Do Kazimierza Władysława Wóycickiego (Hodi, 1876)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Do Kazimierza Władysława Wóycickiego |
Pochodzenie | Klechdy, starożytne podania i powieści ludowe |
Wydanie | trzecie pomnożone |
Data wyd. | 1876 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Komuż bliżéj, jeżeli nie Wam, kochany ojcze Kazimierzu, znanym jest prastary obyczaj Słowiańszczyzny pogańskiéj, na mocy którego największy w rodzeństwie przywiléj, spadał na najnieudolniejszego właśnie? Promień tego współczucia i téj opieki dla słabszych, czyliż-bo nie był zawsze w dziełach i pismach Waszych najcenniejszym klejnotem.... tego oto jubileuszowego wieńca, który społeczność nasza, wkłada obecnie, prawem dziękczynnego zwrotu, na Waszą sędziwą głowę? Przeto się nie zdziwicie, że w chwili tak uroczystéj staję między Wami a publicznością, jako tłómacz uczuć współbraci najniedojrzalszy z nieobjętego już dziś dzięki Bogu prawa wielbicieli cnót i talentów Waszych.
I zaprawdę, jakkolwiek niezapracowane osobiście, jakkolwiek za wysokie i za ciężkie dla mnie, posłannictwo to, tak niemniéj wszakże słuszném jest i konieczném w wypadku niniejszym. Gdyby bowiem zaszczyt przemówienia z tego miejsca do Was i do czytelników Waszych, przypaść miał więcéj ku Wam zbliżonym nauką, zacnością, chwałą, na kim-że by się, powiedźcie, wybór wówczas zatrzymał?
Owóż, panie Kazimierzu, dziwnie nieraz traf wypadki splata. W miejscu i czasie, kiedyście z łona ciemnego tego i bezbrzeżnego morza, splot najcenniejszych pereł i korali wynieśli na stały grunt postępowego rozwoju, na słowiańskie wzgórze cywilizacyi narodowéj, chrześciańskiéj i wszech-ludzkiéj, w tem samém miejscu i czasie, ujrzało światło dzienne biedne i nędzne dziecię włościańskie. Nie jest-że naturalném, nie jest-że w pewnéj mierze sprawiedliwém, aby dziś, gdy ku uczczeniu pięćdziesięcioletniéj działalności jednego z najgodniejszych i najlepszych téj cywilizacyi przedstawicieli, perły one i korale wracają do Was, zdobne najpiękniejszym wynalazkiem wieków nowożytnych, sztuką drukarską i rytowniczą. — nie jest-że, mówię, właściwém, aby arcydzieło to doręczył Wam człowiek, myślą i pragnieniem należący już wprawdzie do Waszego, dziejami i przyszłością bogatego świata, lecz wiarą i pochodzeniem na zawsze przywiązanego do ubogich nizin gminnych?
Bez niczyjego tedy, jak sądzę, uszczerbku, przychodzę dopomnieć się tu o prawo, spełnić obowiązek wskazany mi z jednéj strony, przypadkowym zapewne i nic nie znaczącym lecz i nie codziennym zbiegiem zdarzeń, a z drugiéj, wspaniałomyślną i mądrą tradycyą praojców; przychodzę powiedzieć wstępnych słów kilka o naszych i Waszych, panie Kazimierzu, klechdach.
Jaka jest stosunkowa wartość słowiańskich tych podań ludowych? jakie ich pochodzenie? jaki wewnętrzny szacunek? — Wydobyć z siebie nowszą jakąkolwiek, nieznaną powszechności odpowiedź, jest prostém niepodobieństwem, po wszystkiém, co nam w przedmiocie tym przekazali badacze, znawcy i mistrze. Pozostało tedy chyba wyciągnąć z massy szczegółowych tych poglądów parę widoków ogólnych. I to też uczynię zwięźle i krótko.
