Kiermasy na Warmji/całość
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Kiermasy na Warmji | |
Data wyd. | 1923 | |
Druk | Czcionkami drukarni „Gazety Olsztyńskiej“ | |
Miejsce wyd. | Olsztyn | |
Źródło | skany na commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
KIERMASY
NA
WARMJI
Napisał
X. W. BARCZEWSKI
Wydanie czwarte, znacznie
rozszerzone OLSZTYN.
Czcionkami drukarni „Gazety Olsztyńskiej“. 1923.
Przedruk wzbroniony.
Spis rzeczy.
str. 3 I. 5 II. 10 III. 15 17 21 23 VII. 26 VIII. 34 34 37 38 54 5. 55 6. 55 7. 59 8. 62 9. 83 101 107 113 119 132 |
Podaję mały obrazek z życia i obyczajów ludu warmijskiego, chcąc przez to nasamprzód współziomków moich zachęcić i zagrzać do gorliwego zajęcia się ojczystym językiem, do czytania i pilnego ćwiczenia się w polskiej mowie, bo tylko na podstawie swego własnego języka można się łatwo i skutecznie nauczyć mów obcych — a dalszych czytelników zapoznać poniekąd z bogobojnym i poczciwym ludem warmijskim, z którym zapoznali się w ostatnim czasie częściej i więcej — w Gietrzwałdzie.
Zaiste dziwna to rzecz i zastanowienia godna: gdy niepohamowanym zbiegiem różnych okoliczności zaginęły Łąki pod Lubawą, powstał Gietrzwałd pod Olsztynem, nowa gwiazda pociechy i nadziei na ziemi polskiej. Może bliska już przyszłość wytłumaczy nam to niejasne jeszcze zjawisko, nie wywołane żadną agitacją, żadną narodową ideą, lecz powstałe naraz samo z siebie. Gietrzwałd stał się nagle niepośledniem miejscem pielgrzymek — przyciągającem jak cudowna Częstochowa do Matki miłosierdzia znękaną ludność z całej Polski.
Tam na Warrnji znajdziesz niestrudzoną gościnność, o której mowa będzie w „Kiermasach.“
Mały uszczerbek o kiermasach na polskiej Warmji podałem w październiku 1883 w feljetonie „Pielgrzyma“, nieco więcej r. 1886 i 87 w „Kurjerze Poznańskim“. Już wtenczas próbowałem osobom rozmawiającym się wkładać w usta nasz djalekt warmijski; i tak w trzeciem i obecnie w czwartem wydaniu znajdzie łaskawy czytelnik rzecz djalektu dalej rozwiniętą i rozróżnienie a- i e-djalektu warmijskiego i nieco djalektu mazurskiego, jak go na pograniczu warmijskiem codziennie słychać.
Djalekty te są takie stare jak polska mowa i niezbity to dowód, że Warmjacy i Mazurzy należą do jednego wspólnego narodu polskiego.
Niektóre ustępy „Kiermasów“ III. wydania podała „Praca“ w Poznaniu, tak samo „Ermländische Zeitung“ w Bruniewie (Braunsberg, Ostpr.) w tłomaczeniu niemieckiem przez E. B.: pod nagłówkiem: „Eine Kirmes im südlichen Ermland vor fünfzig Jahren“.
Brunswałd, w listopadzie 1922.
Opis Warmji.
Warmja, najmłodsza córa szlachetnej Macierzy polskiej, usadowiona na żyznej glebie starodawnych Geto — Prusaków, — mieści dwie przeciwne sobie narodowości w szczupłych granicach swoich: polską i niemiecką, z których ostatnia po zwycięstwie albo raczej częściowem wytępieniu pogańskich Prusinów przez hardy Zakon krzyżacki przybyła tudotąd za pośrednictwem warmijskich biskupów, ówczesnych panów kraiku naszego, z całej prawie niemieckiej ojczyzny, szczególniej z Flandryi, Lubeki i Śląska, pierwsza zaś, oprócz tubylczej, z wschodniej i zachodniej Polski, a mianowicie z ziemi chełmińskiej, dalszego Mazowsza i także ze Śląska. Obie te narodowości przedziela naturalna granica — wielki las, ciągnący się nieprzejrzanem prawie pasmem od Świętolipki do Gietrzwałdu, któreto miejscowości, dwanaście mil od siebie odległe, równie słyną z cudów i wspaniałych świątyń, wystawionych na cześć Najświętszej Marji Panny, a stoją jakby silne, niewzruszone posterunki na ostatnich krańcach katolickiej Warmji.
Ów las — w pojedynczych swych częściach różnie przezwany — był niegdyś ogromny i mieścił w swem dzikiem łonie żubry, dziki, niedźwiedzie, wilki, jelenie, oprócz licznego zwyczajnego zwierza; dzisiaj, znacznie przerzedzony i poniszczony, słabe już tylko zdoła wykazać ślady dawnej swej strasznej wielkości. Począwszy od nadleśnictwa Sadłowa, między polskiem miastem Biskupcem a niemieckiem Reszlem, napotykamy po lewej stronie tego lasu czysto polską ludność w Surmówce, Stańslewie, Bredynku, Stryjewie, po prawej niemiecką w Sąpławkach, Kabinach, Kieli (Samlack, Kabinen, Kellen), w środku zaś jak w Otrach, Bocianowie, Bęsi, w kolonji Łabusze, Wólce t. d. mieszaną; lecz z przyczyn łatwych do zrozumienia obecnie przeważnie niemiecką.
Dalej rozłącza las polskie Biesowo i Biesówko od niemieckich Tejstym, Kiekit (Teislimmen i Kekitten), a leśnictwo Ryczybałdy, Zerbuń i Kierztanowo od Bürgerdorfu i Zyborka. Następnie dzielą pomniejsze lasy: polskie Lamkowo od niem. Derca, Tęguty od Flemięga (Fleming), Tuławki od Jaśniewa (Eschenau), Spręcowo od Dolnych Kapk (Unterkapkeim), Buchwałd od Rosengartu, Jonkowo od Sztembarka (Steinberg), Baląg od Mieszanych Sióstr (Schaustern) i niem. Kokendorfu w pobliżu rzeki Pasarji.
Naturalna ta granica dzieli Warmję na dwie nierówne części: na większą niemiecką z powiatami brunsberskim, licparskim i reszelskim (nie całym) — i mniejszą polską z powiatem olsztyńskim i jedną trzecią powiatu reszelskiego, otoczoną z dwóch innych stron polską ludnością mazurśką. Rzeka Pasarja tworzy w całym niemal swym biegu (od Gryźlin, Gietrzwałdu do Brunsbergi) granicę między ludnością katolicką a protestancką — w górnym biegu mazursko-polską, w średnim i dolnym niemiecką.
Polska Warmja liczy około 90 tysięcy katolickiej ludności, z której przeszło 60 tysięcy polskiej, i obejmuje trzy miasta z okolicami, i to: Olsztyn nad Łyną z starodawnym dobrze zachowanym zamkiem, trzema pięknemi kościołami katolickiemi, większą załogą wojskową i centralnym dworcem; od kwietnia roku 1886 wychodzi tu pierwsza gazeta polska („Gazeta Olsztyńska“). Wartembork z klasztorem pofrańciszkańskim i Biskupiec, znany z ożywionych targów jak nie mniej z prawości mieszkańców swoich.
Politycznie należy polska Warmja do Prus Wschodnich, etnograficznie do starodawnej ludności polskiej w trójkącie otoczonej z jednej strony katolikami niemieckimi, z dwóch drugich stron protestancko-polskimi Mazurami.
Ludność ta polsko-warmijska podzielona jest w 4 dekanatach na 27 parafji. Dekanat olsztyński zawiera parafje: dwie olsztyńskie, dywicką, brunswałdzką, gietkowską, jonkowską, kokendorfską, sząbarską, gietrzwałdzką, sząbrucką, bartęzką, gryźlińską, orzechowską, butryńską; dekanat wartemborski obejmuje parafje: wartemborską, starowartemborską, klebarską, klewkowską, purdzką, giławską, bartółtowską, ramsowską, lamkowską, i sentalską, obecnie do dekanatu gutsztackiego przyłączoną. Do przeważnie niemieckiego dekanatu zyborskiego należą polskie parafje: biesowska, stańslewska i biskupiecka, największa w całej Warmji. W niemieckim już dzisiaj dekanacie reszelskim nie daremnie chyba walczą a byt swój resztki polskiej ludności parafji bielskiej legińskiej. Liczne poprzekręcane nazwiska przypominają potomstwu ich pamięć. Z legińską parafją graniczy Świętolipka na ziemi mazurskiej, sławna z wielu cudów, znana z licznych pielgrzymek, zwłaszcza z ziem polskich. Obecny klasztor z prześlicznym kościołem zbudowali Jezuici za czasów polskich; święcił go biskup Stanisław Zbąski 15 sierpnia 1693 r.
Lecz przypatrzmy się nieco i ziemi warmijskiej! Dwie rzeki: Pasarya i rybopłodna Łania, u nas Łyną zwana, kilka strużek jak: Gilbynek przy Gietrzwałdzie, Wadąg w pobliżu Dywit, Kiermas przy Purdzie i Wartemborku, Dymer przy Biskupcu, wiele jezior, jak wielki Dadaj i Wulpynk, Kośno, Łańsk, Pluszne, Ukiel i Mosąg obdarzają powolnych mieszkańców naszych dobrą wodą i różnorodnemi rybami i rakami. Szkoda tylko, że chciwy Berlin pochłania nam nielitościwie smakowite płetwonogi, a żydzi warszawscy niepohamowanym trybem starozakonnego gustu i zwyczaju drogocenne pluskowęsy nasze. Nie darują nawet ani rybom ani rakom! Ale i za to wynagrodził nas miłościwy Stwórca i innemi dary...
Częste góry i pagórki należące do uralsko-bałtyckiego wzgórza, wspaniałe lasy sadłowskie około Biskupca, Łapka pod Wartemborkiem i ramuckie za Olsztynem, liczne gaje i raźne gaiki urozmaicają przyjemnie cichy zakątek nasz, na którym liczne widać sioła i sterczące ku niebu piękne wieże kościelne, a wieś wsi rękę podaje i w łańcuch wielki je wiąże licznemi zabudowaniami gospodarzy i chałupników osiadłych nad jeziorami, bagnami i strużkami.
Szerokie drogi ładnie szczepami obsadzone, domy i ogrody drzewami raźnie zagajone, wskazują na dobrobyt, a przy drogach i domach mnóstwo krzyżów i kaplic niezbite dają świadectwo o głęboko zakorzenionej wierze i miłości do Krzyża na wskroś katolickiej ludności warmijskiej.
Trzy trakty warszawskie przerzynały polską Wariuję na wkroś, które do dziś dnia nie wytarły się jeszcze z pamięci ludności tutejszej: pierwszy od Bałd na Przykop, Butryny, Nowąwieś, Patryki, Skajboty, Mokiny, Wartembork, Kronowo, Wierckub, Zybork — drugi od Bałd na Butryny, Zazdrość, Jondorf, Olsztyn, Dywity, Spręcowo, Gutsztat — do Licparka, rezydencyi biskupów polskich, którzy tu dotąd, jako do środka djecezji, mieszkanie swe z Fromborka przenieśli. Temi traktami bowiem ciągnęli biskupi po zatwierdzeniu swojem przez króla z licznymi orszakami z Warszawy na swe nowe stanowisko. Wiele tu sobie jeszcze opowiadają o hojności i dobroci tych Panów jako też o wspaniałości i grzeczności ich orszaków. W Bałdach, ostatnim majątku mazurskim, odległym tylko o parę tysięcy kroków od warmijskiej granicy, stawali zwykle biskupi z całym orszakiem, bo tu odbierali pierwszy hołd i pierwsze przywitanie od swych djecezjan. Z przyległych Butryn wyszli im kapłani i lud z chorągwiami, muzyką, i śpiewami naprzeciw, witali i wprowadzali do kościoła butryńskiego. Po nabożeństwie udawali się wszyscy na przykopskie pole, gdzie były wystawione wygodne namioty dla uraczenia wysokich i miłych gości. Urocze to były i niezapomniane chwile dla serc polskich Warmjan. Trzeci trakt pocztowy z Warszawy do Królewca zwany „polnische Strasse“ na Wielbark, Szczytno, Dźwierzuty, Biskupiec, Biesowo, Lutry, Bysztynek, Barsztyn, Iławkę (Pr. Eylau) — do Królewca (Kӧnigsberg).
Podobne trakty istnieją od dawna do Swiętolipki, a od r. 1877 otwierają się nowe do Gietrzwałdu, dokąd biegnie oprócz Warmjan pojedynczo i w kompanjach stroskana ludność z Kongresówki i całej Polski. Do Świętolipki urządzone są i ustalone od dawna pielgrzymki do Najśw. Panny z poszczególnych parafji z kapłanem na czele. Dzieje się to zwykle lutową porą około uroczystości Piotra-Pawła i Nawiedzenia Najświętszej Marji Panny. Olsztyńska kompania idzie rocznie traktem przez Nikielkowo, Lęgajny, Wartembork, Ruszajny, Debrąg, Kramarowo, przy Katrejnach i Marcinkowie Nowem przez Rydbach, Biskupiec, przy Węgoju, Stryjewie, Dębowie, przez Bęś, Kabiny, Sąpławki, Szowejdy, Robajny do Świętolipki.
Nowszych traktów, które wprawdzie z innej powstały intencji i w inny zbudowane sposób, liczy mała Warmja aż sześć. Są to koleje żelazne: a) toruńsko-wystrucka, przerzynająca cały kraik nasz wzdłuż ze stacjami: Biesal (Biesellen) na Mazurach, (2 kilometry od granicy warmijskiej, 4 od Gietrzwałdu), Zamajsdorf (Hermsdorf), Olsztyn (Allenstein), Lęgajny, Wartembork, Gipsowo (Wieps), Rotflis przy Biskupcu i Bergental; b) malborsko-olsztyńska ze stacjami warmijskiemi: Giemry, Wołowno, Jonkowo, Gietkowo, Olsztyn; — c) krolewiecko-olsztyńska ze stacjami: Buchwałd, Gietkowo, Olsztyn; d) olsztyńsko-łecka ze stacjami: Olsztyn, Klewki, Marcinkowo; e) olsztyńsko-niborska przez Bartąg, Stawigudę, Gryźliny; f) kolej Cynty — Rudzianne przez Zybork, Zerbuń (Sauerbaum), Rotflis, Biskupiec, zkąd jedna odnoga na Dąbrówkę do Ządzborka, druga na Rudziski, Kobułty, Dźwierzuty do Szczytna (Ortelsburg).
W skład zaś djecezji warmijskiej (Bistum Ermland) wchodzą oprócz: a) polskiej Warmji, b) niemiecka Warmja z 6 dekanatami, 3 powiatami, reszelskim (oprócz Biskupca), licparskim (Heilsberg [Licbarg, Licperk] nad Łyną, z dużym a pięknym zamkiem, dawną rezydencją Biskupów polskich) i brunsberskim, w którym Brunsberk (Bruniewo po niem.
Braunsberg) z królewską akademją dawniej liceum, założone przez Hozjusza, seminarjum duchownem, na Warmji „kamiennym domem“ zwane, gimnazjum, seminarjum dla nauczycieli i innemi zakładami. Do tego powiatu należą Frauenburg (Frombork), małe miasteczko nad Hafą z wspaniałym tumem gotyckim, starą wieżą Kopernika, z nowym pałacem biskupim i 10 kurjami kanoników warmijskich; dalej Melzak nad piękną doliną Walsz i Orneta (Wormditt) niegdyś głośna z tabaki orneckiej; c) tak zwany Palatynat nad Wisłą z pięcioma dekanatami, sztumskim z polską, kiszporskim, nytyskim i malborskim z mięszaną i elblązkim z niemiecką ludnością; d) sambijsko-litewski dekanat, obejmujący główną część dawniejszej djecezji sambijskiej, w którym Królewiec liczy na 12000 niemieckich i polskich, a Tylża 3000 i Kłajpeda 1500 niemieckich i litewskich katolików; nareszcie; e i f) 2 mazurskie dekanaty w protestanckich Mazurach z szesnastu stacjami misyjnemi, przeważnie polskiemi, Opaleniec, Wielbark (Zelbark), Lesiny z Lipówcem, Klon, Szczytno (Scytno), Jańsbork z Orzeszem, Lek (Ełk), Margrabowa (Olecko), Dźwierzuty (Mensguth), Ządzbork (Sensburg), Pasym, Prawdziski, Gołdap, Węgobork (Angerburg), Lec z Rynem i Rastembork, w których przeszło 10000 katolików. Świętolipska parafja, leżąca także w polskich Mazurach, należy do dekanatu reszelskiego i liczy na 1500 katolików mięszanej, t. j. niemieckiej i polskiej ludności.
W całej djecezji warmijskiej jest katolickiej ludności polskiej na 100.000, niemieckiej na 230.000, protestanckiej dwa miljony.
Historja Warmji.
Jak daleko pamięcią sięgnąć można, mieszkał według wiarogodnych źródeł historycznych w przeważnie większej części dzisiejszej prowincji wschodnio-pruskiej przed nadejściem niemieckich Krzyżaków ród Geto Prusaków czyli Prusinów (Pruteni, mądrzy) podzielony na różne mniejsze plemiona, o czem świadczą imiona: Warmja, Sambja, Galindja, Natangja, Bertungi (dzisiaj Bartąg), Sudowja, Nadrowja, Szalowja itd. Kiedy ci Prusini do naszych stron przybyli, nikt dokładnie nie dociecze, bo sami o sobie nic nie napisali, kiedy się tu już dawno usadowili. Prawdopodobnie sprowadzili się tu dotąd krótko po wielkim pochodzie ludów (375 po Chrystusie), kiedy się ztąd Goci, do pięknej Francji, cudownych Włoch, ognistej Hiszpanji i gdzieś tam dalej jeszcze na południe aż do skwarnej Afryki wynieśli. Lecz z czasem zmienił się ten pochód ku południowi w parcie na wschód i pozostał do dni naszych. Już Karól Wielki (748—814), Otton I (936—993) i jego następcy podbijali ogniem i mieczem spokojne szczepy słowiańskie pracujące w ziemi swojej na dalekim Wschodzie, i tępili ich mienie. Pozostali wprawdzie z onego potopu Serbowie łużyccy i Weneci nad Szprewą lecz już w tak szczupłej liczbie, że chyba na świadectwo niczem nie uniewinionego, nielitościwego postępowania hardych sąsiadów swoich z Zachodu. Nie lepiej postąpili zakonni Krzyżacy z Prusinami, po których, oprócz kilku nazwisk, ani śladu nawet nie pozostało. Pięćdziesiąt siedem lat (1226—1283) trwała ta krwawa walka, w której po wyniszczeniu pojedynczych szczepów prusińskich podbili spustoszony ich kraj.
Pierwszym niemieckim Biskupem podbitej Prutenji był Chrystyn 1215 do 1245. Roku 1243 podzielono Prutenją odtąd Prusami (Borussia, Prussia) zwaną a nowych jej mieszkańców Prusakami, która to nazwa na całe późniejsze przeszła królewstwo pruskie, — na cztery biskupstwa: a) warmijskie z rezydencją Biskupów w Brunsbergu, później we Fromborku, Licparku i znowu Fromborku, b) sambijskie z Królewcem, c) pomezańskie z rezydencją w Kwidzynie, d) chełmińskie z Chełmnem, Chełmżą, a od r. 1824 z Pelplinem. Dwa z nich zaginęły w reformacji pod wpływem margrabiego Albrechta r. 1525. Sambijski biskup Georg von Polenz i pomezański Eberhard von Queiss przyjęli nową naukę Marcina Lutra. Tylko starodawne tumy w Królewcu i Kwidzynie i dużo starych kościołów po wsiach i miastach świadczą jeszcze o katolickiem swem pochodzeniu. Główną przyczyną upadku była tu zawisłość Biskupów od zawodu krzyżackiego.
Przeczuwał to pierwszy Biskup warmijski Anzelm (1250—1378), dla tego też, chociaż sam pochodził z zakonu krzyżackiego, wszelkiemi starał się siłami emancypować się z pod jego protekcji i odradzał wybierać Biskupów dla Warmji z tegoż zakonu. Tak to z czasem Biskupi warmijscy zostali własnymi panami kraju swego i przyjęli tytuł książęcy, który im został aż do pierwszego rozbioru Polski 1772 do wcielenia księstwa warmijskiego do państwa pruskiego. Główną troską pierwszych Biskupów warmijskich było zaludnienie spustoszonego przez Krzyżaków kraju. Następca Anzelma, Henryk z Lubeki, sprowadzał z ojczystych stron swoich kolonistów Niemców i zaludnił północną część Warmji, zwaną Kezlawską czyli Koślińską. Biskup Eberhard zaś z Nisy (1301—1326) średnią część (wrocławską) obsadził niemieckimi Ślązakami. Obie te — części różnią się po dziś dzień wielce odrębnemi djalektami.
Razem z tymi kolonistami napływała zwolna do południowej części biskupstwa warmijskiego z pogranicznej Polski i z Górnego Śląska polska ludność, zajmując opróżnione po wytępionych Prusinach sioła.
Ta polska kolonizacja południowej Warmji aż do owej naturalnej granicy leśnej, o której na początku była mowa wtenczas nabrała dopiero większych rozmiarów, kiedy biskupi warmijscy od Henryka IV (1401 do 1415) sprzykrzywszy sobie brutalne napady i nieznośne udręczenia przebiegłych Krzyżaków, oddali się dobrowolnie pod pobłażliwe rządy króla polskiego. Atoli obecny stan rzeczy na polskiej Warmji zaprowadzili dopiero Biskupi polskiej narodowości, począwszy od uczonego Dantyszka (1537—48) i wielkiego Hozjusza (1551—1579) i Kromera, którym głównie zawdzięcza cała djecezja nieskazitelne zachowanie i ustalenie wiary katolickiej.
Od wspomnianego Kardynała Hozjusza 17 polskich Biskupów z kolei rządziło księstwem warmijskiem. Byli nimi Kromer, Andrzej Batory, Tylicki, Rudnicki, Kardynał Albert z królewskiej rodziny Wazów, syn Zygmunta III (1583—1632), Szyszkowski, Konopacki, Leszczyński, Wydźga, Kardynał Radziejowski, Zbąski, Załuski, Potocki, czynny na synodach Szembek, dowcipny Grabowski i znakomity mówca i poeta Ignacy Krasicki. Wspaniałomyślność i mądrość rządów ich przypominają niedwuznacznie oprócz powyższej kolonizacji różne instytucje dobroczynne, jak nowy kościół i klasztor w Świętolipce z czasów Biskupa Zbąskiego, zakład Potockiego dla ubogich konwertytów w Bruniewie, nowy klasztor w Krosach ukończony także pod Potockim roku 1715; dalej fundusze Biskupa Szembeka i innych we Fromborku, fundacje po różnych kościołach i parafjach, nareszcie dobrobyt ludności i cudowne prawie zachowanie i wzmocnienie wiary w djecezji, otoczonej ze wszech stron innowiercami. Wszystkie te pamiątki po naszych Biskupach polskich wryły się niezatartemi zgłoskami w pamięci wdzięcznego ludu warmijskiego.
Że zaś ci książęta kościoła nie ściągali sąsiedniej ludności mazurskiej do kraju swego, w tem przyczyna, iż polskich Mazurów, należących politycznie do luterskiego księstwa pruskiego, wcielono już wtenczas mimo ich woli i wiedzy do kościoła protestanckiego.
Pozostała tedy najbliższa z kolei ziemia katolicka chełmińska i Mazowsze, z których głównie, a szczególnie z pogranicznych miast i wsi jak z Janowa, Borowego, Bukowca, Bogdan, Woli, Nowejwsi, Chorzel, Myszyńca, Dąbrowy, Rudy, Kolna, Grabowa, Wąsosza, Szczuczyna, Lipnik, Grajewa, Rajgrodu aż do Augustowa przybyła polska ludność do południowej Warmji. Miejsca te są 5—15 mil odległe od granicy warmijskiej. Główne dowody, na których opieram powyższe twierdzenie, są: a) wspólny, albo przynajmniej bardzo podobny djalekt, o czem niżej więcej; b) dziwna łączność wzajemna tamtejszej ludności z naszą, uwydatniająca się rok rocznie na pielgrzymkach do miejsc św. Z wspomnianych miejscowości dąży ludność co rok na św. Piotra i Pawła i Nawiedzenie Najśw. Panny do Świętolipki, z niektórych, jak z Myszyńca, Chorzel w stałych kompanjach, i to już od lat niepamiętnych. To samo dzieje się w najnowszym czasie z Gietrzwałdem, z nierównie tylko większym udziałem tej samej ludności. Bawiąc u nas, zachowują, się ci pielgrzymi tak otwarcie, naiwnie i pewno, jak w domu, jakby przeczuwali, że my razem z nimi od tych samych pochodzimy przodków. Warmjacy zaś, jakby na odwet, zawsze chętnie uczęszczali do Żaromina, do Łąk, Warszawy i Częstochowy. Warszawa nie dawno jeszcze więcej wabiła polskiego Warmjaka, niż Berlin, mimo trudności przechodu przez granicę. Obecnie tam jeszcze znajduje się cała warmijska kolonja robotników. Nie tak dawno ciągnęli Warmjacy gromadnie na robotę do Warszawy, a gospodarze jeździli zimową porą za granicę z rybami dla żydów. Przy wszystkich takich spotykaniach tamtejszej ludności z naszą nie spostrzeżono niedowierzania i złości, ale wszędzie widziano bratnią spójność i miłość; nawet krewność. Jeszcze słychać tu i owdzie, że niektóre rodziny na Warmji wspominają o krewnych swoich w Polsce kongresowej. Ostatnie wydalania i w tej rzeczy dały niektóre wyjaśnienia. Te same nazwy Zawadzkich, Piecków, Szczygłów, Jabłonków, Graboszów, Lubomirskich, Wiśniewskich, Borowskich, Zakrzewskich itd., te same nazwy miejscowości jak Wola, Wólka, Bukowa, Bogdany, Nowe wsi itd. na Warmji i w Królestwie, ta sama nareszcie mowa — bez mazurzenia dają silny dowód pochodzenia części naszej ludności z wspomnianych okolic.
Djalekt warmijski.
Djalekt warmijski różni się od innych polskich djalektów niezwykłą miękkością. Warmjak miękczy o stopień dalej, niż gramatyka podaje, lecz o tem przy innej okazji. Niech tu wystarczy podanie głównych właściwości djalektu naszego:
a) Miękkie i — ji brzmi u nas jak zi po spółgłoskach b, w, przyczem w wypada, n. p bzić — bić, bziuł — bił, bzierze — bierze, bzieda, bziodra; zino — wino, ziosna — wiosna, ziory — wiory, zietr — wiatr, panozie (pany) — panowie; po f, p jak si, przy czem f wypada, n. p. siga — figa, sigielek — figielek, silut — filut, osiera (łosiera) — ofiara, siułeczka — chwileczka (bo tu w brzmi jak f), ale fygura, Fynka (Józefinka) u cudzosłów; psies — pies, psiwo, psióro, psiuł — pił; roźlać — rozlać; kolnierz — kołnierz.
b) Zachowano tu także jeszcze stare formy konjugacji i deklinacji, jak końcówki wa, zamiast my, ta zamiast cie, mawa, mata, będziewa, będzieta, w teraźniejszości; w przeszłości: u zamiast i, bziułem, (biłem), bzilim, bziliśta, bzili; w deklinacji w trzecim przypadku często u zamiast owi, człozieku — człowiekowi, panu — panowi, w liczbie mnogiej: pany — rzadko panozie, panowie doktory w drugim przypadku rodzaju żeńskiego końcówkę „ów:“ żonów, córków, grów (z gier) przymiotniki mają w 2 i 3 przypadku rodzaju żeńskiego w liczbie pojedyńczej y zamiast ej, n. p. swoi dobry córki, i swoi dobry córce.
c) Przed o na początku stawia się zwykle jeszcze ł, i tak mówi się łorać — orać, łutarz — ołtarz, łosiera — ofiara.
d) Zamiast ż mówią nieraz ź, jak: zielazo — żelazo; zamiast cz nieraz ć: cias — czas.
e) Używa się często mętnego a: pán (niemal jak pon), máwa, łáwka (tak zw. spiritus asper).
f) Częste germanizmy i niemieckie wyobrażenia — szpecą także naszą polską mowę.
To są główne właściwości djalektu warmijskiego. Z szczególnych wspomnę, że w miastach Wartemborku i Olsztynie nie miękczą m i n i mówią kamnene = kamienie; próbują to i w Biskupcu i niektórych wioskach, lecz nie z takiem powodzeniem; w paru wsiach zamiast miękkiego m używają ń, panięć, mani — mami, do niasta (w Bredynku).
Przytem po wsiach, gdzie germanizm jeszcze nie tak dotarł, wiele lepiej mówią po polsku, jak w miastach, gdzie kształconym w niemieckim tylko języku nie starczy polskich wyrazów dla niemieckich wyobrażeń.
Jak w ogóle w każdym kraju i każdym języku niemal każda wieś ma swoje narzecze lub przynajmniej swoją właściwość w wymowie, tak i u nas, dokąd ludność z różnych przybyła okolic, w których także różnemi mówią narzeczami.
Atoli dwa główne prądy wymowy łatwo rozróżnisz na polskiej Warmji; nazwiemy je „a“ djalektem i „e“ djalektem.
W pierwszym obraca się ludność wiejska koło Olsztyna i mówi: sia = się, bańdziewa, gasi (= gęsi), pamiańć, śwanta (= święta), — w drugim ludność miejska i po wsiach, koło Biskupca i Wartemborka mówi: się, będziewa, gęsi, pamięć (w Wartemborku i Olsztynie nawet bendziewa, gensi, pamnenć, byndzie).
Dziwnie ta różnica uwydatnia się w nazwach pojedynczych miejscowości. „A“ djalektem mówią n. p. w Gietrzwałdzie, Rantynach, Sząbargu, Szałstrach, Wangajtach (Węgajty), Sząbruku, tak samo mówi Kaflis, Buchwałd, Brunswałd, Bartąg, Rybaki (Lańsk), Ząbie, Kaletka, Zazdrość, Linowo, Sząwałd, Track, Klebark, Skajwoty, Patryky, Wyrandy, Marcinkowo, Pajtuny, Wały, Gráśk i Purda, „e“ djalektem mówi Stańslewo, Bredynek, Stryjewo, Dębowo, Bęś, Biskupiec, Zabrodzie, Biesowo, Biesówko, Zerbuń, Wartembork, Debrąg, Jecpark, Nerwiki, Leśno; mięszano mówią w środku polskiej Warmji w Lemkowie (Lamkowie), Lamkówku (Muchorowie), Otendorfie, Dąbrówce, Spręcowie, Szynowie, Szyprach, Lęgajnach, Kaplitynach, Bogdanach, Mokinach, Podlazie, Kluczniku i Giławach.
Obydwóch tych djalektów używać będziemy w następujących „Kiermasach“.
Jakkolwiekbądź, różnią się wspomniane djalekty od poprawnej mowy polskiej, jednak wyszły z niej, należą do niej i nie stoją nawet odosobnione. Całe pogranicze Kongresówki, graniczące z pruskiemi Mazurami, Powiśle i Śląsk, mówi podobnie. Od ludu z Myszyńca i całej zielonej puszczy słychać wyrazy: sia (— się), panozie, psiwo, śwanta (jak u nas — święta), tak samo w okolicy Rajgrodu i Augustowa[1]. Tam jednak zachodzi ta różnica, że mowa Mazowsza pogranicznego w Kongresówce, mając mistrzów kształciła się dalej i postępowała z czasem, — warmijska zaś pozostała na tym samym stopniu, który zajmowała przed 350 latami; albo raczej nie mając mistrzów języka, oprócz Niemców, spadła niżej, nasiąkając coraz bardziej szpecącemi ją germanizmami i niemieckiemi wyobrażeniami.
Wypada mi tu jeszcze wspomnieć kilku słowy o sąsiednim nam djaleckcie mazurskim. Odrębność jego głównie na tem polega, że jest wiele twardszy od naszego. Zamiast ż Mazur zawsze mówi z, zamiast sz zawsze s i zamiast cz zawsze c, np. zyto, Boze, zobacyć się, sabla, capka, scygieł. Warmjacy odznaczają to jednym wyrazem, mówiąc: „Mazur scypsie“. Wspólnie z nami mają Mazurzy miękczenia zi i si zamiast i, mawa, będzieta itd., od germanizmów czystszy język mazurski od naszego, chociaż niestety też nie wolny. W kościelnych zaś wyrazach wiele jest niemieckich (z wiary protestanckiej) pojęć i słów.
Ludność warmijska.
Ludność warmijska jest głęboko religijna, pracowita, spokojna i nadzwyczaj konserwatywna. Temu konserwatyzmowi mają niemieccy współobywatele nasi do zawdzięczenia przewagę we wszystkich zawodach; lecz temu samemu konserwatyzmowi zawdzięczamy, że lud pozostał polskim, że się oparł wszystkim germanizatorskim zapędom i że na długo jeszcze takim pozostanie.
Prawy Warmjak nie wstydzi się swego djalektu, lecz jędrnie i żwawo nim się wyraża. Ale gdy usłyszy poprawnie mówiącego Polaka współziomka, mniej mówi; — woli się przysłuchiwać dźwiękom poprawnej mowy, przyczem widać po nim niekłamaną radość i ukontentowanie. Zachęcony lepszą wymową, próbuje często „z wysoka“ mówić, co mu się przecież nie bardzo udaje, bo wtenczas więcej jeszcze błędów robi i swą naturalność traci, z którą mu tak bardzo do twarzy. I tak mówi: obrawił, wimno (zimno).
Książki lub czasopisma lud warmijski chętnie czyta, ale najwięcej tylko żywoty świętych, legendy itp. treści religijnej. Żywoty Świętych, Piotra Skargi, wielu posiada na własność gospodarzy i „ogrodników“; czytają je dla siebie i w rodzinie, w żywym różańcu i przy innych zgromadzeniach. Tak samo wiele tu znają pieśni nabożnych, które śpiewają w domu i na polu, w kościele i kompanjach, idąc „z ofiarą“ (z łosierą) do swych kościołów i krzyżów lub pielgrzymując do miejsc cudownych. Przy takich śpiewach jeden „przepowiaduje“ (przepozieduje), a wszyscy za nim wtórują. Niejednych pieśni w żadnej, jak mówią, nie ma drukowanej książce, dla tego przepowiadacze (promotorzy) mają swoje pięknie i wyraźnie pisane kantyczki, z których w danym razie z właściwą sobie powagą „przepoziedują“. Honorowy urząd ten często zostaje w rodzinie i przechodzi z ojca na syna i wnuka.
Piękną książkę do nabożeństwa każdy musi mieć w kościele, bo „bez książki nie mógłby się umodlić“. Kto się w szkole nie wyuczy po polsku czytać, to później widząc do tego potrzebę, nauczy się „na książce do nabożeństwa“ w domu.
Do śpiewu używają kantyczek i zbiorów starych i nowych, drukowanych i pisanych.
Z kalendarzy największym się dawniej cieszył popytem dowcipny: „Sierp Polaczka“ obecnie w większej są cenie kalendarz Maryański, kalendarz „Pielgrzyma“, „Skarb“ itp. W ogóle nie równie więcej rozchodziłoby się u nas książek, gdyby miasta nasze miały polskie, albo przynajmniej życzliwsze nam księgarnie.
Z gazet coraz więcej zapisują sobie Warmjacy na pocztach i wprost w redakcji. Najpoczytniejsze z nich są: „Gazeta Olsztyńska“, „Pielgrzym z Krzyżem“, „Przyjaciel Ludu“, „Przyjaciel“ i „Katolik“; mniej czytane: „Orędownik“, „Wielkopolanin“, „Warta“, „Gwiazda“, „Monika“, „Gazeta Świąteczna“, „Kurjer Poznański“, „Goniec Wielkopolski“, „Gazeta Grudziądzka“, „Gazeta Toruńska“ i inne.
Od kilkunastu już lat było szczerem życzeniem wielu polskich Warmjaków, mieć swoją gazetę polską. Lecz różne trudności, przedewszystkiem brak odpowiedniego redaktora Warmjaka, znającego stósunki miejscowe, niepojęta niechęć niemieckich współobywateli naszych przeciwko wszystkiemu co polskie, obawa nareszcie przed zamałą liczbą czytelników, odwlekały wypełnienie życzeń naszych aż do kwietnia roku 1886, odkąd wychodzi w Olsztynie, najgłówniejszem mieście na Warmji, tak wielce atakowane pisemko, 3 razy na tydzień, obecnie co dzień wychodzące, pod nazwą „Gazeta Olsztyńska“. — Przez krótki czas istniały też „Nowiny Warmińskie“ i „Warmiak“ ale z braku abonentów upadły.
Dziwną to jest rzeczą, że gdy nauczyciele i urzędnicy wszelkimi możebnemi i niemożebnemi sposobami lud polski germanizują, bo ich do tego mimowoli wtrąca strach wielkooki — wszyscy jakby na rozkaz wołają, że tu polonizują, — jak gdyby lud polski można polonizować, — a przecież na polskiej Warmji lud nigdy nie był niemieckim. Jest to choroba czasu, która, jak wszystko niezdrowe, długo utrzymać się nie może, a lud warmijski przy swej konserwatywności z pewnością nie zarazi się tą śmiertelną chorobą i przetrwa tę próbę. Lecz, że takiemu postępowaniu nie może sprzyjać Opatrzność, i że karać będzie swego czasu winowajców, o tem tu nie wątpią ludzie starej daty.
