Kiermasy na Warmji/Kiermas/Wieczerza i rozjazd
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kiermasy na Warmji |
Data wyd. | 1923 |
Druk | „Gazeta Olsztyńska“ |
Miejsce wyd. | Olsztyn |
Źródło | skany na commons |
Inne | Cały tekst rozdziału „Kiermas“ Cały tekst |
Indeks stron |
Byliby jeszcze nie zakończyli wzniosłych rozmów swoich, ale właśnie pokazuje się gospodyni i zaprasza wszystkich na „zieczerzą“.
I zbierają się wszyscy, kierując swe kroki ku gościnnemu domowi — do dużej izby.
Dziadek prowadzi zbytnich chłopców, którzy tylko podskakują, ciotki zbierają wesołe dzieweczki, tylko jedna z głośnym płaczem idzie kulawo, Waleśka niebacznie wlazła na rzegáwki (pokrzywy) przy płocie i te poparzyły jej nóżki, dla tego kuleje, bo parzy i boli, jak nosek zakłóty od pszczoły.
Słychać ciotkę Lucę pocieszającą:
— Cyt, cyt, na drodze do nieba ciajsto jeszcze nájdziesz i kolce i głogi — pszczółki i złe łosy.
Ale ciotka Linowska inaczej rzecz pojmuje:
— Już to te bachy z miasta to nic nie ziedzą, jano sia stroić i dobrze jeść — a nic nie robzić...
Zgromadzili się powoli wszyscy na podwórzu: wuje i stryje, ciotki i dzieci, ciotka Luca i dziadek lamkowski z „Pielgrzymem“ w ręku, którego od wielu lat abonował i pilnie czytywał.
Tu jeszcze krzyżowały się krótkie zapytania, co jedni, co drudzy tak długo robili, co gadali za zapieckiem, w polu, w ogrodzie — padały jeszcze krótkie odpowiedzi.
Student, przyzwyczajony do dawania młodszym lekcyi w różnych przedmiotach a zaciekawiony opisem woza i sani przez chłopców pyta się dzieci, jakie znają ryby, grzyby i ziółka. One rozweselone podają na wyścigi: rycki, pępki, prawe, prośniánki, sitárze i muchory; to karasie, szczupáki, wangorze, łokonie, kárpsie, płociczki, bleje, jáżdże, pstrągi, katy, liny, kiełbzie, kłanie i stynki; to kalmus, jochel, rumianek, psiołun, krwáwnik, macierzánka, santarzyjá (tysiącznik), kadyk (jałowiec) i... i... — nareszcie się urwało.
Ciotka Linowska me mogąc scierpić czegoś, wsiada na karciarzy, którzy jeszcze jak przykuci na dawniejszych miejscach siedzieli:
Já to już nie ziam, co to za wytrwałość zawdy tego samego dulczyć w te karciska. Zawdy te same wykrzykniki: to zolo w sercach, to frága w szali, to drugi robzi do łobuch, żołądź tróf, to znowu zolo kolier, raz nawet Janek z radością zakrzyknął: zolo kolier tu! — ale przy tam wszystkam nareszcie zawdy: zapłać braciszku! abo: wujku do woruszka! — a wuj po trojáczku wyciąga i cichutko jek łozieczka — płaci; łogolą go aż do szczantu, aleć dobrze mu tak, do czego sia też zadaje z tami młodami silutami. Zresztąć nie trasili na łubogiego, tyle włók[1] roli, a dzieci żádnych. Łon sám razu nie zie, co má zacząć z psieniądzami. Ale też i kiepsko mu iść musi, kiedy już pára razy przychodziuł do Swoji po psieniądze. „Żonko, dájże mi z pára groszy, bo ma te łajdaki dycht łorznęli“. Wujna chcąc nie chcąc musiała wyciągnąć chusteczka z zanádrzá i rozziązać szypełek w rogu. Ale za siułka — bo tu już znowuj wołają: Wujku do woruszka! Nie pojmujq, skąd mu sia ty cierpliwości zbzierá, że kart nie ciśnie nie łucieknie jam.
