Kiermasy na Warmji/Odpust w Bartęgu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kiermasy na Warmji |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Czcionkami drukarni „Gazety Olsztyńskiej“ |
Miejsce wyd. | Olsztyn |
Źródło | skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Odpust.
Nie długo zabawili goście przy śniadaniu, bo czas do kościoła na odpust. Zewsząd słychać śpiewy, „łosiery“ (kompanje, ofjary), nadchodzą. Widać na przodzie postrojone dziewice ze świecami w ręku. Wyraźnie słychać słowa przepowiadacza:
Opatrzność Boga mojego,
Tylko się udam do niego.
Za nim wtórują wszyscy potężnym chórem, tak, że się echo aż o niebo odbija. Wszyscy skręcają do Bartęga na wielki odpust Opatrzności Boskiej, jedyny w swoim rodzaju.
Goście wstają od stołu żegnają się i mówią modlitwę dziękczynną za pokrzepienie. Jedni wybierają się pieszo, drudzy wolą jechać do kościoła, „bo jeszcze kawał drogi do Bartęga, a zapóźnić na kazanie to wstyd“. Powracają też już starsi synowie gospodarza z rannego nabożeństwa. Poszli na „rane“, żeby podczas „dużego“ zastępować w domu rodziców, którzy się teraz razem z gośćmi wybierają. Skrzętnie i mile witają tak licznych przyjacieli, pełni radości, że się po południu zanosi na dobry „kiermas“.
— No jek tam Józefku, czy już gwáłt ludzi w kościele? — pyta się Dywicki.
— Sroga moc, wujku, chciáłam do spoziedzi, ale gdzie tam, chyba do jutra czekać. Łokropne ciasy dają sia náma mocno we znaki; ksiajża wymierają, a drugich do náju przysłać nie wolno. W Klewkach już dawno, ni mają ksiandza, w Klebarku jano jednego, w Purdzie żadnego, tak samo w Sząbruku, Sząbargu, Jonkozie, Brąswałdzie. Dobrze, że my jeszcze młodego máwa ks. kapelána, w tam cała nasza nadzieja. Dawni aż do dwudziestu ksiajży sia na nasz łodpust zjechało, dziś jano paru zidać buło. — To walka kulturna — wojna pyszałków z Panam Bogam — zrobziuła, ale P. Bóg jam rogi strąci.
— A łosiery już były jekie we wsi? — dodaje dziadek Lamkowski.
— Już były, dziadku; sztery zidziáłam na smantarzu, a po drodze tom przynajmni sześć spotkali. Psiersze już wprowadzał nasz kapelán do kościoła. Słuchać też buło muzyka z daleka.
— To nasza! — woła z uniesieniem Butryńska — nasze muzykanty są wywołane.
— Ná, ná, ciotko, nasze tajższe, łusłucháta ich na duże, kiedy wáma zarzną bartajski tryumf — woła z uniesieniem Janek.
— Cias moje dzieci — raczy na to dziadek — nagádáwa sia po łobziedzie, jano wszyscy przyjedźta na kiermas. Michałku jedź ty naprzód, mász dobre i chybkie konie.
I wyjechali jeno wozy dudniały, a kopyta tętniały, jak wiatr — „jek zietr“.
Przebyli wieś i żyzne pola. Nie jeden seperant przy drodze tylko się „mignął“. Aż na ostatniej górce zwolnili, bo tu i droga przykra i przecudny im się przedstawił widok, kóremu się napatrzyć nie mogli.
Bartąg z pięknym swym kościołem, jakby z ziemi wyrósł. Wieża z niezwykłym baniastym hełmem jak w Sząbruku zabieliła się najprzód z pomiędzy wysokich zielonych klonów, które potężne swe konary nad szerokim rozłożyły cmentarzem. Naokoło wielkie góry, w oddali ciemne lasy. W środku tych gór między urodzajnemi polami i łąkami zasiada na małym pagórku od niepamiętnych czasów ta wieś nad rzeką Łyną, wijącą się krętym biegiem, jak srebrny wąż, u nóg jej. Bartąg starszy jest, jak pobliskie miasto Olsztyn, bo gdy to zakładać mieli, pisali w kronikach, że ma stać, „prope terram Bertingensem“, to jest Olsztyn ma być zbudowany w bliskości ziemi bertęskiej. — W czasach staroprusińskich było w tej dolinie już bardzo ożywione życie. Dziesiejszy Bartąg założono 29 września 1345 r. i dano mu 32 chełmińskich włók. Zapis jego z 1363 roku zachował się do dzisiaj. Nawet nazwiska staropruskich gospodarzy zdołano przechować. Roku 1462 zburzony przez Hartmana z Kirchbergu i spalony. Po raz drugi kościół się spalił przed r. 1682, w którym zbierano jałmużnę na jego odbudowanie.
