Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klub Pickwicka |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | The Posthumous Papers of the Pickwick Club |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Reszta okresu, który pan Pickwick postanowił spędzić w Bath, nie obfitowała w fakty natury materjalnej. Zbliżyły się Zielone Świątki. W końcu tygodnia pan Pickwick z przyjaciółmi wrócił do Londynu. Starszy gentleman, oczywiście w towarzystwie wiernego Sama, pojechał wprost do swego mieszkania pod „Jerzym i Jastrzębiem“.
Trzeciego dnia zrana, kiedy wszystkie zegary w City wybiły już — bardzo indywidualnie zresztą — godzinę dziewiątą, co w sumie czyniło około dziewięciuset uderzeń, a Sam wyszedł odetchnąć świeżem powietrzem na George Yard, nagle przed bramę zajechał jakiś dziwaczny, świeżo pomalowany wehikuł. Wyskoczył z niego, zręcznie rzuciwszy lejce siedzącemu ztyłu, olbrzymiemu mężczyznie, jakiś dziwaczny z wyglądu człowieczek, który, zdawało się, był stworzony dla tego pojazdu, a pojazd dla niego.
Pojazd nie był właściwie ani gigiem, ani stanhopem. Nie był również tem, co się popularnie nazywa dog-cart, różnił się od wolantu, jak również od kabrjoletu. A jednak miał w sobie coś z tych wszystkich środków lokomocji. Pomalowany był na kolor jaskrawo żółty, szprychy kół i dyszle na czarno. A miejsce dla powożącego wysłane poduszkami, górowało wysoko nad oparciem. Koń był gniady, poczciwy z wyglądu. Ale miał w sobie coś niesmacznego i jaskrawego, podobnie jak jego pan i wehikuł.
Pan, był to mężczyzna pod czterdziestkę, brunet, ze starannie podkręconemi wąsami. Był ubrany niezwykle wspaniale, poprostu obwieszony klejnotami — przynajmniej trzy razy większemi, niż te, jakie zwykle noszą gentlemani — koroną zaś wszystkiego był szeroki płaszcz. W chwili, gdy wysiadał, wsadził rękę do jednej z kieszeni płaszcza, podczas gdy z drugiej wyciągnął wielką i jaskrawą chustkę do nosa, którą wytarł pyłek z butów; poczem przebiegł dziedziniec.
Nie uszło uwagi Sama, iż, jak tylko jegomość ów wysiadł z wehikułu, natychmiast zbliżył się nędznie odziany gentleman w szerokim płaszczu, zapinanym na guziki rozmaitego kalibru, i stanął przy wehikule. Mając coś więcej, niż podejrzenie co do celu odwiedzin owego jegomościa, Sam poszedł za nim pod „Jerzego i Jastrzębia“ i wyminąwszy rezolutnie podejrzane indywiduum, zagrodził sobą drzwi.
„No, kawalerze!“ powiedział tonem rozkazującym jegomość w wspaniałym płaszczu, jednocześnie torując sobie drogę.
„O co chodzi?“ spytał Sam skrupulatnie, oddając mu pchnięcie.
„No, no! tylko bez tego, mój poczciwcze! Ze mną tak nie można!“ powiedział gentleman w płaszczu i zbladł z gniewu. „Smouch!“
„Co się stało?“ spytał jegomość w bronzowym płaszczu, który podczas tego krótkiego dialogu zdążył przebiec podwórze.
„Ten młodzieniec mi ubliżył!“ powiedział gentleman w okazałym płaszczu, popychając Sama.
„Tylko bez tych sztuczek!“ warknął Smouch, dając Samowi kuksańca, i to o wiele silniejszego.
Kuksaniec wywołał efekt spodziewany przez jegomościa, albowiem gdy Sam, który zawsze lubił odpłacać za komplementy, starał się przycisnąć jegomościa do muru, pryncypał jego prześlizgnął się przez drzwi i wszedł do baru. Wtedy Sam, rzuciwszy Smouchowi kilka końcowych epitetów, pobiegł za nim.
„Jak się masz, kochanie!“ zwrócił się pryncypał do młodej damy, siedzącej za barem, błyszcząc swobodą z Botany Bay i wdziękiem z South Wales. „Gdzież tu pokój pana Pickwicka?“
„Pokaż panu“, powiedziała dama do posługacza, nie obdarzając nawet spojrzeniem wspaniałego jegomościa.
