Kazimierz Władysław Wójcicki (Pług, 1876)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kazimierz Władysław Wójcicki |
Pochodzenie | Klechdy, starożytne podania i powieści ludowe |
Wydanie | trzecie pomnożone |
Data wyd. | 1876 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Kazimierz Władysław Wójcicki, którego pięćdziesiątą rocznicę pracy literackiéj dnia 15 maja r. b. obchodziliśmy uroczyście, urodził się dnia 3 marca 1807 r. w Warszawie. Ojciec jego, Sandomierzanin, z powołania był lekarzem, praktykę miał rozległą, nawet i na dworze króla Stanisława Augusta, któremu towarzyszył do Petersburga i był świadkiem ostatniéj jego chwili. Pełnił téż obowiązki lekarskie przy dywizyi Kościuszki 1792 r., i znajdował się w bitwie pod Zieleńcami. Matka, Zofia z Zienkiewiczów, rodem Litwinka, była za młodu panną respektową u wojewodziny Mniszchowéj, siostry królewskiéj. Syn po dziś dzień zachował dla niéj cześć i miłość najżywszą, i wspomina ją, jak niewiastę prawdziwie świętą, wszystkie zalety swoje, głównie jéj wpływowi przyznając; bo choć sama nie odebrała ukształcenia wyższego, z serca, ożywionego duchem Bożym, mądrość czerpała, i dziecię swoje ucząc wiary i cnoty, zachęcała je do nauki książkowéj, ułatwiając ją zdrowa radą i opieką pomocna.
Z pensyi prywatnéj u Austyna, wszedł Wójcicki do drugiéj klassy szkół Pijarskich, w których egzamin dojrzałości złożywszy, gdy otwarto szkołę przygotowawczą do Instytutu politechnicznego, wstąpił do niéj, jako technik wyższy, na wydział chemiczny. Tu się żarliwie swemu przedmiotowi oddając, uczęszczał nadto jeszcze na kursa prawa i literatury w Uniwersytecie, i w téj ostatniéj tak się rozmiłował nareszcie, dzięki wykładom Osińskiego i Brodzińskiego, iż po dwóch latach rzucił szkołę techniczną, aby się całkiem temu zawodowi poświęcić, do którego być musiał powołanym widocznie, skoro mu przez pół wieku wiernym pozostał.
Tradycye, zaczerpnięte z ust rodzicielskich i starych kontuszowców z epoki Stanisława Augusta, gawędy Kuźmy, co go na kolanach swych huśtał, a brał udział w porwaniu króla, przysłuchiwanie się potocznym pogadankom staréj szlachty, pełnym przysłów i przypowieści, ocieranie się o wybitne postacie wpośród mieszczan Warszawskich, stykanie się z ludem wioskowym, podczas błogich feryj szkolnych, które spędzał rozkosznie w folwarku Sławacinku, w okolicach Białéj Radziwiłłowskiéj, gdzie w ostępach puszczy głębokiéj na grubego zwierza polując, od strzelców się uczył mowy rusińskiéj, a z nią także podań i pieśni; później opowieści legionistów, a nareszcie stosunki przyjacielskie z Tomaszem Święckim i przykład Zoryana Chodakowskiego: — wszystko to, razem wzięte, ostatecznie wpłynęło na rodzaj i kierunek prac Wójcickiego.
Rozpoczął je za szkolnych jeszcze czasów, od studyów nad dziejami i literaturą polską dawniejszą, z kronik i dzieł starych notując skrzętnie, co tylko uderzało jego uwagę; a z drugiéj strony zapisując przysłowia, klechdy, tradycye i pieśni. W roku siedmnastym życiu swojego, miał już tego zasób obfity, a przy nim pełną tekę poetycznych utworów własnych, które sam wszakże najsurowiéj osądził, i w ogień je wrzuciwszy, rymotwórstwu dał za wygraną.
Stanowczo jednak raz na zawsze utwierdził się Wójcicki w swym zawodzie upodobanym, w skutek konkursu, który Towarzystwo przyjaciół nauk ogłosiło podówczas na rozprawę o zwyczajach, obyczajach, podaniach, pieśniach i przysłowiach ludowych. Na wieść o tém, młody nasz badacz rozgorzał taką żądzą spróbowania sił swoich na tém polu, tak mu już drogiém, iż póty molestował matkę kochaną, póki nie przystała na jego prośbę i z zasiłkiem pieniężnym nie dała mu krzyżyka na wędrówkę po kraju, dla czerpania z żywego źródła materyałów potrzebnych.