— Kieby nie tan sztudant, to bym sia były dycht rozjadoziły na te głupsie karciska — ale tan to náju rozweselał swojami łopoziedaniami i spsiewkami Równoć łoni sia czego nałuczą w tech szkołach i nie darmo tam tyle lát siedzą.
— Ná, ty tubaczniku — dodaje Ługwałdzka, spoglądając na wartemborskiego wuja, który zażywać tabaczkę ogromnie lubił, a w tabakierce zwykle małą szufelkę dla wygodniejszego zażywania nosił — szkoda, żeś ty tu nie buł i nie słuchał psieśni ło tubace, bobyś sia ji buł wyrzek na zawdy i już ziancy nie pakowáł tego torfu w twój rozwalony nochál. Jek to sia tam tubaczyskam porządny człoziek zbrzydzić może.
Lecz dobroduszny wuj nic nie odrzekł, tylko oczami mrugnął, spojrzał na tabakierkę, którą ustawicznie w ręku trzymał ścisnął ją i westchnął; pewnie pomyślał: „już ja sia z tobą do śnierci nie rozstana“.
Pewno jeszcze więcej były by mu ciotki „naprzyrzynały“, bo się już i drugie „sadziły“ — lecz już wołali po raz drugi pa wieczerzę — bo już wszystko gotowe — a zatem wszystkim trzeba się było udać do izby.
Po drodze jeszcze wyrywa się Baśka:
— Ciotuchno, ta stara Ráłnka to niócha jek chłop! — a gdy tu wszyscy wybuchli w śmiech, potwierdza: Jół, joł, já to sama zidziała, jek wziąła szos, to ji sia aż łoczy przewróciły.
Wchodząc do izby słyszą wuja wołającego na cały głos: „zolo pyk! aby ráz wáju dostana do nogi!“ wygrał, ale bez „prymyji“, każdy musiał mu zapłacić — po dwa feniki. Nawet tynfy[2] nie odegrał. A co za radość z tego, wszyscy mu winszowali. Lecz on tylko żałował, że już przestać trzeba, bo teraz szczęście na jego stronę się „przewaluło“; już zapóźno, bo nacierają do wieczerzy, a karciarze muszą, choć niechętnie ustąpić z pola walki, które tak długo w pocie czoła zajmowali.
Nareszcie gospodyni z kucharkami dostały gości usadowić do stołów, które się uginały pod potrawami o miłym zapachu. I nos miał tu swój kiermas.
Uciszyli się wszyscy wstając do modlitwy.
Tedy każdy brał śpiesznie na swój talerz i zjadał, co mu lubo, albo co mu najbliżej było — bo Spręcowscy już zaprzągać kazali. Z początku nawet rozmowy nie było.
Tylko pusty Michałek, odpędziwszy głodnego ogląda się za Ewą, a gdy ją zoczył, zaraz pyta się
— Jewko, já bym też chciáł ziedzieć, jekie tytoły ludzie na Mazurach mają, bo łu náju to sia rycho wszyscy na „ski“ nazywáwa.
— A na Mazurach — odpowiada Ewa — mało mamy tytołów na „ski“, choc i takie się zdarzą. Poziem ci kilka nasych nazwisk: Cwalina, Duda, Wądułek, Bębenek, Bruderek, Wrzodek, Bury, Kusy, Kęsy, Zołty, Robacek, Skiędziel, Deptuła, Maślanka, Glomzda, Piecocha, Kaja, Pazucha, Zywina, Fajterna, Frasa, Skrzecka, Pieconka, Pipgora, Krosta, Gorcyca, Zapadka, Stopka, Setek, Podeswa, Rzepecka, Kaptejna, Brózda, Strupek, Kopeć, Gardziela — chces esce zięcy? — oto wsie: Barany, Koty, Nitki, Oblewy, Opaleniec, Grom, Sąpłata, Drygale, Pogorzele, Kuźmy, Sarejki, Worguty, Snepy, Myski, Zebrany i gorse esce...
— Dość, dość — woła Michałek, oo przepadna łod śniechu — esce, nakci, wanowejcie, wso jedno... i rzechoce się.
— Co też to za przezziska — odzywają się ciotki.
— To są hańbiące nazwy tłumaczy student — a jednak na każdej większej mapie czytać je można.