Ludzi starszych wiekiem, poważnych obyczajów, mamy na Warmji jeszcze dużo. Zachowało się tu również wiele jeszcze — starych zwyczajów i wyrażeń. Lud, nie dowierzając nowym wynalazkom, wyzyskającym go często, a podawanym mu w niezrozumiałym języku pozostał długo przy starej bronie, sosze i cepach i tylko zwolna w ostatnim czasie przyzwyczaił się do maszyn i różnych nowszych żelaznych narzędzi. Stare wyrazy, jak zawdy, máwa, będzieta, kiele (— koło, przy), łońskiego roku, nie ma mieru i t. d., nie zatarły się jeszcze; na zaręczyny mówimy tu: ględy, na ślub: łoddáw, na chrzciny: bankiet.
Chłopi na wsi nie dawno jeszcze nosili długie, modre, fałdziste suknie, lub krótkie, modre waniki ze stanikami, niewiasty twarde czepki (mycki) z bogato pozłacanemi dnami i szerokiemi jedwabnemi wstęgami (snurkami) lub miękkie, małe czepki, obwinięte jedwabnemi kitajkami różnego koloru; młodsza generacja ubiera się w białe chustki, lub różnorodne kapelusze; w sukniach lubią przeważnie kolor czerwony lub niebieski. — Dobrym znakiem religijnego stanu rzeczy na Warmji jest pomiędzy innemi i to, że wiele panien i chłopców, czując powołanie do życia duchownego, wstępuje do klasztoru.
Nareszcie wypada nam wspomnieć o jednej jeszcze właściwości ludu naszego, wspólnej z całą zapewne Polską. Lud warmijski sprzyja żydom. Woli od żyda kupować, niż od chrześcianina. Z żydem targuje się do zaciętości i musi znacznie taniej dostać, niż zażądano. Po długiem targowaniu kupuje nareszcie, zadowolony, że żyda oszukał, a żyd zaś kontent, że dobrze zarobił, zaprasza więc z właściwą sobie uprzejmością na inny raz. Na 60 tysięcy ludności naszej ledwie przypada 600 żydów, którzy jednak mają główny handel i kapitały w ręku.
Po tych kilku słowach wstępnych, podaję uszczerbek z życia i obyczajów ludu warmijskiego, chcąc przez to nasamprzód zachęcić współziomków moich do gorliwego zajęcia się mową ojczystą bo tylko na podstawie swego ojczystego języka można się skutecznie i łatwo nauczyć innych języków — a dalszych czytelników zapoznać poniekąd z tutejszym bogobojnym i poczciwym ludem, z którym się w ostatnim czasie spotykali częściej — w Gietrzwałdzie. Niezwykła to zaiste i zastanowienia godna rzecz: gdy niepohamowanym zbiegiem różnych okoliczności zaginęły Łąki, powstał Gietrzwałd, nowa perła ziemi polskiej, przyciągająca jak cudowna Częstochowa stroskany lud do siebie. Może blizka już przyszłość wytłómaczy nam to niejasne jeszcze zjawisko, nie wywołane żadną agitacją, żadną ideą narodową, lecz powstające naraz samo z siebie; — niepojęte w rzeczy samej, dobre i błogie w skutkach swoich na wierny lud, skupiający się tu z różnych stron świata, szczególniej zaś z wszystkich części Polski.
Kiermas warmijski, to zabytek dawniejszej patryarchalnej gościnności.
Braterski współudział pomiędzy ludnością warmijską i gościnność staropolska, uwydatniająca się głównie przy odwiedzinach przyjaciół i krewnych w większe święta i na uroczystościach domowych: „bankiecie“, weselu i pogrzebie, a najwięcej może na odpustach zwykle w letniej porze, do których zawsze suta, a niekiedy i wspaniała przyłącza się uczta, dały mi powód do szczegółowego opisania „kiermasu“ warmijskiego.
U nas każdy cieszy się na kiermas. Tam się zobaczy z całą rodziną swoją — tam się wspólnie nagadają, tam się sobie „naradują“ — tam się sobie poskarżą, — tam jeden drugiego pożałuje — jeden drugiemu doradzi; — tam się dobrze najedzą i napiją — tam się doskonale naśmiją i wybornie zabawią. Ale może niejeden nie wie, co tu nazywamy „kiermasem“.
Wyraz ten wprawdzie pochodzi z niemieckiego „Kirmess-Kirchmess“ (odpust poświęcenia kościoła lub patrona), lecz rzecz sama jest wiele starszą. Bo gdyśmy jeszcze nie mieli tej przyjemności, zapoznać się bliżej z naszymi zachodnimi sąsiadami, mieliśmy już nasze „kiermasy“, lecz pod inną nazwą.
Zjeżdżają się bowiem i chodzą i u nas przy pewnych okazjach krewni i przyjaciele do jednego, który się dobrze na to przygotował i gości swych przyjął serdecznie, po bratersku — nie tak, jak pewni ludzie, którzy nawet fajeczki z ust nie wyjmą, ani nie wstaną od dzbana z piwskiem, jeżeli „niezameldowany gość się do nich trafi“ — słowem na „kiermasach“ warmijskich uwydatnia się ta sama gościnność polska, z której od niepamiętnych czasów nasi przodkowie słynęli. Jest to niezbity dowód, że nasza Warmja była i jest polską, bo zachowała mimo wiekowego nacisku, starożytne obyczaje i narzecza polskie.
W dziejach ojczystych czytamy, że przeszło tysiąc lat temu żył w Kruświcy nad jeziorem Gopłem kmieć, to jest gospodarz, nazwiskiem Piast z poczciwą żoną, a dobrą gospodynią Rzepichą. Oprócz gospodarstwa, które bardzo dobrze prowadził, robił jeszcze koła i wozy, to jest był kołodziejem. Że zaś był uczciwym i pracowitym, wszyscy go bardzo szanowali. A gdy syn jego, jedynak, rozpoczynał rok siódmy, wyprawił Piast swym przyjacielom duży „kiermas“ z okazji postrzyżyn. Postrzyżyny były u pogańskich przodków naszych obrządkiem wielkiego znaczenia zwłaszcza jeżeli przedmiotem ich był najstarszy syn w rodzinie.
Zwykle do lat siedmiu pozostawał chłopiec pod opieką matki i nie strzyżono mu włosów. Dopiero w siódmym roku zapraszano krewnych na ucztę, dawano chłopcu imię i nową suknię, obcinano włosy i odtąd przechodził pod opiekę ojca; zgromadzeni zaś na ucztę przyjmowali go do swojej rodziny, obiecując w razie śmierci ojca opiekę nad młodym chłopakiem.
Czytamy w historji dalej, że podczas łych postrzyżyn, które nazwać można „pogańskiemi chrzcinami“, przyszli do Kruświcy z dalekich krain dwaj podróżni, których Piast przyjął jako swoich gości — po przyjacielsku. Mówią, że to byli aniółowie, którzy przepowiadali, że syn Piasta kiedyś zostanie królem i rządzić będzie potężnym ludem i rozległą ziemią. I też tak się stało. Syn Piasta, Ziemiowit, obrany został królem polskim około roku 860 po narodzeniu Chrystusa Pana. Jakby na słowo tych aniołów zaczęło do naszego kołodzieja coraz to więcej przybywać gości, tak że żona jego bardzo się zakłopotała, czem poczęstuje tylu ludzi. Lecz ile razy weszli do komory, aby wynieść nowy poczęstunek, to zamiast żeby ubyło mięsa, chleba, napoju, to coraz więcej przybywało. Aż w końcu Piast, domyślając się, że to ci podróżni musieli jakiś cud sprawić, chciał im za to podziękować, ale oni nagle zniknęli.
Opowiadam to podanie naumyślnie dokładniej, bo ta uczta Piasta to istny nasz „kiermas“ warmijski. I u nas istnieje jeszcze ten ścisły węzeł rodzinny. Krewni z okolicy, a częstokroć i z dalszych stron, zjadą się na odpust do kościoła, a po kościele do przyjaciela, w którego parafji odpust przypada, i weselą się i radują, pouczają się i pocieszają. Skrzętna gospodyni uwija się chuciusieńko, wynosi z komory, z kuchni — a gospodarz z piwnicy; i zawsze jest co — nigdy nie wychodzi, jak gdyby anieli mnożyli, jak niegdyś u Piasta. A odjeżdżającym dostanie się jeszcze po „kuchu“, albo i więcej. Jest to doprawdy rzecz dziwna z tą naszą gościnnością. Oczywiście spoczywa na niej błogosławieństwo Boskie.
Przygotowania na „Kiermas“ i pierwsze przywitania.
Przypatrzmy się bliżej takiemu „kiermasowi“.
Podwórze wyczyszczone, dom przystrojony, okna i okiennice czysto omyte, fundament domu i komin białem wapnem świeżo obielone — dostojny gospodarz nie boi się nawet całego wojska dziadów i bab, chodzących hurmem, szczególnie w wigilją przed kiermasem po żebraniu i patrzących zyzem ciekawie na białe kominy — „bo tam kraśniej się dostanie“. —
Izba także świeżo bielona i gustownie malowana modremi kwiatkami, a zakończona u góry piękną „bortą“. Na ścianach pełno obrazków schludnie „okurzonych“, nawetbyś pajęczyny nie spostrzegł. Podłoga starannie wymieciona i posypana bielutkiem piaskiem, stoły zestawione w długi rząd i przykryte lśniącemi obrusami własnej roboty, koło nich długie ławy, malowane lub białe, i stołki i krzesła w jednej linji — w każdym kącie porządek i ład.
Dzieci już rano powstawały; z radości i ciekawości nawet spać nie mogły — a uczesane i ustrojone, jak cacka, stoją przy oknach niby żołnierze na posterunkach, i wyglądają niecierpliwie, ale z podziwienia godną wytrwałością, gości swoich... Na raz krzyknie Baśka; „Matulku, jadą! Dyzicka ciotka z wujem i Michałkiem, za nimi Ługwałdzcy łoboje i Mykowscy, jekby się zmózili, wszyscy razam, a i nasz wózek zidać, na niam dziadek lamkowski z Marychną — nie darmo po nich pojechał Kubalek na kolej do Łolstyna!“
— O, to dobrze — odpowiada gospodyni, która jeszcze zawsze zatrudniona uprzątaniem i porządkowaniem różnych drobnych rzeczy — wyleć moja jegódko do nich na podwórze, a tych wujów i te ciotki to tak mocno ukochaj i uściskaj. Wyjdzie zaraz do nich łojczulek, a ja tu w izbzie ich przyzitam.
W tem woła Janek, który przy szczytowem oknie stał na czatach:
— Patrzcie no, łojczulku, Gietrzwałdzcy z górki sia spuszczają pełan wóz ich jedzie, ciotka siedzi w tyle, z małą Katrynką na kolonach, przy ni Fynka i Anulka, na przednem siedzisku Józefek i Jędrysek a Wyktorek trzyma lejczyki w rangku i pogania. Ci równo náma są nálepsi, bo wszyscy jadą, chociaż nádali mają — jano wuja łostazili przy gospodarstsie; — a wejcie tam z drugi strony, tam z pod lasa na górce między jerzbami, to Linowscy i Butryńscy — a i z pod Gieleków migoce sia para wozów, to pewnie konie Purdzkiego wuja tak skaczą — dzieci ni ma, za to nalepsze konie ma, może za niam i Pajtuńscy sia najdą. Jeki já rád — to bańdziewa mieli gości — tyle wujów i ciotków — tyle bratów i siostrów!“
Tymczasem Baśka woła już z daleka „Zitájcie u náju!“ i z ojczulkiem i Jankiem wita pierwszych gości na podwórzu, tak ich ściskając, że się oderwać nie może: „Jek my redzi ciotuchno, żeście przyjechali, mocnom sia wáju spodziewali i nie darmo. Jeszcze ni máwa nikogoj, jano Watamborscy na noc przyjechali, ale już pośli na rane do kościoła, bo sia chcieli do spoziedzi dostać; — wyśta psiersze.“ Tak mówiąc wprowadza gości do izby, do matulki, gdy ojczulek z Jankiem zostają przy koniach, aby i tym dać przegryźć.
Goście wchodząc do pokoju („obtątani w płaszcze i chustki — bo z powrotem późno się pojedzie, a tu w nocy zimno“) pozdrawiają staropolskiem: „Niech bandzie pochwalony Jezus Chrystus!“ na co gospodyni radośnie przytakuje: „Na zieki, zieków. Aman. Zitajcie łu nás“. A gość dalej: „Boże wáma dáj szczeście na tan uroczysty łodpust, żebyśta go w zdroziu drugi raz doczekali“: „Bóg wáma zapłać“ oddaje gospodarstwo i dzieci. Poczem następują znowu nowe uściski i pocałunki.
Tedy rozpoczyna wymowna gospodyni: „A Bóg że wáma zielgi zapłać, żeśta też do náju zajrzeli, my sia wéáaju spodziewali, wyglądali i tak ciajsto o wáju wspominali. Łusiądźta i zabáwta sia, jużci Gietrzwałdzcy i Pajtuńscy nadjeżdżają, pudzieta razam do kościoła“. Przy tem zdejmują gościom płaszcze i chustki, chowają do szafy i raczą ich siadać do nakrytego stołu i przynoszą wino. — Pan domowy, który tymczasem więcej gości wprowadził do izby, nalewa we dwa kieliszki, podaje jeden gościowi, bierze sam drugi, trąca i przypija do każdego: „na zdroziel“ na co odpowiedź: „psij (lub psijcie) z Bogam!“ Do tego obrządku zwykle dwa kieliszki wystarczą, bo jeżeli jedno wypije, nalewa się w ten sam drugiemu itd. z kolei. Do wina dają przegryźć słodkie ciastka, w rozmaitych formach pieczone. Tedy zasiadają wszyscy do kawy, kosztują „kucha“ i podjedzą kawałek kaczki pieczonej, kiełbaski lub od młodego prosiaczka, przyczem się krótko pomówi o najważniejszych zajściach domowych i nowinach krążących po wsiach. Nareszcie trzeba pochwalić kuch, który gospodyni sama z wielką umiejętnością i z najlepszej pszennej mąki przyrządziła i upiekła.
Kuch warmijski to wyśmienite pieczywo pszenne, którego nie zabraknie na żadnym „kiermasie“. Dzielą się nim Warmjacy jak opłatkiem, kiedy się zjadą po przyjacielsku; dzielą się nim przy rozjeżdżaniu, dając go i dla tych, którzy w domu pozostać musieli. Gospodynie sporządzają go umiejętnie w taki sposób: biorą pszennej lśnąco białej mąki, dodają mleka, jaj, cukru, masła, „rozynów“, kaneli i olejku cytrynowego, i może więcej czego, ale w tem tajemnica każdej gospodyni — wszystko to proporcjonalnie dzieląc i mieszając; tedy tęgo przyczynią, rozłożą na „blachy“ i akuratnie odpilnują w piekarniku; nareszcie posypią na wierzchu „mandlami“ i cukrem, albo mączką z masła i tartego cukru. Tak sporządzony kuch pokrają w raźne glonki i rozstawiają na malowanych talerzach po stole nakrytym, dodając do niego na drugich talerzykach świeżego masła i miodu. Skosztuj tego, a będziesz miał, jak tu mówią, „najmaczniejszą w świecie pomazkę“.
Odpust.
Nie długo zabawili goście przy śniadaniu, bo czas do kościoła na odpust. Zewsząd słychać śpiewy, „łosiery“ (kompanje, ofjary), nadchodzą. Widać na przodzie postrojone dziewice ze świecami w ręku. Wyraźnie słychać słowa przepowiadacza:
Opatrzność Boga mojego,
Tylko się udam do niego.
Za nim wtórują wszyscy potężnym chórem, tak, że się echo aż o niebo odbija. Wszyscy skręcają do Bartęga na wielki odpust Opatrzności Boskiej, jedyny w swoim rodzaju.
Goście wstają od stołu żegnają się i mówią modlitwę dziękczynną za pokrzepienie. Jedni wybierają się pieszo, drudzy wolą jechać do kościoła, „bo jeszcze kawał drogi do Bartęga, a zapóźnić na kazanie to wstyd“. Powracają też już starsi synowie gospodarza z rannego nabożeństwa. Poszli na „rane“, żeby podczas „dużego“ zastępować w domu rodziców, którzy się teraz razem z gośćmi wybierają. Skrzętnie i mile witają tak licznych przyjacieli, pełni radości, że się po południu zanosi na dobry „kiermas“.
— No jek tam Józefku, czy już gwáłt ludzi w kościele? — pyta się Dywicki.
— Sroga moc, wujku, chciáłam do spoziedzi, ale gdzie tam, chyba do jutra czekać. Łokropne ciasy dają sia náma mocno we znaki; ksiajża wymierają, a drugich do náju przysłać nie wolno. W Klewkach już dawno, ni mają ksiandza, w Klebarku jano jednego, w Purdzie żadnego, tak samo w Sząbruku, Sząbargu, Jonkozie, Brąswałdzie. Dobrze, że my jeszcze młodego máwa ks. kapelána, w tam cała nasza nadzieja. Dawni aż do dwudziestu ksiajży sia na nasz łodpust zjechało, dziś jano paru zidać buło. — To walka kulturna — wojna pyszałków z Panam Bogam — zrobziuła, ale P. Bóg jam rogi strąci.
— A łosiery już były jekie we wsi? — dodaje dziadek Lamkowski.
— Już były, dziadku; sztery zidziáłam na smantarzu, a po drodze tom przynajmni sześć spotkali. Psiersze już wprowadzał nasz kapelán do kościoła. Słuchać też buło muzyka z daleka.
— To nasza! — woła z uniesieniem Butryńska — nasze muzykanty są wywołane.
— Ná, ná, ciotko, nasze tajższe, łusłucháta ich na duże, kiedy wáma zarzną bartajski tryumf — woła z uniesieniem Janek.
— Cias moje dzieci — raczy na to dziadek — nagádáwa sia po łobziedzie, jano wszyscy przyjedźta na kiermas. Michałku jedź ty naprzód, mász dobre i chybkie konie.
I wyjechali jeno wozy dudniały, a kopyta tętniały, jak wiatr — „jek zietr“.
Przebyli wieś i żyzne pola. Nie jeden seperant przy drodze tylko się „mignął“. Aż na ostatniej górce zwolnili, bo tu i droga przykra i przecudny im się przedstawił widok, kóremu się napatrzyć nie mogli.
Bartąg z pięknym swym kościołem, jakby z ziemi wyrósł. Wieża z niezwykłym baniastym hełmem jak w Sząbruku zabieliła się najprzód z pomiędzy wysokich zielonych klonów, które potężne swe konary nad szerokim rozłożyły cmentarzem. Naokoło wielkie góry, w oddali ciemne lasy. W środku tych gór między urodzajnemi polami i łąkami zasiada na małym pagórku od niepamiętnych czasów ta wieś nad rzeką Łyną, wijącą się krętym biegiem, jak srebrny wąż, u nóg jej. Bartąg starszy jest, jak pobliskie miasto Olsztyn, bo gdy to zakładać mieli, pisali w kronikach, że ma stać, „prope terram Bertingensem“, to jest Olsztyn ma być zbudowany w bliskości ziemi bertęskiej. — W czasach staroprusińskich było w tej dolinie już bardzo ożywione życie. Dziesiejszy Bartąg założono 29 września 1345 r. i dano mu 32 chełmińskich włók. Zapis jego z 1363 roku zachował się do dzisiaj. Nawet nazwiska staropruskich gospodarzy zdołano przechować. Roku 1462 zburzony przez Hartmana z Kirchbergu i spalony. Po raz drugi kościół się spalił przed r. 1682, w którym zbierano jałmużnę na jego odbudowanie.
Do Bartęga siedem prowadzi dróg, które wszystkie raźnie wysadzone drzewami i szczepami prędko spuszczają się z wysokich gór w piękną dolinę.
Dzisiaj wszystkie te drogi pełne życia. Na każdej długie rzędy wozów i „półkaretek“, gdzie spojrzysz, głowa ludzka, wszędzie śpiew i muzyka, w które się uroczyście mięsza poważny głos dzwonów bartęskich.
— Odpust bartęski, to równo coś innego, jak nasz brąswałdzki — odzywa się Spręcowska — co to národu, jeszczem ci bodaj nie zidziała tyle. Gdzie my też miejsce dostaniem z koniami.
— Tam gdzie i drudzy — odpowiedział Michał, który jakby ze snu po tem wszystkiem się przebudził i podciął konie.
Zbliżyli się do mostu. Dywicki wstał na równe nogi szperając z woza badawczem okiem za wolnem miejscem dla swych koni; bo już i przed mostem różne stały furmanki.
„Gdzie my sia też podziejewa, mój Michałku z naszam wozam i z koniami, a do wsi by trzeba, abo chociaż jano za most w gasa, żeby buło bliży do kościoła“.
Wjechali za most. Wuj zawsze stał na wozie i oglądał się pilnie na wszystkie strony. Zaniecierpliwiony tem, jak się zdawało bezskutecznem badaniem ojca swego, wspinał się i mały Michałek do dużego na siedzisko i „dulczał“ bystro w „gasę“. I nie darmo. Ostre oczki jego ujrzały bowiem miejsce aż dla dwóch wozów.
„Wejcie łojczulku, krzyka uwinnie, łáw na liwą przy rozie wjedziewa na bok, nawróciwa tamte konie i kiwniem za náma — na dziádka“.
Ojczulek się obejrzał — lecz aż zdrętwiał. Za nim jakie trzydzieści wozów z góry żjedża na most, konie się rwią, za wolno im idzie, za wiele strzymywać muszą — łbami rzucają, parskają, rżą. Często słychać dyszel skrzypiący lub grzechocący (na Warmji: dyśla, f.) po szczycie poprzedniego woza, a może i po grzbiecie niejednego gościa, któremu się koniecznie chciało na kiermas. Ale dziadek dzielnie trzymał się zaraz za Michałem wołając często na przechodniów wysilonym głosem; „z drogi!“ — i tak dostał się znim szczęśliwie do płota.
Ześli z wozów, odpięli z orczyków postronki, rzucili koniom świeżej koniczyny i pośli do kościoła.
Idąc „gasą“ wszędzie omijać trzeba było to furmanki, to ludzi. Wóz stał przy wozie; przy nim konie „chrubotały“, pasąc się zgodnie na swoim lub cudzym obroku. Spotkali się, niż zaśli do kościoła, z niejednym przyjacielem, z niejednym znajomym.
Większy jeszcze tłok zastali na głównej drodze przed kościołem. Ledwie ostatnie kompanje przedostać się mogą. Przy cmentarzu widać było budy z różnemi błystkotkami i owocem. Ciekawość ludu wiejskiego przy takich rzeczach prawie niespożyta jest. „To by dobre było na Michałka, to na Fynki“, chwalili sobie goście, — i z pewnością byliby się spóźnili na nabożeństwo, gdyby ich dzwonek wymowną nie był mową swoją przekonał, że tu dziś w innym stawili się celu.
Więc pośli na kazanie. Na cmentarzu nagle uroczysta zapanowała cisza, gdy kapłan na ambonie się pokazał. Czytał donośnym głosem ewangielję o liljach i różnych kwiatach, które Bóg tak cudownie przystraja, dalej o ptactwie w powietrzu, które nie sieje, ani rznie, ani zbiera do gumien, a Ojciec niebieski żywi je. A jeżeli tyle pieczy ma nad trawą i zwierzętami, im więcej nad ludźmi.
Ostatnią myśl wyłożył kaznodzieja wybornie w nauce o Opatrzności Boskiej i działalności jej na całą ludzkość, jak i na pojedynczego człowieka. Przytoczył też cudowny obraz Opatrzności Boskiej w kościele bartęskim w ołtarzu po lewej stronią — Oko Boskie w trójkącie w trzech kolorach mieszających się w sobie, jak trzy osoby przenikają się w jednem Bóstwie Trójcy Przenajświętszej, patrzącej okiem swem na wszystek świat i na każdego grzesznika z osobna. W tem wielka trudność dla rozumu naszego, ale właśnie ewangielja niedzieli czternastej wprowadza nas najlepiej w niezbadaną tajemnicę Opatrzności Boskiej. Dalej słuchali ostrą naukę o służbie dwom panom, jakto nie można Bogu służyć i mamonie, a że tylko jedną duszę mamy, zdobędziem sobie w służbie Bożej niebo, w służbie zaś mamona stracim ją na wieki w piekle.
Słuchali z natężoną uwagą kazania, jak to zwykle spostrzedz można na katolickiej na wskroś Warmji. Oczy wlepili w księdza, jakby go wzrokiem przeszyć chcieli, słowa wyciągali z ust jego, jak pszczółki miód z kwiatka. Michał aż gębę otworzył — tak słuchał. Tu i owdzie głową przytakiwał, jakby na potwierdzenie prawd przez kaznodzieję objaśnianych.
Nawet tabaki nie zażył, choć mu z różnych stron po cichu ją podawano, bo zwykł był mawiać: „Kiedy ja poszczę, to niech i nos pości“. Byłby z pewnością aż do końca w pilnej atencji wytrwał, gdyby mu nie był znacząco przykiwnął Wojtek, który już dziadka i otoczenie jego prowadził do kościoła, żeby na sumę dostać się w ławkę, choćby tylko na chór: „bo w mniamnieckie kazanie zawdy sia miejsce dostanie“.
Poszli tedy na chór i „mieszkali na wysokości“, z której widzieli i słyszeli wszystko, co się w całym kościele działo.
W kościele także panowała głęboka, tajemna cisza — „kończuło sia prazie mniamnieckie kázanie.“ Widzieli tu także potakujące głowy, lecz kiwanie to było nieregularne i nadzwyczaj głębokie, widzieli wlepione oczy, lecz te wlepione były w otwarte książki lub zamknięte ławki, niejedno oko było zalepione; słyszeli oprócz słów kaznodziei lekkie i ciężkie sapanie w różnych tonach. — Przykre to położenie dla kaznodziei.
„Dziadku, szepce niecierpliwie Michałek, który się na „tryumf“ już doczekać nie może, dziadku, toć tu spsią, słuchajcie jano — chrápsią!“ „Uspokój sia moje dzieko, zacisza dziadek, łoni jano siedzą, jek na mnamnieckam kázaniu, co go tu moc ani za fenik nie rozumi; poczekajno, i tobzie pewnie sia kiedyś tak przytrasi. Do tego też tu i mocno gorąco; nie jedan sia nie daje, zidzisz, jek sia częstują tubaką — ale i to razu nic nie pomoże“.
Oczywiście walczyli nie jedni ze sobą i ze śpikiem, drudzy pozostawali jakby w postawie nieprzytomności i drgnęli na „Amen“ nie byle. Zdziwieni otwierali zwolna wstydliwie oczy, trzeźwiąc się do reszty na pełne akordy organów i przypominając sobie, że się na świętem znajdują miejscu.
Już snąć i na cmentarzu rozległo się wielowładne „Amen“ bo szmer powstał i chodzenie i — stukanie. Tłoczy się do kościoła, kto może; pakują się w ławki i tak już przepełnione. Pot, jak ciepły deszcz, spada po nosach; bo się trzeba wysilać, aby choć szczupłe miejsce zdobyć, a bez „pracy — niema kołaczy“. Ławki wprawdzie tęgo trzeszczą i jęczą, lecz jeszcze się nie łamią.
I któżby w takim tłoku na to zważał. Zresztą organy i pieśń po kazaniu: „Boże Ojcze, racz być z nami“ zagoiły i zakryły wszystko, tak, że gdy kapłan przy wielkim ołtarzu silnym zanucił głosem „Asperges me“, wszystko już było w dobrym porządku.
Ożywcza woda święcona, obficie kropiona, wszędzie dobre sprawiała skutki. Wesoło śpiewali: Pokropisz mię hyzopem Panie“, ochoczo się żegnali i orzeźwiali; nawet płeć słabsza nie gniewała się, gdy poczuła świętą wodę na swej delikatnej twarzy.
Nadszedł czas sumy. Z uwagą wielką, godną tej arcyświętej ofiary, tego najwspanialszego na świecie nabożeństwa, wyczekują znaku dzwonka, zapowiadającego początek Mszy św. Nie śpiewają, lecz gotują serca na ofiarę, bo odczuwają że nadchodzi chwila, nad którą nie ma świętszej, odgadują, że nadchodzi czas łaski, w którym Bóg nam najbliższy; a na przyjęcie Jego wszystko ucichło, tylko organy grają powabnym głosem modlitwę przygotowawczą.
Wtem ozwał się dzwonek nad zakrystją. W złotym ornacie wychodzi kapłan do Mszy św., niosąc przed sobą tajemnicę Nowego Zakonu, kielich nakryty. I naraz stało się wesoło w kościele. Na pokazanie się kapłana, „zarznęli muzykańci na chórze tryumf bartęski, najlepszy, jeki mogli“ — aż się o mury odbijało, okna silnie zadrżały. Aż miło było, serce uniesione, prędzej bić zaczęło. Do trzech razy powtórzyli ten śliczny tryumf, poczem zaraz zaintonowali wspaniały śpiew:
„Do Ciebie odwieczny Panie pokornie wołamy,
Patrz na serc naszych wylanie, do Ciebie wzdychamy“
a lud jakby magnesem trącony wtórował z wielką gotowością i siłą. Po wzniosłem „Gloria“ znowu zanucili tryumf, który jeszcze powtórzyli później po „Credo“ raz i po „Ite missa est!“ trzy razy, tak że się i chciwi słuchania go nasycić i na pamięć nauczyć mogli.
Po Ewangelji św., było jeszcze jedno polskie kazanie w kościele, „krótkie ale węzłowate“ dla zaspokojenia tych, którzy podczas niemieckiego niezrozumialnie głowami przytakiwać byli zmuszeni.
Tedy szła dalej porządkiem swoim Msza św. Nabożeństwo ludu było wzorowe tak w kościele jak po za kościołem na cmentarzu, gdzie pod drzewami i murami, przy grobach i płotach, jak kto mógł, tulił się przed kolącem słońcem.
I tu klęcząc, stojąc lub siedząc, śpiewali jedni mszalne pieśni, drudzy w książkach lub na różańcach modląc się, pilnie uważali na ofiarowanie, podniesienie i komunję: główne części Mszy św., odznaczane srebrnym dzwonuszkiem ministranta.
Poczas Podniesienia poklękali wszyscy, zwróceni twarzami do wielkiego ołtarza, mężczyźni z odkrytemi głowami; a bijąc się w piersi na znak pokory i nicości swej, kłaniali się przed Panem Zastępów, który dla zbawienia ludzkiego w bezkrwawej ofierze na ołtarzu odnawiał krwawą ofiarę krzyżową. Wiedzieli bowiem, że w tej chwili tak im blizko jest i patrzy na nich Ten, który niebo i ziemię zbudował, firmamenta malował i który ich sądzić będzie. Zatęskniło też wielu za źródłem żywej, „wody, pełnem dla dusz ochłody“, i przystępowali gromadnie podczas Komunji św. do Stołu Pańskiego po Chleb Anielski — Mannę Niebieską.
W koło kościoła widać było konfesjonały (słuchanice), przy nich ludu moc wielką. Lecz kapłanów mało tylko spostrzegłeś, gdyż sąsiedni powymierali, a z dalszych stron nie wolno im było przyjechać, bo walka kulturna w najlepsze wtenczas kwitnęła. Jeden z kapłanów kolektował na wystawienie nowego kościoła na Mazurach. Nabożni chętnie dawali, „bo hojna okolica bartęzka — a na Mazurach brak kościołów katolickich“.
Po za cmentarzem na drogach i przy ogrodach stali także ludzie, dalej powozy; ale wszystko w należytym spokoju, godnym dnia tak solennego.
Dopiero po Mszy św., gdy zaczęli wychodzić z kościoła, rozpoczął się gwar, najprzód jakby od pszczół, tedy zawsze głośniejszy; nastąpiły radośnie powitania, pocałunki — cała wieś jakby odżyła — wszędzie ludu pełno, wszędzie gwar i radość.
Nawet konie, które w nieprzejrzanych rzędach przy wózkach stały niewzruszone, jakby tą potulnością chciały honor i cześć oddać Najwyższemu, zaczynają teraz bystrzeć i niecierpliwić się — a do zbliżających się panów swoich, których zaraz poznawają, parskają, sarkają i wyryzają radośnie, bo i im się dostanie na kiermas.
Zwołują się goście, siadają na wozy, kiwają na tych co pieszo przyszli, przepełniają „siedziska i pubraki“ dla wielkiej radości dzieci, patrzących „w oknach i dźwerzach“. Jeden wóz za drugim posuwa się zwolna, bo mało miejsca ładnego, a wiele ciężaru pańskiego. Ale konie nie zważają na przepełnienie, — ciągną: a kiedy im przyjdzie dźwigać pod górkę, to ustawają, stękają, odpoczywają — a ciągną, dobywając wszystkich sił; lecą jak mogą, bo wiedzą, że ich na kiermasie dobrze wynagrodzą.
Kiermas.
W domu gościnnym mniejsze dzieci gospodarza stoją znowu w oknach jak z rana i wskazują pełni radości i szczęścia paluszkami na drogę, którą goście jadą. Poznają swych wujów i ciotki po czapkach, po kapeluszach, po chustach, po koniach, po wozach i sprowadziłyby ich oczkami jak najprędzej do siebie.
— Wejcie matulku — woła Baśka — wszyscy powracają do náju, co byli zrana na kazie i na kuchach a jeszcze i drugich ze sobą ziozą. Dajcie jam na przyjezdne najlepszego kucha i zina i miodu i
masła i psiwa i wątrobki i musku i reżu i psieczonki i łogorka i i...
— Jół, jół, moja córeczko — przytakuje matulka, niezważając dużo na swego wielomównego trzpiota, bo zajęta ciągłem jeszcze sprzątaniem różnych rzeczy i ostatecznem przyrządzeniem obiadu, który dziś gotuje w kuchni w piekarniku zamiast w izbie na kominku, żeby tu było schludnie i nie przeszkadzało gościom i kucharkom.
— O już dziadek niedaleko — raduje się Baśka — i Michałek i ciotka i Purdzcy już są kiele krzyża Bziańkowego.
— To nie ciotka — przeczy Janek — to jest wujna, co ty ziesz, a tam nie Purdzcy jano Sprancowscy i z watamborski strony, ty nic nie ziesz!
— Prazie já ziam — kwili się siostrzyczka — ná nie matulku? Pódźcie tylo łobaczcie!
Przyszła matulka do okna, zobaczyła i — Baśka miała słuszność. Tryumfująco kole paluszkiem do Janka i woła:
— Wej, czy já ci nie móziuła, ná nie matulku?
— Jół, jół moja jegódko, tyś móziuła, tyś móziuła; ale teraz śleźta z łokna, bo to nie raźnie wygląda; lećta na podwórze uradować sia gościom naszam.
Dzieci wyleciały jak wicher na dziedziniec z żywemi okrzykami:
— Kto prandzy, kto prandzy! Zidzisz jekie ciste podwórze? Goście sia poradują. To ja wczora w zieczór tak zamietała, ażem dali ni mogła, a dziś nábzielszam psiáskam posypałam.
— Co? jano ty, a ja nie? — woła znowu rozdziczony Janek.
— Jół, jół i ty mój braciszku; ale nie bądź zawdy taki zły na mnie.
— Já ci jest mocno dobry — wtrąca Janek — tylo nie gadaj zawdy tak gwałt. Daj mi lepsi gąbki na zgoda i stul ją potam.
I zgodzili się szczerym pocałunkiem pokoju.
Na dziedzińcu już starsi bracia z kilku innymi gośćmi i służącemi stali w pogotowiu na przyjęcie wracających z kościoła. Już konie „wkrápowały“ się z pełnemi wozami pod górkę, na której stał dom, gumna i ogrodzone podwórze; — już stali na podwórzu, witani serdecznie od wszystkich domowych i mile proszeni „wstąpsić“ do izby. Baśka, jak motyl malowany, doskakiwała z kolei do nich, a ściskając każdego zgrabnie rączkami za szyję, rozdawała hojnie buziaki.
Lecz cóż to, na podwórzu słychać płacz. Wartemborska bije za zmoczenie i splamienie różowych sukienek swoje dzieci, których mała Baśka była ciotką. A to się stało tak. Pomimo zakazu matki mała Dośka i Waleśka z Wartemborka i Joanka z Purdy namówiły się iść gościom naprzeciwko pod Bartąg. Tymczasem lunął deszcz i nowe ich sukienki „spuziały“, a że ich czarne kołnierzyki farbowały, nad to się i „zwalały“. Przy „bziankowam“ krzyżu spotykają ich matki; dzieci do nich od deszczu ciekące rączki wyciągają, prosząc o ratunek a matki za nieposłuszeństwo fukają i łają, tylko z tą różnicą, że nad Joanką dobroduszna stryjna się lituje, a swoje bez litości matka „buzuje“, raz na wozie, drugi raz poprawia na podwórzu ku uciesze gości a niemałej trwodze ciotki Baśki.
Tymczasem parobcy wyprzągali konie, głaskając je, bo aż piana stała na nich, tak się pogrzały.
— Jakieś ty musiáł dźwigać mój gniady, kiedyś sia tak zgrzáł — lituje się Marcin — a i ty foksie jeszcze wzdychász. Za to já też wáma dobrze zamąca, przyniosą pełná kwárta łotrąb i pełna drábź napychám konikozia; świeży wody jużam nanosiuł do stáni.