Najprzód, co do wartości względnéj, czyli jak ją nazywa nie sam tylko praktyczny język czasów naszych, zamiennéj, starożytne wytwory fantazyi gminnéj, po dziś dzień przechodzące z ust do ust, z pokolenia w pokolenia na ziemiach słowiańskich, sięgaćby powinny cen bajecznych. Posiadają bowiem jeden z głównych, najgłówniejszy po temu warunek: rzadkość. Są unikatem. Przypominacie sobie może, panie Kazimierzu, historyę pewnéj grającéj tabakierki, przytoczoną w Ekonomii politycznéj J. S. Milla, jako przykład dla uwydatnienia zjawisk tego rodzaju. Powtórzę ją w wolném tłómaczeniu. Wypłynął ktoś, przypuśćmy, szlakiem wytkniętym przez Was przed czterdziestu laty, na pełne morze ludowe. Że się bacznie trzymał drogi staréj, dociera niebawem aż do zatoki Podlaskiéj. Ale jakże mu tu naraz zadanie zaciążyło, jak dalece urosły trudności i niebezpieczeństwa! Strony zaiste niebłogosławione! Znośniejszéj gospody nigdzie ani na pokaz, golizna i pustki na każdéj stacyi, co chłop, to ponure z pode łba spojrzenie, co dziewka, to uśmiech krzywy, a drogi jakie szkaradne, a krajobrazy jakie szare i monotonne na lewo i prawo! Słabnie animusz wędrowca za każdym głębszym wybojem, wyczerpuje się za każdym głodniejszym popasem obrok duchowy wzięty przy wyjeździe, aż póki w końcu zniechęcenie, śmiertelne zniechęcenie, do pary z nudą, nie wskoczy mu hołubcem na kozieł. Chybione przedsięwzięcie! Wypadnie pewno wrócić ze wstydem! Wyobraźmyż sobie teraz, powiada daléj Mill, że w rozpacznéj téj chwili ofiarują mu, żyd jaki stary, lutnię Jankiela, tę samą lutnię, która grała na weselu Zosi. Po tylu latach, moc dziś ona posiada cudowną, bo oto na pierwszy jéj rozdźwięk, wędrowiec oczom swym wierzyć nie chce. Gdzie niegdyś stały chaty kurne, wzniosły się naraz dwory Staszicowéj miary, gdzie próchniał dworek szlachecki, marmurami zalśknił pałac Paców. Z pod kołtunowatych kudeł wychyliły się chamom czoła godnie, uprzejmie i rozumnie. Zlazł brudny kożuch z karku matron wiejskich, litym słuckim pasem spiął parobczak samodziałek gładki jak sajeta. Na spieczone i popękane usta mołodyc, wystąpiła purpura królewskiéj dumy i dziewiczéj skromności. Zaszumiał lan pożytkiem stokrotnym, okryły się sady jabłkami złotemi....
Czegoby trzeba naszym podaniom ludowym, żeby u siebie, w domu, nabrały takiéj właśnie zamiennéj wartości, zmiarkować trudno; ale co jest pewném, to, że na obczyźnie, w całéj niemal rzeszy chrześciańskiéj, klechda do naszéj, podobna, jest czemś równie niesłychaném jak owa Jankielowa lutnia na Podlasiu. Powieści starożytnych, przeddziejowych, kształtów wyobraźni powstałych na wiele może wieków przed epoką naszą, a przechowanych w żywém słowie gminu, nie ma tu już wcale. Z niektórych cząstkowych wzmianek kronikarzy, z kilku strof Danta, z kilkunastu wierszy Getego, domyślać się chyba tylko można, że były, i że zginęły — na wieki, bezpowrotnie, bez śladu. Po leśnych zakątkach Turyngii, po skalnych grotach Kalabryi, u wybrzeży Bretońskich, śród Basków Pirenejskich, włóczą się jeszcze podobno jakieś starodawne urywki gadek i zagadek, jakieś, disiecta membra figur i mar mitologicznych, ale tak niepewne i tak przemięszane z massą świeżych, książkowych wymysłów, że sumienny badacz, nie wieloby pozyskał na wygrzebywaniu skamieniałych tych okruszyn z pod gruzów sztucznéj, podrobionéj bajceznosci, W miejscach więcéj otwartych, więcéj zbliżonych ku centrom przemy słowości zachodniéj, we Francyi środkowéj np. pospólstwo, rozproszone na atomy indywidualizmu, zatraciło w sobie nawet wszelką zdolność przechowywania jakichkolwiek zgoła tradycyj, tém bardziéj, że rewolucya, „przedpotopowe owe dziwactwa“, ogłosiła wyraźnie za owoc ciemnoty i zabobonu. To więc, co na Zachodzie, za całą cudowność przedhistoryczną, na jéj się miejsca usadowiło, nie warte dziś i wzmianki. Są to po większéj części wykoszlawione echa ech średniowiecznych, o czarnych rycerzach wykradających rumiane księżniczki, romansidłowe klecionki o awanturach Henryka IV lub Dyany z Poitiers i tym podobne bawidełka erudycyi niewybrednéj, któréj mistrzem Bibliofil Jakób. W Gennańszczyźnie, powiadają, lepiéj cokolwiek rzeczy stanęły i stoją, pod tym przynajmniéj względem, że zabytki starożytnéj w ludzie twórczości, spisano tu i zaaktykowano dość na czas przed ich