<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Rzepecka
Tytuł Kim był Karol Marcinkowski?
Wydawca Macierz Polska
Data wyd. 1913
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.
KIM TEDY BYŁ KAROL MARCINKOWSKI?

Teraz już sami odpowiedzieć sobie może, po tem, cośmy w poprzednik kartkach przeczytali.

Jako człowiek

był kochającym synem, dobrym i troskliwym bratem, pomocnym stryjem czy wujem, wychowawcą i dobrodziejem swoich krewnych.
Matkę staruszkę stracił był r. 1831, wtedy gdy wojował za wolność ojczyzny. Ale za życia jej zawsze najczulszą otaczał ją miłością, zawsze z więzienia słał do niej słowa uspokojenia i nadziei.
Dzieci rodzeństwa swego szczerą otoczył opieką. Dał im wychowanie, wykształcenie, zawsze nazywał je swojemi — jakby własnemi, a przed śmiercią jeszcze polecił ich opiece przyjaciół i byt materyalny im zapewnił, żeby sobie na życie uczciwie mogły zarabiać.
Sam własnych dzieci nie miał, ale za to przygarnął do siebie ubogą młodzież pracującą, ciepłą ręką już za życia majątku znaczną część oddał swym dzieciom przybranym, t. j. uczciwej młodzieży całej Polski.
Dla przyjaciół był wylany i serdeczny, chociaż mniej blizkim nieraz do siebie dostąpić nie dozwolił. Mówi też o tem w ostatniej swojej woli, że jeżeli na pozór sam był odpychającym dla drugich, to dla wyobrażenia najzupełniejszej niezależności.
»…Całe me życie najwyższe me szczęście zakładałem na zupełnej niezawisłości od świata, wszystkiego sobie odmówić byłem w stanie, i dziś, gdy się z tym światem rozstaję, odchodzę bez żalu do wczoraj, bez życzenia na jutro«…
Zawsze sam sobie wystarczył — nie chciał pomocy ni łaski drugich. Może dlatego zwłaszcza, iż Marcinkowski żył w czasach, kiedy u nas nie wygasły jeszcze przesądy o przywilejach, gdy n. p. większość szlachty-ziemian jeszcze miała się za coś niezwykle lepszego i wyższego od stanów innych — a może nieraz nawet i Marcinkowskiemu samemu dała to uczuć.
Bo za to apostołowanie na rzecz ludu, za ten bój ciągły o jego oświecanie, za tłumienie przedwczesnych porywów nowego powstania — na krótko przed zgonem naraził on sobie część tych ziemian, którzy Marcinkowskiego działanie dla dobra ludu, to działanie demokratyczne, uważali za zbytek gorliwości, za przesadę, i wybaczyć mu tego nie chcieli, a nawet głośno na niego sarkali.
Ale on się nie ugiął — dalej walczył dla idei. Więc mimo to większość szła za nim, część przynajmniej przeszkadzać mu nie śmiała, a może i nie umiała. Znaną to bowiem rzeczą, że przeciętni ludzie nie lubią tych, którzy ich do pracy czy ofiarności nakłaniają, że do nich raczej powezmą urazę, a chcieliby już nie usłyszeć tego »budzenia śpiących«.
