Klątwa płomyków i cieni

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Butler Yeats
Tytuł Klątwa płomyków i cieni
Pochodzenie Opowiadania o Hanrahanie Rudym; Tajemnicza róża; Rosa alchemica
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała Tajemnicza róża
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Klątwa płomyków i cieni.

W pewną noc letnią, gdy wszędy był spokój, dwudziestu rajtarów purytańskich pod wodzą cnego Jmć Pana Fryderyka Hamiltona włamała się przez furtę do opactwa karmelitów, znajdującego się na Gara Lough koło Sligo. Gdy furta upadła z trzaskiem i hukiem, ujrzeli garstkę zakonników zebranych dokoła ołtarza — ich białe habity połyskiwały w jarzęcem świetle świec poświęcanych. Wszyscy mnisi klęczeli oprócz przeora, który stał na stopniach ołtarza, trzymając w dłoni wielki krucyfiks mosiężny.
— Wystrzelać ich! — krzyknął Jmć pan Fryderyk Hamilton, lecz żaden się nie poruszył, gdyż wszyscy byli świeżo nawróconymi, więc bali się krucyfiksu i świec poświęcanych. Białe światła, płonące na ołtarzu, rzucały cienie rajtarów na strop i ściany świątyni. Gdy rajtarzy się poruszyli, cienie zaczęły fantastyczny pląs wśród kroksztynów i tablic pamiątkowych. Przez krótką chwilę panowała zupełna cisza; naraz pięciu rajtarów, którzy stanowili straż przyboczną Jmć Fryderyka Hamiltona, podniosło muszkiety i wypaliło, kładąc trupem pięciu zakonników. Huk i dym rozproszyły tajemniczy urok bladych świec ołtarzowych; reszta rajtarów nabrała odwagi i uderzyła na bezbronnych. Za chwilę zakonnicy leżeli poobalani na stopniach ołtarza, a biała ich odzież splamiona była krwią.
— Podpalić ten dom! — krzyknął Jmć Fryderyk Hamilton. Na te słowa jeden z nich wyszedł, a niebawem powrócił, taszcząc wiązkę suchej słomy i rzucił ją pod ścianę zachodnią; uczyniwszy to, umknął, gdyż obawa przed krucyfiksem i poświęcanemi świecami jeszcze nie zeszła mu z serca. Widząc to, pięciu rajtarów, którzy stanowili straż przyboczną Jmć Fryderyka Hamiltona, ruszyli naprzód i biorąc każdy po święconej świecy, podpalili słomę, która buchnęła jaskrawym płomieniem. Czerwone języki ognia wspięły się wgórę, przeskakiwały z gzemsu na gzems i z nagrobka na nagrobek i pełzały po posadzce, zajmując pożogą ławki i krzesła. Ustał taniec cieni a rozpoczął się taniec ognia. Rajtarzy cofnęli się ku drzwiom w ścianie południowej i przyglądali się owym żółtawym tancerzom, skaczącym tu i tam.
Ołtarz przez chwilę stał cało i nieco na uboczu w białem oświetleniu; zwróciły się nań oczy rajtarów. Przeor, o którym myśleli, że już nie żyje, powstał na równe nogi i oto stał przed ołtarzem, podnosząc krzyż obiema dłońmi wysoko nad głową. Nagle zawołał głosem donośnym:
— Biada zabijającym tych, co mieszkają w światłości Pana, gdyż błąkać się będą w nieukróconych cieniach i pójdą za nieukróconym ogniem!
Krzyknąwszy to, runął martwy twarzą naprzód, a mosiężny krucyfiks stoczył się ze stopni ołtarza. Dym rozszerzył się i stał się niezmiernie gęsty, wypędzając rajtarów na dwór. Przed nimi były płonące domostwa, za nimi zaś błyszczały witraże klasztorne, pełne postaci Świętych i Męczenników, jakby zbudzonych ze świętego snu do życia, pełnego zapału i gniewu. Oczy rajtarów poraził blask tak, iż przez chwilę nie widzieli nic oprócz rozpłomienionych twarzy Świętych i Męczenników. Niebawem jednak ujrzeli człowieka, pyłem okrytego, który biegł ku nim co sił w nogach, wołając:
— Ci zatraceni Irlandczycy wyprawili tu dwu gońców, by podburzyć przeciwko wam całą okolicę majątku dworskiego Hamiltonów i jeżeli ich nie zatrzymacie, będziecie zaskoczeni przeważającą siłą w lasach, zanim zdołacie dotrzeć do domu! Jadą oni na północo-wschód pomiędzy Ben Bulben i Cashel-na-Gael.
Fryderyk Hamilton przywołał pięciu rajtarów, którzy pierwsi wypalili do mnichów, i odezwał się:
— Czemprędzej siadajcie na koń, jedźcie w las za górą, zabiegnijcie drogę tym ludziom i zabijcie ich.
