Klasztor/XII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Klasztor |
Podtytuł | Opowiadanie |
Wydawca | Czytelnia "Pielgrzyma" |
Data wyd. | 1928-1929 |
Miejsce wyd. | Pelplin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na święty Antoni odpust był w kościele oo. bernardynów, na który corocznie tysiące ludu się zgromadziło. Ożywiało się naówczas i miasteczko, bo z uroczystością kościelną łączył się jarmark; a ściągali nań i rozwożący towary kupcy ruscy i izraelici z większych miast i wiejscy rzemieślnicy.
Na wiosenny ten jarmark nie przywożono wprawdzie kożuchów, nie rozsprzedawano wiele bydła, ledwie odżywionego po zimie — ale budy z łokciowym towarem, garnki i wszelki sprzęt gospodarski się znalazł. Na kilka mil wokoło, św. Antoni gromadził tu pobożnych i ciekawych. Drobnej szlachty, oficjalistów, a nawet pańskich bryczek, wózków i kałamaszek przybywało tyle, iż ich gościnne domy pomieścić nie mogły. Ci też, których nabożeństwo tylko tu sprowadziło, obozem się rozkładali pod murem klasztornym. Konie posilały się z torebek, które im zarzucano na głowę, a woźnice stali u bramy, gwarząc, o ile im do niej zbliżyć się dozwalał cały zastęp żebraków, obsiadujący i wielkie wrota i część murów i całą drogę do kościoła prowadzącą.
Dziadów i bab natłok tu był nadzwyczajny, a śpiewy ich, pisk, wołanie, kłótnie niekiedy dźwięk dzwonów głuszyły.
Oprócz nich pod samą bramą dwa kramiki, w których sprzedawano obrazki, medaliki, krzyżyki i świeczki, — zatrzymywały po drodze pobożnych pielgrzymów.
Niemniej życia dnia tego było i w samym kościele i klasztorze. Duchowieństwa świeckiego przybywało wiele, gości z sąsiedztwa, dobrych przyjaciół oo. bernardynów, mnóstwo także. Gwardjan musiał swych benefaktorów[1] przyjmować wedle możności zakonu, żyjącego z jałmużny.
Pomimo iż niemało kłopotu dnia tego mieli wszyscy, a poprzedzające i następne dni od niego wolne nie były, wszystkie twarze się tu dnia uroczystego uśmiechały, począwszy od najmłodszego braciszka, który najwięcej miał do czynienia, aż do ks. prowincjała, zwykle także odpustowi asystującego.
Już w wigilję musiano myśleć o przystrojeniu ołtarza, o przybraniu kościoła, o wszystkiem co na ten dzień potrzeba, było mieć w zakrystji, na chórze, w kościele. Światło, wino, ampułki, bielizna, lampy, kadzielnice, kobierce do wysłania stopni ołtarzy — dobywały się z szafy, z szuflad i opatrywały starannie.
Na ten dzień też zwykle dobywano kosztowną monstrancję koralową, dar fundatora, wspaniały pacyfikał, wielki krzyż srebrny i kadzielnicę, którą chłopak ledwie mógł dźwignąć. Wszystkie wspaniałości musiały się oczom pobożnych ukazać dnia tego.
Lecz i o. prowincjał i o. gwardjan i konwent cały mogli się pochwalić, że nigdzie piękniej, wspanialej, pobożniej nie obchodzono dnia wielkiego świętego padewskiego, niż tutaj.
Najbardziej przyczyniła się do tego i wiosna, już cała w kwieciu, a ciepła i promienna. U nas czerwiec zastępuje prawne maj, który płacze i drży z zimna.
I teraz dopisał dzień tem piękniejszy, że się nawet, dzięki wietrzykowi, nie obiecywał zbyt gorącym. Zjazd był nadzwyczaj liczny. W miasteczku rynek był, jak nabity. Cała droga do klasztoru roiła się tłumami, a około muru ledwie się można było przecisnąć. I twarzy prawie smutnej wśród tej ciżby nie można się było dopatrzeć.
W kościele, strojnym w kwiaty i światło, przy ołtarzu św. Antoniego, wtajemniczeni ukazywali sobie ozdobę dotąd niewidzianą. Na prawo i na lewo klęczały dwa nowiuteńkie anioły, z główkami podniesionemi do góry ku il santo,[2] jakby się wstawiały do niego za pobożnych ludzi ołtarz tłumnie otaczających.