Chętnie się koń tej rozmowie przysłuchuje i daje się głaskać, aż nozdrze rozszerza, parska, uszy stula, nogą tupa. Tak pieszcząc bronaki, wprowadza je służący do stajni.
Starowarmijska izba jestto wielki, częstokroć jedyny pokój całego domu, który z trwałego „drewna“ wystawiony, słomianym dachem pokryty, przez sień dzieli się na dwie części; w jednym końcu komorki dla ubrania i dla służących, w drugim owa wielka izba, mieszkalnia i często sypialnia zarazem. Ściany są na kiermas starannie wybielone, albo nawet gustownemi (zwykle niebieskiemi) kwiatami wymalowane, pułap biały z kolorową „rantą“. Ściany przepełnione obrazami religijnemi, między niemi jedno lustro; przy oknie szczytowym stoi na małym stoliku figura Najśw. Panny lub św. Patrona. Przy drzwiach na prawo kominek do gotowania, w kiermas strannie zamknięty, przy nim wielki biały piec kaflowy, za nim mała izdebka „zapieckiem“ zwana, którą w zimę wieczorami najwięcej mężczyźni frekwentują, aby się „odgrzać“ i wypocząć aż do wieczerzy. Dalej na lewo od zapiecka przyłącza się komora.
Tu połcie w komorze z niemałą pociechą
Wiszą pod strzechą,
Tu mięsa świeże, nabiału dostatek
Tu w mieszek ostatek.
Tu w skrzyni wielkiej znajdują się najkosztowniejsze rzeczy, drogie stroje, potrzebne papiery, zapisy, ważne listy, a po lewej stronie „przytworek“ misternie zakryty, bo w tym przytworku znajdują się czerwieńce, w pocie czoła ugospodarowany grosz „na wydanie dorosłych córek i synów“. Małe dzieci się też tu nigdy nie dostaną, chociaż ich wielka chętka bierze przeniknąć tę tajemnicę. I wielkie to zawsze wrażenie robi, kiedy ustępujący od gospodarstwa ojciec oddaje tę skrzynię z przytworkiem synowi swemu lub pasierbowi-dziedzicowi.
Aby dokończyć opis o dalszych sprzętach w izbie, wypada wspomnieć o dużem łożu gospodarza z „podniebieniem“ a w kiermas przystrojonem gustownie nowemi firankami. A jakby dla ubezpieczenia skarbca loże to stoi, zawsze przy komornej ścianie. Jedna szafa dla sukien, druga dla misek i innych sprzętów, duże długie ławy przy ścianach za stołem, kilka stołków i krzeseł — a to wszystko na kiermas starannie „oszorowane“ i omyte, uzupełnia umeblowanie warmijskiej izby.
Przy nakrytych stołach już siedzi kilka osób przy „kuchu“ i piwie; i tak są zajęci rozmową i apetytem (bo warmijski kuch jest wyśmienity, zwłaszcza kiedy się go potrze masłem i miodem), że na nowo przybywających gości wcale dużo nie zważają i tylko głową im przytakują i ręce im przez stół podawają.
Tak do jednej izby zbierają się wszyscy, dzieci i starsi, dla wszystkich jest umieszczenie i jedzenie, ale do stołu przystępują najprzód sami starsi, a dzieci po nich razem z domowemi.
(„Sietom grychtów“ i rozmowy gości przy stole.)
Powoli zapełniają się miejsca przy długim stole — nawet nie wystarczają, trzeba drugi rząd ustawić — tyle dzisiaj gości. Gospodarz „jeno się uśmiecha“, taki szczęśliwy, bo tyle już dawno się nie zjechało; widać, że go „przyjaciele“ (krewnych i znajomych nazywają na Warmji przyjaciółmi) poważaja i miłują. To też każdego serdecznie wita, całuje, prowadzi do stołu.
Zdaje się, że już wszyscy się ześli, bo najstarszy niby patryarcha familijny — Dziadek lamkowski — wstaje do modlitwy. Wszyscy naśladują przykład starszego.
Przynoszą pierwszą potrawę: rzadki ryż z kurą przyprawiony muszkatowym kwiatem, pietruszką, kolorabą, marchwią i pachnącą kubebą, do tego chleba sitnego. Każdy sobie naczerpie na swój talerz, którego używa do wszystkich następnych potraw; z widelca i noża także „nic sobie nie robiąc“, woli palcami obierać gnaciki, które nareszcie rzuca pod stół.
Przy drugiej strawie, zwanej „słodką skopoziną“ z selerją, cebulą, pietruszką i z nieuniknioną
kubebą, do niej ziemniaki — rozpoczyna się już żwawa rozmowa.
— Téż to dzisiaj i ludu buło na tam łodpuście, mówi dziadek, bodájamci tu jeszcze nigdy tyle me zidziáł, choć mi już łósmy dziesiątek na kark włazi. Ale téż buło i na co przyść, co to za śliczne nabożaństwo, a przy tam ładne pozietrze, że aż puchnie, a i tan tryumf mi jeszcze w łuszach brzmi. Kubalu, co to za jedni teráz muzykują na chórze?
— To ziecie, Dziádku — tłumaczy uwinnie Kubal — wszystko są gospodarskie syny, co sia na łurząd kościelny muzyki wyłuczyli i nigdy na wesela grywać nie chodzą:
Mataniów Kuba grywa na tubzie, Zieczorków Józef na trompecie, Ziamków Jochim na waltorni, Bárzińskiego Frącek na tenorze, Duliszów Matys na bekornecie, Jacków Micháł na filoteji, Kowalik na pykolu, a stary Gapa na bambnie.
— To wejta zuchy, aż ci mi sia chce ich pochwálić. Michałek im sia dzisiáj napatrzyć ni móg. Mały Kowalik dosádzáł na pykolu, bráł całą oktawę wyży, gdzie sia jano dało — mały jak rankazica, ale tchu w niam jek u nura; a tubzista nadymáł swe jegody, jek mniechy w kuźni, przy czam wójsy mu wstawały i spádały jek łu jéża jigły, co baziuło mocno Michałka, a náziancy tan jedyny bártajski tryumf.
— Ale jeszcze ziancy chwały zasłużyli te nieboraki ksiajżá, jek ci sia napocili, co ci mieli za prácá.
Bo téż nie dziw, na tyle národu psiańciu ksiajży; przy tam trzy kázania, „duże“ (suma), procesyjá, tyle ludzi do spoziedzi i do komuniji świanty; szterech łostało jeszcze w słuchanicach i do niszporu ledwo skończą.
— A i Twoji jeszcze ni ma, Ługwałdzki, — i Linowski ciotki jeszcze nie zidać, czy i łone chciały do spoziedzi?
— A toć chciały — przebąknął ktoś — ale elito zie, czy sia dostaną.
— Co téż to z tego bańdzie, moje ludzie złote — prawił dalej poczciwy staruszek — kiedy to tak dali nie pozwolą ksiajży nasádzáć. W tech páru latach już dwunastu w naszych strónach łumerło a w siedmiu parasijach ni ma żádnego kapelána, a młodam sia ksiajżyć mocno trudno. Jek to ludzie teráz miawszy swój kościół, ziele łużywać go ni mogą, bo ni mają ksiandza, a sami nieráz aż 3 mile do drugiégo chodzą. A co to dopsieru za bziéda do chorégo.
— Bodáj, bodaj, że bziéda — potwierdza Sząwałdzka. — Poziam wáma, jek to nasz siąsiedny klebarski kapelánik aż wszystkamu podołać ni może; a przez długi cias buło mu łostro zakázane do drugi parasii z Panam Jezusam jechać, to musiáł nocami pokryjomu jeździć do náju do chorych, a kiedy sia zaziambziuł i zanimóg, to mu ludzie w żytnych drábziach chorych w psierzynach przed kapelaniją zwozili tam ich na wozie spoziedzi słucháł, wykomunikowáł i łopatrzuł. Pára chorych nawet łumerło w drodze od zimna i niewygody, jek ludzie poziedują. Ale cóż, kiedy to sia káżdy garnie do ksiandza w srogi godzinie śnierci, bo któż náju na tamtan śwat lepsi zaprowadzić może, kiedy nie kapłán. Słuchájta jano, niełuzierzyli byśta, że i za to zdrajce go łudali i aż do Wystruci na termin jechać musiał, bo w Łolstynie áł. Co to buło żálu i płaczu, jek łodjéżdżáł z Klebarka. Łojciec, matka, siostra jego i my siéroty z Klewk i z purdzki parasiji nie ziedzielim sobzie redy, kieby łón tu ni miáł już przyjechać z tego sądu. Bogu dziangki że wygrał i za kila dni sia wróciuł nazad.
— Aleć teraz — ciągnął dalej dziadek — bodáj już ksiajżom wolno jechać do chorego do drugi parasiji. No cóż, kiedy wymierają, bo za gwáłt prácy mają. Pamiantájta dzieci słowa: „Kto sia w opsieka podda Panu swému, śmiele rzec może, nie przydzie na mnie żadna straszna trwoga“. Já już może lepszych czasów nie doczekám, bo mnie już do ziamni jidzie, ale wy doczekáta, toć sia równo jekoś stać musi.
To jakoś jestto ostatni argument naszego prostego luau, gdzie już innej nadziei nie ma; to jakoś jestto niezłomna wiara w Opatrzność Boską, w pośrednictwo wyższego jestestwa.
W tem gospodarz:
— Dobrzeć wy gádácie łojczulku, toć młodzi aż gamby poroztwárzali, tak sia przysłuchują. Ale i ło jedzaniu nie trzeba zabáczyć; a tu i kucharki nacierają, żeby jam nie łostygło.
Idzie trzecia potrawa.
— Weśta no sia do ty czárniny z pszannami klóskami, to buł zawdy mój nálepszy grycht (potrawa) — prędko wtrąca Gietrzwáłdska — a jeká słociuchna, gwáłt w ni cukru i śwaczk a mało majránu, kaneli, goździków, a i trocha cybuli i łoctu a cąbru to już wcale w nia nie włożyły, bo niektórzy nie lubzią z cąbrem, mózią, że za łostra że za duży zapách.
— Bo téż i smaczna — przytakuje Wartemborska ne za kwaśná a taká tłustá, mnenso nyc ne rozwarzone, klóski ne zatwarde, to zidać dobre kucharki tu są.
— Ale cąbru trocha, já mocno lubzia!
— I já!
I my! — wołają drudzy.
Lecz gospodarz na wszystko uważa, a widząc, że piwa w szklankach nie ubywa, woła:
— Ale téż potoknąć trzeba, bo papku to jół, a tutku to nic, psiwo powlewane w śklánkach wyzietrzeje.
— Bo tybyś tylo ráczył Jekubzie — wtrąca Butryński — toć równo wszystkiego łoráz nicht ni może, nie bój sia, toć i to sia nájdzie, my sobzie powoli dáwa reda, my sobzie już „potwierdziem“ i twoje pubeczki wysuszam.
Tedy odzywa się Purdzki do białowłosego dziadka:
— Wyście tam wspominali dziádku, że teraz ustanáziać ksiajży już mogą. Buło to też dotąd smutno.[2] Mieliśmy kapelána, niełuznanego przez rząd; — a co to buł za kaznodzieja! Kiedy wstąpsiuł na kázanica, to aż skry i łzy szły — a do Mszy to miáł głos jek ślebro — a jeki to buł pobożny, tacym mu byli redzi, bo z kazdam ziedziáł co pogádać, każdego pocieszyć, nikomu w drogę nie wláz — ale cóż, jekiś gałgán go do szandara łopsisáł — bo buł z pod Peplina — i musiáł nocą łuchodzić — tom też tak płakali za niego, żem sia z żálu łutulić ni mogli, a nawet mnie staramu łzy po licach jek groch leciały. Moje ludkozie, co to sia równo nieraz wyrábziá na tam śwecie, to rzecz nie pojantá“.
— W szkole już téż ksiajżá ni mają takiego prawa, jek przedtam. To téż niedziw, że dzieci sia teraz tak psują, a kiedy na drodze sia spotkam z jakam chłopcam, to ani czápki przedemną staram nie styjnie, ani Boga nie pochwáli jek to dáwni bywało, a dziewczáki téż nie lepsze, — chyba przed jakam pankam to przebąkną „guten Tag“ abo „guten Abend“ choc zrana — a kiedy wyjdą ze szkoły, to takie głupsie, jek szpak, a po mniecku to téż jano tak długo, póki febel w rangku trzymają, bo za rok, za dwa, to zabáczą, czego sia nałuczyły, a nie zrozumiały. Co to téż z tego wyrośnie! Toć i já równo nauczyłam sia po mniecku cytać, a i rozmózić w pubzieda z Mniamcam moga, chocam sia w szkole náziancy po polsku łuczyli; bo téż nauczyciel náma mniamczyzna po polsku wykłádáł i słowa łobjaśniáł, co znaczą, ale teráz to ciajsto do naszych dzieci takich nauczycieli przysyłają, co ani słowa po polsku nie łumieją, to też dzieci sia z mami rozmózić ni mogą; chyba dziecko, co má dobry talant i mocno psilne jest, nałuczy sia tego wszystkiego, czego wymagają z łobrázków.
A co to dopsiero ksiądz na náłuce z takaim dzieciami má za bzieda, co po polsku cytać ni mogą a mniamiecki nauki nie rozumieją. Jábym nie chciáł być w jego ramnianiu, bobym cierpliwości do tego nimiáł. Żeby to też przynájmni religiji łuczyli w szkołach po polsku, jek to teraz bodáj nakázáł sám minister w Poznańskam.
— Téż tam jenaksze zuchy, jek łu náju, nie takie Bujki — wysila się Butryński — rzną, że aż radość, palą z góry práwda w toczy, że sia áż serce śnieje, kieay sia cytá w „Przyjacielu“ abo w „Psielgrzymie“. Kieby to my takich śniałych łobrońców mieli!
— Może i náma łurosną, pociesza Jakób — jano wytrwałości, zimny krsi i zdania sia na wolá Bożá; toć sia i z naszy strony traszą do szkół, a tam ci sia równo czego nałuczyć muszą. Czyś nie słucháł, jek pára lát tamu 35 sztudantów z Brunsberka wyszło do drugich szkół, że do starokatolika Wollmanna na nałuka chodzić nie chciało? Z takich chłopaków wyrosną náma zuchy łobrońce?
Tymczasem przynoszą czwartą strawę: „rantowną psieczonkę“, dobrze zaprawioną cebulą i solą, do niej zaś nieunikniony chrzan i kartofle.
Tu ciotka Luca z pod Jonkowa nie może powstrzymać zasłużonej pochwały i rzecze do nadchodzącej gospodyni:
— Dotrasiułaś tą rantoziną, oj dotrasiułaś; chrzán taki má cisty smak, że i já pojąć go moga, ale przyjrzyj sia jano Butryńskamu, tan go tká, jek sieczka; czy łu wáju na łogrodzie rośnie chrzán?
— Rośnie — odpowiada gospodyni, pełna radości, że gościom tak do lubu — zaráz za budynkam na łogrodzie, i to taki długi, że go przełamuwać musi wa. luebyśta na wasz kiermas chcieli z kruszyna, to wanta Elzka może jiść łukopać, chocby i „Palmową kruszyna“.
— Co to je „Palmowa kruszyna?“ — pyta Butryński, liżąc resztki chrzanu z talerza i z palców.
— To je tyle — odpowiada Linowrski, patrząc niedwuznacznie na niego i na talerz — żeby sztéry konie miały co ciągnąć. Bo nieboszczyk Palma to zazwyczaj buł maziáł na forá w żytnych drábziach, że to „kruszyna“ i łon nazwoziuł we dwa konie tyle, co drugi we sztéry, a kiedyś go zapytał ło co, łodpoziedał ci zawdy: buło tam kruszyna pszanicy, kruszyna jańcznianiu, łowsu i żyta, choc miáł pełne stogi i brogi, a „kruszyna“ mniodu zawoziuł na kiernias śwanty Anny do Wátamborka i miáł go ná pumiasta.
— To práwda — przytakuje wartemborska wujna — co rok tén Palmowski przyjeżdżáł i do mne na gnadem konu z tem mnodem, zawdym kupsiuła od nego, mnerzył suto i dáł tano, bynde zięcy razy mnód łu nego zamáziać i pociestuje go ryntownym mnensem.
— Ná ne? waść Ługwałdzka, dobroćko?
— Bo mnie nie waśćie ani me dobroćkujcie — zastrzega się Ługwałdzka.
— Nakci i w Biskupcu i w Łolstynie tak sie wysłáziają wtrąca zbierając resztki czwartej strawy Wiewiórka ze Stańslewa.
— Ja bych wolała wáma lepsi co ło łony wojnie w Bredynku poziedać, kiebyśta mne słuchać chcieli.
— Chcewa — wołają różne głosy.
— To wyście Zieziórka ze Stańslewa i graniczycie z Bredynkiem, pyta się ciekawie ciotka Luca.
— Tak jest, nazywają mne Zieziórką, ale já sie psisze z łojca: Wiewiórka. Tak jek wy mówita: Ziach, my Ziech, a łon sie psisze: Wiech. Ale to wszo jedno. Pan Bóg náma mowę dał, a człek ni może za przydatki od swej matki. Po nastach (w Bredynku, Rydbachu: po niastach) mózią waść, dobroćko, pany (pani), my zieszczuchy (wieszczanie) w Stańslezie, Bredynku, Stryjezie, Węgoju móziwa „ty“, na starszych „wy“; taki parady zaś, jek w wysoki mozie polski: „daj mi Pan, nie bierz mi Pani za złe“ my nie znáwa; lecz to wciórko na to samo wyjdzie.
— A jek wás bábka tu do náju przyprowadziuła z tak daleká — pyta dalej ciotka Luca.
— Jám sie tu wżenyła (wżeniła, wyszła za mąż) i rada na kiermasach i weselach pomágám, kiej mne zawołają.
— Jám słucháł, że w Slańslezie kościół budować bandą — wtrąca Purdzki.
— To daleka toń jeszcze[3], a zdáłby sie, bo do Biskupca putory nili, do Swentolipki trzy nile; pożál sie Boże, ty ciężki drogi w psiásku.
— Teraz niech Zieziórka ło ty wojnie w Bredynku náma co pozie, niecierpliwi się Pajtuński.
— A ło ty krwawy wojnie kiele náju! Stuchájta jeno, co nasze łojcozie ło ni pozieduwali, prawi „Zieziórka“.
W Bredynku buło bagno w środku wsi i mun na końcu, Cala zieś tam wode brała, gęsi, kaczki chowała, w lato bzielili w zimę na lodzie sie cieszyli. Mynarzozi łoráz sie pomarzuło (w czerwcu roku 1863) to bagno spuścić i na łąkę wysuszyć, a mun rozebrać. Ludzie tego dopuścić nie chcieli, chłopy łuzbroili sie w rydle, cepy, kosy i parę flint i robotom przeszkadzali, kobziety siadły na linę dla nowego rowu i kopać nie dały. Tedy mynarz sprowadziuł wojsko z Rastemborka, dobrze przyjął i żołnierze łustali na górce, gdzie teraz stoji szkoła i strzelili 3 razy do ludzi na rozie. Padło na mniejscu 10, potem i na domy strzelano, a pomerło późni jeszcze 4 ziency łod kulów i pików żołnierskich, powstał płacz i lament i sądy...
I zapanowała głucha cisza przy stole; z razu nie chciano wierzyć, żeby żołnierze takie nieszczęście na ubogi lud sprowadzić mogli.
Lecz „Zieziórka“, pewna swej wiedzy dodaje:
— Nakci zaraz landrata odwołano i dano mu „czarnego łorła“, żołnierzy przeniesiono przed zemstą w inne strony. Łumerłych w Biskupcu razem pochowano. Na górce w Bredynku zbudowano małą kaplicę na pamniątke. Po wojnie długo trwało, nim sie naród łuspokojuł. Mynárz wygráł, spuściuł bagno, mniáł łąkę i niepokój sumnienia...[4]
„Zieziórka“ skończyła, goście zwolna przychodzą do siebie.
Tymczasem nowy przynoszą „grycht“ Dzieci i kucharki dłużej wytrzymać nie mogą.
— Nukci, ná ne? wciórko, wszo jedno kiele niastu — z cicha powtarza, chychając się pusty Michałek i patrzy przez „spary“ palców, ale nikt nie zważa na malca.
Następuje piąte i szóste podanie: pieczone gęsi z cebulą, majranem, jabłuszkami tęgo natkane i prosiaczki także gustownie nadziane wątróbką z cebulą, pieprzem pachnącym i ostrym, jajeczkiem i tartą „cółtą“ (bułką). Do tego prażona kapusta i na życzenie chleb gruby, dalej zaprawiane wiśnie, ogórki, borówki itp.; nawet musztardy (mustryku) nie zabrakło, chociaż na nią starsi patrzeć nie mogli.
— Szkoda, że to tak dobrze zaprazione, szkoda, że nálepsze na łostatku — ubolewa Kazimierz Ługwaldski — łoczki by rade chciały, ale gardełko już ni może. Jeki ło mniły zapach zalatuje — też to równo i kucharka ta gospodyni.
Jakby na boleść Butryńskiemu, który się szczęśliwie przegryzł przez wszystki 6 potraw, teraz już też zwątlał, przynoszą jeszcze dziesięćfuntową szynkę i zajęczynę; lecz to już czynią więcej na okaz obfitości, niż na dalszy pokarm; bo tu
Obfitość sadowi się wszędzie,
Jakby kurów po grzędzie.
Patrząc z upodobaniem na te wyborne potrawy, nie zakończają jeszcze obiadu, lecz gwarzą różnie i rozmaicie.
— Mój dziádku — prowadzi dalej Gietrzwałdzka — wspominaliście, jek to teraz ciajżko na tych ksiajży, aleć rowno tacy niegodni nie jestewa,[5] żebym już ksiajży dostać ni mnieli, i já codzień proszą Najśw. Pannę, żeby i z naszy fameliji ksiądz wyszed, chocaż sia teráz na tych sztudantow skarżą, że to paradne i letkomyślne darmozjady, któram sia robzić nie chce a ciajsto i łuczyć — przy tam łojca moc psieniandzy kosztują. Já to mojego zawdy łodmáziám, żeby nie dáł swoich chłopców do szkół, bo tam sia jano rozpsują.
— Mászci ty poniekąd práwda, moja córko — odpowiada staruszek — w tych teraźniejszych szkołach to sia rozmaitości nałuczą, aieć Bogu dziangki słuchać i ło dobrych sztudantach, i to pewnie już tak zawdy na śwecie bywało — kieby jano ta sztuderacyjá teraz nie buła taká trudná, kiedy to teráz bez mniamczyzny ani rusz — nawet nie przyjną, kiedy chto ni może dobrze po mniecku; a z kąd sia nałuczyć, kiedy na wsi nicht po mniecku nie gádá, a w szkole mocno mało teráz po polsku łuczą; ciajsto nauczyciela polskie dzieci po mniecku nie rozumieją i tak nie tyle sia nałuczą jek dáwni, kiedy buło na jedny stronie po polsku, na drugi po mniecku; chyba że chtóry chłopsiec mocno łutalantowany i na łosówne chodzi godziny, abo jidzie na pára lát w mniamce. Ale co to teráz za koszt to sztuderowanie. Já jeszcze pamniantám, jek mój siąsiád Hajsiek swojego Frącka woziuł do szkół — do gamazyi — czy jek tam te gimnazyje nazywają — to na gbura buło snadni, wygodni i nie za gwáłt kosztowało; bo żywność zaráz mu wziął ze sobą: korzec pszanicy, pára kurcy żyta i kartoflów, kila mac krup, jańcznianiu i grochu, do tego z pu połcia szpaku i pára złotych na świeże mniajso, za stancyjá i łobsługa zapłaciuł dziesiańć tálerów, na ksiąjżki i szkólne też tyle — i to wystarczuło na cały rok. A z tego Hajśkowego Frącka co to dzisiáj za pán! — Klebán co het panie
— Do sto drábziów, wtrąca Jedam, toć i my máwa sztudanta w rodzie, Jekubzie, jek mu téż jidzie?
— Łonamuć dubrze, ale mnie to zawdy tworzy, wyrzeka drapiąc się w głowę Jakub. — Kieby to i teráz, mój Jedamie, wozić sztudantom korce i do płácać rocznie ze trzydzieści tálerów, toby to letko buło sztudanta wychować, ale za mojego musiałám już na mniższych klasach płacić rocznie sto trzydzieści talerów nie rachując łobleki, a w wyższych to i do dwustu dojdzie, jek ma pocieszá. Aż mi włosy wstają na głozie, jeżeli pomyślą, żem już teráz ze wszystkich kątów zeskrobáł, com w młodych latach naciułáł a tu nie zieda skąd tyle brać, a pożyczyć tobym nie chciáł, chochym miáł przy nágorszy robocie chléb wodą potákać. Nie dawno przedáłam konia i dostáłam trzysta sztérynáście złotych — alem je prazie zdołáł łobejrzyć i już po nich — jekby w palce trzas. Zresztą mám nadzieja w Bogu, przytam jestem wesoły, a w polu to zaspsiewám i pocieszám sia zawdy tam, że to równo jekoś bandzie. Nie przymuszáłamci mojego syna do szkół, ale sám chciáł, a że mu sia tam dobrze powodzi, to niech sia tedy w imia Boskie łuczy dali, aż do czerwony czápki (abiturjentom na Warmji wsadzają czerwone czapki).
— A na co téż má wolá późni wyjść, zapytuje się ciekawie stryj Wojtek z Purdy może na ksiandza, abo na doktora?
— Já go ło to jeszcze nie pytáł, odpowiada z powagą Jakub, jano go zawdy napominám, że má wziąć Pana Boga na pomoc, to mu na dobre wyjdzie, a przymuszać do żadnego stánu go nie banda, aby ni mnieć za to łodpoziedzialności przed Bogam. Matulka toćby sobzie życzuła, żeby łostał ksiandzam i gorąco ło to Boga prosi i już łod samy młodości łosierowała go Bogu na służba, ale já ji nigdy nie káża ło tam do niego wspominać, jano ta całá rzecz na Boga zdać, niech sia Jego wola śwanta dzieje.
— Mój Boże — wzdycha linowska ciotka, która co dopiero przybyłą z kościoła i zasiadła do stołu kiebym téż go ráz kiedyś mogła łobáczyć przy łutárzu, coby to za radość buła ná cały fąmeliji. Zidziałam go dzisiáj w kościele; a na smantárzu przyszed do mnie, mile ma przyzitáł, zaprászáł przyjemnie w imia rodziców na kiermas. I nic mi nie pomogła wymówka, że „od náju już tam dość bańdzie“; „tem lepiej, to się uweselim wszyscy razem“ móziuł. Jeki to przyjemny, a jek mu to na pana przystanie! Bułby przyszed ze mną, ale miáł sia jeszcze z ksiandzami przyzitać, bo ksiajża lubzią takich sztudantów, a jeszcze teráz, kiedy ich tak brák, a ich tak mało. Wszańdzie łodmáziają teráz sztudantów iść na ksiajstwo.
— A kiedy do wáju przyjechał?
— Wczoraj cioteczko — wyrwała się Baśka. — A kiebyście jano ziedzieli jek przyjechał? Na podsobnych, psiechotą z Łolstyna z koleji, bo nie psisáł, kiedy po niego jechać. Matulka rozczyniała prazie kuchy, a já ji blachy znosiuła z komory. Wtam wchodzi braciszek i tak náju wesoło pozdráziá: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Szczęść wam Boże, żeby wam się dobre kuchy zrodziły! Czy mnie chcecie do pomocy?“ Matulka sia żegná, nie chce zierzyć swojam łoczom, że to łon. Ale já go zaráz poznała, doskoczuła do szyji i tak uściskała: „A do czegoś, braciszku, nie psisáł po furmánka, toć ty ziész, że łojczulek zawdy gotów po ciebzie posłać, a ńachantni sám jechać.“ „Wiem, moja siostrzyczko, lecz teraz konie mają w polu pracę a ja młody i zdrowy“. Tedy i matulka do siebzie przyszła i dali do niego. „Mój synie, jakąś ty náma radość spraziuł, żeś na kiermas ściągnął. Jekiś ty bziedny, jekeśty schud do niepoznania! Czy ci tam licho jeść dają, czyś buł chory, czyś sia tyle łuczyć musiáł? Toćeś klasa pewno przeszedł, boś taki wesoły?“ I ściskała náju łoboje i z radości dycht zabáczuła, że má pełne rance ciasta, to téż náju tak niam oblepsiuła, że jek łojczulek i bracia weśli do izby, sia dość naśniáć z náju ni mogli. Wszyscy by do niego, a łon tu bziáłam ciastam łoblepsiony. Za to też dzisiáj braciszka zaprowadza náprzód do łogrodu i pokaża mu czerzieniutkie śliwki jego, bo jedno drzewo łojczulek zawdy ná niego łoganiáł i náma nie kázáł z niego rwać. Patrzcie jano ciotko przez łokno, jek sia czerzianią, to dlá mojego braciszka. Jeki łon rád bándzie, kiedy je mu pokáża, bo łon lubzi ziśnie i śliwki. Nie pojmuja, co łon tak długo porábziá, wcále sia ni moga doczekać na tego mojego braciszka.
W tem wchodzi gospodyni, a przekonawszy się jednym rzutem oka, że gościom obiad nie schodzi gani jedynaczkę.
— Ná, ná trzpsiotku, jużeś sia znowu rozgádała, zamiast gości poráczyć, to ty jich jeszcze bałamucisz. Ryby jeszczem chciała przynieść, takiem duże klanie i szczupaki dostali ze Szkandy, a z bartajżkowego jeziora mniejsze łokóńki i płociczki, i z Łyny smaczne wangorze i reki.
— Bo ciotki nie chcą już mniajsa ani ryb — to na zieczerzá; — ale łostaziają sia na krupy, abo réż z mniodem — przebąkła nieśmiało jedynaczka.
I tak tedy następuje siódmy i ostatni „grycht“; gęsty ryż, lub gryz, kasza albo krupy gotowane w mleku, z kanelą, przysłodzone miodem, słodkimi migdałami i koryntami. To właściwie potrawa dla kobiet, ale i „majszczyzny nie dają sia do niej ráczyć“. Tu najwięcej pochwał sypią na umiejętną gospodynię, że się nie przypaliły, chociaż krupy są „łosobliwe do tego i mają cianki nos“, że „tak prazie ziedziała łodpsilić, przyrządzić“ itd.
Wtem wchodzi linowski Jánek z żonką Mazurką z Grzegrzółk pod Pasymem.
Zaraz Purdzki się wyrywa i woła do nich:
— Pódźta, pódźta, siádájta na mojam mniejscu, bo já na krupy nie kozák, a i mój siójsiád z Butryn wáma zrumuje, bo łon już dali ni może.
Butryński cokolwiek ponuro patrzy i — wsparłszy się obiema rękami o krawędź stołu wstaje. Janek z żoną siadają do krup i do innych „resztków grychtów“ hojnie im podawanych. Ale ciekawy Wojtek nie lubi się spokojnie przyglądać i już się odzywa:
— Janku, poziedzże náma, jek wáma tam jidzie na Mazurach. I nasi by tam zażenili kogo z przyjácieli.
Janek „pomykając“ prędko, a zwykle mało mówiąc odpowiada:
— Robzić trzeba wszańdzie, to wszańdzie dobrze bańdzie — i jadł dalej.
— A kiedyśta przyjechali z tak daleka?
— Wczora zieczoram na noc do Linowa, bom dzisiáj chcieli do spoziedzi.
— A tośta głodni, jedz jano, bo twoja matula téż praziórnie przyszła i do krup sia wziąła. Ale twoja żonka niech náma co pozie, bo já lubzia ta mazurska gádka, choc Mazurzy „scypją“, jakam sia dość nasłucháł łod mojego pastórza z Krzywonogi — pod Pasymam, a łońskiego roku mielim dziewka z Mniełuk, gdzie téż tak scypsią, boć Purda, Purdka, Purdeczka i Purdulka czyli Zapurdka — tu odpoczął — graniczą z Mazurami.
— Aboć to prawda, Wojtku! Ty łżesz, ty machlujesz, aż sia kurzy, aż báłki trzeszczą, patrz tylo, tan jedan we środku aż sia zginá, bąka z pod grzępy jeszcze urażony Butryński.
— Zierz mu tą razą — upomina Linowska — Wojciechu wytłómacz mu to.
— Taki twardy siostrze musza łuzierzyć, choćbym pomer, ale ty Maćku gráj: Wojtku tłomacz sia z twojami Purdami.
— No, toć kiedy chceta, to ma máta, ale dobrze słuchájta, bo ksiądz jano ráz kázanie pozie. Tak tedy: já mieszkám w Purdzie, to jest Dużá Purda, mieszkám za kościołam; ziesz teráz Butryniáku?
— Ziam!
Dali: za mojam polam pod Gráśk stoi mun nad purdzkam jezioram, to jest Zapurdka, abo Purdulka, ziesz?
— Ziam!
— Kiedy przejdziesz przez ławy na strudze przy Marcinkozie jesteś w Purdce, to jest Mała Purda, a za nią mieszká nadleśnik na wybudowaniu przy lesie pod Kośno, to jest Purdeczka, ziesz?
— Ziam teraz i zierza wszystko — przywtarza Butryński.
Młoda Mazurka tak serdecznie przyjęta w rodzinie warmijskiej, najadłszy się prędko rozpatruje się w tem niewinnem, pobożnem i wesołem gronie i uważnie przysłuchuje się serdecznym rozmowom miłych gości i gospodarstwa. Wolałaby tak długo słuchać i ucieszać się w bliższem i dalszem powinowactwie.
Ale ciekawy Wojtek pragnął dowiedzieć się więcej o Mazurach, o ich roli, gospodarstwach, o ich nauce i mowie, którą tak „lubił“ — i tak zagadnął Ewę:
— Poziedz że nam też co, Jewko, ło waszych łokolicach, kościołach i łodpustach — a wy, szurki, kiedy wy gałgany sia łodwáżyta śniać z mazurski mowy, to dostanieta zaráz harápam.
Taką zachętą bogatego wuja ośmielona Mazurka z Grzegrzółk zaczyna, prędko i wymownie: — „scypać“, czyli jak na Śląsku to zowią „syceć“ (syczeć).
— Otoz, coz wam mam poziedzieć, kiej esce mało ziem.
Na te parę słów mazurskich już kpi Michałek i „marczy“ z cicha: co já ziam, to poziam, „otoz, kiej esce“ i kiwa do drugich chłopców.
Ewa nie zauważyła tego i ciągnie dalej:
U nas dużo piásecku i torfáaków i máło máwa pozytku scególnie w susą. Mokry rok dla nas jes lepsy, dla tego mózią Mazury, „siej doły, siej góry, bo nie wies, jaki jes rok który“; ale wyzywić się u nas zawse można, zwłasca, kiej zona gorzáłki nie pije, a esce lepsi, kiedy i męscyzna nie zerák jek mój męzulek, to tez juz pod lepse’m konie przyśli, i mnozą się nam krowecki i łoziecki, gensi i gonsacki, kacki i kacocki, kury i kurcenta, jegniacki i prosiacki, cielacki i zrebacki.
Ale zidzę na Warniji esce lepse wso, a co nálepse, ze tu ani bziáłki, ani dziewcyny, ani dzieci gorzáłki do gęby nie wezmą, a nawet u chłopów mało pijaków, nie tak jek u nas na Mazurach, gdzie chłop drzewo do niasta wywozi a zonka len w fartusku do karcmi wynosi i — przepsija, drogi cas tracą a w dómu dzieci płacą. Mazury są dobrowolne ludzie, ale kieby ich odzwycaić od gorzáłki i pijaństwa.
Kościółecek mamy nowy w Pasynie i w Dźwierzutach, od nas z Grzegrzółk prazie ta sama droga. Tu ks. Klement, tam ks. Stefan zbzierali na łodpustach i kiermasach na śwentej Warniji, gospodarze warnijskie zwozili darmo drzewo ze swoich lasów i cegłę, my kanienie i wapno —
— I my, i my! — wołają różne głosy wujów i ciotek, a stary Jakób zacisza...
— Bóg wam zielgi zapłać! — dziękuje Ewa i dodaje: A teraz cokolwiek esce o skole i nauce wam poziem. Tu nam na zal wsędzie rugują mowę nasą a mnożą niemcyznę. Mózią, ze mowa mazurska, to nie polska, a my myśliwa, ze mowa nasa należy do polski mowy, jek i wasa na Warniji, bom rozumieli dziś w Bartęgu księdza na kazaniu, który praził z psisma, jek u nas w Pasynie, w Dźwierzutach, jek w Purdzie na łodpuście, w Przemienienie pańskie, i św. Rozalii, jek w Świętolipce Piotra Pawła i Nawiedzenia Najśw. Maryi Panny, gdzie z polskimi ludźmi z zagranicy się ugadamy i zrozumiemy jek my dziś tu na kiermasie na Warniji.
W skole ucyłam się dobze, ale musiałam za wceśnie do domu, bo za prędko mi — matecka zdechli.
Niezwykły na Warniji wyraz mazurski „mateczka zdechli“ (zamiast: matka lub matulka umerła, lub Bogu ducha oddała) zrobił tu wrażenie nie do opisania.