zgonem w ustném, żywém słowie. U ludów romańskich, warunki i na to zdaje się nie pozwoliły. Zaznaczmy takowe pobieżnie. Ruch pojęć i wvobrażeń, stanowiący postęp oświaty europejskiéj, możnaby sobie przedstawić w kształcie dwóch, nad ziemią zwieszonych chmur lub nawałnic, z których jedna, uczuciowa i fantazyjna, wysuwa się ku środkowi naszego lądu, od południowego wschodu, od płaszczyzn środkowéj Azyi, druga zaś, formalna i rozumowa, a będąca odbiciem tamtéj, roztacza się w kierunku przeciwnym, od zachodu, od Atlantyku i jego śródziemnéj odnogi. Pierwsza skrzy się niby rozpalone żużle metaliczne, druga przybrała, w ostatnich szczególniéj czasach, postać i właściwości wygasłego już popiołu. Ze starcia się law tych, oskrzydlających się wzajem od połowy, wynika okrainowa strefa pośrednia, wahająca się, rodzaj zneutralizowanego, po spotkaniu, rozejścia się dwóch fal antynomicznych; miedza żywiołów pogodzonych na chwilowe zawieszenie broni, niezmiernie przeto sprzyjająca swobodnemu przebiegowi wybujałéj wyobraźni gminnéj w krainy pamiątek refleksyj nie się ustalających, przebiegowi rozpłyniętéj treści ludowéj, w tężejące formy narodowe. Otóż co się stało: graniczny ten pas, tak szybko przemknął po nad dziedzinami rornańskierni, a głównie po nad Francyą, że żadna téj natury krystalizacya osiąść nie miała czasu na glebie dziejowéj. W najdawniejszych piśmiennych pomnikach szczepu, nie sposób dojrzeć najmniejszego odblasku tradycyi, pieśni, obyczaju, przysłowia gminnego. Żywioł to już, czy jeszcze, do rachunku tu nie należący. W poematach o Cydzie, o Rolandzie, o wyprawie Albigejskiéj, gra się odbywa bez niego, między trzema potęgami nic z nim, rodowo, nie majacemi wspólnego, między prawno-polityczną towarzyskością rzymską, poczynającym prozelityzmem, lub sekciarstwem chrześciańskim i półbarbarzyńską rycerskością zdobywców. Od pojęć, uczuć, tonu, tchu, coby nam choć zdalcka, choć obrazowością przypomniały ciepło ziejące z Sadu Libuszy lub słowa o pułku Igora, równie tu daleko, daléj może niźli dzisiejszym utworom mistrzów francuzkich, Larnartina, Musseta, Wiktora Hugo do dzieł Magnuszewskiego lub Słowackiego, do Balladyny np., którą — dodam nawiasem — ziomek nasz, kochany ojcze Kazimierzu, p. Lozo, w świeżych swych uwagach, bardzo pięknie i trafnie nazwał „cudnym okazem polskiego ostrołucza, słowiańskim tumem o czerwono oświetlonych oknach“, płomykową rzekłbym świątynią pogańską, wzniesioną z ojczystego budulca, wedle linii zarodkowéj, generacyjnéj, któréj znak jak łza czysty, leży oto przed tobą czytelniku, zaklęty w jednéj z klechd niniejszego zbioru...
Lecz zkąd-że, z jakich ojczyzn i wieków są rodem te nasze doryckie i gotyckie zawiązki architektoniki narodowéj?
Dzięki filologii porównawczéj, umiejętności młodéj, wczorajszéj, lecz już wielu pierwszorzędnemi odkryciami wsławionéj, zagadnienie to uczonemu łatwiéj dziś jeszcze rozwiązać niż nam z rozwiązania jego skorzystać i takowe tu zapisać. Baśń słowiańska ujrzała światło dzienne w tém samem gnieździe, gdzie w pierze porosł i nasz język ukochany, język z którym się ona związała jako dusza z ciałem. Jest siostrą rodzoną — starszą najniewątpliwiéj, gdyż z dziedzicznych dóbr lichą zaledwo cząstkę skarbów dla siebie wzięła — siostrą mitologii Wedyjskiéj z czasów poprzedzających rozejście się wielkiéj rodziny Aryów na dwie strony świata: Aryów bramanów na południe, Aryów europejskich na północny zachód. Liczy więc obecnie do trzydziestu sześciu wieków istnienia. A choć ją takie otchłanie lat i przestrzeni przedzieliły od młodszéj, choć w rozłączeniu, ze źródeł tylu czerpała dla siebie zasiłek, po dziś dzień przecież nic zatraciła rodowych rysów oblicza, nic zatarła na sobie zasadniczych cech charakteru. Klechda indyjska i klechda nasza, są jak dwa portrety wspólnéj, w błękitach oddalenia pogrążonéj lecz w głębi wspomnień dziecinnych zawsze żyjącéj matki, portrety, z których jeden wyraziście się odbił na spokojnych lazurach Gangesu, a drugi smętnie spoczął na zmąconych, u dalekiego gdzieś ujścia zatamowanych wodach Narwi. Niestety, cud téj pokrewności, nie każdy oglądać może dobrą tylko chęcią i wola; dla pochwycenia podobieństwa podstawowego, typowego, prosty śmiertelnik posiada dziś wprawdzie wiele już ułatwień w popularnych pracach