Wśród przyciemniałych ornamentacyj[3] otaczających obraz, okryty srebrno-złocistą szatą, dwie te nowe postacie odbijały nietylko świeżością swoją, ale jakimś wdziękiem naiwnym, którego żadne inne figury dawne nie miały.
Była to widocznie jakaś nowa ofiara, przyniesiona patronowi, zapewne drogo kupiona, sprowadzona zdaleka, bo ludzie się kunsztowi, z jaką wykonaną była, dziwili. Braciszek w komży, który chodził z długim prętem, na końcu mającym przymocowany stoczek, szeptał po cichu ciekawym, dowiadującym się o prowenjencją[4] aniołów, że one były zrobione tu na miejscu, w klasztorze. Ale imienia ich twórcy, uśmiechając się, wyjawić nie chciał.
W istocie były one dziełem ręki ojca Anioła, który, póki rzeźbił je, bardzo się radował swej pracy, a teraz, oglądając ją na ołtarzu, wstydził się i znajdował biedną.
O. Rafał i wszyscy zresztą podziwiali piękną robotę samouczka, który tak umiał proste kloce lipowe, dostarczone przez podkomorzego, przeistoczyć na dwie zaklęte w drzewo modlitwy.
Msze następowały jedne po drugich. Wyszła suma z akolitami[5] uroczysta, a po Ewangelji o. Serafin ukazał się na ambonie, wymownie opowiadając nietylko o żywocie i cudach świętego, ale o pierwocinach zakonu św. Franciszka i wielkiego ducha założyciela.
Całe nabożeństwo wesoło, pięknie, bez najmniejszego wypadku, jaki się czasem trafia mimo pilności i dozoru, przeszło aż do końca i do tych śpiewów, które je zamykają. Żadna świeca nie zgasła, nie zapaliła się żadna firanka, nie zemdlał nikt w ciżbie, kościół przepełniającej.
Wszyscy powoli opuszczali świątynię, a honoratiores,[6] znajomi, przyjaciele, sąsiedzi, ciągnęli do refektarza na skromny posiłek.
Zdziwionym był o. Rafał, gdy w progu refektarza ujrzał prawie zapomnianego Zerwikaptura, który na myśl mu przywiódł nieszczęśliwego porucznika; tłumaczył on tem swe przybycie na odpust, że towarzyszył swej dalekiej krewnej, której imię było Antonina.
— Chciałem, korzystając z bytności mojej, pokłonić się ojcu gwardjanowi i jeszcze mu raz za gościnność podziękować.
Gwardjan westchnął. Wiedział on, choć niespełna, o losach porucznika i nie śmiał nawet spytać o niego Kalasa, który natychmiast się chciał oddalić; ale nadchodzący podkomorzy go zatrzymał.
Postarzały trochę Bielski pochwycił Zerwikaptura, rad że od nowego człowieka czegoś się może dowie nowego.
W refektarzu gwar, powitania, rozmowy, ruch panował jak nigdy. Skromna przekąska prawie zapomnianą była, tak wszyscy, spotykający się tu, mieli z sobą wiele do mówienia. Ojcowie gospodarowali, nie wyjmując nawet o. Serafina i dwu młodszych, świeżo przybyłych księży, oo. Dydaka i Kolumbana.
O. Anioł jak mógł się wymykał od tych, którzy mu jego dwu pięknych klęczących imienników winszowali, rumieniąc się jak panienka.
Kwestarz Michał podnosił ogórki na żartobliwych, którzy sobie pozwalali zbyt wesołych konceptów. Zapach doskonałego bigosu, fundowanego całą faską przez podkomorzego, rozchodził się po refektarzu, mieszając do innych woni jadalnych mniej wybitnego charakteru, gdy w podwórzu usłyszano gwar, który zwrócił wszystkich uwagę, gdyż zupełnie tonem się różnił od tego, jaki tu panował.
O. Anioł i brat Michał pobiegli coprędzej, domyślając się jakiegoś zajścia lub nieprzyzwoitej bójki między czeladzią gościnną, a do refektarza z raportem wbiegł braciszek Krescentyn zmieszany i wprost się skierował ku gwardjanowi.
— Co to tam za wrzawa — zapytał niespokojny o. Rafał.
— Na rynku w miasteczku powstała jakaś bójka — rzekł żywo braciszek. — Niewiadomo o co poszło, ale jakiegoś nieszczęśliwego tak pobito, że go tu niosą na ratunek, bo w miasteczku obawiano się, aby szlachta gorzej go jeszcze nie mordowała.