Do Bartęga siedem prowadzi dróg, które wszystkie raźnie wysadzone drzewami i szczepami prędko spuszczają się z wysokich gór w piękną dolinę.
Dzisiaj wszystkie te drogi pełne życia. Na każdej długie rzędy wozów i „półkaretek“, gdzie spojrzysz, głowa ludzka, wszędzie śpiew i muzyka, w które się uroczyście mięsza poważny głos dzwonów bartęskich.
— Odpust bartęski, to równo coś innego, jak nasz brąswałdzki — odzywa się Spręcowska — co to národu, jeszczem ci bodaj nie zidziała tyle. Gdzie my też miejsce dostaniem z koniami.
— Tam gdzie i drudzy — odpowiedział Michał, który jakby ze snu po tem wszystkiem się przebudził i podciął konie.
Zbliżyli się do mostu. Dywicki wstał na równe nogi szperając z woza badawczem okiem za wolnem miejscem dla swych koni; bo już i przed mostem różne stały furmanki.
„Gdzie my sia też podziejewa, mój Michałku z naszam wozam i z koniami, a do wsi by trzeba, abo chociaż jano za most w gasa, żeby buło bliży do kościoła“.
Wjechali za most. Wuj zawsze stał na wozie i oglądał się pilnie na wszystkie strony. Zaniecierpliwiony tem, jak się zdawało bezskutecznem badaniem ojca swego, wspinał się i mały Michałek do dużego na siedzisko i „dulczał“ bystro w „gasę“. I nie darmo. Ostre oczki jego ujrzały bowiem miejsce aż dla dwóch wozów.
„Wejcie łojczulku, krzyka uwinnie, łáw na liwą przy rozie wjedziewa na bok, nawróciwa tamte konie i kiwniem za náma — na dziádka“.
Ojczulek się obejrzał — lecz aż zdrętwiał. Za nim jakie trzydzieści wozów z góry żjedża na most, konie się rwią, za wolno im idzie, za wiele strzymywać muszą — łbami rzucają, parskają, rżą. Często słychać dyszel skrzypiący lub grzechocący (na Warmji: dyśla, f.) po szczycie poprzedniego woza, a może i po grzbiecie niejednego gościa, któremu się koniecznie chciało na kiermas. Ale dziadek dzielnie trzymał się zaraz za Michałem wołając często na przechodniów wysilonym głosem; „z drogi!“ — i tak dostał się znim szczęśliwie do płota.
Ześli z wozów, odpięli z orczyków postronki, rzucili koniom świeżej koniczyny i pośli do kościoła.
Idąc „gasą“ wszędzie omijać trzeba było to furmanki, to ludzi. Wóz stał przy wozie; przy nim konie „chrubotały“, pasąc się zgodnie na swoim lub cudzym obroku. Spotkali się, niż zaśli do kościoła, z niejednym przyjacielem, z niejednym znajomym.
Większy jeszcze tłok zastali na głównej drodze przed kościołem. Ledwie ostatnie kompanje przedostać się mogą. Przy cmentarzu widać było budy z różnemi błystkotkami i owocem. Ciekawość ludu wiejskiego przy takich rzeczach prawie niespożyta jest. „To by dobre było na Michałka, to na Fynki“, chwalili sobie goście, — i z pewnością byliby się spóźnili na nabożeństwo, gdyby ich dzwonek wymowną nie był mową swoją przekonał, że tu dziś w innym stawili się celu.
Więc pośli na kazanie. Na cmentarzu nagle uroczysta zapanowała cisza, gdy kapłan na ambonie się pokazał. Czytał donośnym głosem ewangielję o liljach i różnych kwiatach, które Bóg tak cudownie przystraja, dalej o ptactwie w powietrzu, które nie sieje, ani rznie, ani zbiera do gumien, a Ojciec niebieski żywi je. A jeżeli tyle pieczy ma nad trawą i zwierzętami, im więcej nad ludźmi.
Ostatnią myśl wyłożył kaznodzieja wybornie w nauce o Opatrzności Boskiej i działalności jej na całą ludzkość, jak i na pojedynczego człowieka. Przytoczył też cudowny obraz Opatrzności Boskiej w kościele bartęskim w ołtarzu po lewej stronią — Oko Boskie w trójkącie w trzech kolorach mieszających się w sobie, jak trzy osoby przenikają się w jednem Bóstwie Trójcy Przenajświętszej, patrzącej okiem swem na wszystek świat i na każdego grzesznika z osobna. W tem wielka trudność dla rozumu naszego, ale właśnie ewangielja niedzieli czternastej wprowadza nas najlepiej w niezbadaną tajemnicę Opatrzności Boskiej. Dalej słuchali ostrą naukę o służbie dwom panom, jakto nie można Bogu służyć i mamonie, a że tylko jedną duszę mamy, zdobędziem sobie w służbie Bożej niebo, w służbie zaś mamona stracim ją na wieki w piekle.