Rajtarzy odjechali migiem, a w kilka mgnień hulnęli w rzekę i przebyli ją wpław w miejscu, które dziś nazywają Brodem Buckleya, poczem zniknęli w lesie. Postępowali bitym szlakiem, który wije się wzdłuż północnego brzegu rzeki. Plątały się ponad nią witki brzozowe z gałęźmi jarzębiny i zasłaniały pochmurny księżyc, pozostawiając drogę niemal w całkowitym mroku. Jechali rączego kłusa, to gawędząc ze sobą, to przyglądając się błędnym królikom lub łasicom, przemykającym się w ciemności. Stopniowo, w miarę jak ogarniała ich pomrocz i głusza leśna, jęli się skupiać i prowadzić ożywioną rozmowę; byli sobie zdawna druhami, więc znali nawzajem swe koleje. Jeden był żonaty i opowiadał, jak się ucieszy jego żona, widząc, że powrócił cało z zawadjackiej wyprawy na karmelitów i słysząc, jak szczęście wynagrodziło śmiałość. Najstarszy z piątki, któremu żona już umarła, mówił o gąsiorku wina, oczekującym go na policy; natomiast ten, który z nich był najmłodszy wiekiem, miał kochankę, oczekującą jego powrotu, więc nieco wyprzedzał towarzyszy i nie mówił ani słowa.
Naraz ów najmłodszy zatrzymał się, a tamci ujrzeli, że jego wierzchowiec trząsł się na całem ciele.
— Ujrzałem jakieś dziwo — rzekł młodzik — i sam nie wiem, co to było, lecz może był to jakiś cień. Wyglądało to jak wielki gad z koroną na głowie.
Jeden z piątki podniósł rękę do czoła, jakby chcąc się przeżegnać, lecz wspomniawszy, że zmienił wiarę, opuścił ją i rzekł:
— Jestem przekonany, że był to jeno cień, gdyż dokoła nas ich pełno i mają bardzo dziwaczne postaci.
Odtąd jechali w milczeniu. Przed kilkoma godzinami padał był deszcz, więc z gałęzi spadały kropelki, zraszając im włosy i barki. W czas jakiś podjęli na nowo rozmowę. Bywali razem w niejednej bitwie przeciwko wielu buntownikom, to też kolejno opowiadali sobie dzieje swych ran; tym sposobem w ich sercach obudziło się najsilniejsze ze wszystkich zbratań — pobratymstwo broni, które pozwoliło im nawpół zapomnieć o strasznem pustkowiu kniei.
Nagle dwa pierwsze konie zadrżały, a następnie stanęły i nie chciały iść dalej. Przed nimi zalśniła tafla wody, a ze szmeru pomykających fal wnieśli, że była to rzeka. Zsiedli z koni i po długiem tarmoszeniu i zachętach doprowadzili je do brzegu. Pośrodku nurtów stała sążnista kobieta podeszłego wieku, której siwe włosy spływały na szary kabat. Stała po kolana w wodzie i nachylała się od czasu do czasu, jak przy myciu; zdołali dostrzec, że obmywała jakiś przedmiot, nawpół zanurzony. Księżyc rzucił nań blask migotliwy, przy którym zobaczyli, że były to zwłoki ludzkie, Gdy im się przyglądali, wir rzeczny zwrócił je ku nim twarzą, a każdy z pięciu rajtarów poznał w niej jednocześnie twarz własną. Gdy stali tak, znieruchomieni i oniemiali ze strachu, kobieta przemówiła głosem powolnym i donośnym:
— Czy widzieliście mego syna? Ma on na głowie koronę, a w koronie są rubiny.
Wówczas najstarszy z rajtarów, który najwięcej ran odniósł w życiu, dobył miecza i krzyknął:
— Walczyłem przódziej za prawdę, przez Boga nam objawioną, i nie potrzebuję się obawiać cieni szatańskich! — To rzekłszy, pobrnął w wodę. Za chwilę powrócił; kobieta znikła, a choć rąbnął mieczem przez powietrze i wodę, nie ugodził nikogo.
Pięciu rajtarów dosiadło znów koni i skierowało je w stronę brodu, jednak nie osiągnęło to skutku. Dokładali wszelkich starań, by je tam naprowadzić, i zachodzili w wodę to tędy to owędy; konie pieniły się i stawały dęba. Najstarszy z rajtarów ozwał się:
— Odjedźmy znów kawałek z powrotem w las, a może nam się uda przebyć rzekę nieco powyżej.