Smutną tę odebrawszy wiadomość, która wesołe święto zatruła, pospieszył gwardjan sam i gdy ludzie w dziedzińcu rozstępujący się przepuścili go, spostrzegł na ziemi leżącego, okrwawionego, w nędznej odzieży, odartego mężczyznę. Twarzy jego krew, którą była okryta, rozpoznać nie dawała.
Pobity, chociaż straszliwie stłuczony, ledwie dyszący, ruszał się jeszcze, jakby mordować chciał nieprzyjaciół. Kto to był, o co poszło, nie wiedział nikt, nie umiał nikt powiedzieć. Ci, co pobili biedaka, pouciekali ze strachu.
Kalas, powracający do swoich kobiet, wyszedł był z refektarza i musiał pomijać leżącego na ziemi, na którego spojrzał; ale w tejże chwili poskoczył ku niemu, pochylił się, aby lepiej przypatrzeć i coś o. gwardjanowi na ucho szeptać zaczął.
O. Rafał zbliżył się także i ręce załamał.
Natychmiast wydał rozkazy, młodych kilku braciszków wzięło ostrożnie na ręce stękającego człowieka i w milczeniu nieść go poczęto do klasztoru. Kalas i o. Rafał szli za nimi.
— Klucz! klucz od celi! — zawołał gwardjan, wskazując tę, w której niegdyś tak długo leżał porucznik.
Widok pobitego mógł w istocie litość obudzić, tak nietylko odzież jego, ale niesłychanie wynędzniała twarz, całe ciało, ze skóry tylko i kości złożone, okropną nędzę opowiadały. Pomimo, to, oblicze było dumne i zuchwałe, a teraz gniewem do szału posuniętym wyszpecone straszliwie.
Nowozaciągnięty do klasztoru braciszek Dydak, który tak, jak o. Anioł do dzieł kunsztu, miał powołanie na szpitalnego dozorcę i posądzano go, że musiał może praktykę przy cyruliku odbywać, natychmiast nieproszony wziął się do opatrywania złożonego na tapczanie biedaka.
Znano już w klasztorze jego zręczność i umiejętność, nie zabroniono mu więc zająć się rannym, a o. Rafał naprzód niepotrzebnych tu świadków, oprócz Kalasa, z celi wyprosił i drzwi zamknął.
Pobity z początku bronił się Dydakowi i opatrywanym być nie chciał, lecz wkrótce sił mu zabrakło i leżał już bezwładny.
Potrzeba było z niego zwlec w części ubranie, aby się przekonać, czy mu kości nie połamano. Ciało całe niemal okryte było sińcami, krwawemi plamami i guzami. Nie poszanowano też głowy, ani piersi i można było powiedzieć, że wszystek był jakby jednem sinem obrzmieniem.
Kalas patrzył milczący z politowaniem. W tym nieszczęśliwym poznał on odrazu Bużeńskiego.
O przyczynie tego zajścia, o sprawach okropnego pobicia napróżno się czegoś dowiedzieć chciano.
Wójt, który nadszedł z miasteczka za pobitym, opowiadał o. gwardjanowi, że gdy na wrzawę nadbiegł tam, gdzie pijana hałastra mordowała tego nieznajomego, już go zastał na ziemi leżącym i okrwawionym.
Bądź co bądź, dziwny zbieg okoliczności, jakgdyby ręka Opatrzności, po raz wtóry już do tego klasztoru sprowadzała człowieka, którego pierwszy pobyt był tu jeszcze pamiętnym.
Lecz jakże lata ubiegłe zmieniły nieszczęśliwego rozbitka!
Kalas siedział ze łzami na oczach. Oddalił się na krótko do kobiet, z któremi przybył, aby im wytłumaczyć, dlaczego towarzyszyć im nazad pewnie nie będzie mógł i wrócił do łoża Bużeńskiego.
Brat Dydak prawie musem napoił go jakąś polewką, obłożył chustami, w winie z rozmarynem zmoczonemi, otulił i siadł pilnować. Osłabły porucznik spał, chorobliwie się ruszając; można się było domyślać, że mu głowę potłuczono, gdyż gorączka i inne symptomata[7] dowodziły tego.
Miał-li osłabły i wycieńczony wytrzymać to pobicie? możnaż go było ocalić? tego nikt powiedzieć nie umiał. Brat Dydak szeptał, że naturze należało zostawić resztę.
