieciątko, jakby to czynił stary Piotr. Gdy potem sanki ruszyły w drogę, Kazan puścił się za niemi i biegł cały dzień nieco opodal ich śladem, za nim zaś biegła jak cień cicha Szara Wilczyca.
Podróż trwała aż do zmroku. Wiatr się uciszył zupełnie. Wreszcie ukazały się gwiazdy i srebrny sierp księżyca, a mimo to mężczyzna popędzał zaprząg swój w dalszym ciągu. Późno w noc dopiero zajechano przed inną, podobną chatę i mężczyzna zastukał do drzwi.
Z głębokiego mroku, gdzie się krył w dalszym ciągu, dojrzał Kazan, jak drzwi się otwarły i na śnieg padła od nich smuga światła. Posłyszał rozradowany głos innego mężczyzny, na który odpowiedziały głosy Janiny i jej towarzysza. Wówczas dopiero ruszył z powrotem do Starej Wilczycy.
W trzy dni potem mąż Janiny wrócił do pierwszej chaty, by zabrać stamtąd zwłoki Piotra Radissona. Kazan, korzystając z jego nieobecności, wrócił do chaty, do młodej kobiety i do miękiej pieszczoty kobiecej dłoni.
Przez szereg dni i tygodni następnych dzielił swój czas pomiędzy ludzi a Szarą Wilczycę. Gdy Janina była w pobliżu, znosił wówczas obecność młodego mężczyzny, mieszkającego z nią i z jej dzieckiem, jak znosił był poprzednio obecność Piotra Radissona. Rozumiał, że była to dla kobiety istota droga i że oboje kochali dziecko jednakiem uczuciem.
O pół mili od chaty, na szczycie ogromnej skały, której Czerwonoskórzy nadali miano „Sun Rock“[1], znalazł i on wraz z Szarą Wilczycą swe domostwo w jakiejś pieczarze, nadającej się na kryjówkę. Para urządziła sobie tam legowisko i ruszała stamtąd na równinę na polowania. Niekiedy aż tam dolatywało ich uszu wołanie młodej kobiety:
— Kazan! Kazan! Kazan!
W ten sposób upłynęła im długa zima Northlandu. Kazan przebywał to w pobliżu chaty, to na Sun Rock’u; maż Janiny przez cały czas zastawiał sidła i żelaza, w które chwytał mniejsze i większe zwierzęta, dające cenne futra; łapał w nie gronostaje, kuny, tchórze i lisy różnych gatunków, jakie obfitowały w tych okolicach.
Następnie nadeszła wiosna a wraz z nią Wielka Odmiana.





  1. „Słoneczna Skała“ po angielsku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Stanisław Koźmiński.