Jedni tu mówią, że panowie znosząc mimo woli poddaństwo, nadali chłopom swoim nazwiska według ich przywarów, bo panowie mają nazwiska najwięcej na „ski“, gdy nie są Niemcami, jak Kwasowski, Kwiatkowski, Barczewski, Brzeziński, Skowroński, Potulicki itp., drudzy twierdzą, że niemieccy panowie chcieli temi przezwiskami wyszydzać polski lud i język.
Językoznawcy będą tu mieli wielkie pole dla swych głębokich badań. W każdym razie udowadniają te oczywiście polskie nazwy i przezwy, że Mazurzy, jak Warmjacy są polskim ludem.
Przytakują wszyscy tej prawdzie, nie widząc żadnego Niemca w swem gronie.
— Łu náju w cały wsi ni máwa ani żyda ani Mniamca — odzywa się Linowska.
— Łu náju jedan Mniamiec sprowadziuł sia z pod Gutsztáta, ale katolik.
Łu náju páru takich, ale ło żydach na wsi, na Warniji tom jeszcze nie słuchali — odzywają się drudzy.
— Łu náju...
Lecz czas szybko biegnie, a już go nie wiele, więc niejeden myśli już o powrocie do domu.
Spręcowscy najprzód wstali z tą ważną „noziną, że się dziś łumozili w rajbach:[3] wnet glandy bandą, ale małe jano, na późną jesiań wesele, na chtóre wáju wszystkich zaprászawa już teráz“.
I powstało duże wzruszenie i ogólne życzenie i pożegnanie. Dzieci zdziwione patrzały w raźną brutkę[4] jak w raroga, dorośli, a szczególnie wuje i ciotki z pełnego dobrego serca życzyli jej wszelakiego błogosławieństwa Bożego.
— Przyjedziwa abo przyślewa młodych na twoje wesele, tak wołają, „zitając“ się na rozstanie.
Tak tedy Spręcowscy odjechali najprzód, z różnemi kłopotami o bliskiem weselu.
Zaraz po wieczerzy większa część gości zbierała się „pod dom“; zaprzągano napasione dobrze na kiermasie konie — wynoszą mantle, płaszcze, kitájki, twarde mycki i ciepłe chustki z szafy: „bo zieczoram zietr zimny przeciąga“, — następują pożegnalne uściski i pocałunki. Goście muszą wziąść ze sobą przynajmniej po kuchu z kiermasu „do posmaki ná tych, co w domu łostali“ po czem żegnając się wodą święconą wychodzą, we drzwiach jeszcze wołając: „łostańta sia z Bogam, Bóg wáma zapłać za gościnność — ale nie zabáczta i ło naszam kiermasie“. „Jedźta z Bogam, odpowiadają domownicy, niech wáju sám Pán Jezus i Matka Náśwantszá szcześlizie do domu zaprowadzi“ i wychodzą za nimi aż na podwórze, gdzie już konie rżą i wspinają się, nie mogąc się doczekać na swych panów. Parobcy je trzymają za uzdy mrucząc sobie pod nosem: „też to i konie wychowane, jek łu ksiandza,[5] znać mało do roboty mają. Náma by je trzeba w rance na pára miesiandzy.“
Gospodarz ze dzbankiem i szklanką w ręku raczy jeszcze piwkiem lub winem — jeszcze ostatni haust „na zdrozie“! chociaż się ciotki niecierpliwią — jeszcze jedno „łostańta sia z Bogam!“ — wozy dudnią i już po gościach i po kiermasie.
W izbie płaczą dzieci z żalu za gośćmi; w domu jakoś „matyjasznie“, smutno, samotnie, pusto się stało, jakby po giełdzie albo po weselu.
To są kiermasy nasze, na Których jasno uwydatnia się staropolska gościnność, zakorzeniona głęboko w sercach naszych — jako też i w młodocianych sercach dzieci naszych. — A jeżeli obcemu przychodniowi tędy droga wypadnie — niech się sam raczy przekonać o tem. Przyjmie go nasz gospodarz i ugości, jak ongi poczciwy Piast owych dwóch nieznajomych — aniołów.