Wypadek ten, który na chwilę wesoły odpust zakłócił, wkrótce innemi wrażeniami został zatarty. Rozpoczęły się uroczyste nieszpory z wystawieniem N. Sakramentu i śpiewy. Kazanie wieczorne powiedział o. Gabrjel.
W końcu goście się z przed kościoła rozjeżdżać zaczęli; pod murem zostało jeszcze trochę żebractwa, a w miasteczku tylko gwar pijanych przedłużył się do późna.
Piękny spokojny wieczór późnej wiosny, ze śpiewem słowików i skrzeczeniem żabek, z powiewem wietrzyka wonnym, z gwiaździstym niebem i ciszą swą uroczą rozpostarł się nad miasteczkiem.
Zdala brzmiały piosenki i wykrzykniki powracających z jarmarku.
Jak niegdyś przy dostatnim panu poruczniku, tak teraz przy nędznym ubogim, którego nazwiska nie wyjawniono, ojcowie chodzili z tem poszanowaniem dla niedoli i cierpienia, które jest najpiękniejszą z cnót chrześcijańskich.
Wiedział o. gwardjan od Kalasa, że Bużeńskiego doznane od losu plagi nie nawróciły, że zbuntowany ten, choć obalony niedowiarek, pozostał zawsze sobą. Budziło to tem większą w nim litość.
— Któż wie? palec Boży! — szeptał o. Serafin. — Czekajmy... może duszę ocalimy.
Zerwikaptur pragnął bardzo pozostać przy chorym, lecz okazało się to niepodobieństwem. Kobiety czekały na niego i same jechać nie chciały. Wstąpił tylko późnym wieczorem do o. gwardjana.
— Mój ojcze — rzekł, schylając się przed nim — o jedną bym łaskę was prosił. O ile możności wstrzymujcie tego biedaka w klasztorze. Ja, gdy tylko będę mógł, przybiegnę tu, a koszta, jakie za sobą pobyt jego i kuracja pociągnie, powrócę z wielką wdzięcznością.
— Nie bój się, nie wygnamy go, nie opuścimy — odparł o. Rafał. — Zrobimy co można, by go zatrzymać; ale wiecie jak zuchwały jest i samowolny, a gwałtu popełnić nie możemy. O. Dydak powiada, że w najszczęśliwszym razie, nim wstać i chodzić będzie mógł o swej sile, kilka tygodni upłynie. Pobicie okrutne, innyby je pewnie życiem przypłacił. Któż wie, co z nim będzie?
Z tem odjechał Zerwikaptur, najmocniejsze mając postanowienie powrócić corychlej do klasztoru, bo mu Bużeńskiego żal było i ratować go chciał koniecznie, zamierzając zabrać na wieś do siebie.
Ale chłop strzela...
Panna Antonina cześnikówna, dla której pobożną pielgrzymkę odprawiał, a do której rączki aspirował[8] od roku nie mogąc się zebrać na oświadczenie, w ciągu podróży, a wraz z matką swą, tak okazała się łaskawą dla Kalasa, iż insperate[9] się jej na popasie, po trzech kieliszkach wódki wypitych dla kurażu[10] oświadczył i... został przyjęty.
To go tak wstrząsnęło razem i uszczęśliwiło, tak poruszyło, iż zupełnie o Bużeńskim zapomniał.
Oświadczenie się pociągnęło za sobą następstwa nieskończone. Stracił głowę Kalas. Jeżdżąc po krewnych panny, umawiając się o termin wesela, czyniąc przygotowania, nie miał już na nie więcej czasu.
Sumienie swe uspokajał tem, gdy mu Bużeński na myśl przyszedł, że poczciwi ojcowie bernardyni nie opuszczą biedaka, że zrobią dla niego, co tylko się da uczynić, aby ratować nieszczęśliwego.
Odkładając od tygodnia do tygodnia, potem od miesiąca do miesiąca, napisał do gwardjana, prosząc, aby mu dał znać tylko, gdyby Bużeński się gwałtem z klasztoru chciał wyrwać. A że odpowiedzi na list ten nie było, uspokojony zajął się znowu przygotowywać do wesela. Dopiero w sierpniu ruszyło go sumienie dowiedzieć się o poruczniku i parę dni na to przeznaczywszy, pojechał do klasztoru.
Do miasteczka przybywszy przed wieczorem, nie tracąc czasu, ledwie się otrząsłszy z pyłu, pobiegł Kalas do o. gwardjana. Chciał najprzód od niego zasięgnąć wieści, co się stało z Bużeńskim i strach go opanował na myśl, czego się tu dowie.