Pusty Michałek zaraz od pierwszego „esce“ dygając nogami lub paluszkami mruguł oczkami bezskutecznie na karne małe towarzystwo „ryzał się“ na całe gardło, ale i teraz bezskutecznie — maleństwo nie zrozumiało jeszcze sytuacji, ciotki poważnie wargi gryzły, wujowie wąs kręcili, a stryj Wojtek, czysto ogolony jak ksiądz, gładził sobie piękny włos nad uchem i silnie nosem ruszał, a zapominając o harapie na Michałka „psioruny morowe“ ukradkiem szepnął.
W tej ciężkiej chwili nadchodzi wybawczy głos działka lamkowskiego:
— Dzieci! za siuła tego, wstańta do pacierza — woła — podziangkować Bogu za dary a gospodarstwu za szczerość i urządzanie kiermasu.
Więc rozeszli się goście, każdy „we swa“, żeby „sia przezietrzyć“ gdzie mu się spodobało. Jedni poszli na podwórze, drudzy do gumien aby zobaczyć żywiznę gospodarza — lecz najwięcej udało się do ogrodu po za domem — „na jepka, na kruszki i na śwaczki i śliwki“.
Ogrody warmijskie nie odznaczają się zwykle owym ładem w urządzeniu i wielką obfitością najrozmaitszych drzew i roślin, jak angielskie i włoskie, lecz tem więcej znane są z wygody i pożytku, który przynoszą ludziom i bydłu. Lichy to gospodarz, jaki parcelant chyba, coby nie miał ogrodu przed oknem — przy budynkach. Tu znajdują się drzewa „co już lat nie baczą“, dwustuletnie i starsze grusze, rosochate jabłonie, mechowate śliwki (śwaczki) i plomy, a około ogrodu przy płocie jakby nieprzebyty wieniec wiśni, największa i pierwsza coroczna radość dla „malców“, na ustroniu na północ („morczyznę“) ogromne klony i jesiony, woniejące lipy, raźne jarzębiny, między któremi mięszają sie białe brzozy szumiące, drżące osy i nieodbyte wierzby smutne i wesołe, krzywe i proste.
Do tego sadu przyłącza się pasieka i ogródek dla warzywa, starannie pleciankami ubezpieczony — wyłączna własność warmijskiej gospodyni. Tu rosną bujne pory, ogórki, cebula, chrzan, pietruszka, gorczyca, sałata, banie, majran, brukiew, rzepa, nasienna marchew, konopie, fasola (szabelbon), słoneczniki, róże, janki, agrest — i stoją ule i koszyki dla pracowitych pszczółek.
Tu znoszą pracowite roje
Zdobycze swoje[6].
A bagienko na niedalekim bielniku dostarcza pragnącym owadom i roślinom obfitej wody.
Do tych ogrodów przenieśli się goście po obiedzie, gawędząc, przyglądając się — jak komu lubo było.
Młodzi z cygarami w ustach czają się za starszych, żeby ciotki młodocianego nie spostrzegły wybryku. Ale darmo. Już doleciał Linowską, która miała delikatny nos i mimo szczerby parę ostrych zębów, niezwyczajny dym hawany trzyfenigowej; — już marszczy brwi, a patrząc „z pod grzępy“ spogląda „zyzem“ na młodych nierozumnych palaczy, którzy „smekcą“ i ciągną i wąchają a później oddają.
Już się zaczęła złościć i srożyć, już i słowa słuchać było: „lepsiby wzięli jebko, kruszka, marchew abo brukiew w zamby, niż to cygarzysko“...
Kiedy Baśka z rotą zdrowych i wesołych dzieci leci pod „matulcyná kruszka“, skacząc wkoło niej jak sarneczka żartka i woła: „Chto mnie dogoni? chto ze mną w koło?“ I ustawia je to w „łasiczkę“ to w „ślepą babkę“ itp. gry niewinne. To śpiewają: „Raz dwa trzy, panna w krosna patrzy, przyleciała, gruchotała jenalija, gromelija — buf!“ to latają i skakają, rześko, wesoło, doprowadzając nawet stare ciotki i poważnych wujów do śmiechu. Tylko Waleśka z miasta, nie znając pasieki, ciekawie za daleko doszła i pukała do ula, z kąd wyleciała pszczółka i gruchnęła ją w sam zadarty nosek, nie dbając o jej bóle i krzyki. Nie pomogła ucieczka, żądło już tkwiało a drobny nosek rozpłaszczał się do niepoznania.
Było tam uciechy, ze trzy miechy i węborek — ale w tem gospodarz zawołał: „Teraz proszą wszystkich na niszpór!“ i pośli znowu do izby, dzieci na wyścigi ze starymi — przed starymi.
W domu Jakubowym odprawiano co niedzielę i święto po obiedzie ze służącemi i z dziećmi nieszpory, ponieważ do kościoła było za daleko.
Za koroną na podniebieniu leżało dużo książek i książeczek z nieszporami, drukowanych i pisanych. Gospodarz sięgnął paczkę całą i wołał: „pódźta po kantyczki do niszporu!“ A Baśka i Dośka pomagały chyżo rozdawać.
Gdy się wszyscy zaopatrzyli, zapytuje Jakub:
— A co za niszpór weźniam na dzisiejszá łuroczystość Łopatrzności Boski, czy nowy gietrzwałdzki „Rzekł Pan Panu niemu“, czy: „Pójdźcież wszyscy Boga chętnie wychwalajmy“, czy też nasz stary warnijski: „Wychwalaj duszo moja Stwórcę twojego, bo wszystkie dzieła jego są dobre, wielkie i cudów pełne“?
I wołali jakby jednogłośnie:
— Dziś stary warnijski, bo to nápsiankniejszy!
I usadowili się wszyscy wkoło stołów, nasadzając poważne miny, chrząkając gardłem i trąbiąc nosami, żeby były czyste, a dzieci stały jak wryte przy starych dulcząc w papiery i czekając cierpliwie na zaczęcie.
W tem zanucił ojciec Jakub swym miękkim głosem, nie za wysoko, nie za nisko, boć był przepowiadaczem przy ofiarach i solistą w godzinkach do N. P.: „Boże pomóż mi się modlić“ a wszyscy zaraz całą siłą ujęli, że aż okna zadrżały i anioły z radości się śmiały: „Pomóż mi święte imię twoje chwalić i wielbić... Chwała Ojcu, Synowi Duchowi św. O Boże, w tych godzinach wieczornych przyjmij chwałę od pokornych... Niech cnota nie wie o wieczorze, niech w nas jaśnieje jak zorze, a tak Panie za twą pomocą, nie zaśniemy wieczną nocą“.
Po tem wspaniałem zaproszeniu śpiewają I. Psalm o Stwórcy i stworzeniu nieba, ziemi z niczego, człowieka, którego stworzył na obraz swój i dał mu duszę nieśmiertelną, aby go ta znała, chwaliła, miłowała i wraz z ciałem z nim na wieki królowała. Wszystkie zwierzęta, ptactwo i ryby, lilje i różne kwiaty, słońce, księżyc i gwiazdy, nasze pola, role i łąki Bóg stworzył i je utrzymuje... Prawdziwie moc twoja nie ma granic; mądrość i dobroć twoja równie jak ty sam jest nieskończona.
Podobnie ślicznie wychwala II. Psalm Boga odkupiciela: „Tak Bóg umiłował świat: iż nam jedynego Syna swojego zesłał aby każdy, który weń wierzy nie zginął, ale miał żywot wieczny, więc „Dziękujemyć Jezu Chryste za twe nauki, przykłady i prace podjęte dla nas, dziękujemy za mękę i śmierć, któreś wycierpiał dla zbawienia naszego“ — a III. Psalm chwali boga Ducha św. poświęciciela: „Nie dosyć, iż Bóg człeka stworzył i syn Boży go odkupił, ale chciał, aby był cały czysty i łaską jego poświęcony. To sprawił Bóg Duch św. od Ojca i Syna nam zesłany, który we dni świąteczne na apostoły zstąpić... Boże Duchu przenajświętszy, tyś i mnie na chrzcie św. poświęcił i teraz mnie poświęcasz w pokucie i w innych sakramentach. Dalej prośby o 7 darów jego.
IV. Psalm uwielbia sprawiedliwość Boga sędziego. Człowieka można łatwo kłamstwem oszukać, ale Bóg wie wszystkie myśli i skrytości serc przenikać. Jednaki u niego jest wzgląd na króla i na żebraka. Biada tym, co źle czynią a nie poprawują się, bo ci na sądzie postawieni będą po lewicy i padnie na nie wyrok potępienia. Wieczna radość tym, co staną po prawicy jego, bo im rzeknie „Pójdźcie błogosławieni ojca mego, osiągnijcie królestwo niebieskie“. O gdyby każdy z nas wiernych do tych szczęśliwych należał!
V. Psalm każe chwalić P. Boga wszystkim stworzeniom w niebie i na ziemi... Aniołowie i święci, ludzie, młodzieńcy i panny, niemowlęta, starzy i młodzi Pana chwalcie, wysławiajcie św. imię Jego.
Nie opuścili też i hymnu zawierającego wyznania wiary, nadziei i miłości. — Po hymnie odpoczęli nieco a dzieci zaraz ciekawie się pytały, co to} słowo znaczy, co owo, czego nie zrozumiały.
Potem na nogi powstali, Marji słodkiem śpiewaniem zarżnęli wspaniałe Magnificat. „Wielbi dusza moja Pana. Albowiem uczynił mi wielkie rzeczy, który mocen jest. A miłosierdzie jego od narodu do narodu. Pokazał moc w ramieniu swojem, rozproszył pyszne myślą serca ich. Złożył mocarze z stolicy, a podwyższył pokorne. Łaknące napełnił dobrami, a bogacze próżne odprawił“.
I zrozumiały te wysokie myśli i słowa nawet dzieci, bo Duch Boży był między nimi.
Po Antyfonie „Witaj królowa“ goście chcieli słuchać pieśń o Opatrzności Boskiej, a dzieci uprosiły skoczną pieśń o świętych Pannach, — których było jedenaście tysięcy, albo jeszcze więcej, gdzie św. Rozalja rączkami wywija, a za nią bieży chuciusieńko Anastazya.
Tedy pozbierano rychło kantyczki i księgi drukowane i pisane i położono na stare miejsce za koronę na podniebienie, bo kucharki już stawiały filiżanki i dzbany z pachnącą kawą i kuchy i miód i masło. Każdy sobie mazał i maczał zbolałe od śpiewu gardło, nie dając sobie do rozmów czasu, bo wuje wybierali się jeszcze w pole, ciotki za zapiecek, młodzi w karty a dzieci w żarty znowu — na ogród.
Tylko Pajtuńska przy kawie pyta się wstydliwie i żałośnie:
Jekubzie, skąd twoje dzieci sia tak raźnie po polsku cytać mduczyły, nasze to jano dajcz, bo w szkole jam zakazują po polsku!
— I bziją za polską mowę! — wołało kilka głosów na raz. Taflą dają w kiesiań i różne sigle nam spráziają“.
Wiara, język dar to święty
Dał go Bóg sam niepojęty
Więc ratujcie, bądźcie żwawi,
Pan Bóg wam pobłogosławi[7]“.
— To to wejta równo zuch — dodaje radośnie Dywicka ciotka — takich náma brák na Warniji, aby z tubakierka!
I rozeszli się „káżdy we swa“.
Przy kawie namawiali się niektórzy zajrzeć na pole aby tam dary Boskie obejrzeć; ciotki tymczasem chciały się ugadać na osobnem miejscu. Tylko jeden z wujów i kilku paniczów, ci nie chcieli ani słuchać o polu i o ugadaniu się. Mieli oni co innego „za pazuchą“, lecz żaden o kartach nie chciał najpierw wspomnieć — z bojaźni przed ciotkami.
Zabawne jest przypatrywać się zabiegom karciarzy, aby się zmówić, a nie być od innych, których to nie ma obchodzić, zrozumianym. Jeden spogląda na drugiego, mruga oczami, bije w stół, tupa nogą, siedzi niespokojnie, robi palcem różne krzyże, piki, serca, zera i inne misterne znaki na stole lub na piersiach. Nareszie wyrywa się Jochim:
— No jek tam Kuba, pewnia sia trzeba pomodlić w ksiąjżce ze szteroma królami.
Do tego dodaje stryj Wojtek:
— To pewnie je weźniam.
Na co Kuba linowski:
— A toć możam spróbować, żeby nie zabáczyć. Jánku poszukaj jano ty febli.
Lecz Linowska i na takich migach zna się i woła niecierpliwie, do towarzyszek:
— Pódźta ze mną za zápsiecek, boć ci już znowu w te karciska sia chcą sparzyć. Já to już na te karty patrzyć ni moga, bo ta gra to jest bez końca, choć zawdy tego samego. Karty taki dziwny pociąg mają, że sia nie napizykrzą, czam dłuży, tam gorzy sia zaprzątną, aż jam pot wystampuje na łusina (czoło) i na całá gamba (twarz), łoczy czerzianieją, marszczą sia i łupercie wlepsiają sia w karty. Chto przegra, nie chce przestać w graniu, jano łodegrać, chto wygrał, nie chce przegrać i łoddać, ale dograć ziancy. W Kominkach[8] to bodáj áż po dwa dni i dwa noce za jednam posiedzaniam w wista grają... „Chto grywa w karty, miewa łeb łobdarty“.
Kieby téż sztudant nádszed, zaspsiewáłby psieśń ło kartach:
Bo w karty zabawa to nágorsza gra
Człoziek traci psieniądze
Człoziek traci cias
A tan co je wygrywá
Stroi żarty z nas.
Oj głupsie wy karciárze. Jeszcze sia nicht z kart nie zbogaciuł...
Lecz gra już nieunikniona, bo Jankowi się udało gdzieś na szafie karty zdybać. Wyjmuje z pod wanika i wesoło i śmiało woła (bo ciotki wyszły):
— Tu mata karty, możeta grać w kasztelána, we psa, w dziada, w czárnego Psiotra, w sznur, mur, bur, bazylorum, w sześćdziesiątsześć, czy w solo, czy...
— No w co teráz pudziewa, czy w zechsunzechcyk? woła Jochimek.
— A nie, to mi za komudno! (nudno).
— No, to w zolo!
— To to jół!
— A wy wuju jek?
— Mnie to wszystko jedno, byle sia zabazić.
— A chto ma naprzód wydawać?
— Jek zawdy, chto dostanie szalnego dupka.[9] Janek wydaje dwa razy po cztery karty i pyta się:
— U kogo szalny dupek?
— Já go ni mam.
— Já téż nie.
— A to u wuja bańdzie?
— Jół, mám tego gałgana, ná to chwálta sia chłopcy!
— Já mám pytanie na szala.
— A já lepsi.
Trzeci wolno:
— A já mám tego kiele mostku[10] (ostrzej) grółs! — zapowiada z nie małą dumą linowski Kuba.
— A chtórego tuza weźniesz?
— Chto má nálepszego!
Przytem nasadziwszy poważną minę, chciałby z twarzy wyczytać, kto ma najlepszego tuza, każdy mu się przymila i oczy wyracza, bo każdy ma jednego tuza a wuj aż dwóch: szalnego i czerwiennego. Aż gębę otworzył, żeby się nie przesłuchać, ale cóż, kiedy Kuba już wybrał i pyta się nie dwuznacznie:
— Co robzi pykowy do łobuch!?[11] Na to odzywa się Janek z radością: — Kolier[12] tróf![13]
Miał on siódemkę i trzy inne żołędzie do tego winnego tuza, a Kuba szpickopa[14] i bastę,[15] także niepodobna było przegrać z trzema matadorami i z tylu atutami, nawet „premyję“[16] dostali, bo Jochim zagrał czerwienną ósemkę, którego koloru Janek nie miał, to ją też zaraz żołądnym niźnikiem „korsnął“.
Koniec końcem wuj z Jochimem musieli zapłacić.
Tak i podobnie bawili się ci czterej w karty, a że grali z natężoną atencją i zapałem lepszej rzeczy godnym o tem świadczyły cygara, które palili zimno, to jest bez ognia, albo raczej smektali, tak, że jedna z ciotek przechodząc mogła Kubie zarzucić:
— Brzydáku, jużeś sia dycht sfarfuniuł, tak żujesz to cygarzysko — ziesz ty, Mazury to prymują.
O tem świadczyło dalej wywietrzałe piwo w szklankach i nic tam nie pomogło raczenie gospodarza, tylko wuj „tu wotu“ tabaczki zazył z rozpaczy że mu się tak źle działo, na co jednak młodzi nie zważali, tylko niemiłosiernie wygrane trojaczki od niego ściągali; a kiedy mi nie dość prędko płacił, to się i odzywali i go raczyli; gdy zaś na stole przed nim nic nie widzieli, to go żartobliwie trącali i wołali:
— Wujku, do woruszka!
Wuj był też bogaty i nie miał żadnych dzieci.
Podczas kiedy tak w izbie przy dużym stole młode zuchy ogrywali bezdzietnego wuja bogatego i mało co rozumnego z wielkiego niewczasu przemówili, wyniosły się od nich oburzone ciotki do małej izdebki, zapieckiem nazwanej, gdzie przy długim białym piecu jedna tylko ława stała, przy stronach kilka stołków i dwa łóżka przykryte płachtami czterocepowemi, zielono czerwonemi. Tam długo siedziały te poważne matrony warmijskie, gawędząc o gospodarstwie, o dzieciach, o najnowszych wypadkach familijnych i okolicznych, i o tem i o owem.
— No jek tam, Gietrzwałdzká, jużeśta wytkały? zapytuje pani domowa.
— Prazieć téż com w tamtan tydziań krosna wyniosły.
— A cośta tedy tak długo tkały?
— Bodajci, łonoć sia co rok naciułá: to płótna ciankiego ze lnu ná najá dwa stuki, ná czeledzi grubszego ze zgrzebzi i paciesi sietom mandli to sukna swojskiego we dwa cepy sztery ściany, to sześć łobrusków i dwa płachty czerwone na łoże w sztery cepy i putora tuzina ranczników w łosiom cepów. Jużam i we trzy medytowały, alem ni mogły pótorać.
— Oj jest to roboty z tam kochanam lnam — skarży się gospodyni — to go rwać i klepać, łociesać z gruby i cianki szczotki, to prząjść, a przańdziwo motać i szpulować, ze szpulk snować i na krosna przez rétki nazijać, tedy dokomantnie kłaść w nápletacze, dulczyć, że áż łoczy kolą przy nabzieraniu w mniciannice i płocha, raczyć wszystkich do ziciá cewk — a dzieci to i bzić trzeba. Sama tedy ciskáj czołnkam, depc podnóże, przyciągaj bzidła, że áż łokna żadrżą, krańć nawój kołowrotam, — a łono sia równo tylo pomału pomyká — krwawa robota. Práwda, kiedy mózią ludzie, że nie łodpokutuje przed Bogam tan złodziej, co koszula weźnie.
— Mász słuszność, moja bratowá, jano do ty prácy przyłóż jeszcze wydátki przy rwaniu lnu i drapaniu, przy zagrążaniu w wodzie i odpsilaniu na rosie, przy terciu i klepaniu, gdzie i surgáły i migdáły, i psiwo i żywo — na zieczór w tány, kiedy Wojtek jęki na flecie abo na harmoniji zaświergoli, że áż boli.
— Kiedy to młodzież zawdy pochopniejszá do táńca niż do różańca — ubolewa Spręcowska. — Młodzież trzeba strzedz i bronić jek łoka w głozie. Co ja moji Marychnie nagádám, że má siedzić w domu kiele mnie, że to siułka słodyczy, niesie beczka goryczy; cóż pomoże, człoziek ledwo sia łobejrzy, już ji ni ma. Móziá ludzie, że
Psianknym posagiem dlá dziatek
Są cnoty łojców i matek,
ale ta nie ziam w kogo sia wylangła.
— A tyś wcále ni mogła nogą przedeptać, kiedyś młodą buła? — przestrzega Butryńska. — Bądź kontanta, mász dobrá córka, ludzie ją nájrzą i dopytują sia ło nia. Jano ji tczyj i puság zbzieráj. Nie słuchałaś, jek dziś purdzki wuj móziuł, że dobrá żona, to dar Boski, a:
Gdzie ludzkie przekleństwa
Tam ni ma błogosłazieństwa?
Łatwo sia łożanić
Ale trudno rozżanić; chyba
Kiedy dzieci rodziców posłuchają
Zawdy jeszcze nálepsi maja.
— Já téż wás zawdy posłuchám, moja kochana matulku — rzecze naiwnie Nulka i przytula się dziecinnie do matki, co jej bardzo pięknie przystaje.
— Moje wdzianczne dziecko — wzdycha ze łzą w oku matka — kiebym já cia téż kiedyś szczęśliwą zidziała!
I rozczuliły się wszystkie
— Nulku, czy to práwda — przerywa powstałe stąd milczenie Brąswałdzka — że mász wolá wyjść ná Mazury[17] na gryka? Boć tam na psiáchach chyba gryka sia rodzi!
— Mám, ciotko — odpowiada wstydliwie Nulka.
— To wejcie tak, moja ciotko — dodaje broniąc Nulki Józefkowa z Wielbarka — wy sia boicie Mniamców, a my Mazurów, a jednak za nich wychodziwa. Jek wy tam śwatujeta z tami Mniamcami, Koślinami,[18] tego já nie ziam, pewnie wáma i w domu po polsku zakázują, boć w kościele to już wszystko musi jiść podług jich woli, i spsiew i pácierz. Jábym takiego chłopa nałuczuła moresu, coby mnie lub dzieciom mojam chciáł zakázać po polsku gádać, abo mózić pácierz. To już u náju na Mazurach lepsi. Mój Józek zwołá na zieczói dzieci i cieladniki do wspólnego pacierza, tedy Warniják i Mazur mózią głosno pospołu polski różaniec i na psieśń polská nieraz ciasu stanie. Bo Mazurzy m mogą po mniecku i są dobre i wdzianczne ludzie, dopóki gorzáłki ni zidzą; to brzydastwo musiałaby jam policyjá zakázać. Ksiądz Szadowski náma nad strugą Sawicą nowy kościół wybuduje jek w Opaleńcu. Już zwożą kamianie, cegła i drzewo.
— Za życia nieodżałowanego ksiandza Kałpowicza i łu náju były jansze ciasy — zawołała z goryczą Brązwałdzka i zamilkła.
— Kochana ciotko — pociesza Lijska — bez przeszkód sia i w Zielbarku nie łobeszło. Już tam zakazáli zwonić trzy razy na Aniół Pański, zakázali kościół stáziać, boano kaplica pozwolili, ale ksiądz Szadowski sia jich nie boi: jek przegrał w Zielbarku i Łolstynie łoddáł jech na sąd aż do Lipska i tak wygráł. Teráz bańdzie kościół ze zwonicą, bo i kaplice nie jene są duże i mają zwonice.
— Jekeś ty Lisko do Mazur przyszła? — pyta się ciekawie Gietrzwałdzka.
Za Lijską bierze słowo teściowa jej Butryńska i tak rzecz przedstawia:
— W tych ciasach trzeba sia dobrze łoglądać, żeby dzieci wydać na niepogorsze miejsca, a jeszcze, kiedy komu Pan Bóg dáł jich kilkoro, jek mnie. Tedy sia człozieku i markotno robzi. Chcesz je na duże miejsce, trzeba psieniandzy szmat; — ni mász, musisz pożyczyć, ale jano:
Pożyczáj — to zły łobyczáj,
Bo tan elito łoddaje, jeszcze nałaje.
Dzielić zaś miejsca swego nigdy nie trzeba, bo to jano przyprowadza familiją całą w ubóstwo i niezgoda. Miejscowy musi zawdy náziancy dostać, bo łod niego wszyscy ciągną nieráz áż do śnierci. Rodziców musi chować. łopatrzać, a kiedy jam przydzie łostro, to musi regularnie całá wymowa wydawać abo jeszcze daleko wywozie, ale to jest zawdy lichy znak. Przyjádą dzieci do rodziców — nigdy z próznami rangkoma nie łodjadą, a to wszystko z miejscowego. Zdarzy sia w rodzinie łupádek — już i do miejscowego ło poreda i ło pomoc. Poćwiertujesz miejsce — rozplanisz łubóstwo. Tedy powstaną takie Wyłudy, Zasksierki, Ćwykielnie, Zarośle, Dziuchy, Wopy, Gieleki, takie Bziedowo, Torbowo, Zazdrość, Muchorowo i. t. p. Jek grzyby siedzą w około wsiów te małe parcelanty na ziami i pod ziamią. Na Wyłudzie razu drogi ni mają, jano stecki, bo jam woza nie brák. A kiedy ksiądz do chorego sia trasi, to po miedzach, górach i łoparczyskach jechać abo i jiść musi. Ráz w zima sąd zjechał do taki parceli; sądozi i ich psisarki musieli śleść z sani i w kożuchach i ciankich skorzankach brnąć w śniegu do chałupy. Pochorowali sia bodáj potam wszyscy na katár i długi nieżyd.[19] — W jedny wsi żydy porozdzierali dwa duże miejsca na drobne parcele — i wyśli na swoje, bo te nigdy nie stracą; ale łogrodnicy siedzą teráz jek krety na łokopnch ryją i paszczą w bziédzie. Na te dwa miejsca mózią teráz ludzie Mec i Strasburk, bo tam wyglądá jek w fortecach. Kiebv lepsi te ślachestwa koło náju zamianili na wsie i porosprzedawali po dwa po trzy włóki, tobym dzieciom naszam dobre miejsca pokupali; bo z tych dużych majątków to pewnie i król nic nimá i Pán Bóg. Zarządzić stamtąd dziewka lub parobka nikomu bym nie redziuła. Nálepsić to ze swojami pracować.
— Ale cóż tu robzić, kiedy dorosną i wydać by trzeba? doświadcza Gietrzwałdzka.
Tedy — ciągnie dalej Butryńska — trzeba sia łoglądać za dobrami ludziami i porządnam miejscami na Warniji, a kiedy sia na cias nie zdarzy, dobrać z poczciwy fameliji pára, dać dzieciom należną jam ciajść i kupsić łodpoziedne miejsce na Mazurach. Tam sia zawdy ło miejsce dopytá. Bo tam, gdzie lubzią za głamboko w śklánka patrzyć i gorzáłka łykać bandą wszańdzie zawadą. Kieby nie ta iskra, co ją w gardle zawdy gasić trzeba — a łona nie wygaszona! Dopóki psijaki trzeźwami, dobrami ludziami nie łostaną i nie wyrzekną sia gorzáłki na całe życie, nigdy jam dobrze nie pudzie.
— Takie miejsce mój kupsiuł ná Józefka za sztery tysiące tálerów. Jest tam roli na puczwarty włóki i las, woda, łoparczyska i torf.
— A to ne brák tam wody kupać, jek w Gryźlinach, gdzie tylo jeden rząpś i dwa żurazie[20] na całą zieś i to jeszcze skąpe, wtrąca Wartemborska.
— Polać były, prawda, nie łobsiane — opowiada dalej Butrynska — gumna, choć nowe, ale próżne, żádnego bydła i żádnego sprzężaju, dom murowany, ale łokna w niani wszystkie powybzijane, żádny żywy duszy tam łod puroku już nie buło.
— Przecież Józek sia me łuląk, zjobziuł w domu huczne wesele, pojecháł tam z dobrą gospodynią, zaczął szykować na gołam miejscu i wojować tak, że dzisiáj jest już na co patrzyć. „Sceść Boze!“, tak przyzitali go Mazury — i poszczęściuł mu Pan Bóg. Rośnie mu nietylo gryka ale i jańczniań i jansze zboże. Bo já zawdy mózia: gbur niech sia jano trzymá rangkami i nogami ziami swoji, niech ty nigdy z rąk nie wydá. Co gbur, to mur — máziają.
— Já téż mám chańć łoddać Nulka moja w Mazury — wyjawia się teraz Gietrzwałdzka. — Z naszy wsi chce ją chtoś; mają swoją ciajść złożyć, kupsić sobzie w jednam mnieście, gdzie już dużo mieszká katolików i gdzie już zbzierają na nowy kościół.
— Te katolickie kościoły na Mazurach to náziancy warnijskie gospodárze budują — wypada Purdzka. — To zwożą kamianie, to cegły i drzewo, wszystko darmo, a na mularzów i cieślów jeszcze z przytworka dołożą, i tak powstają na Mazurach wspanialsze kościoły, jek łu náju na Warniji. Tu w Butrynach, Purdzie, Klebarku, Dyzitach, Brąswáłdzie, w Gietrzwáłdzie, w Sząbruku, Gryźlinach, koniecznie brák nowych kościołów, bo stare za małe, a tak ciajżko sia zebrać na nie; w Mazurach wnet kościół z samy żebraniny wystazią.
— Nie zazdrośnie bziednym Mazurom tego, droga ciotko — prosi Józefkowa Lijska rodem z Giław. — Kiebyście jeno ziedzieli, jek tam kościołów brák ná náju i ná Mazurów. Bo łoni, kiedy bzieda, to do naszego kościoła. My máziáwa:
Kiedy nędza, to do księdza
Kiedy trwoga, do Boga.
U Mazurów tak samo. Kiedy jem Pán Bóg ześle nieszczeście w fameliji, w łoborze lub na polu, tedy przynoszą na msze śwentą, na pacierze łosierują siebzie lub dzieci swoje do Przemienienia Pańskiego, do św. Walentego! bzierzą wody śwencony z kościołów naszych, kropsią w domach i na polach, przecierają sobzie nią chore łoczy i rany, łodmáziają katolickie modlitwy i pácierze, spsiewają katolickie psieśnie, i chodzą (ale náziency pokryjomu) na łodpusty do Śwentolipki, do Biskupca, do Purdy, Butryn, Gryźlin i do Gietrzwáłda. Niejeden już i łotwarcie katolikiem łostał; ale w sercu to łoni rycho wszyscy myślą, czują i modlą sie, jek my i mózią, że im to pomoże.
— Jół, jół, Lijsko, potwierdza Giętrzwałdzka, jek łu wáju pod Pasymam, Szczytnam i Zielbarkam tak i łu náju pod Lolstynkam i Łostródam myslą i robzią Mazury. Niejedni nawet nasze posty zachowują. I já zaczynam zierzyć, kiedy stary Jedam i Hajsiek łopoziedują, że Mazury kiedyś wszyscy katolikami byk i że te stare kościoły w mazurskich miastach i wsiach przez katolików zbudowane są. Hajsiek mózi, że w podróżach swoich w tych kościołach stare łatárze, łobrazy i figury katolickie zidziáł. — A Jedam stary cytywáł w jich biblijach i kancyjonałach i móziuł, że to wszystko takie podobne do naszego, że chyba z naszego wziante. Psieśni tam kiła naláz, jek je dziś jeszcze w naszych kościołach spsiewáwa; tylo wszystko buło jenukszami literami drkowane, podobne do mniamnieckich, nazywają to drukam starokrakowskam. Jano sakramantów śwantych jek my i mszy śwantej, co náma jest námilszam i náśwantszam, tego toni wcále ni mają.
— Jeká to szkoda, woła Linowska, łoni gádają jek my, czują jek my — a nie zierzą jek my! Mojam dzieciom káża já co dziań w páciorku dodać, żeby Pán Bóg wszystkich do jedności ziary doprowadzić raczuł.
— Lijsko, poziedzże náma jeszcze co ło tych Mazurach, miandzy chtórami ci sia tak mocno łudało. Czy łoni sia wyśniewają z naszy ziary?
— Kiedy się łupsiją, toć różnie łolekają — opowiada Lijska — to i różnie przemózią do náju, ale zawdy jckby ze strachem. A że ziedzą, iż my jem dáwa pokój i ło jech zierze ani náma do myśli nie przydzie, stąd zgoda i jedność, że aż mniło. Na szołtysów ciensto wybzierają katolików; na stypach,[21] i giełdach[22] łobok siebzie bez podejrzania siadają i zabáziają sia. Łoni sami mózią, że już teráz tak źle ło naju nie myślą, kiedy naju i ziare naszą lepsi poznali. Jeden Bóg i wso[23] jedna ziara“ — máziają. Námać to do głowy nie chce jiść, że to wsio jedna ziara, bo jeden Pán Jezus jeno jedne mógł założyć práwdziwą ziare a nie ziency. Ale my się ło to nie spsieráwa, bo chto nie chce do náju przystać, temu wszystka naszá gadka nic nie pomoże, chyba kiedy Pan Bóg misyjonárzów jem ześle.
— A jek te Mazury gádają? — jeszcze pyta się ciekawie Nulka Lijski.
— Tak, jek i my na Warniji, jeno po kruszynie „scypsią“. Na „szczęść Boże“ mózią „sceść Boze“[24] na „Boże pomágáj“ — „Boze dopomóz“, na szczygła — scygieł, na może — moze, na morze mówią jek my.
— To sia razu tak licho nie słucha — wtrąca Nulka.
— Nie, nie Nulku, do tego się wnet przyzwyczajisz, já już też z niemi próbuję scypać — potwierdza Lijska.
— Czy łoni i po mniecku szwargocą? — dokomentuje się Brąswałdzka.
— I gdzie tam! chłopy razu tyle ni mogą, co nasze, a łu kobziet tobyśta i młotem nie łuiłukli niemieckiego słowa. Tam i w szkołach zięcy polskiego łuczą i do polskich kancjonałów wszystkie dzieci łostro przytrzymują.[25]
— No, niech to pojmuje, chto chce! — woła gniewnie Brąswałdzka — łu náju by polskość w łużce wody łutopsili, a łu wáju łuczą, gádają i spsiewają po polsku? Jeká to wolność na Mázurach być musi.
— Cioteczko, toć i my śpiewáwa — wyrywa się Baśka. — Kiedy już nie w szkole, to w domu. Kiedy na zieczór łojczulek i bracia z pola abo z łobory przydą, tu siądą koło kominka, gdzie matulka warzy — a já drzáżczki smolne kłada na łógiań, żeby buło jasno — tedy łojczulek zanuci z ksiąjżki a bracia na trzy głosy pod niebziosy — matulka warzy i smarzy i pomágá nucić i já téż pomagam. A kiedy dopsiero przydą gody:
Hej gody, gody, gody
Wnet tu bandzie zino z wody
tedy bym już skończyć nie chcieli tego: „W żłobie leży“, „Bóg się rodzi, moc truchleje“, „A wczora z wieczora z niebieskiego dwora“. — A po zieczerzy to znowu książki do rangki i daléj „śpiewajmy, chwałę Bogu dajmy“, jek te pastuszki wesołe, co to rozłochocają małego Pana Jesusa i spsiewam i graniam i
Nawet na kozłowym rogu
Kryczą chwałę Bogu.
Já zawdy przy moji matulce stoją i dulcza w ji książka, a łona mi pokazuje słowa i łuczy spsiewać. Małe słowa jużam w łostatná zima mogła zcytać, a kiedy ráz spsiewali „Aniół pasterzom mówił“, pokazała mi matulka duże „A“ i takam pomału już wszystkie duże litery pozbadła. I drudzy przychodzą do naju i cytają i spsiewają. Drzázg już zá dnia wyszukám i kłada na psiec do łususzki — tedy sia pálą jek pochodnie i máwa przy kominie jasno jek w kościele.
Ráz Mazurki nocowały łu náju przed łolstyńskam jermarkam czy targam. Siedziały na długi łazie za stołam i słuchały, jek my spsiewali. Wtam já do nich: „Pódźta i wy kobzietki do psieca do náju i pomóżta náma Boga chwálić“. Przyszły i spsiewały, że sia aż rozlegało. Mają dobre gardła te Mazurki. A jekie łone słociuchne! Na matulka muziły: „námnilsa, złotorna, jedwabna pani“, a na mnie: „ślicna panienecko“.
Skończyła Baśka, lecz Nulka więcejby jeszcze słyszała o ludziach i o ziemi, w której zamieszkać miała, dla tego prosi:
— Poziedzże Barwuchno jeszcze co ło tych przylepnych Mazurkach.
— Nie, już dość ło tam; teraz na ciebzie kolej. Teráz ty poziedz ło twojech glandach[26], ło twojam łoddazie.[27] Czy i mnie zaprosisz na wesele? Czyby nie buła ze mnie szykowna przydanka?[28]
— Bąku ty, gromi matka, myśl ło pácierzu, a nie ło weselu i ło szykowności!
— A wy matulku czyście sia nie radowali, kiedy w Łączkach[29] na wáju mózili: piękne Warmijaczki?...
Plas — i dostało się Basi od matki w szczebiotliwą buzię za niewłaściwe słowa.
— Już to z tami dzieciarni matka náziancy wytrzymá; siuła to nocy bezsannych, siuła trudu i kłopotu, niż jich łodchowász. Chandożysz i łuczysz — a łone zawdy swojego; kieby nie przyter i łostro nie nakliniuł, toby sia z człozieka jeszcze wyśmały. Já téż zitki zawdy pod báłkiem mám na pogotoziu, chocam mojam dzieciom mocno dobrá jest. Stará Bujnka to mnie zawdy tak połuczała: „Bez rózgi nie łuchowász dobrych dzieci“. A já rada słuchám starych ludzi, bo łoni ziedzą co gádają i co robzią.
W tem bierze Baśka rękę matki i rumieniąc się całuje ją i leci do dzieci.