Posługacz wskazał schody, więc okazały jegomość poszedł dalej, mając za sobą Sama, który, idąc po schodach, wykonywał liczne gesty, wyrażające bezgraniczne oburzenie i pogardę, ku niezwykłej uciesze innych służących i przygodnych widzów. Pan Smouch, którego dusił kaszel, w pozie wyczekującej pozostał na korytarzu.
Pan Pickwick był jeszcze pogrążony w głębokim śnie, kiedy ów nieproszony gość w towarzystwie Sama wszedł do pokoju. Szmer, który sprawiło ich wejście, obudził filozofa.
„Wody go golenia, Samie!“ powiedział nie odmykając oczu.
„Tak, tak, ogolimy go“, rzekł nieznajomy, odsuwając firanki łóżka. „Mam rozkaz aresztowania pana na żądanie wdowy Bardell. Oto jest warrant, wydany przez sąd common pleas; a oto mój bilet. Sądzę, że pojedzie pan ze mną“.
To mówiąc, oficer szeryfa, gdyż taki był tytuł nieznajomego, poklepał przyjaźnie po ramieniu pana Pickwicka, rzucił na stolik przy łóżku bilet i wyjął z kieszeni złotą wykałaczkę do zębów.
„Moje nazwisko jest Namby“, mówił następnie dalej, podczas gdy pan Pickwick wyjmował z pod poduszki okulary i zakładał je na nos; „Namby, aleja Bell, ulica Coleman“.
W tem miejscu Sam, który na chwilę wpadł w prawdziwe osłupienie, począł mocno wpatrywać się w kapelusz, którego pan Namby nie zdjął, wkońcu zaś zapytał:
„Czy pan kwakier?[1]“
„Zaraz dowiesz się, kim jestem“, odrzekł oburzony oficer. „Nauczę ja ciebie z czasem grzeczności“.
„Dziękuję“, odrzekł Sam. „Ja to samo uczynię panu natychmiast“.
To mówiąc, jednem machnięciem ręki wyprawił kapelusz pana Namby na drugi koniec pokoju i to z taką gwałtownością, iż wskutek wielkiego pędu, omal że za kapeluszem nie poleciała i złota wykałaczka.
„Zwracam na to pańską uwagę“, zawołał zbity z tropu oficer, przyszedłszy nieco do siebie. „Zostałem napadnięty w pokoju pana przez pańskiego sługę, podczas wykonywania moich obowiązków służbowych. Biorę pana za świadka!“
„Niech pan niczemu nie przyświadcza“, przerwał Sam; „niech pan mocno zamknie oczy. Chętnie wyrzuciłbym kapelusz za okno, ale nie mógłby już niżej upaść“.
„Samie!“ zawołał pan Pickwick z niezadowoleniem, podczas gdy służący jego robił rozmaite wojownicze gesty; „jeżeli raz jeszcze odezwiesz się, lub jeżeli wyrządzisz najmniejszą przykrość tej osobie, natychmiast cię odprawię“.
„Ależ panie!“
„Milcz i podnieś kapelusz!“
Pomimo surowego zgromienia, Sam stanowczo odmówił podniesienia kapelusza, a ponieważ oficerowi szeryfa było śpieszno, więc wkońcu podniósł go sam. Nie obeszło się przytem bez całego potopu pogróżek, które Sam przyjmował z największym spokojem, poprzestając na zwróceniu uwagi pana Namby na to, że jeżeliby znowu przyszła mu chęć włożenia kapelusza na głowę, to mu go wyprawi do Indyj wschodnich. Pan Namby, mając na uwadze, iż tego rodzaju operacja mogłaby być dla niego czemś niepożądanem, postanowił nie narażać przeciwnika swego na zbyt wielką pokusę, przywołał więc swego pomocnika i wyjaśnił mu, że aresztowanie zostało dokonane i że ma tylko czekać, dopóki pan Pickwick nie ubierze się, poczem wyszedł. Pomocnik usiadł na krześle i czekał cierpliwie na ukończenie toalety pana Pickwicka; potem posłano Sama po powóz, w którym udano się na Coleman-Street.