O. Rafała zastał na poufałej konferencji z kwestarzem Michałem. Obaj przywitali go z tą niczem nigdy niezamąconą wesołością, która niczego domyślać się nie dawała. Kalas pospieszył z pytaniem:
— Cóż się z tym biedakiem dzieje?
— No, nic złego — odparł, prosząc siedzieć, gwardjan. — Nie możemy się pochwalić, aby był na duszy zdrów, tak jak jest, dzięki Bogu, na ciele: ale stan teraźniejszy zawsze lepszy oddawnego.
— Jest tu? — wtrącił Kalas.
— A jakże! — zawołał, ręce trąc kwestarz — i nie ma wielkiej ochoty uciekać, wierzcie mi.
Zerwikaptur, zdumiony wielce umilkł, spoglądając na wesołe oblicze księży.
— To prawie nie do wiary! — zawołał. — Gdy go widziałem raz ostatni, był w stanie rozpaczliwym.
— Mówiłem już acanu dobrodziejowi — przerwał gwardjan — że i teraźniejszy stan nie jest bardzo błogim. Wiele zostaje do życzenia, ale zobaczycie go sami. Sądzę, że różnica wielka od tego co było.
— Gdzież mam go szukać? — zapytał, wstając, już niecierpliwy Kalas.
— Ja zaprowadzę — odparł kwestarz. — Pewny jestem, że w ogrodzie być musi, bo tam najczęściej siedzi, a czasem i pracuje.
— Pracuje? — z niedowierzaniem zapytał Zerwikaptur.
— No, tak się to nazywa; jeśli chcecie, powiedzmy, że się bawi — dodał brat Michał. — Chodźmy.
Wieczór był piękny; w milczeniu przeszli korytarze klasztorne i z nich dostali się do ogrodu, którego gęstą zieleń oblewały ostatnie promienie zachodzącego słońca.
W ulicach widać było kilku zakonników, przechadzających się z brewjarzykami w ręku. Inni stali parami na rozmowie.
Kalas, szukając oczyma, nie dostrzegł Bużeńskiego. Brat Michał także oglądał się na wszystkie strony i poprowadził na lewo. Uszli kilkadziesiąt kroków, gdy zdala ukazała się chuda, sucha postać człowieka w obcisłej sukni, butach do kolan, w czapce na głowie wyłysiałej. W niej Kalas więcej się domyślił, niż poznał Bużeńskiego.
Szedł on z głową spuszczoną, krokiem wolnym, nakuliwając na jedną nogę. Kalas, zbliżając się, myślał, jak go ma przywitać. Nie taił tego przed sobą, że swym przybyciem poruszy struny, które brzmieć przestały... i mogą wydać dźwięk przykry. Powoli podchodził, tak że Bużeński, kroki usłyszawszy, wzrok podniósł i zatrzymał się. W twarzy jego spostrzec mógł Kalas drganie jakieś.
— Jak się masz? — odezwał się, nie wysilając na powitanie.
— No, widzisz, żyw jestem — odparł Bużeński dosyć spokojnie, choć głos mu nieco drżał. — Kazali — mi gwałtem żyć bernardyni — i muszę!
Kalas nie wiedział już naprawdę, o czem zagaić, tak się lękał rozdrażnić go.
— Cóż cię tu przygnało? — spytał porucznik.
— Przejeżdżałem tędy — skłamał Kalas.
Brat Michał, widząc, że rozmowa się spokojnie rozpoczęła, usunął się na bok, zostawiając ich samych. Zaczęli razem iść ulicą. Uderzało to szczególniej w Bużeńskim, że dawniej gwałtowny, wzburzony, niepokojący się, teraz wyglądał jakby odrętwiały i zastygły. Twarz zestarzała zżółkła, nie miała wyrazu szyderstwa... Była zmęczoną i obojętną. Bużeński, równie jak Kalas, zdawał się mieć trudności w prowadzeniu rozmowy, nie chcąc także poruszyć popiołów i rumowisk.
Wśród tego milczącego pochodu, nastręczył się im o. Anioł, który o przybyciu Kalasa nie wiedząc, teraz dopiero go zobaczywszy, z serdecznością wielką witać zaczął i zwrócił się do Bużeńskiego.
— Widzisz pan, na mojem stanęło; pewien byłem, że przyjaciel odwiedzi nas.