Spostrzega to Dywicka i z wypogodzoną twarzą wtrąca:
— Gdzie też to łone ciasy, kiedy my sia tak łucieszały. Jek to psianknie przyglądać sia tam malcom. Za moji pamniańci to i dorosłá młodzież w niedziela po łobziedzie wspólnie sia na wsi aż do niszporu baziuła: a nie buło tyle łobrazy boski, co teráz. W zima w śniegu, abo na lodzie na rozgártach pod Łolstyn, w lato chłopáki na drodze „w kula“, dziwczáki przy drodze przyglądały sia i chwáliły zgrabnych a ganiuły nieragów — ale kiedy zabrząkali na niszpór, to wszyscy na wyścigi do kościoła. Tedy buł spsiew śweży i wesoły, co radość; ale teraz dzieci choćby chciały spsiewać, cytać ni mogą. Za to bonują i labują, robzią rozgardyjas, chwaliwory perzą, jeżą, paradują, krygują sia; psiją, cygary pálą w karty grają — — wszańdzie huczno, buczno a w psianty zimno. Za to przy robocie jano pesklają, to téż nic ni mają wszystko jidzie w perzyna.
Nareszcie zmarszczyła się nie byle.
— Ciotko, nie patrz że tak czarno, wtrąca mile gospodyni: czyś nie przysłuchała sia na dziesiejszam niszporze tam dzieciom, co teráz tak wesoło w mrugi, w lisa, w kula grają że i w niech jeszcze nasz duch jest?
— Máta szczerá práwda — przytakuje Linowska — dzieci trzeba łostro przytrzymać, kiedy z nich chcesz mieć radość. Bo kiedy nie płaczą dzieci na rodziców w młodości, to płaczą rodzice na dzieci w starości. Znám já w parasii B. pochylonego grózka[30], chtóry sia nazywa Bujek. Tan sia bojáł łuderzyć dzieci swoje, kiedy małe były. A teraz płacze na nie i chodzi no żebranam chlebzie. Dzieci sia nie trzeba boić, jek tan Bujek, ale żwawam być na nie jek Bujna i żona jego. Nasz łojczulek náju łostro trzymáł i wszystkich téż do czego doprowadziuł. Niech mu Bóg za to stokrotnie wynagrodzi i śweci duszy jego.
— Oj bodáj, co to taki rodzic znaczy — przytakuje Ługwałdzka — dzieci go nigdy dość nie łutścią, łon jest w cani łu Boga i łu ludzi — nawet po śnierci.
— Jół siostro, pokazałoć sia to na pogrzebzie jego — opisuje dalej Dywicka. — Jano łumer, zaczęli sia schodzić ludzie i łodmáziać nad zwłokami iego trzy razy różaniec, a na zieczór spsiewali jeszcze „Z głambokości“, „Przez czyścowe łupálenie“, „Jezu Chryste Panie mniły“ i „Zieczny łodpoczynek“, a w pustá[31] noc tom spsiewali i modlili sia aż do zranku, aż kiedy zaczęli we wsi zwołuwać na pogrzeb i pod łoknami wołać: „Chto sia przysłuży łumerłamu, tamu sia przysłuży Pan Bóg.“[32] i zeszło sia ludzi kupeczka. Tedym wyjechali i pośli, jek chto móg do wsi kościelny. Na przodku szed wóz z trumną.
Przy krzyżum na smantárzu łustali, znieśli trumna na mary i czekali na ksiajży. Tedy zazwoniły zwony, pokazały sia chorągzie, dzieci szkólne z łorganistą i siedmiu ksiajży.
Kiedy sia zbliżyli zaśpiewali żałobnam głosam psieśń:
Jezu Chryste Boże w ciele
Dla mnieś cierpsiał, prac, mąk ziele...[33]
Pieśń przy pogrzebie dorosłych.
Jezu Chryste, Boże w ciele
Dla mnieś cierpiał prac mąk wiele,
Na krzyżuś się ofiarował,
Abyś mi życie darował.
Proszę Cię dla gorzkiej męki,
Nie wypuść mię z Twojej ręki,
Przy ostatnim życia zgonie,
Trzymaj mię w Twojej obronie.
Gdy mi kołem staną oczy,
Głuchota uszy otoczy,
Zapach wcale mi ustanie,
A smak się gorzkością stanie;
Gdy się język zacznie padać,
Nie będę mógł sobą władać,
Wtenczas, o Jezu, mój Boże,
Niech mnie litość Twa wspomoże.
Przyjmij mą duszę do Siebie,
Niech się z Tobą cieszy w niebie,
I ciało gdy zmartwychwstanie,
Niech Ci wiecznie służy, Panie.
Przy pogrzebie dzieci.
Rychło ze świata zebrane
Dziecię rodziców kochane
Wziąć do grobu dziś mamy.
Co za boleść, co za smutek,
Sprawiła śmierć, jej to skutek,
Którego doznawamy.
Nie dawno na świat wydane,
A już nie ma być widziane
Od dziś więcej na świecie.
Już zamknęło swe powieki,
Nie chce świata znać na wieki,
Jest z aniołami w poczecie.
Jestci jego śmierć dotkliwa,
Ale dla niego szczęśliwa,
Bo grzechu nie zaznało.
Nie zostały po nim długi,
Owszem zaraz bez zasługi
Do nieba się dostało.
Wy rodzice, się smucicie,
Kiedy ze łzami patrzycie,
Że już dziecię bez duszy:
Dusza wzięta jest do chwały
Takiej, której nie słyszały
Żadne śmiertelne uszy.
Dziecię nieba żyj w pokoju,
Opływaj w rokoszy zdroju,
Gdy się wiek twój tu skończył.
My twe ciało pogrzebiemy,
Boga współ prosić będziemy,
Aby nas z Tobą złączył,
potam spsiewał „Z głambokości“ po łacinie ksiądz przyjáciel, co go chowáł, na przemian z dzieciami, znamiciuł „exsultabunt Domino“, pokropsiuł i zaprowadzili! do kościoła na całe zilije. Po zilijach buło kázanie, na chtóram mocnom sia spłakali, boć łumerłych trzeba łopłakać, a jeszcze takich, ło których by sia nigdy zábaczyć ni mniało. Dopsiero mszá śwantá łukojuła náju nie mało; w ty to jest nálepszá pomoc i pociecha. Takam godnie zanieśli łojczulka do grobu. Stacje w kościele bandą pamniątką po niam.
Ale w domu to buto kuc no po pogrzebzie. W każdam kącie, jekby czegoś brák buło. Wszańdzie matyjaszno, a w jizbach pusto, gdzie łumerły leżáł; bo duch ducha czuje i tajskni sia za niam. Duszno buło łu náju kila niedziel po pogrzebzie.
— Aleć Bogu dziangki dobize łumer — pociesza Spręcowska. — Ksiądz w łostatny chorobzie dwa razy go łopatrzuł, a kiedy zaczął konać, wszyscym go łodstąpsili, a já łodczytała nad niam głośno „sietom zámków“. Tedy máju jeszcze ráz napomináł, żebym łostali dobrami, żebym sia ráz wszyscy w niebzie łobączyli, dáł łostatne błogosłaziaństwo — i tak przykładnie Bogu ducha łoddáł.
Podczas tych smutno-poważnych rozmów „wynikła“ się Kulka do dużej iżby, gdzie od niejakiegoś czasu „záłsnęła“[34] braciszka studenta i namówiła go kapryśne ciotki rozłochocić. Te jeszcze o różnych rzeczach gawędziły a najwięcej Gietrzwałdzka o objawieniach gietrzwałdzkich.
Pozdrowił wszystkie raźnie, przywitał i pocałował w usta każdą z osobna. Ale też i z ócz i z min widać było, że mu są wszystkie bardzo życzliwe, dobre — to by go też raz kiedyś chciały widzieć panem, a że u ludu warmijskiego tylko ksiądz w prawdziwem tego słowa znaczeniu panem jest[35], więc też zaraz go się pytają:
— A kiedy náju zaprosisz na psierszá mszá, bo tego to łod dáwna szczérze sobzie życzywa.
Na co student z widoczną trwogą odpowiada:
— Moje miłe ciotki, jabym wam rad tę wielką radość uczynił, lecz nie mogę nic przyobiecać, bo to jeszcze za długo i za dużo jeszcze wody do tego czasu upłynąć musi: to egzamin do czerwonej czapki, poczem jeszcze cztery lata w kamiennym domu[36] a jeżeli mię zabiorą na rok do wojska, to znowu dłużej, a jeszcze nie wiem, czy będę miał powołanie do kapłaństwa.
— A to já tedy już tego nie doczekám — wzdycha Linowska.
I já też nie, bo já starszá — dodaje Ługwałdzka. — To też i połowa życia w tych murach trzeba dać sia suszyć, niż na co wyjdzie; aleć tobzie nie wadzi, já już chudszech sztudantów zidziała. Czego wy sia też tam tyle lát łuczyta?
— Rozmaitości, moja ciotko, zawsze jest co, a czem wyżej tem więcej; lecz to by was mało interesowało, gdybym wam tu wszystko miał rozkładać, o trójkątach, czworobokach, o fizyce, Cyceronie, o pisarzach całem gronie;
„Wejta jeno, co to tego,
„Toć jak chleba powszedniego,
a dzisiaj nie czas na to; w kiermas to się trzeba radować i weselić między swoimi, których się cały rok nie widziało.
— Mász práwda mój sztudańciku — przytakuje zawsze wesoła Spręcowska — Zaspsiewáj jano náma co nowego, bo já mocno rada spsiew słuchám, a sztudanty to bodáj mogą miedzy sobą śliczne nuty wymyślać i kurlantki spsiewać.
Wesoły student nie dał się dużo raczyć... Tam było uciechy ze trzy miechy i duże półkorcze.
Lecz surowa ciotka Linowska ostro patrzy na studenta i ostrzej jeszcze przysłuchuje się kurlantkom jego i wnet zdaje swój sąd mówiąc:
— Sztudańciku, przy takich niezinnych spsiewach i wesołościach możesz łostać ksiandzam i być mniłam Bogu i ludziom; — ale terá náma poziedz, skąd ta prostá mowa naszá i co ty ziesz ło Gietrzwáłdzie i ło łodpuście bartajskam.
— Kochane ciocie, trudne to są i nierozwiązane dotąd sprawy, lecz co o nich wiem, to powiem.
Każdy język, a więc i polski ma swoje odrębne djalekty czyli narzecza. W niemieckiej mowie te różnice djalektowe są jeszcze większe aniżeli w polskiej i to tak że Meklemburczyk i Hanowerczyk chyba z trudnością zmówi się ze Szwabem i Szwajcarem.
Djalekty czyli narzecza mają swoje racje, z nich jak z świeżego zdroju odnawia się i odświeża język poprawny, literacki. Jak zaś pojedyncze djalekty powstały, tego już trudno dociec, ponieważ rzecz ta zaszła w dawnych czasach, kiedy to mało było ludzi piśmiennych i sztuki drukowania jeszcze nie znali.
W naszych stronach w dawne czasy mieszkali pogańscy Prusini, naród podobnym językiem mówiący jak Litwini i Łotysze. Dawni Prusini dzielili się na kilka lub nawet kilkanaści szczepów i nawzajem się zabijali. Potem wielka ich moc poległa na wojnach z Krzyżakami. Reszta w przeciągu czasu zlała się to z kolonistami niemieckimi to z polskimi. Język staroprusiński dawno wymarł i zdaje się, że na lepiej wyrobione języki niemiecki i polski żadnego nie wywarł wpływu, z wyjątkiem chyba dość licznych prowincjonalizmów jak np. „kadyk“ (jałowiec).
Sprowadzeni z daleka przez krzyżaków i biskupów koloniści niemieccy przynieśli ze sobą swoje narzecze rodzinne. I tak osadzeń około Brunsberka, Fromborka i Melzaka przybysze od Lubeki mówili djalektem dolnoniemieckim, nazwanym także koślińskim (plattdeutsch, käslauisch). Koloniści zaś sprowadzeni ze Śląska, osiadli około Ornety, Gutsztatu, Licperka i Zyborka, posługują się narzeczem średnioniemieckim, nazwanym też wrocławskim (mitteldeutsch, breslauisch).
Kolonizacja polska w Starych Prusach (Altpreussen, Oslpreussen) rozpoczęła się także o około roku 1300 po Chrystusie. Do dzisiejszych Mazur napływała sąsiednia ludność z pogranicznego Mazowsza polskiego, gdzie było przepełnienie czyli nadmiar ludności, a w starych Prusach wskutek długoletnich wojen z hardymi Krzyżakami był wielki brak ludzi, mianowicie dla bartnictwa i gospodarstwa.
Warmijscy biskupi pochodzący ze Śląska sprowadzali z tamtąd z okolic Prudnika, Głogówka, Opola na zachód Warmji koło Olsztyna polskich kolonistów, o czem świadczy dzisiejsza mowa prosta, zwana a-djalektem. Nadto przybyli tudotąd polscy osadnicy z bliskiej ziemi chełmińskiej, lubawskiej i łomżyńskiej zwłaszcza z Kurpiów.
Po roku 1410-ym, kiedy Polacy i Litwini za króla Jagiełły pod Olsztynkiem Krzyżaków zbili i z Warmji wygnali, przybyli po raz drugi do spustoszonych stron naszych ludzie z tych samych okolic oprócz Śląska, zmieszali się z pozostałą ludnością i od tych my pochodzimy.
Roku 1525 mistrz krzyżacki Albrecht został luterakiem i odebrał Mazurom wiarę katolicką, przez co ich tem więcej oddalił od katolickich Polaków i od Warmjaków.
— Tak to może być — potwierdza Linowska — uprawa lnu i płótna máwa ze Ślązka, naszá gádka jest podobná do ty, co Ślązáczka miała, jek łu náju z płótnam chodziuła, a czy pod Chełmnem tak gádają, nie ziam, bom tam nie buła; ale w Łączkach pod Lubawą, zieta wszystkie, że jenáczy gadają, bośta tam wszystkie były. A teráz poziedz náma, sztudańciku, co to są Kurpsie?
— Tak się nazywają — objaśnia student — mieszkańcy powiatu ostrołęckiego za Opaleńcem, Chorzelami Myszyńcem w Polsce. Nazwisko swe otrzymali od obuwia, które jest plecione z lipowego łyka a zwie się „kurpiami“. Mieszkają w tych miejscach, gdzie niegdyś rozciągały się puszcze, jak Biała Puszcza, Zielona, Myszyniecka, Czarna i zajmowali się z początku jedynie bartnictwem tj. pszczelnictwem i myślistwem tj. jegierką.
Kurpiarze odnaczają się otwartością, rzetelnością, pobożnością. W mowie Kurpie mazurzą czyli scypsią, jak Mazurzy, oprócz tego mówią: gajsi, bańdzie, śwanto i miękczą bardziej niż gramatyka przepisuje, naprzykład: siga, bziały, zietr, psiwo, zino, jak pruscy Mazurzy na pograniczu Warmji i my Warmjacy.
— To práwda — odzywa się naraz kilka głosów — niejeni psielgrzymni w Gietrzwáłdzie tak gádali, tylo my nie ziedzieli, skąd łoni — to z Kurpsia!
— A z tych stron właśnie — dodaje student — polscy biskupi sprowadzali kolonistów dla Warmji po zlutrzeniu Mazurów.
— A to ciekawe — odzywa się Pajtuńska — to tedy mowa warnijska i mazurska jest „rychtyczná“ mowa polská, a nie łosobná mazurská, jek rektorzy na Mazurach gádają. Ale czamu my nie scypsiem, kiedy Kurpsiarze szczypsią?
— Na Warmję — odpowiada student — polszczyzna dotarła z dwóch stron: z zachodu od Ostróda, Lubawy, Chełmna, z południa z Łomży od Kurpiarzy mazowieckich. Pewnie pierwsi polscy koloniści na Warmji mówili narzeczem śląskiem i chełmińskiem, dla tego do dziś dnia u nas nie mazurzą. Nieco później z południa napływali osadnicy z Mazowsza i wprost z Ostrołęki, Łomży, Kolna, Goniądza, Tykocina, jak księgi chrzestne i ślubne wykazują, ale że pierwotna mowa na Warmji nie mazurzyła, więc i późniejsi osadnicy nie zdołali przeprowadzić zmazurzenia, owszem i oni z czasem zaniechali tego i nie mówili już: Boże, nasa, capka, ale: Boże, nasza, czapka; albo: Bozie, nasia, ciapka, jak i teraz jeszcze mówią w Silicach, Patrykach itd. I zmiękczenie zostało, tak że mówim dzisiaj: zieś, psiwo, zino, zieczór, ziertel, sigiel, psies.
Wyrobił się więc osobny dialekt polsko, warmijski uwydatniający się tem dobitniej, że na północ ogrodzony był przez Niemców — Koślinów, z drugich zaś stron od sąsiednich Mazurów, którzy wyznawali inną religję i należeli do innego państwa.
— Co też to łuczone ludzie wszo wymądrzą — wtrąca tu Stańslewska — aleć i na Warniji różnie wymáziają: jeni na „a“ — drudzy na „e.“ — Wenowejcie, nakci u was pod Łolstynem gádają wszędzie na „a“, u nas w Stańslezie, Bredynku, Stryjezie, Węgoju, Łabusze, Raszęgu, pod Biskupem i Wartemborkiem aż do Lęgájn i Giłáw gadają na „e“. Poznać ptászka po psiórach.
— Ci ostatni z drugich pierwotnie okolic pochodzą — odwraca student — jak ci z „a“ djalektu i zachowali swoją dawniejszą właściwość.
W innych stronach i językach rzecz się ma podobnie, jak np. na Kaszubach, gdzie każda wioska nieco odmiennie mówi.
„A“-djalekt, tj. mówienie „całą gambą“, zachodzi także w drugich okolicach wśród włościan i jest w porównaniu do języka literackiego wymową bardzo prostą, chłopską, starą.
— Te Kaszuby też do náju do Gietrzwáłda przychodzą — woła Nulka — tych ciajżko rozumieć, kiedy po swojemu gádają, a náciajży Litsinów. Ci spsiewają na trzy głosy, ale my jich nie rozumiewa. Czy i do nich Náśwantszá Panna po polsku rozmáziá? My wszyscy zierzywa w cuda, co sia dzieją w Gietrzwáłdzie.
— Co ty poziesz na to, sztudańciku? — poważnie pytają się ciotki.
— Ma się rozumieć — oddaje tenże — iż Najświętsza Panna w każdym człowiekowi zrozumiałym języku mówić będzie, jeżeli tego zajdzie potrzeba z woli Bożej. W Lourdes mówiła 1854 do Bernadety 18 razy po francusku, w Niemczech po niemiecku jak czytamy w różnych objawieniach.
W Gietrzwałdzie więc, gdzie mieszka polska ludność, z pewnością mówiła, jeżeli tam się objawiła, po polsku do tamtejszych polskich dzieci i niewiast.
Nasza mowa nie jest najlichszą, żeby ją P. Bóg i Święci jego wyrzucali, jak to czynią niesłusznie zarozumiali ludzie, pyszałki. Jak inne tak i nasza mowa od Pana Boga pochodzi i godna jest naszej pieczołowitości.
Co do cudów gietrzwałdzkich Kościół nic jeszcze o nich nie orzekł, więc kto o nich przekonany może wierzyć w nie, kto nieprzekonany — drwić nie powinien. Szczęśliwy, kto jeszcze wierzyć może...
W Gietrzwałdzie się wiele ludzi nawróciło ze złej drogi, a to jest największym cudem dla grzesznika!
I w Bartęgu jest cudowny obraz Opatrzności Boskiej. Duże, piękne oko w środku w trójkącie Trójcy przenajświętszej wyraża, że Bóg wszystko widzi wie i zna. Bóg w nieograniczonej miłości swej do ludzi chce im pomódz więc dzisiejszy śpiew pod gołem niebem:
Szczęśliwy kogo Opatrzność Boska
Ma w swej opiece niech się nie troska;
W żadnym przypadku ten nie szkoduję
Kogo Opatrzność Boska piastuje.
Jak w kaplicy królewskiej w Gdańsku, w Toruniu itp. tak i w Bartęgu zaprowadzono bractwo do Opatrzności Boskiej, różnymi odpustami ubogacone, a że ten odpust bartęzki skuteczny, widać i dziś z niezmiernej liczby ludzi i ofiar.
— Já tan łodpust już co rok łodpsiła — potwierdza Linowska — bo robzić w powszednie, a rozmáziać z Bogam w niedziele i śwanta i przyjąć go pokornie i ciajsto w komuniji, to prowadzi do nieba.
— I my są zapsisane w tam bractsie — dodają inne.[37]
— Chciałam ci jeszcze i o co zapytać sztudanta, aleć już wyszed.
— Baśka po niego przyszła, na śliwki — tłumaczy Nulka — tam w łogrodzie są dzieci, dziádek i ciotka Luca z Kaśką na rangku.
Tedy się pyta Wartemborska:
— Czy to práwda, że na jesien w Spręcozie zdać chcą Marychne mnejsce?
— A rająć sia, jek słuchać, i dziś po łodpuście mieli jechać w rajby, może wnet glandy zrobzią.
I jeszcze wiele miały dobre ciotki do opowiadania, do obradzenia, obżałowania. Nie wyszłoby im materjału choć przez cały wieczór i dłużej.
Przyjrzyjmy się teraz powolniejszym panom, co oni porabiają.
Nareszcie się i powolni wujowie zebrali z gospodarzem do przechadzki w pole. Szli wygonem. Przy ogrodzie chłopcy w piłkę grali i do „kuli“ się zabierali, a dziewczęta różne gry z ciotką Lucą wymyślały. Opodal trzech jabłoni stanęli, patrząc na hojny owoc.
— Drzewa — chwali Ługwałdzki — latoś tak kściały, jekby je bziáłą płachtą łodziáł, przy tam nie buło żádnych przymrozków ani szturmu, tylo mały zietrek poruszáł ksiat, tak że sia aż z niego kurzuło. To téż mi sia podług tego zdaje, że w tam roku łowocu bańdzie chmara i káżdy łużyje.
— I ja sia z tego raduja — przytakuje białowłosy dziadek — bańdziam mnieli w poście co jeść, bo zawdy tylo z łolejem, to sia i naprzykrzy. A nasze kobziety dobrze rozumieją łowoc suszyć, i nawet te leśne kruszki, kiedy sia łulangną i dobrze łususzą, to lepsi smakują, jek mniodówki.
— Ale kiedy já słucháł — wtrąca Pajtuński — że to teráz już i w dużam poście można miajso jeść w niedziele i dwa razy w tydziań na łobziád, a łoprócz psiątków, zielgiego czwártku i zielgi soboty, co dziań tłustością máltychy zaskwarzać, choc moja matka nigdy tego nie łuczyni.
— I já to słucháł, odwraca dziadek, ale nie wszystko co pozwolą, już zaráz czynić trzeba. Já sia banda trzymáł starego zwyczaju i mój ziańć im téż to łobziecáł. Zresztą w naszy wsi nicht jeszcze w poście miajsa nie jádá, i nawet w niedziele postne. Łojcozie nasi tego sia trzymali, a długo żyli i ło tylu chorobach nie słuchali co teráz, to téż i my aby czam sia możewa P. Bogu przyłożyć. A mój dziádek to w w poście razu tubaki nie zażywáł. „Niech téż i nos pości“, zwykle máziáł, a stary Bastek i teráz w poście fajfki nie páli chocaż ją tak nawet przy łoraczce, koźbzie i przy łukłádaniu w siąsieku zawdy trzymá w zambach, to téż mu już dycht szczárniały — a Krogulów pastórz, stary Mazur, to przez cały post nie prymuje.
— Ale patrzta jano, jek te szurki sia rozlátały z tą kulą — kieby tak kula w małe dzieci trasiuła... a i dziewczáki są za wesołe — krzykają to w kutki, to w przyścionek, to w lisa i w ślepą babę. Ciotka Luca z Katrynką tam nic nie wskórá, puda do nich, a wy jidźta na pole.
I rozstali się.
Wuje wprosi biegli na „Galik“ do lasku założonego przez Inkuba. Minęli chałupę i stodółkę dla ogrodników i pięć bagien w małych łączkach.
— Po co tu masz psiańć bagnów na tam małam kawáłku, dwuch by dość buło — odzywa się najprzód bogaty Ługwałdzki.
— Mász práwda, Kaźnierku, zidzisz tan rów śweży łod chałupy pod Galik má spuścić i wysuszyć trzy pomniejsze stawki. Dáwni sia ło to nie dbało, bo tu psiáskowe plány, a życia buło dość z dobry roli za górą, ale teráz przez ta łupyna i seradela, co i na psiáskach rośnie, każdy kawałek roli sia łobsiewá. Ty mász sześć włók i dobry roli do kolán a mordujesz sia nawet w zima łobwożaniam łoparczysk Helgi i szykowaniam jich na łąki. Mász duży las a szanujesz go ná drugich, boć ci wymerły dzieci. Kiedy ty łoczy zamkniesz, wnet z twego dużego mniejsca bańdzie dziesiańć mniejsc na parcelach. Já ni mám lasu, jano w Gielekach brzózki na torfákach, tom zasadziuł je tu w lotne psiaski na Galiku i tam pod chudą łąką; bandą mnieli dzieci moje i wnuki pożytek, bo drzewo i torf z ciasam mocno w cana przydą. Teráz za tysiąc torfu z przywózką ledwo dostaniesz trzy, za klaftrą szczáp dwa tálery; to lichy zarobek, ale co poredzić, kiedy psieniandzy brák zawdy.
W tem weśli do lasku.
— Jek to sia raźnie przyjęły twoje brzózki z Gieleków, a i chojinki[38] i jeglijki[39] puszczają — chwali Kazimierz — tośty jest poranczny. Tu wnet psiásek łobrośnie, grzyby rosnąć bandą a z czasam las powstanie.
— Dobrzeć — odpowiada Jakub że już po separacyji, tam przy wsi były ryki[40] do laska siangały przecze, tam na działach zidzita teráz seperantów, siedzą jek żłoki[41], mogą na swojam gruncie siáć i sadzić lasy i spuszczać i łobwozić kwasy, całe gospodarstwo w jednam kawale, nie jek przed seperacyją we trzech lub szterech. Mądrość ludzka też robzi postampy.
— A w siuła ty pól gospodarujesz — pyta się Butryński.
— Jek stąd zidzita we trzy, ale tam daleko „pod ciárkami“ łobáczyta, że w sześć; a tan arendárz z pod sozi góry na królewskam dominium w łosióm. Dáwni należáł tan majątek razam z Staram Dworam do kanowników we Fromborku i musieli nasi ludzi ze wsiów tam łodrábziać pańszczyzna.
My sia tak przyglądáwa tam ślachcicom i próbujewa łod nich sia dołuczyć. Łorzą trze[42] razy, coráz głambzi, gnoją dobrze z chlewa i kupiłam gnojam, to jam też z kaduka rośnie wszystko dobrze. Myć tak nie możewa, ale po mału próbujewa i zawdy lepsi jidizie!
— A jek to jest w łosiom pól — dokumentuje się uporczywie Butryński.
— Já ci poziam, sfáku[43], jek ziam tak poziam — wtrąca wuj Kazimierz. W psierszam roku weźwa ługór, w końcu 3 razy torać, gnojić, zasiać łozimina, tedy mász w drugam: łozimina, w trzeciam tartofle, w czwartam łozies i jańczniań, w psiątam groch (popruszyć choc letko gnojam) w szóstam łozimina, w siódmam konikóź,[44] w łosmam páśnik. Tak wyjdzie osiom lát i tak można gospodarować w 8 szlagów. Możesz sia i jenáczy łurządzić, siać lan,[45] seradela, lupyna,[46] abo jeszcze lepsi seranela abo lupyna podłorzesz i jeszcze kunsztownego gnoju posypsiesz, to ci łurośnie i na psiásku żyto jek trzcina. Spróbuj jano, to sia łopłaci.
— Kaźmierku, jednamu sia to zawdy łopłaci, ale prandzy tamu, co kunsztowny gnój przedaje — wtrąca niedowierzając Pajtuński — a na polu różnie Bóg daje.
— A kiedy ty siejesz żyto i pszanica, Jekubzie — pyta Butryński sfak.
Około Matki Boski siéjny, przed łosmam wrześniam zwykle zaczna; ślachcice już prandzy, ale przed psiątam też nie chcą. Stare gospodárze máziają, ze kantoporny siew koło sietomnástego września to nálepszy, bo kiedy prantki siew dostanie dwa abo trzy kolanka a do Gód[47] nie przydzie mróz i zyta sia nie wypasie — wymarznie. Pszanica bodáj wytrzymá ziancy.
Szli granicą przy porance, przeszli rów pod ciarkami, a Pajtuński, lubiący drwić ze wszystkiego, co zobaczy, przygląda się bystro, ale widząc rolę dobrze wyrobioną pod zasiew i już ognichę na niej puszczającą mruknął:
— Łujdzie z nią; ługorowaná, można już zacząć siáć przed Matką Boską siejną.
Przeszli na drugi i trzeci szlag, gdzie kartofle, marchew, buraki, brukiew, kapusia, len, wika, biały i bury groch i reszty owsa nad łąkami dojrzewały.
— Duże łąki, ale tu brak kupnego gnoju — spostrzega Michał — bo tu lichy putráw.
— Jół, na tych torfowych łąkach zwykle lichá tráwa, tu brák różności: przedewszystkam potrząsnąć workam... — przyświadczył gospodarz domowy i zaprowadził do drugich brzósk nad chudą łąką, gdzie spokojnie chodziło bydełko razem z owieczkami.
— Co tu zrobzić z tą chudą niełurodzajną łąką? — pyta Jakub — Różne rady dawali, jek mogli, jek chto ziedziáł i nie ziedziáł, ale gádáł...
— Tu trzeba łobzieść psiáskam i zasiáć — radzi Butryński sfak.
— To nic nie pomoże — przeczy Pajtuński. — Czy nie zidzisz, ze mniejscami woda z pod góry ciurkam leci, tu trzeba rórki włożyć.
— Próbowáłem, zalazły — oddaje Jakub — chocam rórki kładli w mech. Kruszynać pomogło na łuwrociach.
— To tak dali trzeba — zachęca Kazimierz. — Duży rów we środku niech łostanie, a małe rórki do niego też w końcach łotwarte łod łuwrociów na dole w mech kładzione, do góry[48] zakryte, tak powoli woda zleci j łąka wyschnie.
— Dzieci mi dorástają, tak zrobzia niż zdám — obieca domowy i zaprasza do nowo założonego lasku pod górką.
— Bracie, patrz, jek cia Bóg nájrzy[49] — woła stryj Andrzej — łoboma rączkami ci daje: brzozy rosną, choinki same jidą. Chorujesz, co práwda, ale nie kłopoc sia za ziele, nie myśl to zdáwce, przydzie cias, przydzie atłas.
Wyśli z lasku, z góry widać dokładnie miasto Olsztyn, Pozorty i inne majątki, separantów i dom rodzimy, z którego student im naprzeciwko idzie.
— Patrz jano — mówi Butryński — my za lasami nic nie zidziwa, tu Łolstyn jek na talerzu leży; tam kościół, tam stary zámek, łáw budynki, gasy, brama przed náma nowy klásztór nad Łyną z kapliczką we środku, mniejscami wkoło miasta zidać jeszcze stare mury, tam sia kurzy, to cegielnia, tam zielazná kolej z pod Gietrzwáłdu jidzie, ta sama com nie dawno nią jecháł — co za śliczny zidok!
— I patrzta tylo dali: za chudą łąką — co za pola, rola, łąki pełne ksiatu czerwonego i żółtego. Na prawá rów i ciárki, i maliny, boroziny, na szeroki granicy krze leszczyny, latoś łorzechów pełne, na liwá przed chojinkami szeroká do mniasta droga gałajzistami jerzbami przystrojona. Práwda miáł dziś nasz stary ksiądz na kázaniu, kiedy wołał: lilje i różne ksiaty w zielani to kobierzec Boży. Bóg to stworzuł dla nás ludzi... wychwalaj człozieku Łopatrzność Boská...
A zauważywszy nadchodzącego studenta, woła:
Pódź jano pódź, poziesz náma, chto założuł Łolstyn i kiedy; toć darmo nie bańdziesz zjádáł łojcu i braciom fortuny.
Student przywitał, jak się należy, stryjów i wujów i zaraz opowiada, pokazując na Olsztyn:
— Lokator Jan z Lejsów założył to miasto 31 października 1353 w ziemi bartęzkiej i oddał miastu 178 włok roli i 100 włók wolnych lasu i pastwiska, 7 włók sołtyskich i 6 plebańskich. Teraz ma Olsztyn na 6000 ludności[50] i od paru lat kolej z Torunia do Wystruci. Prędzej ta kolej byłaby gotowa, ale koło Rotflisa nie można było tak łatwo zasypać kawałka jeziora i łąk iłowato — torfowych. Wnet ma też stanąć tu szkoła wyższa czyli gimnazjum, tak że z tej okolicy nie będą musieli studenci jeździć do Brunsberka, Reszla i Olsztynka.
— I mój Kazimierek bułby teráz wysokam sztudantam, kieby nie buł łumer, jek mniał 12 lát — wzdycha żałośnie Ługwałdzki — i dwa duże łzy spadły mu na ziemię...
Ale ja mniejsca nie łudám, aż chyba w łostatny chorobzie. Já nie chca na wymowa.
— Czamu nie, grózki[51] mają dobrze, żyją bez kłopotu — drwi Pajtuński.
— Pożál sia Boże ty dobroci iirowadzi dalej Ługwałdzki. Znám já rożne przykłady, jek to grózkom jidzie, co to jest gróziecki chléb łopłakany, siuła to grózków z żálu rycho sia łudázi[52] przy takam chlebzie. Nie jedna grózka siedzi i jańczy: co ja też zrobziuła, żem bez dobry wymowy mniejsce łudała. A cóż ci wymowa pomoże, kiedy ci ją śnieżka (synowa), abo ziańc co dziań wywrzeszczy byle czam cia zbańdzie i łomydli. Tedy sądź sia z kałuzam.[53] Tam są grzechy ło pomsta do nieba wołające.
W jedny wsi kościelny wymózili sobzie grózki sietom furmánków do miasta. „Mądrá“ śnieżka namóziuła syna żeby łojca lub matka tylo do miasta zazióś, a z miasta musieli psiechtą nieborastwo. I spotkáłam starego w dyzickam lesie, jek w długam zupanie psiechtą szel nazád.[54] Wziąłam go na wóz i pytam: „Cóż wam sia stało, że w taki ciajżki łoblece sia dźwygacie[55] psiechtą?“ I tak mu sia ciajżko stało, że ledwo wybąknął: „To synowa zrobziuła“. A co dopsieru ziańcie nie czynią, zamiast grochu dadzą ci łognichy połowa i poziedzą: nie dostali wyciścić! niewstydniki, grzeszniki; zamiast warzywa dadzą ci przerostych korzani, zielazná krowa futrują ci łowsiánką i zgnitam sianam, masz wymózioná łowca, dadzą ci ją psom zazreć, przylam wszańdzie cia łobmáziają, łokrádają, łobełgują, bo tobzie nic nie brák, a łonam wszystkiego.
— Ale stryjku, wszakże takich ludzi nie ma na świecie, takimi są — złe duchy... — odzywa się student.
— Mój synie, życzą ci, żebyś w twojam życiu nie zaznáł ani złych duchów ani podobnych jam wszáków. Niejednego wszáka wsadziwa na konika, a łon tedy pokáże náma zamby. Broń sia takich ludzi, bo ci podłażą strapsianie, a życie skrócą. Nie trzeba dozierzać nikomu, nie spuszczać sia na nikogo; nasze łojcozie máziali:
Chto sia na drugich spuści
Tego Bóg łopuści.
I westchnęli wszyscy, bo stryj Kazimierz prawdę miał.
— Co też sia stało tamu synozi, co łojca, matka śnieszce dáł w potery? Pewnie nic! — drwi Pajtuński.
Równoć co! — ogania się stryj — Pojecháł do Westfál na robota, bo zjechał z mniejsca. Ciantá jek łosa żona zachorowała po dziecku to łumerło wnet, po niam łumerła i śnieszka, a że zápsisáł zjekiegoś strachu mąż wszo na żona, po ji śnierci dostało sia ji przyjacielom, a łon poszed z pacham do rowu.
— Cistá kara Boská — zatwierdza stryj wartemborski. Ale też tan gałgán pochodzi z parasiji bez ksiandza; gdzie przez długi cias ni ma ksiandza, tam sia lud rozpsuje. Co to sia stanie, kiedy ziancy ksiajży wymrze, a drugich náma nie przyślą?
— Niech náma też sztudant pozie, czy sia i teráz jeszcze można łoksiajżyć.
— Owszem, można, choć z trudnością. Na Warmji, w Pelplinie i w wielu innych diecezjach pozamykali z rządu seminarja, czyli kamienne domy w Prusach, ale biskupi posyłają swoich kleryków do Rzymu lub do katolickiej Bawarii i po święceniach przyjmą ich na powrót i ustanowią w parafji, gdzie ich brak.
— Brák jich wszáńdzie, my już tyle lát ksiandza ni máwa, a dłuży jeszcze w Klewkach, w Jonkozie i po drugich parasijach — złości się Pajtuński — my nie ráz psiajśćią groziwa tam, co te prawa majowe łukuli; łobáczyta wy młodzi, boć my starzy już nie doczkáwa: przydzie do duży wojny, gdzie Bóg tych pyszałków strąci z stolicy potajżnych...