syntetyczno-filologicznych badaczy takich jak Burnoufowie, Max-Müller, lub Pictet. Ale gdzie dopiéro powinowactwa owe występują w całym swym blasku, w całym powabie pierworodnéj czystości, to przy analizie szczegółowéj. Tutaj dopiero rozkosz zdobytéj tajemnicy staje się rzeczywistą, a zarazem i niespożytą. Niespożytą, pojedyńczych bowiem drobiazgów jest ilość nieprzebrana, pomiędzy zaś drobiazgami zachodzić ma tak niekiedy uderzająca, tak dziwna tożsamość, tożsamość tego co żyje tutaj, w jednéj miejscowości z tém, co skamieniało gdzieindziéj, że na jéj widok doznaje się wrażenia, o jakiém zaświadczyć by nam coś mógł tylko paleontolog, który przerzucając gładzony kamień z epoki czwartorzędowéj, znalazłby na nim, głębokiemi literami wyryte, dzieje swojéj rodziny i własne nazwisko. Cobyście np. powiedzieli na to, panie Kazimierzu, gdyby Wam wziął kto klechdy Wasze, i wszystką ich treść główną, wraz ze zwrotami raźniejszemi, wraz z kraśniejszemi obrazkami, przy nietykalném zachowaniu szkieletowego wiązania, powtórzył starym sanskrytem w dosłownych cytatach, nie z Wedy, to z Ramajany, nie z Ramajany to z Mahabaraty? A jednak sambym to uczynił, gdyby mnie losy nie skazały były na dośmiertne już odtąd nieuctwo...
Fakt owego niezłomnego oporu początkowéj, nad kolebką plemienia tęczowo zarzuconéj twórczości, godzien jest wszakże uwielbienia nie tylko mędrców i kapłanów wiedzy, lecz i wiernych. Ileż-bo i jakich to kolei nie przechodził każdy z tych pierwozlepków, luzem lub w gromadzie, zanim się do nas dostał! W przebojach przez stepy bez dróg, przez góry bez ścieżyn, przez rzeki bez brodów, w poprzek pokoleń tysiąca, różnéj wiary, mowy, obyczaju, od Pendżabu do Kaukazu, od Kaukazu na Ukrainę, z Ukrainy na brzegi morza Baltyckiego, przeżył on i doświadczył więcéj, niż najpotężniejsze świata monarchie przenieśćby na sobie zdołały. Umierał, pewno razy z kilkanaście. Mogiłę sypano mu już może zaraz przed samą podróżą, przy pożegnaniu progów ojczystych; kurhan wznoszono dlań w lat sto lub dwieście na ziemi perskiéj; grób potrzykroć kopano śród Arabów. Gdy jeszcze był dzieckiem, po razy kilka zaczajał się nań w puszczy z maczugą zbójecką ohydny duch złego, Madhou; gdy zestarzał, ileż to po nim styp nie wyprawiono śród stepów (tepe, tumulus) afganistańskich! Tu, w połowie już drogi, dosztukowano mu nogę Chazarską, ówdzie sam on sobie podwiązał szczękę chustą Jadźwińską, gdzieindziéj Waręg, latkę mu przypiął skandynawską. A i tak się zdarzało, że gdy na miejsce dowlekał się sam tylko kołpak tatarski, ze smutném słowem wieści i krwawém piętnem na przyłbicy, ciało tymczasem w połowie szło na postronku ku Wołdze, w połowie dosychało na palu nadbosforskim. I ztąd to nieskończona owa różnolitość szat i struktury zewnętrznéj w podaniach naszych, różnolitość ukrywająca pod sobą, czasem do niepoznania, istotny, typowy plan legendy. Jedne są jakby usiłowaném, prozaiczném i ciężkiém przypominaniem cieplejszych i barwniejszych obrazów południowego nieba, po przez uporne mgły i zawieje nadniemeńskiéj przyrody; taką jest klechda Czarownik i uczeń. Drugie, osnowę jedwabnéj pajęczyny indyjskiéj, przetykają miedzianym wątkiem skandynawskim, z inkrustacyą germańskiéj przebiegłości i turańskich dziczyzn; za taką uważam Szklanną górę. Trzecie, mienią się wciąż, od początku do końca, dwoma tylko najczystszéj wody kolorami, genezyjnoaryjskim i pochodnym lechickim; to Uroczne oczy. Czwarte, na tradycyjny jakiś temat nawijały tkaniny wszelkie, cienkie i grube, szale perskie, kobierce tureckie, koce awarskie, huńki mongolskie, rohożki ruskie i szuby litewskie, po przez cały może cykl wędrówek plemienia, jako np. ta zgmatwana powieść o Duchu pogrzebanego. Piąte, w powłoce obco-plemiennéj, drgają i błyszczą treścią, najwznioślejszych rodzimych uczuć, których to dyamentów choć jeden atom skrzy się niewątpliwie w sercu każdéj polskiéj niewiasty; wzorem tu może być baśń o Zaklętym we wronę, zimna, chuda, fińska z wierzchu, światła, zacna, aryjska z ducha. I tak bez końca: sny wschodnie w szyszakach zachodnich, srebrno-włose i modrookie królewny północy na hebanowych tronach południa. Rój żuków czarnych, pszczół żółtych, motyli białych, na złotych promieniach słowiańskiego słońca, po nad różanym krzakiem indyjskim.