— I byłbym to daleko wcześniej uczynił — rzekł Kalas — ale w istocie zaszły przeszkody nadzwyczajne.
Bużeński ciekawie obejrzał się na niego. Uśmieszek dziwny, jaki dawniej nigdy się na jego ustach nie ukazywał, przesunął się po nich.
— Przysiągłbym — rzekł — że Kalasisko albo się ożenił lub żeni, bo on należy do tego rodzaju ludzi, którzy wkońcu zawsze muszą parę znaleźć sobie.
— Trafnie odgadłeś — rzekł, rad z tego zwrotu, Kalas — w istocie, żenię się.
Wejrzenie na Bużeńskiego, w którego twarzy lękał się spotkać urągowisko, zdziwiło go znowu. Porucznik skłonił głowę i rzekł:
— Byłem tego pewnym.
O. Anioł wtrącił się do rozmowy z życzeniem szczęścia.
Idąc tak powoli, znaleźli się w ulicy, w której ozdoba nowa uderzyła Kalasa. Nie przypominał jej sobie w dawniej znanym mu ogrodzie. Przy murze rodzaj małej groty zawierał w sobie klęczącego na modlitwie w ekstazie[11] św. Franciszka z Asyżu. Drewniana figura, pomalowana, miała wiele wyrazu.
— Coś nowego — wtrącił Kalas.
— Robota o. Anioła — rzekł porucznik, trochę się ożywiając. — Człowiek szczęśliwy. Na wszystko ma czas, godzin w chórze nie opuszcza nigdy, modli się jak nikt goręcej... a rzeźbi, złoci, maluje, toczy, naprawia kobierce... i czas mu tak schodzi.
Zamilkł i obracając się do Kalasa, dodał nagle, śmiejąc się:
— Wiesz, to paradna rzecz! nie dasz chyba wiary. Ja tu wyjdę pono na organistę! Niegdyś — dawne dzieje — grywałem licho na klawikordzie. Otóż tu począłem próbować organów. Okazuje się, że nic nie umiem, ale ucho mam, więc gdy brat Antoni niedomaga, ja obejmuję klawjaturę.
Dziwnie sucho, smutnie począł się śmiać Bużeński.
Kalas słuchał niemal osłupiały. Chodził więc już do kościoła porucznik.
Wtem powołano ich na wieczerzę do refektarza i Bużeński poszedł razem. Siadł w końcu stołu, zachował się milcząco i spokojnie, a w czasie modlitwy, choć nie odmawiał jej, wstał. Kalas potem z nim razem udał się do tej samej celi, którą i teraz jeszcze zajmował.
Mimo obawy, aby jakiem słowem nieostrożnem nie rozbudzić starych wspomnień, rozstać mu się z Bużeńskim trudno było. Obudzał w nim, oprócz innych uczuć, ciekawość. Rad był zajrzeć w głąb tej duszy poranionej, zabliźnionej i zapewne bolejącej jeszcze.
Gdy do celi weszli, porucznik się przeszedł po niej parę razy milczący, a potem stanął naprzeciw Kalasa.
— Ciąży mi to wielce, że ja tu dla tych ludzi co z jałmużny żyją, brzemieniem jestem — rzekł cicho.
— Nic łatwiejszego, jak się z tego powodzenia wyzwolić — odparł Kalas. — Mam lasy, mam dwór dla leśniczego. Lubisz samotność. Chcesz, to osiądź sobie spokojnie u mnie. Najmniejszej mi nie zrobisz różnicy.
Bużeński nie ruszał się z miejsca zadumany.
— Dziękuję — rzekł. — Przyjąłbym twoją ofiarę; lecz mamli prawdę rzec? Zupełnej samotności z sobą samym się lękam. Śmieszno mi się przyznać, ale prawdziwie nie wiem, jak przyzwyczaiłem się do tych ludzi i ich życia. Wstyd mi, bo słabość to jest...
Nie dokończywszy, chodzić począł znowu:
— Religji nie miałem i nie mam — rzekł. — Dawniej jej w drugich nieuznawałem, dziś się to zmieniło... Zazdroszczę im. Oni są z tem szczęśliwi! Szpital to jest ten klasztor — dodał. — No tak... ale okazuje się, iż bez nich obejść się trudno. Przez czas tej mojej choroby, ciągle się spodziewając umrzeć, patrzyłem i obserwowałem wiele. Coby taki asceta, jak o. Serafin, na świecie robił, gdyby go stąd wygnano? Słowo daję, nie wiem. A o. Gabrjel podobnież, a o. Anioł, który pono artystą by nie potrafił być, gdyby go na swobodę puścili, boby mu się głowa zawróciła... Wszyscy tu oni na swem miejscu, a że bab niema, sami są, siedzą jak u Pana Boga za piecem.