Słuchali z natężoną uwagą kazania, jak to zwykle spostrzedz można na katolickiej na wskroś Warmji. Oczy wlepili w księdza, jakby go wzrokiem przeszyć chcieli, słowa wyciągali z ust jego, jak pszczółki miód z kwiatka. Michał aż gębę otworzył — tak słuchał. Tu i owdzie głową przytakiwał, jakby na potwierdzenie prawd przez kaznodzieję objaśnianych.
Nawet tabaki nie zażył, choć mu z różnych stron po cichu ją podawano, bo zwykł był mawiać: „Kiedy ja poszczę, to niech i nos pości“. Byłby z pewnością aż do końca w pilnej atencji wytrwał, gdyby mu nie był znacząco przykiwnął Wojtek, który już dziadka i otoczenie jego prowadził do kościoła, żeby na sumę dostać się w ławkę, choćby tylko na chór: „bo w mniamnieckie kazanie zawdy sia miejsce dostanie“.
Poszli tedy na chór i „mieszkali na wysokości“, z której widzieli i słyszeli wszystko, co się w całym kościele działo.
W kościele także panowała głęboka, tajemna cisza — „kończuło sia prazie mniamnieckie kázanie.“ Widzieli tu także potakujące głowy, lecz kiwanie to było nieregularne i nadzwyczaj głębokie, widzieli wlepione oczy, lecz te wlepione były w otwarte książki lub zamknięte ławki, niejedno oko było zalepione; słyszeli oprócz słów kaznodziei lekkie i ciężkie sapanie w różnych tonach. — Przykre to położenie dla kaznodziei.
„Dziadku, szepce niecierpliwie Michałek, który się na „tryumf“ już doczekać nie może, dziadku, toć tu spsią, słuchajcie jano — chrápsią!“ „Uspokój sia moje dzieko, zacisza dziadek, łoni jano siedzą, jek na mnamnieckam kázaniu, co go tu moc ani za fenik nie rozumi; poczekajno, i tobzie pewnie sia kiedyś tak przytrasi. Do tego też tu i mocno gorąco; nie jedan sia nie daje, zidzisz, jek sia częstują tubaką — ale i to razu nic nie pomoże“.
Oczywiście walczyli nie jedni ze sobą i ze śpikiem, drudzy pozostawali jakby w postawie nieprzytomności i drgnęli na „Amen“ nie byle. Zdziwieni otwierali zwolna wstydliwie oczy, trzeźwiąc się do reszty na pełne akordy organów i przypominając sobie, że się na świętem znajdują miejscu.
Już snąć i na cmentarzu rozległo się wielowładne „Amen“ bo szmer powstał i chodzenie i — stukanie. Tłoczy się do kościoła, kto może; pakują się w ławki i tak już przepełnione. Pot, jak ciepły deszcz, spada po nosach; bo się trzeba wysilać, aby choć szczupłe miejsce zdobyć, a bez „pracy — niema kołaczy“. Ławki wprawdzie tęgo trzeszczą i jęczą, lecz jeszcze się nie łamią.
I któżby w takim tłoku na to zważał. Zresztą organy i pieśń po kazaniu: „Boże Ojcze, racz być z nami“ zagoiły i zakryły wszystko, tak, że gdy kapłan przy wielkim ołtarzu silnym zanucił głosem „Asperges me“, wszystko już było w dobrym porządku.
Ożywcza woda święcona, obficie kropiona, wszędzie dobre sprawiała skutki. Wesoło śpiewali: Pokropisz mię hyzopem Panie“, ochoczo się żegnali i orzeźwiali; nawet płeć słabsza nie gniewała się, gdy poczuła świętą wodę na swej delikatnej twarzy.
Nadszedł czas sumy. Z uwagą wielką, godną tej arcyświętej ofiary, tego najwspanialszego na świecie nabożeństwa, wyczekują znaku dzwonka, zapowiadającego początek Mszy św. Nie śpiewają, lecz gotują serca na ofiarę, bo odczuwają że nadchodzi chwila, nad którą nie ma świętszej, odgadują, że nadchodzi czas łaski, w którym Bóg nam najbliższy; a na przyjęcie Jego wszystko ucichło, tylko organy grają powabnym głosem modlitwę przygotowawczą.