Uszczęśliwiony, z radości się nie posiadając, puścił się z kijem w ręku i podróżną teką pod pachą na pielgrzymkę pomiędzy wioski, najprzód w Bialskie, a późniéj w Mazowieckie, Sandomierskie, oraz Krakowskie strony. Po dwakroć, od wiosny aż do późnéj jesieni tę wycieczkę odbywszy, z trudem i nakładem nie małym, a nawet z narażeniem zdrowia po części, dostąpił wreszcie téj pociechy i chluby, że plony zgromadziwszy bogate, sporą na zadany temat księgę napisał i złożył ją na konkurs.
Towarzystwo przyjaciół nauk do oceny tego utworu wyznaczyło: PP. B. Rakowieckiego i Kazimierza Brodzińskiego, którzy sąd pochlebny o nim wydali, lecz autor nie otrzymał nagrody; konkursu bowiem tego Towarzystwo z zasady nie uznało za doszły, gdyż najmniéj dwie rozprawy były na to potrzebne, a tu jeden tylko Wójcicki bez współzawodników w szranki wystąpił.
Mimo ten przykry zawód, nie zraził się młody pracownik, owszem, przy téj okoliczności bliżéj się zapozna wszy z Hrodzińskim, zaszczycony zczasem jego przyjaźnią, tém większą miał podnietę do pracy, a materyały, które zebrał w swoich wędrówkach i wrażenia, jakie z nich wyniósł, ustaliły jego zamiłowanie i pięknie się w późniejszych dziełach zużytkowały. Pracował tedy daléj z równym zapałem, i już w r. 1826, oprócz podań, przysłów i pieśni, miał zbiór życiorysów i rozpraw o starożytnościach i literaturze ojczystéj, wynoszący aż kilka tomów, przepisanych na czysto i oprawnych porządnie. Był to owoc najczystszego tylko zamiłowania, bo niestrudzony nasz pracownik, naówczas ani marzył, aby mógł je drukiem ogłosić, i to już za wielkie szczęście uważał, że dwa jego przysłowia historyczne z objaśnieniami Gazeta Korespondent umieściła w swych szpaltach. Szczęście to zaiste było niewysłowione, a tém większe, iż przysłowia te wyszły z druku w sam dzień imienin jego matki najukochańszéj, bo mógł je niby na wiązanie z czcią synowską u stóp jéj złożyć; i chlubą napełniwszy jéj serce, błogosławieństwo od niéj rzewne i poświęcenie w łzach serdecznych na zawód swój chwalebny otrzymał.
Podnosimy tę okoliczność, widząc w niéj głębsze, tajemnicze znaczenie; bo ten syn dobry, u nóg matki ukorzony poczciwie, przez pół wieku pracy swéj literackiéj tak samo schylał czoło z miłością przed tradycyą piękną i zacną, która matką jest dobrych dzieci w teraźniejszości.
Po wydaniu téj pierwszéj pracy, przy końcu tegoż roku, Jakób Malinowski, młody inżynier, kolega Wójcickiego z szkoły politechnicznéj, poznawszy się z Ordyńcem, wydającym wówczas Dziennik Warszawski, porwał u p. Kazimierza jeden tom jego rękopismów młodzieńczych i zaniósł go redaktorowi. Ordyniec, dobrze oceniwszy wartość tych notat, wybrał z nich wiadomości o Szmigielskim, staroście Gnieźnieńskim, o Stańczyku i o Janie Grudczyńskim, i wydrukował je z kolei w swoim dzienniku, poczynając od stycznia 1827 r., a uzdolnionego młodzieńca zaprosił na stałego współpracownika. Ma się rozumieć samo przez się, że za prace, które ogłaszał, honoraryum wcale nie płacił, gdyż nie było to we zwyczaju w epoce owéj, gdy, jakeśmy wyżéj wspomnieli, autor widział się nagrodzonym sowicie przez samo ogłoszenie swoich utworów. To też poprzestając na téj nagrodzie, przez cały ciąg istnienia Dziennika, Wójcicki zasilał go swojém współpracownictwem, i serce mu rosło w chlubie poczciwéj, że przecież był czytanym i że imię jego wśród literatów coraz to więcéj nabierało rozgłosu; tak, iż wreszcie i Joachim Lelewel życzył sobie z nim się zapoznać, co też nastąpiło niebawem, dzięki pośrednictwu Ordyńca, oraz księdza Pijara Szelewskiego, profesora literatury polskiéj, do którego uczniów najlepszych i Wójcicki się liczył.
W 1829 i 1830 r. odbył wycieczkę do Krakowa, w Tatry, zwiedził Słowiańszczyznę Węgierską: Kroacyą, Serbią oraz Czechy, Morawy i Szląsk Austryacki, i wielki z téj wędrówki odniósł pożytek, jako badacz tradycyj i zwyczajów ludowych.