Jedno wspomnienie kobiet było jakby oddźwiękiem przeszłości. Kalas unikał podniesienia go umyślnie.
— Ta chata w lesie smakowałaby mi może — mówił dalej Bużeński — ale boję się samotności. Powtarzam...
Wzdrygnął się.
— Nie wiem, na co żyję, bo ochoty ani potrzeby życia dla siebie nie czuję, dla drugich zaś na nic się nie zdałem. Ale trzeba tę farsę dograć do końca. Nie chciałbym już w niej ani monologów zbyt tragicznych, ani zakończenia. Spokojnie skuliwszy się... umrzeć. Tu, gdzie zaczyna mi być w duszy mroczno i czuję, że na burzę by się zebrać mogło, idę grać na organach, pomagam o. Aniołowi w obracaniu kloców, kopię w ogrodzie i tak ogłupiwszy, spotniawszy, śpię potem bez snów.
Słuchając, Kalas napróżno szukał na to odpowiedzi.
— Chciałbym w istocie ojcom być w czemś użytecznym — dokończył Bużeński — aby mnie nie wygnali.
— O to się nie masz co obawiać — wtrącił Kalas.
— Tak — odparł Bużeński — lecz jak ono jest, to jest — reguła... to nie szpital, ani przytułek dla podupadłej szlachty. Wkońcu mi muszą drzwi pokazać.
— Ja się rozmówię o tem z gwardjanem — rzekł Kalas.
— Daj pokój, nie, nie trzeba! Miłosierdzia nie chcę! — zawołał Bużeński. — Organista wkrótce zdaje się pójdzie muzykować gdzieindziej, a ja się nałamię do organów.
Zwrócił się do Kalasa, rękę mu kładąc na ramieniu.
— Cóż ty na to? hę? Bużeński dławidudą u bernardynów! Naprawdę, trzeba było osobliwego zbiegu okoliczności.
Godzina się zbliżała, w której Kalas musiał klasztor opuścić, bo miał nocować w mieście. Rozstali się do jutra. Wyszedłszy za furtę, Zerwikaptur przeżegnał się mimowoli, tak był zdumiony, tak nie pojmował tego, co się z Bużeńskim stało. Wydawało mu się to jeśli nie cudem, to czemś do tego zbliżonem.
Nazajutrz rano wstąpił do kościoła i pod chórem zobaczył w kącie stojącego z założonemi rękami Bużeńskiego. Nie modlił się wprawdzie, ale znalazł się tu, gdzie dawniej nie bywał nigdy.
Po mszy wyszli razem.
— Słyszałeś — odezwał się porucznik — jak obrzydliwie ten stary przygrywał na organach? Ja ci powiadam, że za kilka miesięcy potrafię lepiej. Klucze już wypróbowałem. Nogami po pedałach źle chodzę, ale tam jak jedną nutę pociśniesz kiedy niekiedy, tak huczy, że jej starczy.
W ciągu dnia ani razu nie zachmurzył się i nie uniósł po dawnemu Bużeński. Po cichu spytał Kalas o. Gabrjela, kto tak cudownie uchodził tę naturę dotąd nieokiełznaną i buntowniczą.
— Kto! — odparł o. Gabrjel. — Chyba sama ta atmosfera klasztorna. Żaden z nas nie próbował go nawracać, nie czując, aby był przygotowanym. W duszy jego własne siły uspokajająco działały. Jestem pewny, że czas więcej jeszcze uczyni.
Z o. gwardjanem na sposobności się widząc Kalas począł go usilnie prosić o to, aby Bużeńskiego nie wyganiano z klasztoru.
— Nikt o tem ani myśli! Zlituj się! — zawołał gwardjan — znamy położenie jego. Byłoby to zbrodnią znowu go w świat rzucić. On sam chyba...
— Nie, on o tem ani myśli — odpowiedział Kalas. — Zapraszałem go na wieś do siebie... Odmówił.
Dwa dni tu zabawiwszy, Zerwikaptur do domu powracać musiał. Z Bużeńskim pożegnali się trochę chłodno. Była chwila, iż chciał przeprowadzić przyjaciela na miasteczko, do gospody; ale zawahał się u furty, uściskał Kalasa i zawrócił, jakby się zląkł tego powietrza, które go zewnątrz owionąć miało.