— Słuchájta jano, poziam wáma, jek to jidzie w parasiji bez ksiandza.... Pojechalim do Sząbruka w kmotry. A że tam ksiądz łumer, musielim do chrztu do Gietrzwáłda. Na drugi dziań buła niedziela. W Sząbruku w niedziela nie buło ksiandza, ale zwónili i brząkali jek zawdy na nabożaństwo. Poślim też. Po godzinkach przecytáł szulnistrz lekcjá i ewangeljá. Smutno sia siało: na kázanica nicht nie wchodzi; ksiandza Rysiewskiego, co tak dobrze praziuł, już przykruła ziamnia — nie daleko zákrystyji na smantárzu — a drugamu nie wolno, bo Bismark zakázáł. ...Powstáł płacz... Ale przyszło gorzy. Zwonuszek do mszy łodzywá sia; chłopcy w komeszki i czerwone sukmanki łubrane wychodzą z zákrystyji, niosą ksiąjżka do mszy, talerz, ampułki, chleb i zino, składają na łutárzu, gdzie wszystkie śwece zapálone — a ksiandza ni ma. Chłopcy klangkają na stopniach łutárza, zaczynają głośno Confiteor. Słuchać szlochanie ludu.
W tam łorgany całą siłą wpadły przygrywając psieśń do mszy:
Do Ciebie odwieczny Panie
Pokornie wołamy;
Patrz na serc naszych wylanie,
Do Ciebie wzdychamy.
Użycz nam Ojcze pociechy
I odpuść nam nasze grzechy.
Ciebie z ufnością błagamy,
Zmiłuj się Boże nad nami!
Ach zmiłuj się nad nami!
Ludzie bez pociechy, bez ksiandza płakali na cały głos; mnie łzy leciały jek groch; wy nie zieta co to znaczy być bez ksiandza lata lateczne jek my w Purdzie, abo ci w Klewkach. Płacz i lamant powtárzáł sia, jek chłopcy zabrząkali na łosierowanie na sanktus, na podniesianie, na pater noster i komunijá — taká buła zawdy i łu naju w Purdzie i w Klewkach żałosná mszá bez kapłana.
Żeby to Pán Bóg płazam puściuł tam karmazynom, wolnomularzom, niedoziarkom, to być ni może. Łoko Łopatrzności Boski patrzy na nasz smutek, na nasz płacz i lamant i ześle kara swego ciasu.
A do chorego, co to za łudrańczanie: to po ksiandza, ale gdzie? pára mil! czy go nájdziesz w domu, kiedy jest — pokryjomu, żeby szandár, abo jeki zdrajca nie łudáł, nie łopsisáł? Tak samo z pogrzebam: ksiądz w zieczór przedtam przyjecháł, łodpraziuł swoje, my do grobu sami z płaczam nieboszczyka zanieśli, ksiądz miáł za niego mszá w swojam kościele. Tak samo w Sząbruku, Sząbargu, w Brąswałdzie i w drugich parasijach bez ksiańdza sia dziáło.
Ksiądz Gietrzwáłdzki musiał za dobre łuczynki tydziań na wysoki brámnie w Łolstynie siedzić; drugich ksiajży po sądach[56] włóczono za dobre łuczynki. Czy to nie zasługuje kary?
— To, to jół! — odzywa się Butryński sfák, który bardzo pilnie się przysłuchiwał, bo po owem wytłumaczeniu czworakiej Purdy przy obiedzie wszystko już wierzył, a ocierając oczy, tak przemówił:
— Słuchałam, jek bziáłki nasze ło takich srogich prześladowaniach pozieduwały, ale nie zierzułam, bo my zawdy mieli w te ciasy dwuch ksiajży, tom nie dbali ło cudzá bzieda.
— Sztudańcie, łostań ty ksiandzam, nasz ksiądz klebán Rochon jest już stary i kulawy, a kapelán by chciáł gdzie na próżná klebanija. Przydziesz do náju za kapelána i bańdziesz miáł dobrze łu náju.
I drugim to życzenie szczerze z ócz patrzało, ale student tylko krótko na to:
— To wszystka może być za cztery lub pięć lat, jeżeli Bóg pozwoli; czemu sobie już teraz niepotrzebnie głowę łamać. W przyszłość spojrzyć człowikowi nie jest dane.
Teraz mam ferje, odpoczywam, nowych sił nabywam, czytam książki różne, a dziś chętnie się przysłuchuję waszym powabnym mowom.
Zaciekawia mię ta wasza mowa i ta wysoka mowa nasza, której się uczymy w szkołach, którąście dziś słyszeli na kazaniu. Jest bowiem ta sama. Wy z waszą prostą mową rozumieliście księdza z wysoką mową, czy nie tak?
— Wszystkom rozumieli i zawdym rozumieli polskie kazanie — odzywają się wszyscy — jano mniamieckicgo kázaniá tom i dziś nie rozumieli, bo ni możewa dość po mniecku a wtedy náma sia chce spać!
— Ja też tak o was myślę. Tem więcej zbliża się wasza mowa do książkowej, im dalej idziemy wstecz tj. 300 lat nazad, kiedy ksiądz Wujek biblię pisał, kiedy poeci Rej, Kochanowski, Klonowicz, Grochowski swe prozy i wiersze pisywali, kiedy ks. Piotr Skarga swoje Kazania i Żywoty Świętych wydawał. Tych nam łatwiej czytać, zrozumieć, jak tych, co wysoko przed 50-ciu laty pisali, jak Mickiewicz, Krasiński, Słowacki, a to pochodzi z tąd, że w szkołach już po polsku nie uczą, więc nasz język na Warmji i na Mazurach nie może się kształcić dalej, jeno pozostaje na tym samym poziomie, albo się cofa, napełniony niemieckimi naleciałościami. Teraz patrzcie:
Mam przypadkiem „Pamiętniki Paska“ z naszej szkolnej biblioteki. Tam prowadnik wojska polskiego, Pasek, którego na Szweda posłano do Danji na Apenrade, Alsen, Hadersleben, Fryderycję, Aarhus, opisuje bogactwo tego kraju, stroje ludu, wielką obfitość bydła, owiec, świń. Tam dostał kupić wołu dobrego za bity talar i dwie marki duńskie, tam były pszczoły w słomianych pudełkach a nie w ulach, ryb wszelakiego rodzaju było poddostatkiem, chleba siła, miody dobre, jeleni, zajęcy, sarn nadmiar.
Za cztery grosze polskie posławszy do niewodu, to chłop przyniósł ryb wór, aż się pod nim zgiął. Chleb z grochu — ale pszennego i żytnego dostawano od szlachty. W wielki post jedli z mięsem. Węgorze słoniały wespół z połciami w korycie, bo tam dają na stół mięso i ryby zawsze jednakowo: wszystko było, co człowiek zmyślił — bo tam lada chłop po łacinie mówi, a po niemiecku rzadko kto, po polsku nikt i taka różnica mowy lutlandczyków od niemieckiej, jak Łotwa albo Żmudź od Polaków.
Lud tam też nadobny, zbyt biały, stroi się pięknie przy lekkich obyczajach...
Kościoły tam bardzo piękne, które przedtem bywały katolickie; są ołtarze, obrazy po kościołach.
Jest takie ich nabożeństwo, że Niemcy (lutry) oczy zasłaniają kapeluszami, a białogłowy temi swemi kwefami i schyliwszy się włożą głowy pod ławki.
Kiedy ich pytano, na jaką pamiątkę głowy kryją i oczy zasłaniają, ponieważ tak nie czynił Chrystus Pan ani Apostołowie, żaden nie umiał odpowiedzieć. Jeden tylko tak powiedział: iż na pamiątkę, że żydzi zasłaniali oczy Panu Chrystusowi kazali mu prorokować — oni, lutrzy się zasłaniają.
Czy rozumiecie to wszystwo?
— Jół, rozunnejewa i chcewa jeszcze ziancy słuchać. Co tam wojsko polskie robziuło? pytają się stryje i wuje i sfaki.
— Wojsko polskie, powiada Pasek zrobiło z Danji wycieczkę r. 1658—1660 do Szwecji. Parę lat przedtem napadli Szwedzi Polskę i łupili ją, ale pod Częstochową przez księdza Kordeckiego cudownie zostali odbici i przez Czarnieckiego z Polski wygnani. I tak posłano za niemi oddział pod dowództwem Paska. A że Polacy nie mieli okrętów wojennych musieli przez Danię do Szwedów.
Żołnierze polscy byli pobożni, szukali kościołów i w polu śpiewali nabożne pieśni, jak „O gospodzie uwielbiona“, „Już pochwalmy króla tego“ i inne — „aż konie po wszystkich polach“ uczyniły wielkie parskanie — tak pisze Pasek.
Nareszcie w pamiętnikach jego zachodzą ciekawe stare słowa, których i my na Warmji jeszcze używamy. I tak wyraz: gwałt zamiast wiele; cale zamiast wcale; machlerze u nas machlárze[57]; kaduk[58] u nas także kaduk; rają mi u nas rajić komu żonę, jechać w rajby; nikt gęby nie rozdziawił, u nas się rozdziáziuł[59]; raróg, także u nas raróg; dziwoląg; pódźwa u nas pódźwa (pójdźmy); z cebra także u nas z cebra (leje jak z cebra); tańcować także u nas to samo słowo zamiast tańczyć. Na podsobku chodził, u nas na podsobnych tj. pieszo; na stronie 371 zachodzi wyraz lelek (człowiek niespełna zmysłów). Maryanna u nas Marjana i Marianna (zamiast Marja).
Pasek także pisze o luźnych obyczajach Duńczyków.
I do tego to kraju bezbożnego, sektami różnorodnemi podartego, do kraju bogatego, a we wierze tak ubogiego leci obecnie na oślep naród nasz wierny ale ubogi, najwięcej ludzi z pod Moskala na robotę. Czy nawrócą tamtych duńskich bogaczy, czy też sami obyczaje i wiarę stracą? — zakończył student.
— Te robotne, a w jedle niewybredne ludzie z Polski nie tułaliby sia po cudzych robotach — odpowiada poważnie stary Jakub — kieby jich Moskal nie prześladował za ziara i mowa. Ale Pán Bóg nie rychliwy choc spraziedliwy i Moskala jeszcze nájdzie za to. Spsiewalim dzisiaj: straciuł z stolicy potajżnych... a pokornych wyprowadziuł...
— Oj bańdzie to wojna za tyle porachunku z Moskalami. Kieby aby náju tu łochroniuła! — woła Pajtuński spoglądając w stronę swej purdzkiej parafji.[60]
— Prazie na Pasym i wszystkie, sztery Purdy, na Pajtuny, Klewki i Butryny powalą sia Moskale na Łolstyn — straszy Ługwałdzki.
I zlękli się wszyscy przyszłej kary Bożej, przyszłej wojny światowej przepowiadanej przez Sybylę i inne liczne proroctwa — tylko starsi pocieszają się tem, że nie doczekają tej plagi.[61]
Zadumani szli pod dom nic nie mówiąc, bo wieczór się zbliżał i trzeba było o powrocie myśleć.
Przyśli na zapłocie, widzieli w ogrodzie zmęczone dzieci siedzące niby kurczęta spokojnie około dziadka lamkowskiego i ciotki Lucy z Jonkowa, która jeszcze bawiła małą Kaśkę, wiercąc jej palcem w małej dłoni i każdy paluszek poruszając przy takich słowach:
— Kaśku, tu (w dłoni) seroczka krupki warzuła; tamu (paluszkowi) dała, tamu dała, tamu (ostatniemu) łepek lurwała i do nieba poleciała.
Dziecko wesołe mile patrzy na tą całą procedurę, spogląda raz w niebo wypogodzone, raz na ciotkę Lucę szczęśliwą jak aniół stróż nad grzecznem dzieckiem. Kaśka chce się oczywiście czego spytać — ale jeszcze nie może... i trzepie się, jak młody ptaszek na gałązce.
Za to Finka i Joanka, Slaśka i Baśka, Dośka i Waleśka i... jeszcze ich więcej — pytają się:
— Ciotko, czy i my przydziam do nieba?
— Przydzieta — pochwala zawsze miła ciotka Luca — jano bądźta grzeczne, pobożne i posłuszne.
— A czy to daleko do nieba?
— Moje dzieci — dodaje ciotka — do nieba wysoko i daleko, daleko...
A siuła lát trzeba jiść do niego? — pytają dzieci.
— Gwáłt — odpowiada ciotka Luca — já już jida sietomdziesiąt lát, a zawdy gwáłtam, i zawdy sama, a jeszcze nie zaszłam... Kiedy zájda jano Bóg sám zie. Bądźta bogobojne, a zajdzieta i wy.
Podobnie chłopcy „kiele“ dziadka, zadają mu różne zapytania a on odpowiada i znów pyta.
— Michałku poziedz że mi, czego brák wszystkiego na przykład do woza?
Michałek „zie“ i śmiało odpowiada, a wszyscy ciekawie słuchają.
Do woza brák: — ale nie wie jak tu zacząć?
— Dziádku já ziam! — prysnął mały Maciek.
— Dziádku já też — powoli dodaje Kubal.
Ale dziadek się uparł na Michałka i rzecze:
— Dájtaż mu pokój, łon też zie i pozie wáma wyraźnie choc pomału.
W tem Michałek wydając głos pewien siebie liczy głośno:
— Do jednego woza náleżą sztery koła, dwa łosie, jedna dyślá, dwoje drábzi;
wózek do wyjazdu z pukoszkam abo ze skrzynką má nadto siedziska, pugrábki, szczyty, a wózek na śwanto ma ładne siedziska, dwa tambory, dwa lichtarnie, dwa strzampsiska zielazne do wlezianiá, blachy nad kołami do błota i jest malowany czarno, modro abo żółto;
koło má psiasta[62], buks w psiascie, sztery rynki na psiáście, spsice[63] falgi, na falgach[64] refa[65], w refsie szynále[66];
łoś (oś), zielazna łoś má futer drewnianny, łopaski zielazne, skranty (skręty), nasád, sztery kłonice, ryczán, szruby, abo buks dlá psiásku, lon[67], deski spojánki (do gnoju), żytne drábzie potrzebują tuleji w łosi, szterech luśni, szterech nálustków, drábzie mają szczeble z drzewa abo z drótu;
ryczán má zielazne podstawki pod kłonice, na kłonicach rynki, i na końcu ryczána są rynki, żeby sia nie roszczepáł, ryczán má dóra[68] (otwór) blachami łopatrzona ná (dla) zielaznego dużego szpernála[69] co trzyma ryczán i przedny násád pospołu;
rozwórka má rynka na tam końcu, gdzie mały szpernáł ją w kleszczach trzyma, to jest na drugam końcu za tylną łosią szteksel, gruby zielazny góźdź z kietką (łańcuszkiem) przybzitą do łosi, żeby sin nie zgubziuł. Rozworka siedzi w tylnych skrantach (skręty) z rynką i leży na podyjmnie przędnych skrantów na zielaznam futrze.
Na tylny łosi w násadzie są kłonice, nasád má też rynki zielazne, żeby go kłonice nie roszczepały.
Dyślá (dyszel) siedzi w przędnych skrantach i w trzech zielaznych rynkach. Miedzy (miedzy) drugą i trzecią rynką jest zielazny skobel dla braki, braka má dwa łorczyki (orczyki), zielaznami rynkami do ni przykute, każdy łorczyk má znów po dwa kołka do kietków przy ślach. Koniec dyśli jest zielazną, grubą blachą łokuty i má łák (hak), abo skóbel do przędny braki i na dole skobel do zatrzymania láśników, abo kietków, spojonych na dole mocną rynką.
Kiebym teráz konie łokieznáł, to jest założuł łuzdy (uzdy) i we śle włożuł lejczyki panknął (pękną!) batogam, lobym jechał jek pán!
— To dobrze, tak dobrze — chwali dziadek Michałka — jano nie za łostro, nie galopam, nigdy na wyścigi z drugam, — przestrzega życzliwy staruszek.
— Ale czego brák do sani, kto to zie? — zadaje znów dziadek.
— I o my też ziewa! — wołają chłopcy.
— Ná, to ty Maćku gráj.
Maciek paradny z zadania dziadka począł zaraz śmiało „grać“.
— Sanie mają klangi (klęgi) z drewna i klangi na dole z zielaza, to są szyny, w poprzek klangów leżą na szterech podstáwkach dwa násady, na jich końcach strzampsisko (strzemię) do wlezianiá na sanki, wszystko dobrze zielazam łokute na końcu klangów na przodku szpona, na ni[70] leży dyślá, tylnam końcam w skranty wsadzoná, na przodku dobrami łákami i blachą z zielaza do lásników przystrojona.
— Maćku, Maćku, z ciebzie tangi Maciej wyrośnie, kiedy sia tak dali łuczyć bandziesz — przepowiada mu siwy dziadulek, a chłopcy wesoło za Michałkiem przyśpiewują: „A ty Maćku gráj, a ty Maćku gráj“ tak też i „dziewczáki“ próbują: „A ty Maćku gráj...“
Ale pobożna ciotka Luca, za stara już do takich żartów i za daleko już zaszła na drodze do nieba, ażeby z drogi zejść na kurlantki wesołe, napomina:
— Dzieci, zanućta lepsi „U drzwi Twoich stoję Panie, czekam na Twe zmiłowanie“.
W tej hostyji jest Bóg żywy
Choć zakryty lecz prawdziwy.
— Co to znaczy? pyta się Fynka.
A ciotka tłómaczy;
— We mszy zidziałaś hostyjá i w komuniji, kiedy ksiądz tę hostyją dawáł. Tam jest ciało i krew Pana Jezusa, a kiedy na náłuka pudziesz, to i ty zrozumnisz i dostaniesz skosztować tego słodkiego Pana naszego.
I znów śpiewają:
Aniołowie się lękają,
Gdy na jego twarz patrzają.
Wszyscy niebiescy duchowie
Lękają się i królowie.
— I my musiwa sia langkać przed niam, ale nie łuciekać, jano sia tkać do niego, bo gdzież pudziam, kiedy łod niego łodejdziam. Łon náma rád jest, kie dy ło niam gádáwa, myśliwa, spsiewáwa i go serdecznie mniłujewa. To też:
Żaden z wojska anielskiego
Nie dostąpi nigdy tego
Czego człowiek dostępuje,
Ciało i krew gdy przyjmuje.
I śpiewali pieśń do końca, a ciotka Luca zawsze tłumaczyła, coraz piękniej, coraz wierniej.
Tymczasem ciotki z „zápsiecka“ już dawno się wymkły, zostawiając gospodynię z kucharkami w domu i doszły znienacka do ogrodu, przyglądając się chłopcom i „dziewczákom“, maleństwu, drobiaszczkom i ciotce Lucy na jej chodzie do nieba, słuchając z weselem w sercu jej wzniosłych słów.
Wuja stali jeszcze na zapłociu przed ogrodem, gdzie przed separacją były owe długie „ryki“, spoglądali na dziadka i ciotkę Lucę i następców-spadkobierców, i słuchali ciekawie końca rozprawy z „Pamiętników Paska“ przez studenta.
Trzy zdania przytacza im jeszcze student z owej starodawnej księgi. Na stronie 109-tej pisze Pasek takie otwarte słowo: „Cóż to, kiedy my, choć dobrze zaczniemy, żadnej, jak trzeba, rzeczy nie skończymy“. Mowa tu o Czainieckim, który po zwycięstwach nad Dnieprem nie poszedł do stolicy Moskwy, podobnie jak Jagiełło pod Olsztynkiem... a Hanibal pod Rzymem.[71]
Drugie na stronie 240: „Sejmowali tedy przez cała zimę z wielkim kosztem, z wielkim hałasem, a po staremu nic dobrego nie usejmowali, tylko większą przeciwko sobie zawziętość i rozjątrzenie (exacerbacje) wzięli...“
Trzecie na stronie 333. Pisząc o zwycięstwach na Turkach pod Wiedniem 12 września 1683 podaje te słowa: „Francuzi mówili: Poloni sunt genitores Germaniae tj. Polacy są rodzicielami Niemiec; przez to, że Turków wygnali, całe Niemce ocalili...
I ten ratunek dali Polacy Niemcom, pomimo, że ci ostatni się wielce cieszyli z zwycięstwa Turków pod Cecorą 1620 roku nad Polakami...
Pan Bóg zesłał na Polskę karę za grzechy i za wielorakie opuszczenie dobrego, zupełny podział przez ocalone niegdyś Niemcy, przez zlutrzone Prusy i odpadłych od Rzymu Moskali, bo nie było człowieka (Ezech. 22, 30), któryby zatrzymał dłoń Pańską i wstawił się za krajem, aby go Bóg nie zagubił — i już sto lat trwają te okropne prześladowania ludu katolickiego. Kiedy też nadejdzie miłosierdzie Boskie — nawet Mazurzy wzdychają: „Moze tez esce...“
— Mój sztudańcie, za szterydzieści do psiańćdziesiąt lát jenáczy bańdzie, Bóg sia zmniłuje nad ziernam ludam swojam, jano chodź zawdy drogą przykazań Jego, a łobáczysz, jeki Bóg spraziedliwy, nierychliwy, a — zawdy miłosierny, bez granic.
— Práwda mász, Jekubzie — potwierdza Ługwałdzki — ciasy sia muszą zmianić, ksiajży musiwa dostać znowu, bo bez nich chybabym zginęli.
Byliby jeszcze nie zakończyli wzniosłych rozmów swoich, ale właśnie pokazuje się gospodyni i zaprasza wszystkich na „zieczerzą“.
I zbierają się wszyscy, kierując swe kroki ku gościnnemu domowi — do dużej izby.
Dziadek prowadzi zbytnich chłopców, którzy tylko podskakują, ciotki zbierają wesołe dzieweczki, tylko jedna z głośnym płaczem idzie kulawo, Waleśka niebacznie wlazła na rzegáwki (pokrzywy) przy płocie i te poparzyły jej nóżki, dla tego kuleje, bo parzy i boli, jak nosek zakłóty od pszczoły.
Słychać ciotkę Lucę pocieszającą:
— Cyt, cyt, na drodze do nieba ciajsto jeszcze nájdziesz i kolce i głogi — pszczółki i złe łosy.
Ale ciotka Linowska inaczej rzecz pojmuje:
— Już to te bachy z miasta to nic nie ziedzą, jano sia stroić i dobrze jeść — a nic nie robzić...
Zgromadzili się powoli wszyscy na podwórzu: wuje i stryje, ciotki i dzieci, ciotka Luca i dziadek lamkowski z „Pielgrzymem“ w ręku, którego od wielu lat abonował i pilnie czytywał.
Tu jeszcze krzyżowały się krótkie zapytania, co jedni, co drudzy tak długo robili, co gadali za zapieckiem, w polu, w ogrodzie — padały jeszcze krótkie odpowiedzi.
Student, przyzwyczajony do dawania młodszym lekcyi w różnych przedmiotach a zaciekawiony opisem woza i sani przez chłopców pyta się dzieci, jakie znają ryby, grzyby i ziółka. One rozweselone podają na wyścigi: rycki, pępki, prawe, prośniánki, sitárze i muchory; to karasie, szczupáki, wangorze, łokonie, kárpsie, płociczki, bleje, jáżdże, pstrągi, katy, liny, kiełbzie, kłanie i stynki; to kalmus, jochel, rumianek, psiołun, krwáwnik, macierzánka, santarzyjá (tysiącznik), kadyk (jałowiec) i... i... — nareszcie się urwało.
Ciotka Linowska me mogąc scierpić czegoś, wsiada na karciarzy, którzy jeszcze jak przykuci na dawniejszych miejscach siedzieli:
Já to już nie ziam, co to za wytrwałość zawdy tego samego dulczyć w te karciska. Zawdy te same wykrzykniki: to zolo w sercach, to frága w szali, to drugi robzi do łobuch, żołądź tróf, to znowu zolo kolier, raz nawet Janek z radością zakrzyknął: zolo kolier tu! — ale przy tam wszystkam nareszcie zawdy: zapłać braciszku! abo: wujku do woruszka! — a wuj po trojáczku wyciąga i cichutko jek łozieczka — płaci; łogolą go aż do szczantu, aleć dobrze mu tak, do czego sia też zadaje z tami młodami silutami. Zresztąć nie trasili na łubogiego, tyle włók[72] roli, a dzieci żádnych. Łon sám razu nie zie, co má zacząć z psieniądzami. Ale też i kiepsko mu iść musi, kiedy już pára razy przychodziuł do Swoji po psieniądze. „Żonko, dájże mi z pára groszy, bo ma te łajdaki dycht łorznęli“. Wujna chcąc nie chcąc musiała wyciągnąć chusteczka z zanádrzá i rozziązać szypełek w rogu. Ale za siułka — bo tu już znowuj wołają: Wujku do woruszka! Nie pojmujq, skąd mu sia ty cierpliwości zbzierá, że kart nie ciśnie nie łucieknie jam.
— Kieby nie tan sztudant, to bym sia były dycht rozjadoziły na te głupsie karciska — ale tan to náju rozweselał swojami łopoziedaniami i spsiewkami Równoć łoni sia czego nałuczą w tech szkołach i nie darmo tam tyle lát siedzą.
— Ná, ty tubaczniku — dodaje Ługwałdzka, spoglądając na wartemborskiego wuja, który zażywać tabaczkę ogromnie lubił, a w tabakierce zwykle małą szufelkę dla wygodniejszego zażywania nosił — szkoda, żeś ty tu nie buł i nie słuchał psieśni ło tubace, bobyś sia ji buł wyrzek na zawdy i już ziancy nie pakowáł tego torfu w twój rozwalony nochál. Jek to sia tam tubaczyskam porządny człoziek zbrzydzić może.
Lecz dobroduszny wuj nic nie odrzekł, tylko oczami mrugnął, spojrzał na tabakierkę, którą ustawicznie w ręku trzymał ścisnął ją i westchnął; pewnie pomyślał: „już ja sia z tobą do śnierci nie rozstana“.
Pewno jeszcze więcej były by mu ciotki „naprzyrzynały“, bo się już i drugie „sadziły“ — lecz już wołali po raz drugi pa wieczerzę — bo już wszystko gotowe — a zatem wszystkim trzeba się było udać do izby.
Po drodze jeszcze wyrywa się Baśka:
— Ciotuchno, ta stara Ráłnka to niócha jek chłop! — a gdy tu wszyscy wybuchli w śmiech, potwierdza: Jół, joł, já to sama zidziała, jek wziąła szos, to ji sia aż łoczy przewróciły.
Wchodząc do izby słyszą wuja wołającego na cały głos: „zolo pyk! aby ráz wáju dostana do nogi!“ wygrał, ale bez „prymyji“, każdy musiał mu zapłacić — po dwa feniki. Nawet tynfy[73] nie odegrał. A co za radość z tego, wszyscy mu winszowali. Lecz on tylko żałował, że już przestać trzeba, bo teraz szczęście na jego stronę się „przewaluło“; już zapóźno, bo nacierają do wieczerzy, a karciarze muszą, choć niechętnie ustąpić z pola walki, które tak długo w pocie czoła zajmowali.
Nareszcie gospodyni z kucharkami dostały gości usadowić do stołów, które się uginały pod potrawami o miłym zapachu. I nos miał tu swój kiermas.
Uciszyli się wszyscy wstając do modlitwy.
Tedy każdy brał śpiesznie na swój talerz i zjadał, co mu lubo, albo co mu najbliżej było — bo Spręcowscy już zaprzągać kazali. Z początku nawet rozmowy nie było.
Tylko pusty Michałek, odpędziwszy głodnego ogląda się za Ewą, a gdy ją zoczył, zaraz pyta się
— Jewko, já bym też chciáł ziedzieć, jekie tytoły ludzie na Mazurach mają, bo łu náju to sia rycho wszyscy na „ski“ nazywáwa.
— A na Mazurach — odpowiada Ewa — mało mamy tytołów na „ski“, choc i takie się zdarzą. Poziem ci kilka nasych nazwisk: Cwalina, Duda, Wądułek, Bębenek, Bruderek, Wrzodek, Bury, Kusy, Kęsy, Zołty, Robacek, Skiędziel, Deptuła, Maślanka, Glomzda, Piecocha, Kaja, Pazucha, Zywina, Fajterna, Frasa, Skrzecka, Pieconka, Pipgora, Krosta, Gorcyca, Zapadka, Stopka, Setek, Podeswa, Rzepecka, Kaptejna, Brózda, Strupek, Kopeć, Gardziela — chces esce zięcy? — oto wsie: Barany, Koty, Nitki, Oblewy, Opaleniec, Grom, Sąpłata, Drygale, Pogorzele, Kuźmy, Sarejki, Worguty, Snepy, Myski, Zebrany i gorse esce...
— Dość, dość — woła Michałek, oo przepadna łod śniechu — esce, nakci, wanowejcie, wso jedno... i rzechoce się.
— Co też to za przezziska — odzywają się ciotki.
— To są hańbiące nazwy tłumaczy student — a jednak na każdej większej mapie czytać je można.
Jedni tu mówią, że panowie znosząc mimo woli poddaństwo, nadali chłopom swoim nazwiska według ich przywarów, bo panowie mają nazwiska najwięcej na „ski“, gdy nie są Niemcami, jak Kwasowski, Kwiatkowski, Barczewski, Brzeziński, Skowroński, Potulicki itp., drudzy twierdzą, że niemieccy panowie chcieli temi przezwiskami wyszydzać polski lud i język.
Językoznawcy będą tu mieli wielkie pole dla swych głębokich badań. W każdym razie udowadniają te oczywiście polskie nazwy i przezwy, że Mazurzy, jak Warmjacy są polskim ludem.
Przytakują wszyscy tej prawdzie, nie widząc żadnego Niemca w swem gronie.
— Łu náju w cały wsi ni máwa ani żyda ani Mniamca — odzywa się Linowska.
— Łu náju jedan Mniamiec sprowadziuł sia z pod Gutsztáta, ale katolik.
Łu náju páru takich, ale ło żydach na wsi, na Warniji tom jeszcze nie słuchali — odzywają się drudzy.
— Łu náju...
Lecz czas szybko biegnie, a już go nie wiele, więc niejeden myśli już o powrocie do domu.
Spręcowscy najprzód wstali z tą ważną „noziną, że się dziś łumozili w rajbach:[74] wnet glandy bandą, ale małe jano, na późną jesiań wesele, na chtóre wáju wszystkich zaprászawa już teráz“.
I powstało duże wzruszenie i ogólne życzenie i pożegnanie. Dzieci zdziwione patrzały w raźną brutkę[75] jak w raroga, dorośli, a szczególnie wuje i ciotki z pełnego dobrego serca życzyli jej wszelakiego błogosławieństwa Bożego.
— Przyjedziwa abo przyślewa młodych na twoje wesele, tak wołają, „zitając“ się na rozstanie.
Tak tedy Spręcowscy odjechali najprzód, z różnemi kłopotami o bliskiem weselu.
Zaraz po wieczerzy większa część gości zbierała się „pod dom“; zaprzągano napasione dobrze na kiermasie konie — wynoszą mantle, płaszcze, kitájki, twarde mycki i ciepłe chustki z szafy: „bo zieczoram zietr zimny przeciąga“, — następują pożegnalne uściski i pocałunki. Goście muszą wziąść ze sobą przynajmniej po kuchu z kiermasu „do posmaki ná tych, co w domu łostali“ po czem żegnając się wodą święconą wychodzą, we drzwiach jeszcze wołając: „łostańta sia z Bogam, Bóg wáma zapłać za gościnność — ale nie zabáczta i ło naszam kiermasie“. „Jedźta z Bogam, odpowiadają domownicy, niech wáju sám Pán Jezus i Matka Náśwantszá szcześlizie do domu zaprowadzi“ i wychodzą za nimi aż na podwórze, gdzie już konie rżą i wspinają się, nie mogąc się doczekać na swych panów. Parobcy je trzymają za uzdy mrucząc sobie pod nosem: „też to i konie wychowane, jek łu ksiandza,[76] znać mało do roboty mają. Náma by je trzeba w rance na pára miesiandzy.“
Gospodarz ze dzbankiem i szklanką w ręku raczy jeszcze piwkiem lub winem — jeszcze ostatni haust „na zdrozie“! chociaż się ciotki niecierpliwią — jeszcze jedno „łostańta sia z Bogam!“ — wozy dudnią i już po gościach i po kiermasie.
W izbie płaczą dzieci z żalu za gośćmi; w domu jakoś „matyjasznie“, smutno, samotnie, pusto się stało, jakby po giełdzie albo po weselu.
To są kiermasy nasze, na Których jasno uwydatnia się staropolska gościnność, zakorzeniona głęboko w sercach naszych — jako też i w młodocianych sercach dzieci naszych. — A jeżeli obcemu przychodniowi tędy droga wypadnie — niech się sam raczy przekonać o tem. Przyjmie go nasz gospodarz i ugości, jak ongi poczciwy Piast owych dwóch nieznajomych — aniołów.
Ponieważ „Kiermasy na Warmji“ po części pisane są w trzech djalektach, mianowicie w mazurskim i warmijskim a- i e-djalekcie, nadto w nieutartej, co do a-djalektu, może po raz pierwszy ukazującej się pisowni, więc potrzebne są niektóre dopiski i objaśnienia, zwłaszcza, że wszystkie trzy djalekty po szczególnych wsiach, miastach i okolicach w różnych przedstawiają się formach i odbrzękach.
Na przykład nie zachodzący w piśmiennej mowie odbrzęk ang: „w rangku“ (w ręku) „psiuł z rangki woda“ nie da się chyba inaczęj wyrazić w piśmie, jak przez zestawienie liter ang, ażeby wydostać brzmienie jak w wyrazach: angelus, Angoulême, Angst. Dalej a-djalekt ma wyraz: ksiąjżka (książka). Odbrzek ą nie jest jak w wyrazie ksiojżka i nie ksiójżka lecz ąj. Wyraz gęsi przedstawia się w a-djalekcie jak: gajsi i gasi, w e-djalekcie: gejsi i gesi, po miastach gensy, po rosyjsku gusy — więc ten sam wyraz w różnych odbrzękach. Sprawa dla językoznawców bardzo ciekawa i dochodzeń godna.
Liczba pojedyńcza.
1. gniady koń | dobry brat | ksiądz |
2. gniadego konia | dobrego brata | ksiandza |
3. gniade(a)mu koniozi | dobre(a)mu bratu | ksiandzu |
4. gniadego konia | dobrego brata | ksiandza |
5. gniady koniu | dobry bracie | ksiajże |
6. z gniadam koniam | z dobram bratam | ksiandzam |
7. w gniadam koniu | w dobram bracie | ksiandzu |
Liczba mnoga.
1. gniade konie | dobre braty (bracia) | ksiaża |
2. gniadych koni | dobrych bratów | ksiajży |
3. gniadam koniom | dobram bratom | ksiajżom |
4. gniade konie | dobrych bratów | ksiajży |
5. gniade konie | o dobre braty | ksiajża |
6. z gniadami koniami | z dobrami bratami | ksiajżmi |
7. w gniadych koniach | w dobrych bratach | ksiajżach |
W drugim przypadku używają na Warmji często formy przymiotnika zamiast rzeczownika na zapytanie czyje? na prz. koniowe, bratowe, księdzowe i ksiajże. Zachodzą też i formy: ksiandze, ksiandzów, ksiandzom, ksiandze, ksiajża i ksiandze, z ksiandzami, w ksiandzach — w e-djalekcie także obie formy: ksiejża i ksiendze, nawet — ksindze.
Słowo: Niemiec brzmi w a-djalekcie Mniamniec, Mniamca, Mniamcozi, Mniamce, Mniamców, w Mniarncach (naród i kraj), w e-djalekcie: Mniemniec.
Liczba pojedyncza.
1. głambokie morze | jedno jepko (jabłko) |
2. głambokiego morza | jednego jepka |
3. głambokamu morzu | jednaniu jepku |
4. głambokie morze | jedno jepko |
5. o głambokie morze | jedno jepko |
6. z głambokam morzam | z jednam jepkam |
7. w głambokam morzu | w jednam jepku |
1. głambokie morza | dwa jepka |
2. głambokich morzów | dwuch jepk (jepków) |
3. głambokam morzom | dwom jepkom |
4. głambokie morza | dwa jepka |
5. o głambokie morza | dwa jepka |
6. z głambokami morzami | z dwoma jepkami |
7. w głambokich morzach | w dwuch jepkach |
Liczba pojedyńcza.
1. psiangkná dusza | liwá rangka, | e-dj. | rengka |
2. psiangkny duszy | liwy rangki | „ „ | rengki |
3. psiangkny duszy | liwy rance | „ „ | rence |
4. psiangkná dusza | liwá rangka | „ „ | rengka |
5. psiangkná duszo | liwá rangko | „ „ | „ o |
6. z psiangkną duszą | liwą rangką | „ „ | „ ą |
7. w psiangkny duszy | w liwy rance | „ „ | rence |
1. szcześliwe dusze | rance | w e-djal. | rence |
2. szcześliwych dusz | rąk, ranców, rangków, | e | |
3. szcześliwam duszom | rangkom | w e-djal. | rengkom |
4. szcześliwe dusze | rance | „ „ | rence |
5. o szcześliwe dusze | o rance | „ „ | „ |
6. z szcześliwami duszami | rangkoma, rangkami, | eng | |
7. w szcześliwych duszach | w rangku, rangkach, | „ |
W czwartym przypadku liczby pojedyńczej w a-djalekcie nieznana forma ę ani ą; „mojá dusza“ zamiast „moję (ą) duszę“ lub „psiękną duszę“.
W drugim przypadku liczby mnogiej zachodzi częste forma ów — duszów, żonów, rzeczów i rzeczy.