Wjechali znów pod strop konarów; bluszcz poziemny trzeszczał pod kopytami; a prątki przydrożne smagały ich po stalowych kłobukach. W jakie dwadzieścia pacierzy przyjechali znów nad rzekę, a w chwil niewiele znaleźli miejsce, gdzie można było się przeprawić, nie zapadając się poniżej strzemion. Las na drugim brzegu był bardzo rzadki, a światło księżycowe łamało się w podłużne pasma. Zerwał się wiatr i zaczął chyżo przeganiać obłoki wpoprzek tarczy miesięcznej, tak iż pasma poświaty zdały się pląsać w jakimś cudacznym korowodzie pomiędzy rozrzuconemi kuszczami i karłowatą smreczyną. Wierzchoły drzew poczęły jęczeć, a ich jęk był podobny do głosu nieboszczyka, który słychać w wichrze. Rajtarzy przypomnieli sobie wierzenie, że potępieńcy czyścowi są ponabijani na kończary drzew i cyple skalne. Skierowali się nieco na południe, spodziewając się tam znaleźć znowu szlak ubity, lecz nie mogli znaleźć z niego ani śladu.
Chwilami jęczenie stało się coraz to głośniejsze, a pląs białych poświetli księżycowych coraz to żwawszy. Po pewnym czasie zaczęły ich dochodzić dźwięki oddalonego grania. Był to odgłos kobzy; podjechali k’ niemu z wielką radością. Dobywał się z dna głębokiej jaskini, mającej kształt czarki. Wewnątrz jaskini znajdował się starzec w czerwonej czapce i o zwiędłem obliczu. Siedział przy ognisku z chróstu, u stóp miał płonącą szczapę, rzuconą na ziemię i grał zawzięcie na stareńkiej kobzie. Rude włosy zaciekły mu na twarz, niby rdza żelazna po kamieniu.
— Czyście widzieli mą żonę? — zawołał, podnosząc wzrok na chwilę — ona pierze! hej pierze!
— Boję się go, — rzekł młody rajtar — pewnikiem to jakiś Sidhe!
— Nie, — rzecze starszy wojak, — to człowiek, bo widzę piegi na jego gębie. Zmusimy go, żeby był naszym przewodnikiem! — rzekłszy to, dobył miecza, a drudzy uczynili to samo. Stanęli kręgiem dokoła dudarza i wymierzyli weń miecze, a stary rajtar oświadczył, że muszą uprzątnąć dwóch powstańców, znajdujących się na drodze pomiędzy Ben Bulben i wielką przełęczą górską, zwaną Cashel-na-Gael, przeto on musi wsiąść na konia jednego z nich i być im przewodnikiem, gdyż zmylili drogę. Dudarz odwrócił się, wskazując drzewo sąsiednie; ujrzeli tam starego siwka już okiełznanego, obuzdanego i osiodłanego. Zarzucił sobie kobzę na plecy i biorąc żagiew w rękę, dosiadł konia i ruszył przed nimi z taką prędkością, na jaką go było stać.
Las przerzedzał się coraz bardziej, a droga jęła się piąć z ukosą pod górę. Księżyc już zaszedł, a drobniuchne, białe płomyczki gwiazd rozbłysły po całem niebie. Grunt stawał się coraz bardziej stromy, aż wkońcu, odsadziwszy się o spory szmat drogi od lasu, wyjechali na przestronny wierzchołek górski. Poniżej ciągnęły się stajami rozrzucone lasy, a hen na południu biła krwawa łuna płonącego miasta — lecz przed nimi i nad nimi były jeno drobniuchne, białe światełka...
Przewodnik wypuścił naraz z rąk uzdzienicę i wskazując wgórę tą dłonią, w której nie miał łuczywa, wrzasnął:
— Poźrzyjcie! poźrzyjcie na poświęcane świece! — i pomknął naprzód cwałem, wymachując żagwią na wszystkie strony, a w tem zawołał: — Czy słyszycie, jak tętnią podkowy gońców? Prędzej, prędzej co żywo — bo gotowi ujść wam z rąk! — i zaśmiał się, jakby rozradowany pościgiem.
Rajtarom wydało się, że kędyś w oddali i jakby w dole pod sobą słyszą klekotanie kopyt; pochyłość stawała się teraz coraz bardziej spadzista, mimo to lecieli na łeb na szyję z coraz to większym, oszołamiającym pośpiechem. Próbowali ściągnąć rumaki wędzidłem, lecz napróżno, gdyż leciały jak oszalałe. Przewodnik zarzucił wodze na kark starego siwosza i jął wymachiwać ramionami, śpiewając przytem dziką pieśń gaęlicką. Nagle poniżej w niezmiernej odległości ujrzeli połyskujący wąski skrawek rzeki i poznali, że są nad krawędzią przepaści, zwanej dzisiaj Lugna-Gael lub inaczej Skokiem Cudzoziemców. Sześć koni skoczyło naprzód i pięć okrzyków ludzkich wzbiło się w powietrzu, a w chwilę później pięciu ludzi i pięć koni spadło z głuchym łoskotem na zieloną połoninę u podnóża turni...

∗             ∗




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Butler Yeats i tłumacza: Józef Birkenmajer.