Na ogół, większość przybłędnych tych odmian i dodatków, powoduje prostą jéno transformacyę; dotycze kształtów samych, nie sięga do wnętrza. Skorupa posiada rzeźbę i farby gruntu lub gruntów, na których osiadała, do których się dotykała; ślimak-myśl wije się w niéj zawsze po swojemu, trybem aryjsko-słowiańskim. Bywają jednak okazy całkiem innego, odwróconego niejako układu; nieocenione, wyjątkowo ciekawe okazy czegoć w guście prawdziwéj metamorfozy. Gdy Bóg da doczekać przyjedziecie tu do nas, kochany ojcze Kazimierzu, za lat dwa, na wystawę powszechną. Zwiedzając wtedy Muzeum historyi naturalnéj, w mineralogicznym jego dziale zwrócicie niezawodnie uwagę na pewien gatunek stwardzielizn, których definicyi odpowiedniejszéj szukaćby chyba zależało w fantazyi gminnéj. Spójrzcie np. na ten oto kawalec drzewa. Modrzew’ to najczystszy. Włókna jego i zwoje wyglądają jakby wczoraj przyszły z Czarnolesia. Pod mikroskopem nie brak mu ani jednéj tkanki, ani jednego włoskowatego pyłka. A wszelakoż indywiduum nie należy już do własnego świata; przestało być rośliną. Atomy jego, jakby pod wpływem tajemniczego zaklęcia, skamieniały. Odbyło się w niém coś podobnego do metampsychozy, gdyby wyraz ten wolno dziś było używać w jakim kolwiek znaczeniu. Zaszła tu transformacya tém ciekawsza, że nauka w niektórych tylko razach może się zdobyć na znośniejsze tłómaczenie powodów onéj. Jakoż, wyobraźmy sobie dwa ciała, m i n, z których pierwsze posiada własność rozpuszczania, roztwarzania drugiego; zestawmy je z sobą. Metamorfoza, przy któréj-by ciało n przybrało własności ciała m, nie straciwszy krystalicznego swego układu, dałaby się jeszcze może pojąć. Zasada trawiąca, napastnicza, m, otacza tu — rzecbyśmy gotowi jestestwo względem siebie bierne, n, ogarnia je i podbija, nie naruszając konstytucyjnych jego pozorów, które najmniejszego oporu nie stawiły. Potężny nachodzi słabeusza i domem jego owłada; nie możebności w tém jeszcze nie ma. Lecz przypuśćmy stosunck odwrotny; przypuśćmy, że słaby uderza na mocnego, n na m, święcona kreda na czarnoksięzką stal, jagnię na wilczą jamę, Ś-ty Paweł na Nerońskie saturnalje. Jest-że do czegokolwiek podobném, jest-że zgodném z logiką i doświadczeniem, ażeby w takich razach „pokorny i cichy“ prawa swe narzucił wielmożnikowi? — A jednak właśnież, gdyby nawet twierdzących w téj mierze przykładów nie było w przyrodzie, gdyby nie znały ich ani dzieje ani serce ludzkie, jeszczeby i w takim wypadku znalazł się dowód, że na świecie istotnie są rzeczy, o których ani się kiedy śniło filozofom. Dowód ten złożyłaby nam, w ostatnim razie i klechda słowiańska o Madeju. Bo téż, śród nieprzeliczonéj chłopskiéj czeredy turkusów, szmaragdów, opalów, topazów, onyksów, jest to prawdziwy, gminnego wytworstwa, wójt-brylant o sympatycznych przymiotach bursztynu...