Podróż nie była na szczęście zbyt długa, gdyż pan Smouch, który nie miał nadzwyczajnego daru konwersacji, był, mając na uwadze szczupłą przestrzeń powozu, niezbyt miłym towarzyszem. Wkrótce powóz wjechał w ulicę bardzo ciemną i ciasną i stanął przed domem, którego wszystkie okna były zakratowane. Przód jego zdobił napis: „Namby, oficer szeryfa Londynu“. Po otwarciu wchodowych drzwi przez gentlemana, który mógłby uchodzić za rodzonego brata pana Smoucha, i który z urzędu swego zaopatrzony był w ogromny klucz, pan Pickwick wprowadzony został do sali.
Sala ta odznaczała się tylko świeżym piaskiem, którym posypana była podłoga i zapachem tytoniu, napełniającym powietrze. Gdy pan Pickwick wszedł, ukłonił się trzem osobom znajdującym się tam i posłał Sama po pana Perkera, poczem usiadł w kącie, z ciekawością spoglądając na swych towarzyszy.
Jeden z nich, był to młodzieniec około dwudziestu lat, który, chociaż była dopiero godzina dziesiąta, pił wodę z jałowcówką i palił cygaro, któremu to zajęciu, o ile można było wnosić z jego rysów, musiał już poświęcać dwa lub trzy ostatnie lata swego życia. Naprzeciw niego, poprawiając butem ogień w kominie, siedział inny młody człowiek może trzydziestoletni, niski, o rysach pospolitych, twarzy żółtej i chrapliwym głosie, posiadający tę znajomość świata i miłą swobodę w obejściu, których nabywa się w salach bilardowych i szynkowniach. Trzeci więzień, już w pewnym wieku, ubrany był w bardzo stary czarny frak; twarz miał bladą, oczy błędne. Ten chodził ciągle po pokoju, zatrzymując się od czasu do czasu przed oknem, z wielkim niepokojem, jak gdyby czekał na kogoś. Potem znów poczynał chodzić.
„Możeby chciał pan dzisiaj użyć mojej brzytwy, panie Ayresleigh?“ rzekł mężczyzna siedzący przy ogniu, mrugnąwszy okiem na młodego człowieka, swego przyjaciela.
„Dziękuję panu“, odrzekł więzień w pewnym wieku. „Spodziewam się, że za parę godzin będę wolny“.
Potem szybko podszedł do okna, a powróciwszy, westchnął głęboko i wyniósł się z pokoju. Dwaj inni więźniowie poczęli się głośno śmiać.
„Nigdy nie widziałem takiego dziwaka!“ zawołał gentleman, który chciał pożyczyć swej brzytwy i nazywał się Price. „Nigdy!“
Zdanie to stwierdził energicznem zaklęciem i znowu począł śmiać się wraz z młodzieńcem, widocznie uważającym go za doskonały wzór.
„Czy da pan wiarę“, rzekł pan Price następnie do pana Pickwicka, „że ten poczciwina, który od ośmiu dni już tu siedzi, nie golił się jeszcze ani razu! Tak jest pewny, że wyjdzie za pół godziny, iż woli, jak powiada, ogolić się u siebie w domu“.
„Biedny człowiek!“ rzekł pan Pickwick. „Czy może mieć jakąś nadzieję, że się stąd wydostanie?“
„Nadzieję? Ani cienia. Założyłbym się, że i za dziesięć lat nie wyjdzie“.
To powiedziawszy, pan Price pogardliwie strzepnął palcami i zadzwonił.
„Przynieś mi listowego papieru i szklankę grogu Crookey“, rzekł do dozorcy, który, sądząc z ubioru i całego wyglądu, był czemś pośredniem między zbankrutowanym hodowcą bydła a niewypłacalnym dzierżawcą. „Muszę napisać do ojca; potrzebuję nabrać natchnienia, by przemówić staremu do sumienia“.
Zbytecznem jest nadmieniać, że młodzieniec zachwycił się tą przemową i ze śmiechu omal nie dostał spazmów.
„To doskonałe!“ zawołał.
„O! Pan ma spryt“, rzekł pan Price, „musiał pan widzieć kawał świata...“
„Trochę“, odrzekł młodzieniec. Widział on świat przez brudne okna szynkowni.