Zerwikaptur wkrótce się ożenił, a w miodowych miesiącach nie dziw, że trochę o przyjacielu zapomniał. O. gwardjan przyrzekł mu najmocniej, gdyby co zaszło z Bużeńskim niespodziewanego, że go natychmiast zawiadomi.
Nie odbierając wieści żadnych, Kalas uspokoił się i nie myślał o poruczniku, przerobionym na organistę...
Rok tak upłynął, a żona jego, która przypisywała pono św. Antoniemu wynalezienie męża, zażądała być znowu na odpuście...
Wchodziło to tak dobrze w plan Kalasa i odpowiadało życzeniu jego, iż z największym zapałem myśli tej przyklasnął.
Posłano tylko przodem kuchtę, aby w gospodzie zajął izbę, o którą w czasie odpustu było trudno, a państwo nocować tam chcieli. Wieczorem, przybywszy już po nieszporach, Kalas nie wybrał się do klasztoru, na jutro to odkładając.
Odpust i w tym roku, chociaż dni były gorące, wielką się odznaczał frekwencją[12] osób z dalekich stron przybyłych. Od rana klasztor był w oblężeniu.
Po wotywie, nie czekając sumy, żonę z matką jej pozostawiwszy w kościele, Zerwikaptur pobiegł do klasztoru.
Pierwszym znajomym, którego tu spotkał, był ks. Anioł. Ten spojrzał mu w oczy pytająco jakoś i dziwnie...
— A cóż wasz organista? — spytał Kalas.
— Jakto pan nic nie wiesz?
— Cóż się stało?
— Pochowaliśmy biedaka niespełna cztery tygodnie temu.
Tyle tylko mógł powiedzieć o. Anioł, bo już go z zakrystji wołano.
Musiał, chcąc się czegoś dowiedzieć, czekać Kalas, aż się całe nabożeństwo skończy. W refektarzu ten sam był natłok wesołych gości. Witali go znajomi.
Ponieważ gwardjan nadto był zajęty, zwrócił się do podkomorzego przybyły, ale ten, oprócz podziwu nad cudownem Opatrzności zrządzeniem, która dała tu burzliwego życia dokończyć człowiekowi skołatanemu — o zgonie, o przyczynach jego nie umiał nic powiedzieć.
W czasie nieszporów o. Serafin był wolny; poszedł do niego Kalas, niespokojny, aby się czegoś dowiedzieć o przyjacielu.
— Z czegoż zmarł Bużeński? — spytał.
— Zaprawdę dla nas wszystkich to było i jest zagadką — rzekł o. Serafin. — Nie był chory, słabł tylko w oczach i niknął, gasł jak wypalony kaganiec, nie cierpiąc nawet. Dniem dopiero przed śmiercią, poskarżywszy się, że mu nogi nie służą, że słabym się czuje, położył się do łóżka. Nie przeczuwał ani domyślał się zgonu i my też, wiedząc jak silną była i wytrwałą ta natura, nie przypuszczaliśmy tak rychłego końca. Bylibyśmy z obowiązku starali się tę biedną duszę, w którą może promyk już jakiś wstąpił, uratować. Drugiego dnia, gdy długo nie wstawał brat Dydak poszedł zajrzeć do niego i znalazł już ostygłym...
— A w ostatnich czasach — wtrącił Kalas — nie widać w nim było zmiany?
— To co się w nim działo — rzekł o. Serafin — zakrytem było dla nas. Zmieniał się na lepsze, to pewna; lecz przychodziło to tak nieznacznie i zwolna, że dostrzec było trudno. Żartem zaczynał niby mówić o tem, że dla zupełnego uspokojenia radby wdziać sukienkę, przypisując jej cudowne działanie; lecz do tego nie przyszło. Chodził i pracował w ogrodzie, ciosał u o. Anioła, próbował przygrywać na organach, ale sił mu później brakło, choć widać było, że się nie poddawał osłabieniu, które czuł w sobie. W ostatnich dniach spokojnym był i wesołym nawet. O przeszłości swojej nigdy nie wspomniał. Żal go bardzo. Któż wie... Trochę dłuższe życie możeby...
O. Serafin, nie kończąc, ręką rzucił i zamilkł smutny.
— Bóg — dodał — łaskaw będzie duszy, która w walce z życiem przecierpiała wiele.