W rok późniéj osiedlił się w Galicyi na Pokuciu, u krewnych przyjaciela swojego, Dominika Magnuszewskiego, Raciborskich, zamieszkałych z Załuczu, po nad Prutem, niedaleko od Kołomyi. Tutaj dnia 10 listopada 1832 roku, pojął w związek małżeński siostrę Dominika, Annę Magnuszewską, w któréj sercu szlachetném i umyśle podniosłym znalazł wszystko, co tylko żywot ludzki może ubłogosławić. W liście do autora życiorysu tego pisanym, tak się o niéj wyraża: „wpływ tego anioła dobroci i łagodności, téj prawdziwie świętéj niewiasty, zmiękczył mój temperament szorstki i prędki; ona mi uczyniła dom świątynią i rajem, gdzie żyje w całéj pełni szczęście rodzinne“.
Rok następny 1833, spędziła młoda para we Lwowie, gdzie Wójcicki zabrał stosunki z gronem liczném literatów miejscowych, którzy się często gromadzili u niego i prace swe odczytywali, a byli między nimi: Augustyn Bielowski, Józef i Leszek Borkowscy, Lucyan Siemieński, Józef Dzierzkowski oraz Dominik Magnuszewski, który często ze wsi przybywał na mile pogadanki w kółku serdeczném. Ze stosunków tych wykwitła Ziewonia, Noworocznik na rok 1833, w którym pod przewodnictwem Bielowskiego i Wójcickiego, wystąpił cały zastęp młodych szermierzy z hasłem ożywienia piśmiennictwa obumarlego. Rok ten, przepędzony we Lwowie wśród téj wiernéj drużyny, związanéj z nim jednością myśli i uczuć, Wójcicki do najmilszych we wspomnieniach swoich zalicza.
Za to następny zaznaczył się w jego żywocie szeregiem prób dotkliwych i przeciwności, które moralnie i fizycznie bolesne mu ciosy zadały. Wróciwszy do Warszawy, gdzie go zacny Brodziński ze współczuciem szczerém powitał, daremnie szukał sobie zajęcia i sposobu do życia. Rad nie rad, musiał z żoną i dzieckiem przytulić się pod skrzydła kochających rodziców, którzy na Podlasiu wówczas mieszkali. Tam cały rok przepędził, skołatany, schorzały i ciężką bezsennością trapiony, dla osłodzenia któréj, dobra matka sprowadzała do domu prządki, aby mu, jak umiały, baśnie prawiły. I wtedy to, pod wrażeniem żywego słowa, znaczną część Klechd i podań ludowych spisał, które późniéj uzupełniwszy, 1837 r. drukiem ogłosił.
Od rodziców przeniósł się do Jachronki nad Narwią, gdzie rządził cegielniami Banku Polskiego; późniéj z krewnym swéj żony, wziął dobra Górę pod Modlinem w dzierżawę, i żarliwie z zamiłowaniem oddał się gospodarstwu na roli. Ale mu szczęście nie służyło w nowym zawodzie; doznawszy ciężkiéj klęski w skutek wylewu Wisły, straciwszy na dzierżawie folwarku w Łosiéj Wólce, rozstać się musiał z ukochaném życiem ziemiańskiém i na miejski bruk się przesiedlić.
Zamieszkał więc znowu w Warszawie, gdzie z rodziną, coraz się zwiększającą, utrzymywał się przez lat kilka z lekcyj prywatnych, i u domowego tylko ogniska, które dlań zawsze blaskiem prawdziwego szczęścia jaśniało, znajdował jak pociechę na troski, tak też i zapłatę za krwawe trudy i zachętę do wytrwałości.
Dopiéro 1845 r., dyrektor Komissyi Rządowéj Sprawiedliwości, Onufry Wyczechowski, otoczył go swoją opieką i zamianował archiwistą głównym i bibliotekarzem Senatu, a następnie dyrektorem drukarni przy téjże Komissyi, i powierzył mu redakcyą Dziennika praw.