Nie w smak poszły panu Pickwickowi takie rozmowy, jak również miny i maniery obu rozmawiających. Właśnie miał się spytać, czy nie możnaby dostać osobnego pokoju, gdy weszło kilka osób dość przyzwoitej powierzchowności. Ujrzawszy je, pan Price rzucił cygaro w ogień i powiedział cicho do swego kompana, iż panowie ci przyszli go wyzwolić, poczem odszedł z nimi w kąt pokoju.
Zdaje się wszakże, iż wyzwolenie to nie szło tak gładko, jak sobie wyobrażał, gdyż wywiązała się długa rozmowa, której pewne ustępy o rozmaitych wybrykach i niejednokrotnem przebaczaniu, nie mogły nie obić się o uszy pana Pickwicka. Wkońcu najstarszy z przybyłych zrobił bardzo niedwuznaczne napomknienie o pewnej ulicy, zwanej Whitecross[2], przyczem młodzieniec, pomimo swej pozornej zuchowatości i znajomości świata, oparł głowę o stół i począł gorzko płakać.
Zadowolony tem skonfudowaniem młodzieńca, pan Pickwick zadzwonił i wkrótce został zaprowadzony do osobnego pokoju, ozdobionego dywanem, stołem, krzesłami, sofą, lustrem i mnóstwem starych sztychów. Tam, podczas gdy mu przygotowywano śniadanie, miał przyjemność słyszeć nad głową panią Namby, grającą na fortepianie. Razem ze śniadaniem pojawił się pan Perker.
„Aha, kochany panie!“ zawołał mały pełnomocnik; „nakoniec wsadzono pana! No, no! Nie bardzo nas to martwi, gdyż przekona się pan o niedorzeczności pańskiego postanowienia. Ułożyłem wykaz kosztów i opłat, i dobrze będzie, gdy, nie odkładając, uporządkujemy to. Jak pan myśli, kochany panie? Czy sam pan napisze zlecenie do wypłaty, czy też ja to mam zrobić?“
To mówiąc, Perker zacierał ręce z przesadnem zadowoleniem, ale po chwili, gdy zauważył wyraz twarzy pana Pickwicka, z niepokojem spojrzał na Sama.
„Perker“, rzekł filozof, „proszę cię, nie mówmy o tem. Nie widzę potrzeby zostawać tu dłużej i dziś jeszcze przeniosę się do więzienia“.
„Nie może pan przenosić się do Whitecross, kochany panie“, zawołał mały pełnomocnik, „to niepodobna! Po sześćdziesiąt łóżek w jednej sypialni, a bramy są zamknięte przez szesnaście godzin w ciągu doby!“
„Więc pójdę do innego więzienia, jeżeli to być może“, odrzekł pan Pickwick; „jeżeli nie, to tak urządzę się, jak będę mógł najlepiej“.
„To już niech pan wybierze więzienie przy Fleet-Street“.
„Dobrze. Pojadę tam po śniadaniu“.
„Powoli, powoli, kochany panie“, rzekł zacny pełnomocnik. „Niema potrzeby tak bardzo spieszyć się tam, skąd każdy radby wyrwać się jak najprędzej. Trzeba wpierw otrzymać habeas corpus i załatwić wiele innych formalności“.
„Bardzo dobrze“, odparł pan Pickwick, z niczem niewzruszoną cierpliwością. „Więc o drugiej zjemy tu befsztyki. Zajmij się tem, Samie“.
Pan Pickwick pozostał niewzruszony pomimo przedstawień i wywodów pana Perkera. Befsztyki ukazały się i znikły we właściwym czasie. Następnie czekano parę godzin na pana Namby, który miał u siebie na obiedzie parę dystyngowanych osób i żadną miarą nie mógł ich opuścić.
Dwuch było sędziów w Sergeant Inn: jeden przy Kings Bench, drugi przy Common Pleas. Jeżeli sądzić można po ilości dependentów, uwijających się z papierami, to mieli oni mnóstwo spraw do załatwienia. Kiedy dojechali do niskiego sklepienia, tworzącego wjazd do Inn, Perker zatrzymał się chwilę przy woźnicy, omawiając z nim kwestję zapłaty i reszty. Pan Pickwick stanął nieco z boku i z ciekawością przypatrywał się ludziom, którzy wchodzili i wychodzili z bramy.