Więc też i ci, co spać nadal chcieli, albo którym z ludem ciemnym wygodniej było, ci Marcinkowskiemu nie chcieli darować tego popychania do czynu. A jednak w tem działaniu Marcinkowskiego i największy »arystokrata«, czyli zwolennik »rządzenia najlepszych«, jak n. p. poeta Zygmunt Krasiński, zmarłemu działaczowi nic nie mógł przyganić. Przeciwnie, pisze on do przyjaciela te słowa:
»…Marcinkowski umarł — demokratą był z serca i rozumu — ale to był święty demokrata, najzacniejszy i najprawszy człowiek i Polak bez skazy. On pojmował demokracyę po Chrystusowemu… Niechże nas ratuje Bóg sam, kiedy najdzielniejszych, najcnotliwszych, najlepszych odbiera«…
Piękne świadectwo, tem piękniejsze, iż pochodzi od człowieka, z którym Marcinkowski do dziś dnia dzieli wpływ na Polskę żyjącą.
Jeżeli Marcinkowski na krótko przed śmiercią okazywał pewną drażliwość, to najprzód wypływać mogła ona ze stanu jego zdrowia. Człowiek ten całymi okresami życia nie sypiał wcale, bo go i nocą do zarażonych i do innych chorych odwoływano — a czekającej na niego pracy za nic w świecie nie byłby opuścił.
A jeżeli innych drażniła jego nieprzystępność czy zgoła duma, to może naumyślnie dumnym był on wobec tych, którzy właśnie ponad niego, czy innych się wynosili i to nie osobistą zasługą — bo tą zasługą Marcinkowskiego sprostać było trudno — wręcz niemożliwie.
Kto wie, czy Marcinkowski wobec niektórych ludzi nie dlatego właśnie głowę tak wysoko nosił, że on sam ciągle drugich nawoływał do podnoszenia godności człowieka — bo jemu samemu może właśnie ta kastowa pycha złamała szczęście osobiste — może dlatego, iż nie ze szlacheckiego był stanu, za dozgonną życia towarzyszkę nie otrzymał tej, którą kochał. Że jednak Marcinkowski miał to gorące pragnienie miłości osobistej, tego dowodem ustęp z jednego do przyjaciela listu, gdzie jeszcze przed powstaniem listopadowem pisze:
»…Znam także, znam silny popęd, nieugiętą sprężystość szału, kiedy się raz na dobre oszańcuje w sercu«.
A wiemy już, iż ogólny głos mówił, że tą wybranką jego serca byłą szlachetna dziewica, opromieniona blaskiem szlachetnej ofiary i chrześcijańskiego miłosierdzia — ale ten sams głos ludu utrzymywał, iż połączeniu się obojga właśnei rodowa duma stanęła na przeszkodzie.
Wspomnienie pośmiertne tak te cnoty Marcinkowskiego określa:

Podbił on sobie serca i rozumy,
rozwarł podwoje najzdrożniejszej dumy!
Sama go błaga: »Wnidż w me progi, wnidż!«
I samolubca nie jest dlań nieczuły —
Sknera, a rad z nim dzieli swe szkatuły!
Lud zaś go gotów jak świętego czcić!

Mogłeś bezpiecznie skarbów nagromadzić,
Mogłeś się szumno w świetny przepych sadzić,
Mogłeś swe łoże aksamitem słać!
Aleś Ty tylko żył dla szczęścia ludu!
Tyle znosiłeś dla swych bliźnich trudu,
żeś się aż musiał — ach — ofiarą stać!
............

Ty się zaś zrzekłeś nawet tchnień słodyczy,
jakich i nędzarz swemu sercu życzy,
luboś miał wybór w gronie Polek cnych.
Tybyś był gotów zrzec się i anioła,
aby nie zwężyć działań swoich koła,
chcąc mieć za dzieci choćby cały świat!
Ty to i starszych dobrym ojcem byłeś:
iluż swą łaską na swych synów wzbiłeś,
rad ich szukając i w zakątku chat?

Jako lekarz

Marcinkowski był jednym z najbieglejszych znawców sztuki leczniczej. Z pobytu zagranicą przywiózł on nawet kilka rozpraw własnych z tego zakresu, mówiących o najnowszych wynalazkach w sztuce leczenia, inaczej terapii. Jedna z nich napisaną była po francusku, inne po polsku, wśród nich rozprawka o kołtunie.
Marcinkowski był lekkiej ręki, zręczny, przedsiębiorczy, pewien siebie, zwłaszcza znawcą w zwalczaniu cholery. Ale i w tyfusie używał środków radykalnych, czyli złe lecząc od korzenia. Emilii Sczanieckiej rozpalone żelazo na głowę bez wahania przyłożył.
Rad lekarskich udzielał nawet zdaleka, listownie. Radzono go się wtedy, kiedy był na tułactwie. Wtedy w liście zwykle kilka podawał sposobów, które choremu przynieść mogły ulgę lub chorobę usunąć. Od tych chorych listem wymagał nieraz odwagi, gdy im osobiście ducha dodawać nie mógł.
Zalecając dość bolesny sposób usunięcia złego, tak pisał:
»…Poznasz Pani, że na to trzeba odwagi. Anibym śmiał proponować tego, gdybym nie wiedział, że Polkom odwaga wrodzoną zaletą«…
Dokoła niego stał zawsze zastęp młodych lekarzy, niby to rzekomo jemu do pomocy, ale właściwie po to, żeby początkujący ci lekarze mogli przy Marcinkowskim się dokształcać i zaprawiać do przyszłej pracy praktycznej.
Ujrzawszy przed sobą chorego, Marcinkowski był już tylko lekarzem. Nie patrzał, czy stoi lub leży przed nim swój, czy obcy, katoli, czy ewangelik lub żyd, widział przed sobą tylko cierpiącego człowieka — zarówno dobrze radził każdemu i starannie pielęgnował każdego. Zaświadcza to też Niemiec, hr. Armin, kiedy ministrowi odpowiada:
»…Doktór Marcinkowski był moim domowym lekarzem i poznałem go jako takiego, który jest w stanie iść w ogień, byle bliźniemu dopomódz; darmo pędzi dwadzieścia mil konno, aby wyleczyć biednego robotnika. Ale przytem jest najzapaleńszym w świecie Polakiem, i z tem się tai, że nam życzy, abyśmy sobie wszyscy poszli do dy…!«
Więc i przez to wzorowe pełnienie obowiązku zawodowego Marcinkowski jest dla nas przykładem niezrównanym. Kiedy już z trudem wchodził na ciemne poddasza lub wychodził ze sklepów wilgotnych, wtedy podprowadzać go musiano — a jednak pracował. Na strome szczyty wnosić się kazał, a cierpiącym ulgę niósł do ostatka.
Sztuka jego miała urok niezwykły. Zdawało się, iż samem spojrzeniem złe odpędzał, tyle pociechy i otuchy malowało się na jego twarzy. Prostaczkowie z ust do ust nieśli wieść o »cudownych« jego uzdrowieniach.
I rzeczywiście trudno było pojąć, jak wątły i kruchy organizm chorego lekarza zniósł taką nad siły pracę, któraby i najzdrowszego wyczerpała.
Ale taką była jego siła ducha i wola nieugięta.

Ileż to razy w kruczą, straszną ćmotę[1],
ileż to razy w zamieć, w krwawą słotę,
drżący cwałował z poratunkiem swym?
Iluż on matkom wrócił drogie życie,
Iluż istotom w samych lat rozkwicie,
Ileż pociechy Mąż ten przyniósł im?