Gdy biorąc prześliczną tę legendę do rąk, sławimy w niéj ukochane od wicków cnoty rodowéj odpowiedzialności, cementowe te cnoty wszelkich trwalszych towarzyskich związków; gdy rozważając szczegółowo treść podania, zastanawiamy się nad zagadkowym cyrografem, na mocy którego rodzic oddaje w posiadłość szatanowi to, czego sądzi że w domu nie ma, a w domu właśnie już było dziecię (o milionach dusz swoich często w ten sposób nie wiemy); gdy w końcu, śledząc za biegiem zagadnień wysnuwających się boleśnie z założenia wstępnego, dochodzimy do punktu, w którym się zagadnienia owe wywiązują w tryumf dla niesłusznie pokrzywdzonych i w miłosierne przebaczenie dla zbrodniarzy czyliż nie jesteśmy przekonani, czyliż nie jesteśmy pewni, że mamy tu przed sobą utwór z krwi i ciała nowożytny, utwór na wskroś owiany i przejęty duchem chrześciańskim? Tymczasem wszakże pogląd nasz, tak sformułowany, w połowie tylko czci prawdę. Gdyż, jeżeli obecna dążność, obecna myśl powieści, jest w rzeczy saméj pochodzenia nowoczesnego, średniowieczno chrześciańskiego, to natomiast jéj forma, kształt, jéj właściwości zewnętrzne, przy baczniejszém zastanowieniu, wykazują rodowód bez porównania dawniejszy; noszą na sobie piętno pogańszczyzny odwiecznéj. Nie ma zaiste w baśni naszéj ani jednéj zasadniczéj cechy, nie ma w odkamieniałym naszym Madeju ani jednego główniejszego rysu, któryby nie był świadectwem wyrazistém, dotykalném, że nasz król-brylant należy do téj saméj plemienno-krysztalizacyjnéj gleby, z któréj powstały święte hymny Wedyjskie. Ponieważ zaś każda forma o własną się treść dopomina, ztąd koniecznie wnosić trzeba, że w podaniu naszém tkwila téż ongi i idea nieskończenie starsza, starożytniejsza od téj, jaka w niem zwycięzko osiadła od lat dopiero może tysiąca. Niektóre z odblasków przedpotopowéj owéj idei, migocące jako blade światło jutrzenki przy wzeszlém słońcu, dziś jeszcze nawet pochwycić można.
Podstawowe, czyli raczéj rdzenne wyobrażenia klechdy: poczucie się do winy po spełnionym występku, konieczność pokuty i zadość uczynienia, rozgrzeszenie przez skruchę i ofiarność — te kardynalne punkta moralności chrześciańskiéj, liczą się do naczelnych artykulów wiary i naszych takoż praojców Aryów. (Zob. Rig-vedę, VII, 86, 7; VIII, 87, 7). Przeświadczenie, że zły czyn przodków spada na potomków i odkupienia wymaga, przeświadczenie stanowiące zawiązek powieści o Madeju, nie mniéj mocno ugruntowaném było w duszy Hindusów (Rv. VII, 86, 5). Obrzędowe nawet szaty skruchy, akt spowiedzi i rozgrzeszenie z ust przełożonego, „mędrca“, z nie mniejszą słusznością odnieśćby się dały do źródeł Wedyjskich (Rv. VII, 86, 3, i Atharya-veda IV, 16, 2). Cała dynamiczna strona klechdy, walka ze złem, fatalnie ciążącém na jéj progach, nigdzie należytszego tłómaczenia nie znajdzie, jak w ogólnych, zasadniczych pojęciach Aryów o kataklizmice genezyjnym, z którego się za pracowitą wolą bogów, wyłonił następnie porządek rzeczy. Szczegół dalszy więcéj jeszcze jest uderzającym. W baśni naszéj, wojnę złemu pierworodnemu wypowiada młodzieniec, dziecko, na co komentarza nie znajdziemy w żadnéj innéj mitologii, okrom Wedyjskiéj; Rig-veda po razy kilkanaście powtarza nam: „Na początku powstało dziecię błyszczące jako złoto“ (X, 121, 1),,, O Agni, dziecię pełne siły, którego pieśń stawia na początku jako zwycięzcę“ (II, 6, 2).
W czém atoli najwidoczniéj przebija aryo-wedyjski początek wyobrażeń, składających treść powieści o Madeju, a zostających w związku z późniejszą ich transformacyą w duchu chrześciańskim, to w relacyi klechdy o piekle. Jakkolwiek rzadkie są niezmiernie wzmianki w Rig-vedzie o miejscu przeznaczoném na karę dla zbrodniarzy, to jednak nie ulega wątpliwości, że miejsce owe pradziadowie nasi Aryc przedstawiali sobie zawsze w kształcie czegoś ściskającego, krępującego, i na chłodno, że tak powiem, męczącego ciało grzesznika, w kształcie tortury zębatéj, gniotącéj i szarpiącéj. „Uwolń nas, o Varuna, od tych łańcuchów, co nas ściskają od góry, od dolu, ze środka“ (Rv. I, 25, 21). „Czyniący nieprawość rzucony będzie w przepaść nasadzoną zębami siedm po siedm i trzykroć razy (Atharva-veda, VI, 16, 6). Nie jestże tu więcéj niżli trzeba materyału na zbudowanie straszliwego owego łoża, na którém konać będzie zły duch Madhou, a pod które późniejsze dopiero wieki siarczysty jeszcze, w dodatku, podłożą ogień?