Ludzie, którzy zajęli uwagę pana Pickwicka, byli to przeważnie nędznie odziani mężczyźni, którzy dotykali kapeluszy, na widok każdego adwokata, i zdawali się mieć tutaj interesy, ale jakie, tego pan Pickwick nie mógł odgadnąć. Ciekawi byli to ludzie! Jeden szczupły, trochę kulawy, w czarnem ubraniu i białej chustce na szyi. Drugi — wysoki, barczysty, ubrany podobnie, z szyją owiązaną szeroką, czerwoną chustką. Trzeci — drobny pijaczyna z twarzą w pryszczach. Wałęsali się z rękoma założonemi wtył, a od czasu do czasu któryś z nich szeptał coś na ucho gentlemanowi biegnącemu z papierami. Pan Pickwick przypomniał sobie, że, przechodząc tędy, nieraz ich już widział. Paliła go ciekawość, do jakiej profesji mogą należeć ci próżniacy.
Właśnie miał zwrócić się z tem pytaniem do pana Namby, który stał za nim wymachując palcem z olbrzymim pierścieniem, kiedy nadbiegł Perker, mówiąc, że niema czasu do stracenia. Zaledwie pan Pickwick zrobił kilka kroków, podszedł do niego kulejący jegomość i uprzejmie dotknąwszy kapelusza, podał mu bilet, który pan Pickwick, nie chcąc go obrazić, grzecznie wziął i schował do kieszeni w kamizelce.
„No“, powiedział pan Perker, oglądając się, czy jego towarzysze idą za nim. „Tędy, moi panowie! Czego pan tu chce?!“
To ostatnie pytanie zwrócone było do kulawego, który, nie zauważony przez pana Pickwicka, przyłączył się do towarzystwa. W odpowiedzi kulawy znów dotknął kapelusza i wskazał na filozofa.
„Nie, nie“, z uśmiechem powiedział pan Perker. „Nie potrzebujemy, nie potrzebujemy pana!“
„Przepraszam“, odrzekł kulawy, „gentleman wziął mój bilet. Mam nadzieję, że pan zechce skorzystać z moich usług! Ten pan kiwnął na mnie. Ten pan tylko ma głos! Pan kiwnął na mnie, prawda?“
„Ph, ph! Nonsens!“ zawołał Perker. „Pan nie potrzebuje niczyich usług, prawda, panie Pickwick? Omyłka! Omyłka!“
„Ten gentleman podał mi bilet“, powiedział pan Pickwick wyciągając bilet z kamizelki, „więc go schowałem, bo mi się zdawało, że o to mu chodzi! Byłem nawet ciekaw, co to takiego i chciałem przeczytać, w wolnej chwili! ja...“
Mały adwokat wybuchnął głośnym śmiechem i, zwróciwszy bilet kulawemu, powiedział, że to nieporozumienie, panu Pickwickowi zaś szepnął, kiedy kulas odszedł, że to poręczyciel.
„Co takiego?!“ zawołał pan Pickwick.
„Poręczyciel!“
„Poręczyciel?!“
„Tak, kochany panie. Jest ich tu z pół tuzina! Poręczy za pana każdą sumę, a żąda tylko pół korony! Ciekawy zawód co?!“ mówił pan Perker, biorąc niuch tabaki.
„Co?!“ zawołał pan Pickwick. „Mam przez to rozumieć, że ci ludzie sterczą tu poto, by znaleźć sposobność do złożenia przed sądem fałszywego zeznania? Że żyją z krzywoprzysięstwa?! Za cenę pół korony!“ powiedział pan Pickwick, zgorszony tem odkryciem.
„Drogi panie, nie nazwałbym tego krzywoprzysięstwem w ścisłem tego słowa znaczeniu!“, powiedział mały adwokat. „Mocne słowo, kochany panie, bardzo mocne! Wykręt prawny, drogi panie, tylko wykręt prawny!“ to mówiąc adwokat wzruszył ramionami, wziął szczyptę tabaki, uśmiechnął się, wziął znów szczyptę i skierował się do biura sędziego.