Maska pośmiertna Marcinkowskiego.
Jako Polak

Marcinkowski był bohaterem bez trwogi ni skazy.
Polsce służył na każdym kroku, każdą myślą, każdym czynem. Polskę kochał w każdym Polaku.
Walczył do upadłego, a kiedy upadł, nie wypuszczał broni z rąk.
Wierzył niezłomnie, iż nie jesteśmy przeznaczeni na zagładę, że nas nie zdławią, byleśmy tylko pracowali i oszczędzali.
Ufał, iż Polska ostoi się do czasu, gdy wszystkie narody uznają się za braci i gdy »władza tyranów, nadużyciem powagi Boga uświęcona, ustąpi przyrodzonemu prawu człowieczeństwa«.
Miłował Polskę, aż do zaparcia się samego siebie — i nie byłby przyjął pochwały, ani podzięki za to, co zrobił z poczucia obowiązku syna dla matki-ojczyzny.
Kiedy mu przyjaciele w dowód uznania, na dniu św. Karola 31. stycznia 1842, wspólną ucztę przygotowali, na urządzenie biesiady pozwolił pod tym tylko warunkiem, iż podczas obiadu zebraną zostanie składka na cel dobroczynny. Sam jednak na ucztę nie przybywa; druhom za życzenia wywzajemnił się swojemi życzeniami, które »w silnem uczuciu jego serce przepełniają«. Świadczą one o jego niezwykłej skromności, o tem, że patryotyzm jego oparty była na wielkim chrześcijańskim fundamencie.
»Boże daj, bym zupełnie potrafił zapomnieć o sobie: bym wyrzeczeniem się samego siebie doszedł do owej doskonałości, jakiej Zbawiciel świata po zwolennikach swojej nauki wymaga.
»Boże daj, by mi chęć pełnienia moich powinności nigdy nie zastygła, abym do końca mego życia wytrwał gorliwie w miłości bliźniego; by mi ciągłą podnietą mego działania było to zaspokojenie duszy, żem nie zszedł z toru prawego człowieka.
»Boże daj, aby pomiędzy nami na silnej podstawie miłości bliźniego wzrosło w błogie dla ludzkości owoce płodne drzewo równości bratniej. Bóg nas stworzył bez różnicy: jednostajnem wszystkich znamieniem dał piętno obrazu i podobieństwa swego — to jest godność człowieka…
Oświata i praca — oto środki do utorowania potrzebnego gościńca. Zachęcajmy siebie wzajemnie, działajmy na drugich, na młodszych, na mniej szczęśliwych od nas Braci, ażeby przyszłe pokolenia do szczęśliwszej przyszłości usposobić, ażeby w nich ugruntować tę godność człowieczeństwa, bez której wszystkie zabiegi zginą, jak płonne marzenia«.

Tak wołał Karol Marcinkowski w rok po położeniu podwaliny pod swoje wiekopomne dzieło.
Że nie lekkomyślnie szafował tutaj świętymi wyrazami: Polska, miłość Ojczyzny, że swoją miłość ziomków objął w szerszem znaczeniu »ludzkości«, to było w duchu czasu, to też i poniekąd ojcowska troskliwość i przezorność, aby mu wrogowie istnienia Polaków nie zburzyli dzieła w zaczątku.
Że był »zabitym Polakiem«, to mu sami wrogowie Polaków przyznali.
Kogóż więc my, cały naród Polski, w Karolu Marcinkowskim czcić mamy?
Ideał Żołnierza — Lekarza — Patryoty.
Miłośnika ojczyzny, którego żałobny głos ludu zaraz po śmierci stawiał na równi z najdoskonalszymi. Gdy duch Marcinkowskiego

wzmógł się w nagród strony,
tam przez Kościuszkę został pozdrowiony,
tam uściśnięty za swych zasług trud!
Stamtąd też wspólnie z świętym Stanisławem
będą patrzeli okiem wciąż łaskawem
na utrapiony, bratni, drogi lud!

Takie słowa żal za zgasłym wywołał.
Czyż potrzeba szczerszego a wymowniejszego świadectwa i miary zasług dla Polaka?
Karol Marcinkowski jest nam tedy:
Nauczycielem narodowej pracy,
Opiekunem i dobrodziejem młodzieży wszystkich stanów i czasów,
Orędownikiem ubogiej ludności pracującej,
Lekarzem ran cielesnych i społecznych,
jest

ozdobą i pociechą ziemi naszej.

Pamięć jego żyje w sercu każdego prawego Polaka. W »kościele narodowych pamiątek« zaszczytne i poczestne ma miejsce.
We Wawelskim Muzeum ze spiżu czy marmuru stanąć winien posąg Jego, jako wielkiego

Odrodziciela Narodu.
W Poznaniu, w pamiętny dziesiąty października 1912.




  1. Wyrażenie zachodnio-pruskie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Rzepecka.