Bziáły, bzielszy, nábzielszy; wysoki, wyższy, náwyższy; duży, ziangkszy, náziangkszy (w e-djalekcie: ziengkszy i zienkszy); zły, gorszy, nágorszy; mniantki (mnientki), mniantszy, námniantszy. Zieski (wiejski), mnieski, kamianny, drewnianny, płócianny, angelski — bez stopniowania; także: warszawski, łolstyński, bartęzki, bartajski, jondorfski, sząwałdzcy, sząfałdzcy, dyz(w)iccy, sętalscy; także: ziołnianny (wełniany), glinianny, śćklanny (szklany), skórzanny, słomianny, blaszanny i blachowy, różanny i różowy.
W liczbie mnogiej:
1. my, wy, łoni, łone (oni, one),
2. náju, wáju (was), jech, do niech,
3. námá, wáma (wam), jam, ku niam, jem, niem,
4. náju, wáju, jech, je (łone),
5. wy (wyście, wyśta są),
6. z náma, wáma, z niami, niemi (e-djal.),
7. w náju, wáju, niéch.
„Z wáju nicht nic ni má.“ Chto, chtóry, jeki, czyjéch — są ustawiczne formy warmijskich djalektów, mazurski djalekt używa ich tylko na pograniczu warmijskiem, dalej ku Polsce, ma czyste kto, który (nie który), jaki (nie jeki), choć wszędzie scypie czyli sycy, jak mówią na Śląsku.
Odrębne formy djalektów warmijskich są: jedan, sztery (Mazur ma ctery), psiańć (psieńc, psienc), sietom (sietem), łosiom (łosiem), dzieziańć (dziezieńć w e-djal.), szternáście, psiantnáście (psientnáście), psiantnáście tysiancy. Dalej: dwaj, w 3. przyp. dwoma, dwa nie dwie, ale łobzie (obie), w 3. przyp. łobom i łoboma w wszystkich rodzajach, obydwaj nie znane tu, jak obydwie. Trzy i t. d. ma w 3. przyp. trzoma, szteroma, w 6. przyp. z trzoma, psiańcioma, w 7. prz. w trzech, w psięciu, w psiańciu.
Ułamki: pół, półtora, dwie trzecie zachodzą tu w formach: pu, putora, dwa trzecie, ale: o godzinie pu do trzeci i w pu do trzeci, czwarty, psiąty.
psisza | cytám | mám | banda (bende) |
psiszesz | cytász | mász | bańdziesz (eń) |
psisze | cytá | má | ban(eń)dzie |
psiszewa | cytáwa | máwa | bandziewa |
psiszeta | cytáta | máta | bańdzieta (eń) |
psiszą | cytáją | mają | ban(en)dą |
Psisałam (m.), | cytáłam (m.), | mniáłam (m.), | bułam |
psisałam (f.), | cytałam (f.), | mniałam (f.) | — m., f., n. |
psisáłeś, psisałaś | mniáłeś, inniałaś, | bułeś (aś, oś) |
psisáł, psisała, psisało | mniáł (a, o) | buł, buła (o) |
psisalim (łym) | mnielim, mniałym | bylim, byłym |
psisaliśta (łyśta) | mnieliśta (ałyśta) | byliśta (łysta) |
psisali (ły) | mnieli (ały) | byli, były |
łumer, łumerła, pomer (umarł), po rosyjsku: umer. |
Banda cytáł i cytać, mniáł i mnieć. Puda (pójdę) od jida, szetam, szeteś, szłeś rodz. męski, r. żeński szłam, szłaś r. nijaki szłom; szedłem(am), pudziewa, pudzieta, pudą. (U nas jak na Górnym Śląsku.)
Bezokolicznik: być-ma w trybie rozkazującym: bądz (nie bądź), bądzwa, bądzta, niech bań(en)dzie.
Niegodno i niegodnie, daleko i dalece, ciasam (czasem), po pańsku, na razie, corocznie, codziańnie, łukradkam, milczkam. Jednakowo, setnie, po mniamniecku i po mniecku, po czesku (ciesku).
Ná, puda ná wody (po wodę, dla w łu (u) wáju), ku dźwerzom (drzwiom), przez płot (tu słyszy się często mylnie: bez płot, to pochodzi z podobnego odbrzęku: przez — bez. Nadto bez używa się poprawnie np.: bez łojca, matki), mniandzy i miedzy (między), w miastach Wartemborku i Olsztynie — mnendzy, m. nama, ku tobzie.
Abo – abo (albo), jek (jak), mantelki (motyle) jek ksiaty; niż, tyś ziangkszy niż łona; kiedyby (gdyby).
Warmjacy używają drugiego przypadku przy negacji, genit. partit, np.: nie jam mniajsa w psiątki, kupuja chleba, codziań; przy czasownikach wyrażających strach, żądanie, chęć, jak: boja sia grzniotu, dolewać łoleju do łognia, narwać, jepk, grochu, i błędnie jak np.: prósić Matki Boski ło przyczyna (przyczynienie się).
Bziáłka (starop. białogłowa) kobieta zamężna lub wdowa; na stryja (brata ojca) mówią tu zwykle wuj (jak na brata matki), na żonę stryja: stryjna i wujna, na żonę wuja: wujna, na obie: ciotko! jak na niezamężne ciotki; na męża siostry matki: sfák; dzieci od braci i sióstr mianują się: pubracia (półbracia) i pusiostry, jak dzieci od jednego ojca a różnych matek albo tejże matki a różnych ojców. Mazurzy mówią na każdego rówieśnika: bracie, bratku, siostro, siostrzycko. Człek = człowiek, grubasa = grubas, Jakubasa (nazwisko). Ruchla, ruchełka = bukiet czyli równianka; chojina = sosna; chojniak = mały las mazurski; jeglija, jeglijka, po maz. jeglaska (na Gody) = jegła, świerka, w Zakopanem: smerek; jerzba = wierzba; jebłonka = jabłoń; kruszka = grusza; ziśnia = wiśnia; śwaczki, plomy = śliwki; jerzambzina = jarzębina. — Chmara (chmura) = wiele; gwáłt (gewaltig) = mnóstwo, dużo; siuła (siła) wiele, ile?; gráj (u psa) = wścieklizna; puścian (pościan) = cień; zupan = żupan (staropolska długa suknia); grzniotowa = niezdarna duża czapka; wanik i kaftan = kaftanik; portki, na Mazurach buksy = spodnie; skorznie = buty. Cias = czas; zietr = wiatr; siułka, siułeczka = chwilka; párowa = parów; łonaczyć, onaczyć = kręcić w słowach, wymawiać się; ciećwerzyć = symulować, udawać. Rangka, mangka (męka), szczangka (szczęka), stangká (stęka), łusina (czoło).
Podobny odbrzęk jak nasze „ń“ znajdujemy na niemieckiej Warmji w narzeczu dolnoniemieckiem (plattdeutsch), np Hánd, Huńd. W kalendarzu I. Pohla na r. 1923 piszą ten w wysokiej mowie niezwykły odbrzęk: Haingd (ręka), Huingd (pies), wuniaszën, wuingascheen (wunderschön, cudownie), runia, ruinga (herunter), na dół), kuń, kuing (konnte, mógł), sztunie, schtuinge (standen, stali i Stunden, godziny); ańre, aingre (andere, inne), mänjet (manches, nie jedno); verschwuinge (verschwunden, zginął); bekańtlich, bekaingtlich (bekanntlich, znajomo).
„R“ ginie na końcu zamieniając się na „a“, np: Pead (Pferd, koń), hia, hea (hier, tu), foats (sofort, zaraz), mea (mehr, więcej), woa wymaw. woła (war, był); wyją (wir, my) stąd chełpliwe: hija saja (wym.: zaja) wyja Herras (tu my [Niemcy] panami!).
Na niemieckiej Warmji także zachodzi a — i e-djalekt, np.: es raingt (wym.: rańt) i es reingt (reńt) es regnet, pada; śnieg kurzy — es schnajt i es schnejt (schneet); idziesz znowu: gajsst allwedda i geest allwedda (allwieder).
Bredynek, wielka wieś polsko-warmijska pod Biskupcem, malowniczo rozbudowana wokoło 20-morgowego dawnego jeziorka, nabrała dziwnego rozgłosu przez lokalną wojnę swoją w maju i czerwcu 1863 r., która atoli żadnej nie miała styczności z ostatniem powstaniem polskiem przeciw nieznośnym rządom pod Moskalem.
Przyczyną wojny w Bredynku było gwałtowne spuszczenie owego jeziórka, czyli bagna na środku wsi, gdzie teraz dwudziestomorgowa żyzna łąka się znajduje.
Żwawi, ruchliwi i pracowici Bredyńczanie umiłowali wielkie a pożyteczne bagno swoje tak wielce, że uważali, iż bez niego ani gospodarować ani żyć się nie da. Mieli bowiem z jeziórka swego dobrą wodę przy ręku i ryb dostatek, mieli wygodę dla siebie, dla bydła, dla gęsi i kaczek, stąd było co i w „mieszek“ ostatek, były i zdrowe harce w lecie na łódce, w zimę na lodzie.
Na końcu bagna pod Biskupiec stał wodny młyn ze swym tanim i niedalekim pożytkiem, każdemu gospodarzowi i robotnikowi tak potrzebnym; przy młynie stała powabna karczma.
Lecz nastał nowy młynarz i zauważył większy zysk z wielkiej łąki, niż z małej wody... Wnet namówił gospodarzy w karczmie do podpisu, że woda należy do wsi a rola pod wodę jemu i na to chciał wodę spuścić. Ludzie poznawszy swój błąd sprzeciwili się i przyszło do sądów; młynarz wygrał i zaczął wodę spuszczać, ale Bredyńczanie, w strachu przed nieoszacowaną stratą, przekopaniu tamy przeszkadzali, nie zważając nawet na „wachmistrza“.
Wskutek tego sprowadził młynarz oddział żołnierzy, złożony z 24 chłopa i 1 oficera z Rastemborka czy z Leca. Żołnierze dali salwę na wzburzony, w kije, cepy, widły, rydle uzbrojony lud, który stał na tamie przed młynem. Padło na miejscu 5 osób, a 5 ciężko rannych w okropnych mękach wyzionęło wnet ducha. Tedy ludzie przerażeni uciekali z krzykiem do domów, a żołnierze rozwydrzeni za nimi strzelali i kłóli bagnetami. Dziewczyna Anna Pliszkówna otworzywszy drzwi aby się dowiedzieć, co się dzieje, ugodzona kulą w głowę padła trupem w sieni. Podobnie padła ciężarna kobieta przebita bagnetem. Liczbę zabitych podają na 17, nadto wielu było ciężko rannych.
Naoczny świadek tej niezwykłej rzezi, b. gospodarz Kantel z Bredynka pisze dnia 15. stycznia 1923: „Chciałbym oznajmić, com był proszony, jak się robiło w Bredinku roku 1863, 6. Maja, kedi ten mynarz.... niedobroczynca dał ten lud pozabijać, to na tem placu padło 5 chłopof 3 kobety i 2 dzewczaki trupem i przes 30 czejszko rannech, a otech rannech any jeden nie wyzdrowiał, te zabite to były wszyscy zachowani w Ziskupcu na smentarzu“.
W metryce kościelnej stoi tylko następujący lakoniczny spis nazwisk ludzi padłych w owej wojnie bredyńskiej: 1. Ignatz Koziołek, Bauer, 46 Jahre, erstochen, 2. Valentin Klomfass, Altsitzer, 66 J. erstochen, 3. Rosalia Formanski geb. Jablonka 46 J. erschossen, 4. Anna Formanski geb. Jablonka 46 J. erschossen, 5. Anna Pliszka 19½ J. 6. Frau Elisabeth Skupski 28 J. 7. Friedrich Schäfer 50 J. 8. Anton Koenigsmann 28 J. 9. Joseph Moek 80 J. (wszyscy) erschossen. 10. Infolge Stichwunde (kłóty bagnetem) † Valentin Skupski 45 J. 11. Michael Hahn 45 J. 12. Johann Stolla Eigenkätner 45 J. 13. Anton Biendara Eigenkätner 47 Jahre. Od 1—13 wszyscy z Bredynka. 14. † Michael Lompa Bauer, Stanslewo (postrzelony) — Wszyscy w Biskupcu pochowani; jaki ksiądz chował nie wiadomo.
Wielu twierdzi, że zabitych najprzód przy domie swoim zagrzebano, a potem dopiero w Biskupcu na cmentarzu pochowano, ale pewności o tem nie ma, jak i o tem, ilu zmarło w pierwszych dniach, ilu wnet, ilu i kiedy zwolna wskutek ran przez żołdactwo zadanych. Zdaje się, że wstyd i strach przed wzburzonym słusznie ludem winnym usta zawarł i nie dopuszczał rozgłosu w tej draźliwej sprawie.
Po tem „zwycięstwie“ żołnierze pozostali w Bredynku aż bagno spuszczono i wysuszono. Młynarz wygrał, lud przegrał. I aby lud utrzymać w karbach wytoczono nawet procesy tym, którzy się przyglądali tej niecnej bitwie. 42 dostało pozew na sąd do Barsztyna, 14 dni trwało śledztwo w Barsztynie, 9-ciu dostało 6-9 miesięcy więzienia, a bagno bredyńskie zginęło niepowrotnie. Obecnie dzierżawi utworzoną po wojnie łąkę aptekarz z Biskupca.
Młyn z karczmą stał gdzie dziś karczma nad drogą do Biskupca stoi.
Na miejscu bitwy postawiono 70 metrów od karczmy zaraz w r. 1863 krzyż; przy krzyżu sfundował pobożny gospodarz i prowadnik ofiar do Świętolipki itd. Jan Skupski II w r. 1884 kaplicę, w której się odprawia corocznie po Wielkanocy Msza św. dla chorych i niedomagających penitentów za padłych w „wojnie“ i za krewnych. Jan Skupski II, fundator kaplicy, umarł 1915 r.
Dość obszerna kaplica z 5 oknami zawiera w sobie przystrojone różne obrazy i 3 ołtarze: Matki Boskiej, św. Antoniego i Serca Jezusowego, przed którą płonie wieczna lampa, przypominając czerwonem swem światłem wojnę w Bredynku. Nad kaplicą dzwonek codziennie 3 razy przemawia.
Ludzie i teraz jeszcze sądzą, że im się stała bardzo wielka krzywda.
Krzyż i kaplica na miejscu, gdzie na pierwsze strzały padło nagle trupem dziesięć ludzi winnych i niewinnych wyraża zadośćuczynienie w tej ciemnej sprawie, liczne obrazy stacyj, Matki Boskiej Bolesnej, Częstochowskiej, Kordeńskiej, Ostrobramskiej, Lourdzkiej, Gietrzwałdzkiej, św. Antoniego i św. Franciszka z Asyżu z krzyżem w obłokach przypominają wołanie o zemstę i pociechę z góry głęboko religijnego ludu w Bredynku i okolicy.
Religijność na katolickiej Warmji tj. w udziale biskupim, do którego należały 4 powiaty: brunsberski, licperski, reszelski i olsztyński z dwunastu miastami, licznemi wsiami i majątkami, była tak niewzruszona, że kraik nasz otrzymał chlubną nazwę „świętej Warmji“.
Dzielni jej biskupi ustalili wiarę rzymsko-katolicką tak bardzo, że podczas i po tak zwanej reformacji poddani ich otoczeni ze wszech stron: to luterskimi Mazurami, to protestanckimi „oberlendrami“ w zbitej masie pozostali wiernymi bez wyjątku starej wierze ojców swoich.
Z gorliwych tych szermierzy duchownych godzi się wymienić z jednej strony kardynałów Hozjusza, Batorego i Radziejowskiego, biskupów Kromera, Szyszkowskiego, Potockiego, Grabowskiego, którzy na Warmji podnieśli poziom religijności i kraj nasz zbogacili przez racjonalną gospodarkę, zakładanie instytucyi dla ubogich i dla konwertytów, postaranie się o fundusze dobroczynne (montes pietatis) i o uposażenie tych zakładów i kościołów — z drugiej strony biskupa von Hohenzollern, odnowiciela i krzewiciela szkół katolickich i kardynała Filipa Krementza, nieustraszonego pogromiciela walki kulturnej.
Przez oddanie katolickiej na wskroś Warmji, znajdującej się w wielkim rozkwicie, luterskim Prusom dnia 13. września r. 1772 zmieniło się wszystko na jej niekorzyść. Po upadku bowiem rządów polskich, stary Fryc z polityki ryczałtem sprowadzał wyznawców Lutra najprzód do miast i na majątki po wypędzeniu szlachty polskiej.
Pomimo traktatu z królem polskim z 18. września 1773 zapewniającego w artykule 8. nietykalność religji i dóbr kościelnych, złamał rząd pruski te zaprzysiężone gwarancje wnet z lekceważeniem. Już 1797 zagrabił główne dobra biskupa, kapituły i innych instytucyj kościelnych, zabrał fundusze dobroczynne, dając je protestantom, którym zaraz sprowadzał predjuszów.
Przez okropne podatki i nowe rozporządzenia zrujnowano resztę katolickiej szlachty, po większej części polskiej. Majątki jej, których było w roku 1771 117, przeszły w ręce protestantów–oficerów.
Cały ten czas aż do roku 1852 był dla katolików na Warmji bardzo smutny i bolesny.
Naczelny prezes von Schoen wziął sobie za zadanie skrzywdzać, i upokarzać kościół katolicki i dostojników jego. Świadczą o tent do sytu listy biskupa Józefa von Hohenzollerna i liczne pisma XX prof. dr. Hiplera i dr. Dittricha i innych.
Po stu latach przynależności Warmji do Prus nastała walka kulturna.
Już 13. września 1872 niedopuszczono biskupa Filipa Krementza do hotelu w Malborku, ale przypuszczono wolnomularzy do cesarza Wilhelma I, ich protektora, który na ich przemowy i adres odpowiedź dał! a biskupa nie chciał widzieć.
Nastały ciężkie czasy, wielki ucisk. Biskupowi zakazano księży ustanawiać, kapłanom nie wolno było wypomagać w parafjach, gdzie księży nie było. Po wymarciu znacznej części proboszczów nastało pomiędzy ludem rozgoryczenie, ucisk sumienia i strach przed śmiercią bez kapłana.
Z powodu wyklęcia 5 starokatolickich księży: Wollmanna, Treibla, dwuch profesorów licealnych: Michaelisa i Menzela i kuratusa Grunerta (w Wystruci, później w Królewcu) i za ustanowienie kapłanów zawieszono nad biskupem wstrzymanie wypłaty dochodów (Temporaliensperre), sądownie ukarano i 5 razy wyfantowano.
Wielu księży ukarano grzywną, niektórych więzieniem, jak ks. Juljusza Pohla, ks. proboszcza Augustyna Weichsla z Gietrzwałdu i innych za to jedynie, iż obowiązki swoje wykonywali, iż przeciw prawom majowym chrzcili, publicznie Msze odprawiali, umierającym sakramentów św. udzielali, śluby dawali, umarłych po za swoją parafją grzebali, lub drugich kapłanów do swej parafji na pomoc wołali.
Także katolickich redaktorów, zwłaszcza księży często więzieniem karano.
Dnia 15. lipca 1871 odpuszczono z gimnazjum w Brunsberku 35 uczni, którzy od Wielkanocy dla naginania sumienia przez prof. Wollmanna starokatolika ekskomunikowanego na naukę religji uczęszczać nie chcieli. Tę walkę niesłuszną nałożył sławetny minister Falk gimnazjastom brunsberskim, którzy po większej części opuścili tę uczelnię i udali się na inne gimnazja. Walka ta znana pod przydomkiem: Der braunsberger Schulstreit. Było to nowe uciemiężenie dla katolików warmijskich. Ale z uczni wyśli nowi bohaterzy!
A lud wierny cierpiał, gromadził się w niedziele i święta w swych kościołach a czyniąc tam wielki lament odprawiał nabożeństwa swe bez kapłana. Lud znosił pokornie ten ucisk i zdumiony wyglądał pomocy z góry: Toć to równo jekoś będzie! — pocieszał się.
I stało się jakoś inaczej. Jak uczniowie opuścili swych nieposłusznych kościołowi profesorów, tak lud gardził — odszczepieńcami i ich fałszywą nauką, więc musiano ich przenieść w inne okolice, gdzie wymarli i pośli w zapomnienie.
Poszedł za nimi i dr. Falk i żelazny kanclerz Bismark po przegraniu walki „pyszałków z Panem Bogiem“ trąciwszy głową o opokę Piotrową.
Tak ustala walka „kulturna“, walka otwarta przeciw religji, ale niestety pozostała tajna walka i ta trwa dotąd; do niej dołączyła się dalsza walka o szkołę i język ojczysty, zaostrzając się coraz więcej...
Na stronie 81-szej jest mowa o pielgrzymkach i cudownych objawieniach Najśw Marji Panny w Gietrzwałdzie r. 1877 i nast, które wywarły ogromne wrażenie na Warmję i na całą Polskę. Różaniec i inne nabożeństwa zakwitnęły, wiele tysięcy się tam wyspowiadało i szczerze nawróciło do Boga. Były to czasy walki kulturnej o ostrych prześladowań pod Moskalem. Potrzebna była pociecha dla pokutującego narodu.
Tego samego roku Ojciec św. Pius IX. błogosławił owej wielkiej pielgrzymce polskiej w Rzymie, zachęcając do cierpliwości, stałości i odwagi.
Wiele pociechy i odwagi dodały owego czasu prześladowanym katolikom zjawienia gietrzwałdzkie, więc podajemy tu krótko początek tych zdarzeń podług urzędowych sprawozdań.
X. Biskup Filip Krementz aprobował 21. XI. 1877 książeczkę o tych objawieniach takiemi słowami:
„Ponieważ przedłożona nam książeczka pod tytułem: „Objawienia Matki Boskiej w Gietrzwałdzie“ nic w sobie nie zawiera, coby było przeciwnem wierze i obyczajom katolickim, a fakta w niej wypowiadane powzięte są z urzędowych dokumentów, które względem zajść tamtejszych od Ordynarjatu zostały zaciągnione i autorowi tego pisemka do użytku powierzone, przeto dajemy nasze „Imprimatur“ z tem nadmienieniem, że to zezwolenie na druk ani wyroku kościelnego względem pochodzenia i charakteru rzeczonych zjawień w sobie nie zawiera, ani też nieuprzedzonemu i sumiennemu rozważaniu czytelnika w jakikolwiek sposób chce uszczerbek czynić“.
Proboszczem w Gietrzwałdzie od roku 1869 do 1909 był pobożny X. Augustyn Weichsel.
Dnia 27. czerwca 1877 egzaminował X. Weichsel po obiedzie dzieci, które miały w następną niedzielę przystępować do pierwszej Komunji św. Między temi była nieśmiała i mniej utalentowana 13 letnia Justyna
Szafryńska z Nowego Młyna, parafji gietrzwałdzkiej. Kiedy wyszła po zdaniu egzaminu na drogę, spotkała swą matkę, która ją najprzód pytała, czy ją ksiądz przyjmie. „Przyjmie“, odpowiada wesoło „bom też mogła wszystko, jek nigdy jeszcze; alem też sia mocno modluła do Náśwantszy Panny, by mi dopomogła“.
W tem zadzwoniono na Aniół Pański. Po zmówieniu modlitwy matka parła do domu, ale Justyna zwrócona twarzą do kościoła woła: „Czekajciano, matulku, aż łobacza, co to jest to bziałe tam na klonie.“ Matka się pyta, co tedy widzi. „Zidza coś, co wygląda jekby człoziek. Banda tak długo patrzyć, aż sia gdzie podzieje. Drzewo całe jest jasne, może sia páli, abo co.“
Matka niczego nie widziała i znowu nagliła do domu, bo już późno. W tem nadchodzi ksiądz i pyta się Justyny, czy się cieszy z przyjęcia do I. Komunji na niedzielę. Ale Justyna jakby nie słysząc tego nie dała odpowiedzi, więc matka mu tłomaczy przyczynę. Ksiądz każe Justynie zbliżyć się do klonu oddalonego ze 200 kroków. Justyna idąc ku drzewu, wskazała ręką na gałęzie klonu, gdzie widziała siedzącą na złotym, perłami wysadzonym tronie, piękną dziewicę, ubraną w bieli z długiemi, jaśniejącemi włosami, które spadały na ramiona. Ksiądz kazał Justynie odmówić „Zdrowaś Marja“. Po tem pozdrowieniu stało się wszystko jeszcze jaśniejsze. „Teraz przychodzi“ podaje Justyna „dzieciątko z nieba w bziałam ziánku na głozie. Teraz dzieciątko kłania sia pannie, a teraz wstaje panna i jidzie do nieba z dzieciątkam po liwy stronie. U góry zidać same niebo bez obłoków“. Po chwili: „Już wszystko znikło“. Ksiądz i matka Justyny nic nie widzieli. Do matki mówiła Justyna: „Zidziałam mocno psiankną panna, a buła żywa. Patrzała na mnie i na ksiandza, a taka buła jasność, że ni mogłam patrzeć. Chciałam krzyczéć — ni mogłam, uciekać — nie bułam w stanie.
Na drugi dzień powtórzyło się to zjawienie. Aniołowie przynieśli jeszcze berło, koronę i jaśniejący krzyż. Zjawienie trwało, jak długo odmawiano różaniec pod klonem. Tego wieczora zgłosiła się 12-letnia Barbara Samulowska z Woryt do X. Weichsla z nowiną, że i ona widziała N. Pannę, dziecię, aniołów, koronę, berło, krzyż, ale ksiądz ostrożnie ją odprawił. Objawienia powtórzyły się 29 i 30 czerwca.
X. proboszcz Weichsel kazał tym dwom dzieciom zapytać się w niedzielę dnia 1. lipca: kimby było zjawisko, czegoby żądało i czy chorzy mogą przychodzić.
Justyna widząc N. Pannę tym razem samą wedle rozkazu księdza pyta cudowną dziewicę: czegoby żądała. „Ja żądam, abyście codziennie odmawiali różaniec. Na drugie zapytanie: kto Ty jesteś? słyszała głośne słowa, jakby do całego ludu zgromadzonego: „Ja jestem Najśw. Panna Marja, niepokolanie poczęta“. Tedy zjawienie znikło. Barbara tą razą nic nie widziała oprócz biasku na klonie, tak że z płaczem wyznała matce, że nie ukazała się jej „biało ubrana, jaśniejąca pani“, za to nazajutrz dnia Nawiedzenia NMP wesoła, szczęśliwa powiadała matce, że ta biała pani pokazała się we śnie i na zapytanie, kimby była, mówiła: „Ja jestem Niepokolanie Poczęta“. Ksiądz proboszcz przy różańcu odosobnił obie, żeby się nie mogły widzieć, tem mniej porozumieć, mimo to zgadzały się ich odpowiedzi. Na zapytanie, jak długo trwać będą objawienia, dostały odpowiedź: „Ja tu będę jeszcze dwa miesiące“, na pytanie, czy chorzy mają przybywać, słyszały słowo: „później!“, co mają czynić chorzy, aby byli uzdrowieni?: „Mają odmawiać różaniec“.
Jeszcze dwie osoby miały dostąpić tego samego szczęścia: Elżbieta Bylitewska, starsza wdowa z Woryt i panna Katarzyna Wieczorkówna, 23 lat, z Nowego Młyna. Pierwsza widziała 14 lipca N. Pannę w postaci stojącej z dzieciątkiem Jezus, trzymającem w ręku złotą kulę z krzyżykiem. Oblicze Bogarodzicy było jaśniejące, a na głowie błyszczała korona. Prześliczna biała szata pokrywała całą postać. Prawa ręka była podniesiona jakby do błogosławieństwa.
Druga, panna Katarzyna W. widziała 15. lipca postać dziewicy w bieli na lekkim obłoku nad trzonem klonowym. Oblicze jej było jaśniejące a z rąk ku ziemi spuszczonych wychodziły długie promienie.
Objawienia ukazywały się niemal co dzień. W święto Matki Boskiej Anielskiej 2 sierpnia ukazała się N. Panna w niezwykłej światłości, dwie starsze osoby widziały koło niej mnóstwo aniołów.
Gdy się ks. Biskup o tych niezwkłych rzeczach dowiedział, zażądał od ks. proboszcza W. sprawozdania. Wskutek tego przysłano 22. i 30. sierpnia 1877 biskupią komisję składającą się z kapłanów i lekarzy, która stwierdziła, że 4 wizjonerki są proste, skromne, nieco bojaźliwe a prawdę miłujące osoby, które podczas widzenia nie czułe są na wszystko, co się wkoło nich dzieje, mając oczy zwrócone kuj objawieniu.
Nadto zjawienie zmierza do poprawy i udoskonalenia wiernych: wzywa do modlitwy, poprawy życia i bojaźni bożej; poleca odmawianie różańca, powstrzymanie się od gorzałki, parafjanom pozbawionym wskutek walki kulturnej kapłanów, obieca przez modlitwę powrót kapłanów, oddanie kościołów i zwycięstwo prawdy. Za umarłych żąda modlitwy i ofiary Mszy św. Dzieci i poddanych nawołuje do posłuszeństwa. Krzywoprzysiężcom, pijakom i rozpustnym grozi karą, życie klasztorne zachwala. Komisja dalej wykazała, że wpływ objawień na lud był bardzo dobrym. Pielgrzymi prawie wszyscy przystąpili do Sakramentów św., porządek na cmentarzu, w kościele przy różańcu, we wsi wzorowy, że nawet policja zesłana wyznać musiała, iż niema co robić i zbyteczną jest w Gietrzwałdzie.
„Ztąd — pisze komisja do Arcypasterza — powzięliśmy przekonanie, że objawienia w Gietrzwałdzie mają rzeczywistą podstawę.“
To sprawozdanie komisji biskupiej nie mało przyczyniło się do wzmocnienia u ludu wiary, że to co się dzieje w Gietrzwałdzie pochodzi od Boga.
Władza duchowna nie orzekła się o prawdziwości objawień gietrzwałdzkich, więc ta kwestja otwarta.
Rozgłos o tych cudach sprowadził już w r 1877 niezliczone zastępy ludności z wszystkich warstw z bliska i z daleka do Gietrzwałdu. Około 8-go września r. 77 sprzedano w Biesalu (Biesellen, najbl. stacja kolejowa od G.) na 40 000 biletów, a ludu zgromadzonego w Gietrzwałdzie w Narodzenie NMP. szacowano na siedemdziesiąt tysięcy mianowicie z całej Polski.
Odtąd corocznie przybywają tudotąd liczni pielgrzym’ przez cały rok mianowicie w odpusty: 2 sierpnia NP Anielskiej (Porcjunkuli), 15. sierpnia NP Wniebowzięcia i 8. września Narodzenia NP i powracają ukojeni pokrzepieni na duchu do domów swoich.
Podobne odpusty, choć nie w takich rozmiarach lecz, więcej lokalnej natury, na Warmji odbywają się w Swiętolipce 2 lipca, w Jonkowie św. Rocha, w Purdzie Przemienienia Pańskiego, w Wartemborku św. Antoniego 13. czerwca, w Bartęgu Opatrzności Boskiej w XIV niedzielę po Świąlkach, w, Brunswałdzie św. Katarzyny w ostatnią niedzielę po Świątkach — Dominica ultima.
Do odpustu przyłącza się po nabożeństwie kiermas tj. przyjęcie i ugoszczenie krewnych i przyjacieli.
Bractwo to, założone dawnemi czasy, odnowione brewem Ojca św. Klemensa XI. 30. czerwca 1710 r. dla królewskiej kaplicy w Gdańsku itp., ma ten cel:
1) żeby członkowie jego w rozmyślaniach swoich wdzięcznie rozważali cudowne drogi Opatrzności Boskiej we własnem życiu człowieka, mianowicie niezasłużone łaski płynące z błogosławieństwa Kościoła katolickiego,
2) żeby w nieszczęściach, utrapieniach i cierpieniach się zupełnie oddać woli Opatrzności Boskiej,
3) wychwalać Opatrzność Boską gorliwemi ćwiczeniami uczynków miłosiernych,
4) codziennie odmawiać 3 Ojcze nasz i w końcu dodać: Chwała Bogu Ojcu, który mnie stworzył, chwała Synowi, który mnie odkupił, chwała Duchowi św., który mnie oświeca i ku dobremu nakłania; chwała Trójcy przenajświętszej, Bogu naszemu po wszystkie wieki. Amen.
Na polskiej Warmji tylko w Bartęgu zaprowadzono to bractwo niedzieli XIV po Świątkach, a w poniedziałek po niej Mszę z odpustem sabatinum, stąd tak wielka frekwencja.
Pięć niedziel bractwa są; szósta po Świątkach, czwarta w październiku, druga po Trzech Królach, czwarta w poście i niedziela przed Wniebowstąpieniem Pańskiem, w których różnych odpustów się dostępuje za siebie i za dusze w czyścu — a odpust zupełny w dzień wstąpienia do bractwa i w godzinę śmierci.
Najwięcej się przyczynił do rozpowszechnienia tego odpustu w Bartęgu X. Tomasz Grem 1776 do 1810, później kanonik przy kolegjacie w Gutsztacie.
Za jego staraniem Ojciec św. Pius VI. nadał Bractwu odpowiednie odpusty i przywileje dla Bartęga 14. 2. 1780.
Uprzywilejowany ołtarz Opatrzności Boskiej w Bartęgu po stronie ewangelji zbudowany przez tegoż proboszcza z francuskiego drzewa orzechowego jak ołtarze w Świętolipce, mieści w środku cudowny stary obraz: wzruszające oko Boskie w trójkącie między jasnemi strzałami i 4 aniołami z napisem polskim u góry: „Bóg patrzy i opatruje“, u dołu: „Bóg patrzy i opatrzy“.
W starej księdze Bractwa zapisany jest X. biskup Szembek, wielu kanoników, księży i świeckich ludzi za członków.
Największy konkurs odpustowy był po pierwszych misjach, urządzonych przez OO. Jezuitów na Warmji przeciw piciu gorzałki po roku 1850 za czasów plebana X. Franciszka Kwaśniewskiego, ongi kapelana na dwornego i tłumacza pieśni misyjnej: Seelig, himmlisch ist das Leben, życie już błogosławione (1850—83).
W r. 1917 podczas wojny światowej odnowiono za plebana X. Otona Langkała to bractwo i na nowo zapisano do dziś przeszło 2000 członków z pośród szeregów księży i pobożnego ludu.
Z parafii bartęskiej pochodzi sporo zakonnic, zakonników i księży, jak:
1) X. Walenty Tolksdorf urodź, w Bartęgu r. 1816, święcony r. 1845, umarł w Olsztynie 1905, dla swych prac na Mazurach jako pierwszy proboszcz po reformacji w Lesinach pod Szczytnem i różnych doorodziejstw wyrządzonych w swem długiem życiu katolickim Mazurom „patrjarchą mazurskim“ zwany.
2) X. Walenty Barczewski ur. w Jondorfie 1856, święcony podczas walki kulturnej w Eichstaedt w Bawarji 1883, ongi polski kapelan w Świętolipce, w Biskupcu, później proboszcz w Wielbarku i Opaleńcu na Mazurach, od r. 1894 proboszcz w Brunswałdzie na Warmji.
3) X. Jakób Majska urodz. 1874 w Tomaszkowie, święcony we Fromborku 1899, ongi w Mikołajkach, obecnie proboszcz w Szenwizie na Powiślu.
4) Wilhelm Sznarkowski, ur. w Dorotowie 1887, święcony na kapłana 1913, obecnie jest proboszczem w Dźwierzutach (Mensguth) na Mazurach.
Wszyscy czterej odprawili swe prymicje w kościele bartęskim.
Na odpust Opatrzności Boskiej w Bartęgu dążyli jako sąsiedzi z filadelfji X. proboszcz Juliusz Dinder z Gryźlin, późniejszy arcybiskup gnieźnieńsko-poznański i ks. kuratus Paweł Jedzink z Olsztynka, późniejszy regens i biskup sufragan w Poznaniu.
Bractwo Opatrzności Boskiej wywiera ogromny wpływ duchowny na całą ludność warmijską i dostarcza wielu pracowników we winnicy Pańskiej.
Istniało także przy kościele w Biskupcu bractwo Opatrzności Boskiej jeszcze w r. 1738 i nast., z biegiem czasu atoli zaginęło. Daje o tem świadectwo książeczka 132-stronna, drukowana w Brunsberku z pozwoleństwem przełożonych (cum facultate superiorum) w drukarni Collegii Societatis Jesu, anno 1738 z tytułem: Klucz do niezmiernego Opatrzności Boskiej skarbu. Albo odpust, który Klemens XII. Papież Rzymski kongregacji w kościele Biskupieckim nadał, I. O. Xiążę Imć Krzysztof Szembek, Biskup Warmiński i Sambiński S. R. I. P. T. P. P. aprobował.
Nakładem W. Im Pana Stanisława, Michała Hoziusza, Pana dziedzicznego na Raszęgu, Nassach, Albrichtsdorfie etc I. K. Mci Kapitana, Fundatora kongregacji Opatrzności Boskiej.
Wypada nam jeszcze zastanowić się, jak na polskiej Warmji zatrudniano się uprawą lnu, co sprawiła za przeistoczenie na Warmji separacja i ablucja tacy.