Tyle o źródle podań i kazek naszego ludu.
Przechodząc teraz z kolei do trzeciego i ostatniego pytania, do kwestyi pożytku klechd w umysłowéj i społecznéj gospodarce naszéj, pozwólcie, panie Kazimierzu, że ją bez ceremonii już żadnéj, zwiążę dalszym ciągiem hypotezy, najlepszéj jaką kiedykolwiek w życiu uczyniłem — hypotezy o przyszłych odwiedzinach Waszych. Tylko co właśnie wróciliśmy z pierwszéj po Paryżu przechadzki, znużeni, zmęczeni, pełni w uszach wrzawy i stołecznego huku, tego samego huku, któremu z taką daremną zaciętością bronił się niegdyś nieśmiertelny twórca „Pana Tadeusza“. Odpoczynek najprawowitszą jest pracy nagrodą; zasiadamy tedy do gawędki i posiłku, jeśli tylko łasce Waszéj przystanie przełamać się ze swym przewodnikiem wstępną skrajką obcego chleba.
Zatoczona z przedmiotu na przedmiot rozmowa, zatacza się w końcu o przemysł tego narodu, o jego bogactwa, wykwint, wystawność. Wniesiono owoce. Grusze funtowe, jabłka szkarlatne, dyniaste, śliwy pękate w fioletach, maliny rosłe niby na drożdżach, poziomki jak kapelusze kardynalskie. Napróżnobyście teraz zaprzeczali, gościu drogi. Coście na Zachodzie spostrzegli w życiu publiczném, to spostrzegacie i w domu. Zasadniczy tryb bytu narodu, jest pieczęcią dla któréj nie ma drobiazgów lekceważenia godnych. Na kolumnie Napoleońskiéj czy na spodku deserowym, wszędzie się jéj wizerunek odtłoczy. Te grusze olbrzymy, nie warte mizernéj sapieżanki naszéj; te jabłka potwory nie tylko kształt ale i smak rzepy posiadają; te śliwy, te poziomki, te maliny, tyleż akurat straciły na smaku i soczystości, ile zyskały na krasie. Bez aromatu to, bez świeżości, bez żywicznéj mocy. Siła wszystka na lica tu wybiegła. Wewnątrz została kwaterka kartoflanéj mączki, dwa razy tyle wody, pół uncyi cukru i kropelka zaprawnego kwasku. I to już cały zasób fruktowéj téj zastawy. I zkąd to pochodzi? zagadniecie. — Z woli Opatrzności? z woli ludzkiéj? Bynajmniéj. Pochodzi to z gleby. Z gleby, która wyczerpawszy w sobie żyzność przyrodzoną, w trójnasób wybujała pulchnością sztuczną. Z gleby posiadającéj w swem łonie to tylko, co jest taniego w organicznéj chemii Berthelota i w systemie nawozów George-Ville’a.
Słowem, z gleby, która swą płodność kosztem twórczości wzmogła. Człowiek zrobił tu wszystko, co mógł zrobić na podstawie kapitału, nauki i wyrachowania; ale natury zastąpić nie zdołał, nie zdoła. Pewne czynniki energii i okrzepienia, pewne mineralne pierwiastki, pewne samorodki soli, choćby naśladować umiał, na szerszą skalę nie zechce. Pierwsze reguły arytmetyki nie pozwolą mu na to. Rzuci w ziemię kości swoich cmentarzów i sadzę swoich kominów, świąteczny pot swojéj modlitwy i powszednie swych fabryk odpływy, ale jednego grosza jéj nie da, gdy dwóch powrotnych pewnym nie będzie.