Był to pokój wyjątkowo brudny, z bardzo niskim sufitem i odrapanemi ścianami a tak ciemny, że chociaż dzień był pogodny, na stole paliły się wielkie świece. Drzwi w głębi prowadziły do prywatnych apartamentów sędziego; koło tych drzwi kręcił się cały tłum adwokatów i ich pomocników, których wzywano kolejno. Za każdym razem, gdy wypuszczano jedną partję, druga rzucała się ku drzwiom. A ponieważ między tymi, którzy już widzieli sędziego, a tymi, którzy na niego czekali, wywiązywała się rozmowa, przeto panował tu hałas, jaki tylko mógł panować w tak obszernym lokalu.
Lecz rozmowy gentlemanów nie były jedynemi dźwiękami, jakie wypełniały uszy obecnych. W drugim końcu pokoju, za barjerą, stał urzędnik w okularach, który przyjmował zaprzysiężone deklaracje. Od czasu do czasu inny urzędnik odnosił wielkie pliki tych dokumentów do podpisu sędziemu. Ponieważ liczba pomocników adwokackich, których trzeba było zaprzysiąc, była bardzo znaczna, a było rzeczą moralnie niemożliwą zaprzysięgać ich wszystkich naraz, panowie ci bili się formalnie, i dokoła urzędnika w okularach tworzył się tłum niemniejszy, niż przed drzwiami teatru na przedstawienie galowe, na którem ma być obecna Jej Królewska Wysokość. Inny znowu urzędnik od czasu do czasu wytężał płuca, by wywoływać nazwiska gentlemanów już zaprzysiężonych, w celu wręczenia im deklaracyj podpisanych przez sędziego; dawało to powód do nadprogramowej wrzawy i zamieszania. Ponieważ wszystko to działo się jednocześnie, powstawał taki harmider, że większego nie mógłby sobie życzyć najruchliwszy i najbardziej lubiący wrzawę człowiek. Byli jeszcze i inni — ci, którzy czekali na pozwy, czy je przyjęto, czy nie, o czem informowano na drugim końcu sali, przyczem wywoływano nazwiska adwokata strony przeciwnej — na dowód, że nazwisko jego było podane do wiadomości pozywającego.
Naprzykład. Tuż koło pana Pickwicka stał oparty o ścianę praktykant adwokacki, chłopak czternastoletni, z wysokim tenorkiem, obok niego starszy dependent z basem.
Wbiegł urzędnik z pliką papierów i stanął przed nim.
„Snigle i Blink!“ zawołał tenorek.
„Porkin i Snob!“ ryczał bas.
„Stumpy i Deacon!“ wołał nowoprzybyły.
Nikt nie odpowiedział. Gdy wszedł następny urzędnik wszyscy trzej rzucili się ku niemu. On zaś wywołał nową firmę. Wtedy ktoś inny znów wywołał inne nazwisko, i tak w kółko.
Przez cały ten czas jegomość w okularach pracował w pocie czoła zaprzysięgając dependentów. Udzielał niezmiennie tych samych informacyj, bez intonacji i pauz, zawsze w tych samych słowach: „Weź pan księgę w prawą rękę pańskie nazwisko i pański podpis przysięga pan że pańska deklaracja jest prawdziwa tak mi dopomóż Bóg szylinga nie mam reszty proszę zmienić!“
„No, Samie!“ powiedział pan Pickwick. „Mam nadzieję że przygotowali Habeas Corpus!“
„Tak“, powiedział Sam. „Chciałbym, żeby już raz przynieśli tę sztukę. Nudno tu czekać! Przez ten czas przynajmniej z pół tuzina dostało już habeasy!“
Jak sobie Sam wyobrażał, że wyglądać powinien Habeas Corpus — nie wiemy. W tej chwili wszedł pan Perker i zabrał pana Pickwicka.
Po załatwieniu odpowiednich formalności, osoba pana Pickwicka powierzona została opiece woźnego, a to w celu odesłania jej do więzienia Floty, i zatrzymania w niem do chwili, w której odszkodowanie za stracone korzyści i koszta wynikłe z procesu „Bardell contra Pickwick“ nie zostaną całkowicie opłacone.
„Nieprędko doczekacie się tego“, powiedział pan Pickwick, uśmiechając się. „Samie, sprowadź inny powóz. Perker, żegnam cię, kochany przyjacielu“.