Wtem ozwał się dzwonek nad zakrystją. W złotym ornacie wychodzi kapłan do Mszy św., niosąc przed sobą tajemnicę Nowego Zakonu, kielich nakryty. I naraz stało się wesoło w kościele. Na pokazanie się kapłana, „zarznęli muzykańci na chórze tryumf bartęski, najlepszy, jeki mogli“ — aż się o mury odbijało, okna silnie zadrżały. Aż miło było, serce uniesione, prędzej bić zaczęło. Do trzech razy powtórzyli ten śliczny tryumf, poczem zaraz zaintonowali wspaniały śpiew:
„Do Ciebie odwieczny Panie pokornie wołamy,
Patrz na serc naszych wylanie, do Ciebie wzdychamy“
a lud jakby magnesem trącony wtórował z wielką gotowością i siłą. Po wzniosłem „Gloria“ znowu zanucili tryumf, który jeszcze powtórzyli później po „Credo“ raz i po „Ite missa est!“ trzy razy, tak że się i chciwi słuchania go nasycić i na pamięć nauczyć mogli.
Po Ewangelji św., było jeszcze jedno polskie kazanie w kościele, „krótkie ale węzłowate“ dla zaspokojenia tych, którzy podczas niemieckiego niezrozumialnie głowami przytakiwać byli zmuszeni.
Tedy szła dalej porządkiem swoim Msza św. Nabożeństwo ludu było wzorowe tak w kościele jak po za kościołem na cmentarzu, gdzie pod drzewami i murami, przy grobach i płotach, jak kto mógł, tulił się przed kolącem słońcem.
I tu klęcząc, stojąc lub siedząc, śpiewali jedni mszalne pieśni, drudzy w książkach lub na różańcach modląc się, pilnie uważali na ofiarowanie, podniesienie i komunję: główne części Mszy św., odznaczane srebrnym dzwonuszkiem ministranta.
Poczas Podniesienia poklękali wszyscy, zwróceni twarzami do wielkiego ołtarza, mężczyźni z odkrytemi głowami; a bijąc się w piersi na znak pokory i nicości swej, kłaniali się przed Panem Zastępów, który dla zbawienia ludzkiego w bezkrwawej ofierze na ołtarzu odnawiał krwawą ofiarę krzyżową. Wiedzieli bowiem, że w tej chwili tak im blizko jest i patrzy na nich Ten, który niebo i ziemię zbudował, firmamenta malował i który ich sądzić będzie. Zatęskniło też wielu za źródłem żywej, „wody, pełnem dla dusz ochłody“, i przystępowali gromadnie podczas Komunji św. do Stołu Pańskiego po Chleb Anielski — Mannę Niebieską.
W koło kościoła widać było konfesjonały (słuchanice), przy nich ludu moc wielką. Lecz kapłanów mało tylko spostrzegłeś, gdyż sąsiedni powymierali, a z dalszych stron nie wolno im było przyjechać, bo walka kulturna w najlepsze wtenczas kwitnęła. Jeden z kapłanów kolektował na wystawienie nowego kościoła na Mazurach. Nabożni chętnie dawali, „bo hojna okolica bartęzka — a na Mazurach brak kościołów katolickich“.
Po za cmentarzem na drogach i przy ogrodach stali także ludzie, dalej powozy; ale wszystko w należytym spokoju, godnym dnia tak solennego.
Dopiero po Mszy św., gdy zaczęli wychodzić z kościoła, rozpoczął się gwar, najprzód jakby od pszczół, tedy zawsze głośniejszy; nastąpiły radośnie powitania, pocałunki — cała wieś jakby odżyła — wszędzie ludu pełno, wszędzie gwar i radość.
Nawet konie, które w nieprzejrzanych rzędach przy wózkach stały niewzruszone, jakby tą potulnością chciały honor i cześć oddać Najwyższemu, zaczynają teraz bystrzeć i niecierpliwić się — a do zbliżających się panów swoich, których zaraz poznawają, parskają, sarkają i wyryzają radośnie, bo i im się dostanie na kiermas.
Zwołują się goście, siadają na wozy, kiwają na tych co pieszo przyszli, przepełniają „siedziska i pubraki“ dla wielkiej radości dzieci, patrzących „w oknach i dźwerzach“. Jeden wóz za drugim posuwa się zwolna, bo mało miejsca ładnego, a wiele ciężaru pańskiego. Ale konie nie zważają na przepełnienie, — ciągną: a kiedy im przyjdzie dźwigać pod górkę, to ustawają, stękają, odpoczywają — a ciągną, dobywając wszystkich sił; lecą jak mogą, bo wiedzą, że ich na kiermasie dobrze wynagrodzą.