Uprawa lnu, tak wielce w światowej wojnie zachwalana i tak skrzętnie znowu zaprowadzana, kwitnęła na Warmji jak i w całej ziemi pruskiej od niepamiętnych czasów. Z Indji i Egiptu przez Fenicjan przeniesiona już u starych Prusaków znana była uprawa lnu i zachowały się niektóre zwyczaje i gusła z tamtych czasów n. prz. nie prząść lnu w dwunastki (t. j. od wigilji Bożego Narodzenia do Trzech Króli.) Tak samo i u Słowian w czasach przedchrześciańskich uprawiano len i wełnę dla okrycia swego. Lecz przyznać trzeba, że sprowadzeni przez pierwszech biskupów koloniści z Holandji i ze Ślązka udoskonalili na Warmji uprawę lnu tak, że obok Ślązka i Warmja zasłynęła z hodowli lnu, odstawiając niezliczone centnary na Brunsberk w dalszy świat. Przez uprawę lnu ludność się zaopatrzała w potrzebną bieliznę i ubiory, w dostatek, a gospodarz i służba za sprzedane kamienie lnu (po 40 funtów) schowali w mieszek ostatek, ztąd zamożność rosła.
Dodać tu wypada niektóre historyczne wzmianki o hodowli lnu.
Tacyt w swej Germ. c. 17 pisze, że niewiasty w Germanji ubierają się w lniane suknie, które sobie wedle Plinjusza (hist. nat. 19, 2) same sprawiały.
W średnich wiekach głównem zajęciem kobiet była robota ze lnem. Całe pola były obsiane siemieniem, len kwitnący przedstawiał się jako kobierzec boży.
Herulowie idąc w pochodzie nad Dunajem uważali pola lnem pokryte za wielkie jeziora (Warnefried de gest. Longob. 1, 20).
Litwini przed nawróceniem swojem nosili tylko płócienne ubrania i futra, dla tego królewskie podarunki wełniane, które im Jagiełło do chrztu przysyłał tym większą im sprawiały radość.
Na Warmji tak wiele pola obsiewano lnem, że biskupi, panowie kraju, z braku żywności w latach 1525, 1529, 1625 zakazywać tego musieli, rozporządzając, że na 2 włóki tylko 3 korce, na 3 włóki 4 korce siemienia siać było wolno. Biskup Jan Dantyszek wydał dnia 12. marca 1545 rozkaz, że kto chce siać len musi przynajmniej 10 korcy żyta wysiać. W roku 1766 złagodzono ten rozkaz na korzec od włóki, ale tylko po wsiach wolno było siemię siać, nie na miejskich polach.
Dopiero okupacja przez Prusaków zmieniła te nakazy i pozwoliła każdemu siać lnu, ile chciał.
Główna odstawa lnu była do Brunsberka, kamień lnu (40 funtów) kosztował na cierlicy dobrze „tarty“ 6 marek, a klepany 12 marek.
Procedura lnu w krótkości jest taka:
Na Warmji siemię sieją w maju — len majowy — lub przed św. Antonim (13 czerwca). Len dojrzewa w sierpniu lub we wrześniu, kiedy główki ma żółte, aż brunatne czas len rwać, rafować, główki suszyć na „górze“ (nad mieszkaniem), knoty pod ścianą, młócić już na adwent siemię do oleju, a sztywny len w wodę 8—14 nocy, z wody na rżysko — miejscami, jak w Rydbachu, bez moczenia tylko na rosę — 2—4 tygodni; kiedy się kruszy i włókno odwstaje — zgrabić, młócić, trzeć na cierlicach i pocieraczkach. Dawniej gromadnie len tarli. Wieczorem po jedzeniu sucharów-surgałów w mleku i świeżych kołaczy bywały wesołe zabawy z tańcem, — zwykle w październiku — kiedy paździora ze lnu spadały. Ztąd też nazwa miesiąca „październik“, jak listopada, kiedy lecą listki z drzewa.
W zimę poczęto przysuszony przy piecu len klepać ręcznem klepadłem na stojącem klepadle. Nie raz przy suszeniu lnu z nieostrożności ogień powstał.
Klepany len czesano na szczotkach i przędzono z krack na kołku. Odpadki lnu z cierlicy i pocieraczki zowią się paździora, i nie są do potrzeby, chyba do posłania bydłu, z pod klepadła — pakoły, odpadki z grubej szczotki — zgrzebi, z cienkiej szczotki — paciesi, z krack — kląkry.
Len przędło cię do postawy, zgrzebi i paciesi do wątku; długą nić ze szpulki motowali na motowidle, co 40 nici dokoła motowidła było pasmo, które przewiązali motowęzkiem, 10 pasem tworzy pynał, 15 pasem półtorak, 20 pasm łokieć. Kiedy chłopcy i chłopaki od 3 rano młócili w stodole (w czterech 4 ławy), dziewki uprzędły do śniadania o 8 i znowu po każdym oprzęcie aż na wieczór do wieczerzy o 8 po łokciu lub po dwa półtoraki i dostały za to płótna po 5 ścian lub po dwa mendle (mendel — 30 lask, ściana — 10, półściany — 5, okno — 2 i pół laski, metr — półtory laski.)
Te łokcie, półtoraki, pynały, pasma przędzy warzyli, suszyli i reżyli, szpulowali, snowali na dużem kole do snowania i tę osnowę wkręcili we czwórkę przez retki (drewniane ząbki) na duży nawój u krosien, przy końcu osnowę przełożyli z retk w napletacze (dwie cienkie listewki), przecięli nożycami, kładli po jednej nici ręką w niciennice (po litewsku nicielnice), z niciennic haczykiem w płochę i przywiązali tę nabieraną przez płochę przędzę do końców małej płachty, która ściągała tkaninę (płótno, pstrocinę, sukno, obrusy, ręczniki, płachty, derki itp.) po dwuch mieczach na dół na mały wałek.
Tak była podstawa gotowa na krosnach. Do wątku uwili cewki na kółku do szpulowania, włożyli w cewkę spionek i oba w czołnek, który wprowadzał wątek w podstawę, kiedy tkacz lub tkaczka deptali podnóże 2, 3, lub 4 lub 6, 8, w ile cepów tkanina być miała. Do pstrociny, gdzie zachodzą różne ko lory trzeba było i więcej czołnków przyrządzić.
Płótno tcze się jednem czołnkiem we dwa cepy. Płótno utkane przyszło na bielnik, tedy w ług z popiołu parę razy i znowu parzone i bielone, nareszcie wałkowane, żeby się świeciło. Jeżeli postawa kręto przędziona jest, płótno trzyma lepiej, ale jest twarde, jeżeli wolno, płótno jest miększe, równiejsze, bo się lepiej zbije.
Długa to toń, niż się przyjdzie do bielizny — „złodziej nie odpowie za kradzież koszuli“ — mawiają na Warmji.
Tak uprawiano tu len jeszcze przed pół wiekiem w gospodarstwach i w rasztubach. W ostatnim jednak czasie zaniechano tych trudnych robót bo można było bez wysiłku taniej kupić fabryczne wyroby, dopiero w wojnie światowej powrócono do dawnej praktyki.
Baniaste hełmy na romańskich wieżach kościelnych w Sząbruku i w Bartęgu, jako i krzyże gotyckie na innych kościołach katolickiej Warmji patrzą dziś w okna niezliczonych separantów na polach wiosek, gdzie dawniej nikt nie mieszkał, a nasi starzy ludzie za młodu wspólnie swe trzody paśli w rykach, sztukach, na przeczach i działach, które separacja zdmuchnęła, dając każdemu udzielne, własne pole, gdzie wybudował mieszkanie dla siebie i gumna dla zwierząt. Przejście to z wspólnej gospodarki do pojedynczej, własnej, działo się na polskiej Warmji w latach 1830—1860 — w separacji.
Wsie przed separacją więcej zaludnione były jak dziś, kiedy połowa gminy na polach mieszka. Przy każdem gospodarstwie był sad owocowy, o czem świadczą kilkaset letnie grusze i inne stare drzewa ogrodowe w każdej wsi. Ztąd mieli ludzie owoc suszony na post. Pola były w kawałach, nieraz bardzo daleko ode wsi, w 3 lub 4 stronach, które każde, żeby je znaleść, miały swoją nazwę, które po separacji po większej części poszły w zapomnienie.
Separacja sprawiła tej mozolnej gospodarce zasłużony koniec, każdy na swojem miał więcej wolności i dochodów, a mniej bałamuty i zależności, za to dawny stan patrjarchalny coraz więcej niknął.
Podajemy opis takiej przełomowej chwili z separacji w Sząbruku r. 1840:
Każdy pod swoim gruntem musiał mieć porządny płot. Nadto po obu stronach wsi, tj. na dworznicach były tak zwane grodze, tak na 4—5 gon w pole. W tych grodzach każdy na swej sztuce siał i sadził, co tam chciał. Poza temi grodzami były ugory i tam pasły się wspólnie trzody wiejskie wszelkiego rodzaju. Gmina posiadała wspólnych pasterzy, dawała im utrzymanie i osobne chałupy na mieszkanie. I tak: była koniarnia, wolarnia i pastornia. Gęsi pasały każda swoje w gromadkach i to swoje dzieci lub też urządzone służebne; na ugorze owce i trzodę chlewną pasł pasterz wiejski na obszarach pól za grodzami. Krowy, jałochy itp. pasał pasterz osobny i na południe przyganiał do wsi do dojenia. Woły robocze i porosłe nieuki (wolczaki) pasał wolarz aż w tyłach — opodal wsi, aż w lasach; a wolarz wypędzał zwykle woły ledwo się rozwidniało. Konie pasał koniarz, a wypędzał je zwykle w pole na noc, gdyż we dnie potrzebowano koni do roboty. Koniarzowi do pomocy na noce przydawano zwykle najmniej dwóch gburskich parobków, a to się nazywało: iść za „cachą“. Koniarz trąbił na rogu na czas wypędzenia koni, które gromadziły się we wsi pod Bartlowym klonem.
Woiarz trąbił na kręconej trąbce własnej roboty z drzewa; a trąbił o świcie. Parobcy musieli wstawać rano, aby woły na czas wypędzić.
Pasterz krowiarz trąbił na długiej, z drzewa wystruganej trąbie — i to tak przeraźliwie, że każda dziewka słyszeć musiała. Więc też dziewka, czy tam gospodyni musiały bardzo rychło wstawać, aby krowy wydoić i do pasterza (krowiarza) zagnać; lecz gdy która zaspała musiała potem swe krowy sama pędzić aż daleko w pole. Gdy się z wiosny krowy na mleku poprawiły, krowiarz przyganiał je i na południe do domu do dojeniu. Po południu swoim porządkiem znowu trąbił i pędził trzodę w pole. Podobnie też było z pasterzem owiec i świń.
Separacya gruntów rozpoczęła się w Sząbruku około roku 1830-go, a skończyła się aż w 10 lat później. Gdy pomiar gruntów na odpowiednie kawały (plany) przyszedł do skutku i do zgody, i rozpoczęto rozorywać granice stare, a tworzyć granice nowe, i każdy począł wychodzić i wyjeżdżać na osobny sobie odmierzony dział (plan) — wtedy powstał między ludem płacz i lament za rozłączenie się na pojedynkę. A gdy poczęto żywiznę, tj. konie, bydło, owce itp. wypędzać osobno, każdy na swoje pole — to powstało pomiędzy zwierzętami domowemi zamięszanie: ogromny ryk, rżenie, bek, kwik: bo zwierzęta ciągnęły każde do owej gromady, a rozłączyć się nie chciały. I na polu bydło jednego sąsiada uciekało do gromady drugiego. Aż po długiem i długiem uganianiu się zdołano zaprowadzić ten rozdział i nowy porządek rzeczy.
Pod ablucyą (Ablösung) rozumie się zamienienie naturaliów jak zboża, wosku, chleba, lnu, drzewa, torfu, które corocznie oddawano kościołowi lub sługom jego — na pieniądze, które naprzód wypłacił bank rentowy kościołowi i włożył w formie podatków na dłużników przez lat przeszło dwadzieścia. Jak separacya, tak ablucya jest dla gospodarstw dobrodziejstwem nowoczesnem. Bałamutna zwózka naturaliów, odbieranie, krytykowanie tychże sprowadzało nieraz niepotrzebne gniewy, skargi z kościołem, z duszpasterzem, organistą, co teraz ustaje, jak za dwadzieścia kilka lat wszelka dalsza opłatnia ustanie. Razem z ablucyą tacy i kolendy abluowano, różne renty, resztki pańszczyzny i inne nieprzyjemne obowiązki. Gospodarze opierali się z razu ablucyi, jak każdej nowince, lecz teraz są kontenci, zwłaszcza że widzą, tak tanio w tenczas korzec żyta, owsa itd. obliczono. Ablucje odbywały się na polskiej Warmji głównie w latach 1873—1899 i przyczyniły się nie mało do podniesienia wartości gospodarstw i majątków. Majątki małą tylko tacę miały, gospodarze od włóki zwykle tacowy korzec żyta i korzec owsa i kolędę. Tacowy korzec był w Brunsberku najmniejszy, im dalej od B. gdzie z początku biskup mieszkał, tem większy, największy w parafii klewkowskiej, klebarskiej i purdzkiej.
Co do pochodzenia naszego a-djalektu ze Śląska to znaną jest rzeczą, że kilku biskupów warmijskich pochodzi ze Śląska i że właśnie około roku 1300 sprowadzono do Warmji kolonistów niemieckich i polskich ze Śląska — może od Nysy, Prudnika itd.
Nasze a- i e-djalekty znajdziesz i dziś jeszcze na G. Śląsku. Po lewej stronie Odry mówią bańdzie, Jandra (Andrzej, u nas Jandrys), mniajso, rangka, gamba, jak n. p. w Opolskiem, Wielkostrzeleckiem, w Frydlądzie, w prudnickim i raciborskim powiecie. Z prawej strony Odry, jak w tarnogórskim i przemysłowych powiatach mówią e-djalekiem, w pszczyńskiem, rybnickim także, ale tu nadto sycą (syczą) tj. scypią (szczypią) jak nasi Mazurzy. Syczą także w kluczborskiem i oleśnickim powiecie; w Lublińcu mówią e-djalektem i nie „sycą“. W Opolskiem zaś i Wielkostrzeleckiem z prawej strony Odry mówią a-djalektem i nie „sycą“.
Miękczenie si i zi (psiwo, zino) zamiast ji nie zachodzi na Śląsku, jest to więc naleciałością z starodawnej pruskiej lub niemieckiej mowy. Kilka wyrazów ślązkich przypomina nasze stosunki warmijskie: starzyk, u nas grózek, dziadek, starka, u nas grózka, babka; księżoszek, u nas książulek; klebań, jak i u nas, co znaczy pleban (proboszcz, z łacińskiego plebanus, praepositus), falarz (dziekan) ze śląskiego fararz, fararzyk.
Wielce ciekawe byłoby tu zestawienie górnośląskich djalektów w porównaniu do warmijskich i do naszego mazurskiego djalektu.
Nie dziw tedy, że polscy Górnoślązacy poznają domową mowę swoją w naszych „Kiermasach“, jak się o tem sami wyrażają. Nasza mowa ludowa w a- i e-djalekcie robi na nich wrażenie swojskie i czują się u siebie pomiędzy ludem naszym. Tylko bronią się mówić gwarą domową, którą Niemcy, tępiący wszystko co polskie nazywają szyderczo „Wasserpolnisch“, podobnie jak u nas.
Mowa jest pewnym oznakiem pochodzenia człowieka z pewnej okolicy, stąd moje twierdzenie, że pierwsza nasza polska kolonizacja około roku 1300 w okolicy Olsztyna pochodzi ze Śląska mianowicie z okolic lewej strony Odry, gdzie mówią także a djajektem, nie jest bez podstawy. Także rozpowszechniona na Warmji hodowla lnu, łkanie płótna i sukna swojskiego wskazuje na jakąś wspólność ludności naszej ze Ślązkiem, słynącym do dziś swem ślązkiem płótnem.
Temu twierdzeniu sprzeciwia się zasłużony literat warmijski pan Eugenjusz Buchholz z Ornety, który pomiędzy innemi pisze:
„Żałuję, że autor „kiermasów“ zostaje przy zdaniu, że i polscy koloniści ze Śląska przybyli. Brak mi rzeczywiście jednego ogniwa do całości argumentów, ale to nie polscy Ślązacy, pewnie na niskim stojący poziomie i dla tego nie przydatni na kolonistów, ale niemieccy Warmjacy, którzy przed napływaniem Polaków przecież nie wymarli w zupełności. A ciż pozostali niem. Warmjacy przyjmując polski język, wymawiali go twardo, w zamian oddali im zwyczaje i kulturę warm.“
„Jest też faktem (podług Kętrzyńskiego) że ziemia ostródzka skolonizowaną została przez szlachtę chełmińską. Wzdłuż pogranicza powiatu lubawskiego i od zachodu Ostróda zupełnie czysty język polski.“
Nie tu miejsce do dyskusji, ale w Ostródzkiem nie mówią naszym a-djalektem.
Zresztą pozostawiam tę bardzo ciekawą sprawę naszym lingwistom i ludoznawcom; chciałem ją tylko naruszyć i podać szerszej publiczności pod dyskusję, dodając jeszcze, że i za Wisłą np. pod Świeciem lud po wsiach używa a-djalektu.
Nazwy niemieckie jak Allenstein (Olsztyn), Braunswalde, Dietrichswalde, Goetkendorf, Klaukendorf (Klewki), Märtinsdorf (Marcinkowo), Lemkendorf (Lamkowo), Wartenburg, Bischofsburg (Biskupiec) wskazują nasamprzód na władzę, które je nadała, więc u nas władza niemiecka we Fromborku, która r. 1300 zakładała osady w nieniemieckiej tj. pruskiej ziemi pod Olsztynem. Nie musiała ta władza wtenczas wielu Niemców osiedlić, kiedy ci nie przeprowadzili niemieckiej kolonizacji, jak w sąsiedztwie pod Gutsztatem, lecz przeciwnie dali się zupełnie spolszczyć.
Owszem w olsztyńskim zakącie Warmji złączyła się staropruska mowa z polską istniejącą tu na pograniczu już przy kolonizacji, czy z napływającą z różnych stron i obie pochłonęły wnet niemiecki język kilku założycieli, którzy się do silniejszego prądu przyzwyczaić musieli, zwłaszcza że z sąsiedniej Polski coraz więcej przybywało ludności, kiedy do Niemiec było daleko.
Tak powstała nasza gwara warmijska na pograniczu prusko-mazowieckiem ze swym a- i e-djalektem i trudno ją będzie zupełnie wyplenić.
Jak każda okolica ma swoje właściwości, które uchwycił dowcip ludu, tworząc z nich przysłowia lokalne i ogólne, tak i lud warmijski nie mógł się obyć bez tego. Podajemy tu kilka:
1. „Jedzie jek ksiądz“ — mówią na gospodarza, który ma dobre konie i dobry powóz. Wiadomo pewnie jest, że na Warmji księża mają także gospodarstwa i np. do chorych jeżdżą własną furmanką.
2. „Jechać na gnadem konu ná mnodu“ — chcąc smagać djalekt miejski.
3. „Ma żyto jek na Dajtkach jarka“ tj. liche, bo na dajtskich piaskach, które niedawno fiskus dla ćwiczeń wojskowych wykupił, nic się nie rodziło.
4. Podobnie dla karciarzy: „Mieć zolo kolier z 3 matadorami (atutami), to lepsi jek w Kaletce mieć 3 włóki, a z 5 to lepsi jek w K. mieć 3 włóki i być do tego szołtysem.“
5. „Leży jek rek na kiecie (łańcuchu) pod mostem kiele Szelągowa“ — mawiają na leniwego.
6. „Ojce tu Prusy, nie synecku tu Warmija“. Ojciec Mazur jadąc z krupami (z kaszą) do Olsztyna przebył codopiero granicę Warmji, kiedy synek spostrzegłszy jak się kasza pruszyła z podartego miecha na ziemię raz po raz wołał: ojce tu prusy! Ale ojciec, znając granicę Warmji doskonale, nie uwierzył niestety zaraz — a „niesek prusył“. Okazuje się tu, jak djalekt mazurski do straty doprowadził.
7. „Gadają całą gambą jek Kośliny pod Gusztatam“. Polscy Warmjanie zwią wszystkich Niemców mówiących „platt“-djalektem Koślinami (Kaeslauer), choć pod Gutsztatem mówią niemieccy Warmiacy wrocławskim (breslauer), a pod Reszlem i Brunsberkiem kiezlawskim djalektem (kaeslauer).
8. „Hola, fela, skorznie w Kielil“
9. „Pomaluśku z górki stąpajcie!“ Dwa dowcipy na Warmji z pielgrzymki do Świętolipki: Prowadnik kompanji i zarazem przepowiadacz przy śpiewie zapóźno spostrzegł, że na wypoczynku w Kieli (Gr. Koellen) zapomniał swych długich butów, obwieścił więc to głosem wielkim, a ludzie nie chcąc takich wierszy śpiewać, z zdziwieniem oglądali się na swego promotora. Po skorznie poleciał ktoś uwinny. I tak po tej małej przerwie kompanja zgodnie doszła na miejsce święte.
10. „Zgniły i rączy, razem skończy“.
11. „Wszyscym chorzy, jeno garkom to nägorzy“. I w chorobie jeść się chce.
12. „Pomrze ubogi szkoda za drogi (dla organisty), pomrze bogaty — kieby i jutro taki“.
13. „Kto się czemu poświęci, niech się w koło tego kręci“.
14. „Kto komu ujmie czci i sławy, ten sam tam jest kulawy“.
15. „Kto jest taki, daje drugiemu znaki“.
16. „Błądzisz — póki dążysz“.
17. „W społecznej rzeczy zawdy złe skrzeczy“.
18. „Kręci się jak kurek na kościele“.
19. „Bez pracy ni ma kołaczy“.
20. „Lepsi (lepiej) ze swojemi płakać, niż z cudzemi skakać“.
21. „Pies a szurek — szczeka i ucieka a swoje porze (robi). Pies szczeka a pan jedzie“.
22. „Przykład lepszy niż nauka. Czyń co możesz, to mi sztuka. Słowa pouczają, przykłady porywają“.
23. Św. Pawła pustelnika (15 stycznia) mawiają „pu (pół) zimy — pu chleba, z sąsieków, z szopy połowa precz“.
24. „Robota nie zając, to nie ucieknie, co nie zrobisz dziś zrobisz jutro. cf. Sal. Prov. XX, 14. Dla zimna leniwiec orać nie chciał: pójdzie w lato po żebraniu, a nie dadzą mu“.
25. „Bądź pracowitym jak pszczółka a wszędzie wkoło ciebie pełno miodu będzie“.
26. „Będzie lichym panem kto roli nie orze przed św. Janem“ (24. czerwca).
27. „Idź do brata co trzy lata. A do siostry co rok szósty. Po trzech dniach śmierdzi ryba i gość“.
28. „Od wódki rozum krótki“.
29. „Gdzie dwóch szaleje, trzeci się śmieje“.
30. „Ona ma rozum jekby trzy złożuł a na nic się nie podało. — Długie włosy a krótki rozum“.
31. „Nie uzierzy (uwierzy) zdrowy choremu a syty głodnemu“.
32. „Michałkowe siano a Marcinkowe zboże pożal się Boże!“ (kiedy sieką na św. Michał a sieją na św.
Marcin).
33. „Kto w Kościół wrzuci, duszy nie zasmuci“.
34. „Kto służy Maryji, nie pyta się o ziliji“ (ale chętnie pości).
35. „Náziankszy (największy) rozum — do ciasu milczyć, do ciasu gadać“.
36. „W tem mało wątku“ albo „Postawy dosyć, wątku mało“.
37. „Z małego talerzyka, a zierzkiem, to nak lepsi podje, niż z duży mnisy, a z próżny“.
38. „Siej doły, siej gory, bo nie zies, jaki oto rok ktory“ (mazurskie).
39. „Gdzie buł, to buł — ale doma to nâlepsi“,
40. „Każdy domek ma swój ułomek“.
41. „Idzie mu jek z płatka. Sypie jek z rękawa“.
42. „Wełna doleży się błota — len złota“ tj. kiedy wełna długo leży dostaje mole, len starszy — lepszy.
43. „W biedzie tłusty opada, chudy przepada; — nim tłusty opadnie, chudy przepadnie“.
44. „Nie ma ni woza, ni prowoza“ (powroza).
45. Św. Lucy (13. XII.) dnia przyrzuci.
46. Do Gód — tysiąc pogód.
47. Na św. Szczepan każdy jest pan.
48. Na Nowy Rok pogoda — w polu uroda.
48. W dzień św. Trzech Króli człek w kożuch się tuli. Na Trzy Króle dzień na kurzej stopce dłuższy.
50. Kiedy w Gromnicę słonko świeci, choć jeno tak długo, jek chłop na konia siada, to len sia obrodzi, a kiedy chmurno, to nie (bo nastąpi upał i wypali go).
51. Kiedy w św. Walenty (14. II.) deszcze, będzie ostry mróz jeszcze.
52. Św. Maciej (24. II.) zimę traci, albo ją zbogaci. Św. Macieja niosą gęsi pierwsze jeja.
53. Św. Kazimierza (4. III.) dzień z nocą przymierza.
54. Św. Grzegorza (12. III.) wszystka zima do morza.
55. Na św. Józef (19. III.) wiezie się trawy wózek; ale czasem zasmuci, bo śniegiem przyrzuci.
56. Kiedy św. Józef zamknie powietrze, Najśw. Panna roztworzy (N. P. roztwornej 25. III).
57. Na Matkę Bożą (25. III.) gnoje wożą.
58. Św. Wojciecha (23. IV.) wołowa pociecha. Kiedy św. Wojciecha wrony z żyta nie widać, można ze stodoły resztę pastwy wydać.
59. Św. Marka ostatek grochu do garka.
60. Kto sieje groch w marcu, będzie go warzył w garcu, kto go sieje w Marku, ten go warzy w garku, a kto w maju, ten warzy w jaju.
61. Kiedy Silipa Jekuba (1. V.) deszcz pada, suchy rok będzie. Kiedy nie pada — to mokry rok będzie.
62. Suchy Apryl, mokry maj, będzie żytko jako gaj.
63. Pada deszcz św. Florjana (4. V.) skrzynia złotem napchana.
64. Żytko z niebem gada (takie wysokie).
65. Brat brata nie widzi — brat brata szuka (kiedy liche zboże).
66. Mai — bydłu daj, za piec uciekaj.
67. Pada deszcz św. Jekuba (25. VII.) na pszeniczkę pewna zguba.
68. Kiedy św. Jadwigi (17. X.) deszcz pada, to kapusta nie słodka (ale kwaśna, tj. dobra) będzie.
69. Jeszcze jedna nocka — wielkanocka, mięsko ham, ham (kto sobie życzy końca wielkiego postu).
70. Św. Ducha wyleź chłopie z kożucha, po św. Duchu znowu w kożuchu (gdyż kożuch zawdy się przyda).
71. Św. Bartłomiej (24. VIII.) kartofle podsypuje (dojrzałe do jedzenia).
72. Cóż mi z roli, kiedy nie orana; cóż mi z żony, kiedy nie kochana (kiedy zła).
73. Nie ten bogaty, co ma skarbów krocie ale ten, co życie opiera na cnocie.
74. Czapką, papką, chlebem i wodą ludzie ludzi sobie uwiodą?
75. Kupsiułbyś zieś, ale psieniądze gdzieś.
76. Kto zinien, łoddać pozinien.
77. Spsiewać darmo boli gardło.
78. Częgo sia za młodu skorupka napsije, to sia z ni potam nigdy nie wymyje.
79. Jaka mać, taka nać; jęki klin, taki syn.
80. Kto się ze złym wdaje, sam się takim staje.
81. Lepszy jeden prowadnik głupsi, niż 10 mądrych (bo się wadzą).
82. Ubogiemu zawdy zietrz w łoczy zieje.
83. Ubogiemu chleba, to mu noża nie trzeba.
84. Kiedy przydziesz między wrony, musisz krakać jak i one.
85. Cały tydzień chorować, a w niedzielę tańcować. Cały tydzień chorować, a w niedzielę nie pochować.
86. Kogo nie proszą tego kijem wynoszą.
87. Tu na świecie, dziwnie się plecie.
88. Gorszy nałuk (nałóg) niż przyrodzenie.
89. Starszy — to trwalszy.
90. Mni ziewa (mniej wiemy) mni łodpoziewa.
91. Siedzi jek na mniamnieckim kázaniu (jeżeli kto jakie] mowy me rozumie).
92. Trzymaj się swego, a nie żądaj cudzego.
93. Co głowa to rozum.
94. Co się pytają, nie redzi dają.
95. Rób co każą, jedz co warzą.
96. „Pan Gąsiorowski się przeniósł z Garncowa do Torbowa“. Dowcip ten, głośny na Warmji, powstał z następującego zdarzenia: Dziad jakich wielu chodził po żebraniu, zbierał szperki (słoninę) i mąkę.
Było to podczas żniw, gospodyni sama w domu gotowała na obiad gęsie mięso. Kiedy dla dziada poszła „na górę“ po mąkę, dziad wyjął mięso z garnka do torby. Gospodyni wracając z mąką pyta się: „Dziadku, co też tam nowego słychać?“ „Nic tak, pani, jeno Gąsiorowski z Garncowa przeniósł się do Torbowa“ i poszedł. Za chwilę zajrzała gospodyni, czy gęsie mięso się już „uwarzyło“ i zrozumiała dopiero sens nowiny dziadowskiej — ale dziad już był w mili...
- ↑ Corocznie można się przysłuchać tej mówie pielgrzymów, zwiedzających A tamtych okolic Świętolipkę i Gietrzwałd. Nadto zwiedziłem na kilku miejscach pogranicze Kongresówki, Powiśle i Śląsk.
- ↑ por. Dodatek.
- ↑ Kościół w Stańslewie zbudowano dopiero 1907, w Warpunach póltory mili od Stańslewa 1922.
- ↑ por. Dodatek.
- ↑ Jestowa rzadko w „a“ djalekcie zachodzi; częstsza forma jest tu: my są i sąwa = jesteśmy.
- ↑ Tu znoszą... – zniekształcony fragment 55 strofy Flisu Sebastiana Fabiana Klonowica.
- ↑ Wiara, język dar to święty... – wiersz, który ukazał się anonimowo na pierwszej stronie jednego z pierwszych numerów Gazety Olsztyńskiej (r. 1, nr 12; 2 VIII 1886); zob. tekst numeru.
- ↑ Bogata wieś pod Reszlem.
- ↑ Niźnik (pamfil).
- ↑ W pewnej wsi mieszkał przy moście gospoda „Gross“, srogi karciarz.
- ↑ Do obydwóch — do żołędnej (szpickop) i pikowej czyli winnej damy (basta).
- ↑ U nas kolier, kraje i żołędź używają naprzemian zamiast tref — najwyższy i najdroższy kolor.
- ↑ Atut.
- ↑ Żołędną damę.
- ↑ Winną damę.
- ↑ Pierwsze pięć bitek.
- ↑ Lud warmijski zwie „Mazurami“ piaszczystą ziemię protestancko-mazowiecką, jako też i ludność mazurską, lubiącą nazbyt gorzałkę, dla tego się nieco lekko o ziemi i o mieszkańcach jej wyraża.
- ↑ „Koślinami“ nazywają Warmjacy prosty lud niemiecki, graniczący polską Warmją. Słowo to pochodzi z niemieckiego Käslauer lub Köslauer, którym to djalektem mówi znaczna część niemieckich Warmijczyków — kolonistów ze Śląska (może z Koźla, po niemiecku Kosel?). Wedle drugiej wersji słowo Käslauer pochodzi od kolonistów z Flandrji, Holandji, gdzie robią ser = Käse. Pod Brunsberkiem mówią djalektem kiezławskim (Käslauer) pod Gutsztatem djalektem wrocławskim (Breslauer).
- ↑ nieżyd = Steinschnupfen.
- ↑ rząpś, studnia miałka, cysterna, żuraw studnia głęboka studnia ze slupem i gibaczką; czysto na Mazurach.
- ↑ Stypa = uczta w domu lub w karczmie wsi kóścielnej po pogrzebie.
- ↑ Giełda = wyrównanie wydatków i dochodów wiejskich z końcem roku. Co zostanie, przepija się.
- ↑ Wso, wszo = wszystko.
- ↑ Powyższe pozdrowienie, które w całem pruskiem Mazowszu codziennie pomiędzy mazurską ludnością przy spotykaniu się lub przy pracy słyszeć można, zawiera wszystkie trzy właściwości djalektu mazurskiego: sz = s; cz = c, ż = z; właściwość ta jest także główną różnicą zbliżonych do siebie poniekąd djalektów warmijskiego i mazurskiego. Mazur i Warmjak mówią: zino, psiwo, zietr (wiatr), zietrak, zielgi (wielki) („Bóg zielgi zapłać“ — kiedy dają), mózią, ziara; ale po warmijsku: móziuł, łupsiula się (albo: sia); = po mazursku; móził, upsiła się. Buła = była, szczypsie = scypsie, czerwona czápeczka = cerwona cápucka, żółty papier = zołty papsier, czuła żona = cuła zonka, Szczepański = Scepek, Brzeszyński = Bzesceński.
- ↑ Po roku 1886 zmieniło się to na niekorzyść mowy ojczystej.
- ↑ Glandy (ględy) czyli zaręczyny, które na Warmji odprawiają przed kapłanem.
- ↑ Oddaw (łoddáw) czyli oddaziny tj. ślub w kościele.
- ↑ Przydanka tj. druchna.
- ↑ Klasztor Łąkowski pod Lubawą, dokąd przed walką kulturną corocznie dążyła kompanja z Warmji.
- ↑ Grózek tj. dziadek.
- ↑ Pusta noc jest 10 ostatnia noc przed pogrzebem którą cała w czuwaniu i modlitwie krewni umarłego i znajomi spędzają.
- ↑ Taki jest zwyczaj zapraszania po wsiach warmijskich na pogrzeb. Dalszych krewnych i powinowatych zaprasza się listownie przez pocztę, lub osobnego posłańca na koniu, zwłaszcza, że komunikacja pocztowa pomiędzy sąsiedniemi wsiami jest często bardzo powolna.
- ↑ Pieśń „Jezu Chryste“ śpiewaną od niepamiętnych czasów na polskiej Warmji przy pogrzebach dorosłych, jako i drugą przy pogrzebach dzieci podajemy tu w całości. Podanie donosi, że dwie te oryginalne pieśni ułożyło dwóch kapłanów z Bartęga i Purdy na Warmji.
- ↑ Spostrzegła.
- ↑ „Ksiądz to pan. — Przy ołtarzu jakby na Boga patrzał, a kiedy wezmą takiego, to jakby P. Jezusa wzięli“, tak tu mówią ludzie.
- ↑ Seminarjum brunsberskie, po większej części z kamieni zbudowane.
- ↑ cf. Dodatek o bractwie Opatrzności Boskiej.
- ↑ sosna,
- ↑ świerk lub jodła,
- ↑ długie płoty,
- ↑ duże pany,
- ↑ trzy,
- ↑ mąż siostry matki,
- ↑ koniczyna.
- ↑ len,
- ↑ łubin,
- ↑ Gody = Boże Narodzenie.
- ↑ u góry,
- ↑ miłuje.
- ↑ obecnie 30 000,
- ↑ teściowie,
- ↑ zadławi, udławi.
- ↑ sęk,
- ↑ pięszo idącego z powrotem,
- ↑ pluralis majest.: dźwygácie, przy jednej, a przy kilku osobach: dźwygata!
- ↑ P. Dodatek.
- ↑ machlarz z niem. Maekler lub macher cf. słownik Mrongowiusza, kłamca,
- ↑ djabeł,
- ↑ otworzył.
- ↑ Pajtuny należą do purdzkiej parafji. — Obawy spełniły się.
- ↑ Tak się wypełniło w sierpniu i wrześniu 1914. „Ruski“ byli w Purdzie, w Klewkach, w Butrynach, w Bartęgu, w Jondorfie (27 i 28. 8.) i w Olsztynie, w Spręcowie 31. 8., w Buchw. 1. 9. 14. Z tubylczą ludnością obchodzili się oględnie, mówili: nie bójcie się nas, my wasi bracia, my wam nic nie zrobim, prowincja jest nasza. Więcej od Rosjan szkody i kradzieży narobili: „swojskie Ruski“ — tubylczy niegodziwce. Mimo to przestraszona ludność uciekała, mianowicie urzędnicy... Wielu księży katolickich pozostało w swych parafjach, przy swoim kościele. Uciekinierzy powrócili dopiero po bitwie pod Olsztynkiem (Hohenstein — Tannenberg), albo i później, kiedy Rosjanie którzy ujść nie zdołali, w pojmanie pośli.
- ↑ piasta, Nabe.
- ↑ spice, Speichen.
- ↑ falg, Felgen.
- ↑ refa, Reifen.
- ↑ żelazne kowalskie gwoździe.
- ↑ gruby, żelazny gwóźdź zaostrzony w końcu osi.
- ↑ dziura.
- ↑ gruby, długi gwóźdź żelazny okrągły.
- ↑ na niej.
- ↑ Hannibal ante portas!
- ↑ Na Warmji liczą na włokę chełmińską 66,75 morgów.
- ↑ tynfa, cienki srebrny dwutrojak = 20 fen., gudak = 20 fen.
- ↑ rajby = opatry, oględy.
- ↑ narzeczoną.
- ↑ Ma konie jek ksiądz — przysłowie na Warmji.
- ↑ Wyjęto głównie z „Geografji polskiej Warmji“ autora.