„Pójdę z panem, gdyż trzeba pana należycie ulokować“.
„Przyznam się, że wolałbym zostać tylko z Samem. Gdy się urządzę, zawiadomię pana o tem i będę czekał na niego. Aż do tego czasu rozstańmy się“.
To rzekłszy, pan Pickwick wsiadł do powozu wraz z woźnym, Sam umieścił się na koźle i odjechali.
„Szczególny człowiek!“ rzekł pan Perker do swego dependenta, wkładając rękawiczki.
„Jaki doskonały fałszywy bankrut byłby z niego!“ dodał pan Lowten, „ten wyprowadzałby w pole komisarzy!“
Pełnomocnik nie był zdaje się bardzo zbudowany uwagami swego dependenta nad charakterem pana Pickwicka, gdyż odszedł, nic nie powiedziawszy.
Powóz wiozący pana Pickwicka, zaledwie wlókł się po Fleetstreet, jak zwykle wynajmowane powozy; stangret utrzymywał, iż konie biegną raźniej, gdy widziały inne konie przed sobą i dlatego jechał za jakimś wozem; gdy ten stawał, stawał i powóz. Pan Pickwick siedział naprzeciw woźnego, a ten trzymając swój kapelusz między kolanami i pogwizdując, patrzał ciągle przez okno.
Czas robi cuda; przy pomocy tego potężnego starca, nawet wynajęty powóz ujedzie milę. Tak się też stało i teraz. Pan Pickwick wysiadł przy drzwiach więzienia Fleetstreet.
Woźny poszedł przodem, ciągle oglądając się poza siebie, by być pewnym, że pan Pickwick idzie za nim. Skierowali się na lewo, przeszli przez otwarte drzwi do przedsionka, z którego potężne drzwi, położone naprzeciw wchodowych a strzeżone przez barczystego odźwiernego z kluczami w ręku, prowadziły do więzienia.
Tu zatrzymali się, aż woźny odda papiery, zaś panu Pickwickowi oznajmiono, że ma tu pozostać tak długo, aż odbędzie się ceremonja, znana wśród wtajemniczonych pod nazwą zdejmowania portretu.
„Jakto, zdejmowania portretu?“ zapytał pan Pickwick.
„Dla zapamiętania rysów pana“, odrzekł odźwierny. „O! My mamy w tem wielka wprawę. Zdejmujemy portret w bardzo krótkim czasie. Niech pan sobie wygodnie usiądzie“.
Pan Pickwick był posłuszny temu wezwaniu. Gdy usiadł, Sam, oparłszy się o poręcz krzesła, powiedział mu cicho, iż zdejmowanie portretu znaczy tylko, iż rozmaici stróże więzienni będą go oglądać, by następnie móc odróżnić go od osób, które będą przychodziły do niego w odwiedziny.
„Chciałbym, Samie“, rzekł pan Pickwick, „by ci artyści przyszli jak najprędzej, bo miejsce to niebardzo przypada mi do gustu“.
„Przyjdą zapewne niebawem“, odparł Sam. „Widzi pan, tu jest zegar drewniany“.
„Widzę“.
„I klatka na ptaki; więzienie w więzieniu, prawda?“
Po sportretowaniu oznajmiono panu Pickwickowi, że może wejść do więzienia.
„Gdzie będę spać tej nocy?“ zapytał.
„Doprawdy“ odrzekł barczysty odźwierny, „że na dzisiejszą noc, to sam nie wiem. Jutro rano znajdzie się dla pana miejsce przy innym więźniu; wtedy będzie panu wygodnie. Pierwszą noc zwykle przepędza się tu, jak się uda; ale nazajutrz wszystko się ułoży“.
Po długiej rozprawie okazało się, że jeden ze stróżów ma do najęcia łóżko na noc, pan Pickwick pospieszył więc skorzystać z tego.
„Jeżeli pan chce, mogę pana tam zaraz zaprowadzić“, rzekł stróż. „Nie jest bardzo wielkie, ale śpi się w nim znakomicie. Tędy, panie“.
Poszli na wewnętrzny dziedziniec i krótkiemi schodami zeszli nadół. Klucz przekręcono za nimi i po raz pierwszy w życiu pan Pickwick znalazł się w murach więzienia za długi.