Po utracie téj posady w 1862 r., znalazł się w położeniu nader krytyczném, z liczną już naówczas rodziną, zostawszy usuniętym od pracy, którą sobie zdobywał środki do jéj utrzymania i wychowania. Ale w trudnym tym razie nie dała mu zaginąć żywa sympatya, jaką przez pisma swoje w całém społeczeństwie pozyskał; niwa zaś literacka, uprawiana przezeń z takiém zamiłowaniem, a tak, pod względem materyalnym, niewdzięczna, po raz pierwszy wywdzięczyła mu się w dwójnasób, z niéj mu bowiem przyszła i pomoc i pociecha najsłodsza. Adolf Hennel, współpracownik Gazety Polskiéj, wpadł na pomysł bardzo szczęśliwy, aby na korzyść Wójcickiego wydać książkę zbiorową, i znalazł tak gorące współczucie, iż pięćdziesięciu literatów nadesłało do niej swe prace, pięciu drukarzy podjęło się darmo wydania, a ogół znaczny nakład najskwapliwiéj rozkupił. Nadto zaś właściciele listów zastawnych byt jego jeszcze lepiéj zabezpieczyli, obrawszy go prezesem swojego komitetu przy Towarzystwie Kredytowém Ziemskiém, na którym to urzędzie pozostaje do dziś dnia, czterokrotnie już obierany.
Działalność literacka Wójcickiego jest za prawdę godną podziwu! Pracownik ten niestrudzony, przez lat pięćdziesiąt, prawie się nie odrywał od pióra, największemi nawet przeciwnościami, w najtrudniejszych okolicznościach życia, nie dając się zbić z toru, na który go prawdziwe powołanie raz wprowadziło. Od r. 1826, to jest od najpierwszego wystąpienia w Korespondencie, mnóstwo dzienników, pism zbiorowych i peryodycznych, równie w kraju jak za granicą, utworami swemi zasilał i zasila dotychczas, sam był jednym z założycieli Biblioteki Warszawskiéj 1841 r., której w dziewięć lat potém objął redakcyą i prowadzi do dziś dnia, a która przedewszystkiém jemu to winna, że przebyła szczęśliwie kryzys między 1863 a 1865 r.; w r. 1845 zredagował Album Warszawskie, wydane przez Strąbskiego na wystawę sztuk, przemysłu i handlu w Ratuszu Warszawskim, pierwsze pismo polskie illustrowane przez Wincentego Smokowskiego; daléj 1848, 1849 r. wydawał Album literackie, zbiorowe; od 1859 do 1866 r., był współpracownikiem Tygodnika Illustrowanego; a 1865 przyczynił się do założenia Kłosów i rok już jedenasty jest ich współredaktorem; nadto zaś przez lat dziesięć z górą wydawnictwa Encyklopedyi Orgelbranda, to jest od początku jéj, aż do końca, był członkiem komitetu redakcyjnego i wiele artykułów literackich i historycznych do niéj dostarczył.
Z dzieł Wójcickiego, ogłoszonych osobno, najpierwszém były Przysłowia narodowe, 1830 r. wydane, a za niemi w ślad poszło 75 tomów, bądź utworów oryginalnych, bądź wysokiej wartości materyałów historycznych i etnograficznych, odnoszących się do przeszłości ziemi rodzinnéj. Najświeższą jego pracą, której tom pierwszy ukazał się w książce oddzielnéj, a ciąg dalszy drukuje się obecnie w Bibliotece Warszawskiéj, jest Warszawa i jéj społeczność w początkach naszego wieku.
Pobieżny ten pogląd na życie i na pracę poczciwą jubilata naszego, słabe tylko daje wyobrażenie o zasługach jego niepospolitych w piśmiennictwie krajowém. My zaś na tém już poprzestając, zakończymy szkic swój biograficzny wyjątkiem z listu Wójcickiego do jednego z przyjaciół i wielbicieli jego: „Choć zacząłem rok 70 życia, i chociaż lata cisną, myślę i czuję w całej pełni młodości, a moich wspomnień, które nadlatują w każdej wolniejszéj chwili, pełno, niby kawek na słotę. Wiele już ich wprawdzie spisałem, ale dwakroć tyle mam w swej pamięci, bo Opatrzność mi dała wiele zaznać i widziéć, stawiając mnie w takich okolicznościach, żem brał udział w wielu ważnych sprawach, i nieraz się spotykał z ludźmi, wysokie stanowisko w społeczeństwie zajmującymi. Wiele trosk i zawodów w życiu doznałem, ale téż i pociech nie mało, z których najwięcéj szczęściu rodzinnemu, oraz współczuciu swych współziomków zawdzięczam. Dziś tylko proszę Boga, ażebym mógł chociaż na kilku zagonach roli osiąść, i z wierną towarzyszką życia, pod jéj opieką, a przy zażegnaniu Bożém, chociaż raz w zaciszy wiejskiéj spocząć i odetchnąć swobodnie, zdala od gwaru światowego, w gronie ukochanéj rodziny. Tam radbym skończyć żywot, ale pierwéj zostawić to, nad czém pracowałem lat z górą 40, to jest „Starożytności polskie i przysłowia narodowe.“
Obyż Opatrzność ziściła to skromne pragnienie pracownika niestrudzonego.