Równie jak gleba, i umysł ludzki ma swe zasady, swe zarodkowe monady, swe zasiewne kiełka, bez których jako krew bez żelaza, jako roślinność bez płodotwornéj siejby powietrznéj, więdnie, usycha, zamiera. Wszelki świeższy polot wyobraźni, wszelki czerstwiejszy pogląd rozumu, wszelkie zdrowsze twórstwo naszego ducha, pod karą obłąkanego otrętwienia, słuchać potrzebuje i słuchać musi formacyjnéj téj algebry wszechpoczątków. Bez liter książki się nie napisze, kamienica bez cegieł nie stanie. Jako Przedwieczny człowieka, jako natura swe dzieła, tak myśl nasza nie powoła wyobrażeń z niczego do bytu. Nie ma wielkości, któraby próg ten wszechpojawów wyminąć mogła. Niezmierzoną, niezgłębioną jest zaprawdę potęga geniuszów. Wznoszą i strącają światy nowe, wedle woli swojéj, jak sumienie czystéj, jako wiara wszechmocnéj, jako prawo niezmiennéj. Prowadzą na ołtarz czci powszechnéj, co się już w pyłach pogardy tarzało, nieśmiertelnością darzą pomysły, które w kolébce, bez chrztu i miana konać już miały. W swobodzie i weselu pełnego poczucia swéj nieomylności, rozkazują niebiosom i ziemi, aniołom i szatanom, gwiazdom i płazom. Ze źdźbła jednego, z jednéj świętojańskiéj błyskotki, z jednéj iskierki, z chwilki jednéj wynoszą na jaśnie żywota, lądy, kraje, państwa, dzieje, ludy, wieki, pokolenia. Ale źdźbło to żywém być musi. Inaczéj, z zal-że się już Boże nareszcie twym męczarniom, o biedny nasz poeto, biedny muzyku, biedny malarzu! Jak te błyskawicy i gromy w chmurach, z których kropla ożywcza spaść nie może na suchą ziemię, tak i twe natchnienia przemkną nad pustyniami ludzkich tęsknot i nadziei. Zginie marnie wielkie i szlachetne serce, a klechdy ani jednéj przyszłości nie przybędzie. Kartka tylko może zaczerniona, zapylone płótno i ztoczony pulpit.
Pulpit, płótno i kartka. W tych więc naszych baśniach gminnych byłożby coś jeszcze nad to? W tych okrzepłych, pół skamieniałych a jednak wciąż na świat żywemi oczyma patrzących kropelkach krwi i łez, któremi przeszłość naszego plemienia znaczyła, długi szlak swego ku nam pochodu, czyliżby się chowało coś więcéj jeszcze nad dźwięk słowa, grę kolorów i modlitwę tonów?
Nie wróci, nic już nie wróci z tego, co raz swoje odbyło. Przeminie oziębłe owe zniechęcenie, omdlała owa obojętność na rzeczy, tak niegdyś uczuciu naszemu drogie. Wszakże-ż, od, czasu do czasu, przybywa tam jeszcze jeden to drugi przyczynek do zbiorów przez Was, jak świadczy niemylnie J. I. Kraszewski, zapoczątkowanych przed laty. Dowód, że „kopalnia“ dotąd wyczerpaną nie została. W zapałach naszych ruda ta, co prawda, już się nie przetapia ani na złoto poezyi, ani na srebro filozofii ojczystéj, ani téż... ach, jakże mi, ojcze, pierś lodem zapłynęła nagle... ani téż na miedź bodaj, do dachów mających pokrywać przyszły gmach naszéj „socyologii“... Lecz wina na kim-że ciąży? czy na przedmiocie? — Tylko na naszéj wyobraźni, tylko na naszéj wrażliwości. Nie odłączna to bowiem ułomność każdego szybko — i daleko-widztwa, że nie umié z czém inném wiązać pierwszych przedświtów idei, jedno z ostatniemi onéj brzaskami. Wschód wciąż dlań graniczy tuż zaraz z wieczorem, bez dnia roboczéj realizacyi. Dojrzéć, w prostym czy proroczym sensie, znaczy u niego, od niepamiętnéj już daty, tyle co wiedzieć, wiedziéć to samo co módz, a módz to więcéj już może niż miéć. Ztąd gdy po pierwszym momencie zachwytnego przelotu myśli z krańca na kraniec spotyka się w momencie drugim z zawadą nie usuniętą lub próżnią nie zapełnioną, gotów wnet ręce skrzyżować bezwładnie, i zjawisko najrzeczywistsze uważać za mamidło, w malignie powstałe, w mgłach rozwiane...
Ale Wy, kochany nasz, panie Kazimierzu, co śród tych świętych uniesień i śród tych ludzkich słabostek, od pół wicka idziecie widną drogą pracy. Wy światłem wiary i światłem nauki to wiecie, co ja przeczuwam ciemno, zamętnie, ponuro.
Niech-że więc i to jest końcowe me do Was słowo — niech-że potomność ta od nas już nie daleka, dla któréj Wszechmocny przeznaczył te same prawa, które szczep nasz zastrzegł na korzyść młodszych, potomność co imię Wasze ze swobodną wdzięcznością i dumą powtarzać będzie, niech-że ona za Waszą przyczyną i mojém nazwiskiem nie pogardza. Miałżebym sam jeden zostać za jéj wrotami, gdyście już z sobą zabrali swych towarzyszów, swych przyjaciół, swych braci, swych uczni, swych synów — mistrzów moich i kolegów starszych?
Paryż, 15 Maja 1876 r.