Klub Pickwicka/Rozdział czterdziesty pierwszy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klub Pickwicka |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | The Posthumous Papers of the Pickwick Club |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Tom Roker, gentleman, towarzyszący naszemu filozofowi, zwrócił się naprawo, i przez furtkę wszedł po kilku schodach do galerji, niskiej, długiej, wąskiej i brudnej, wyłożonej kamieniami i oświetlonej tylko dwoma oknami na dwóch końcach.
„To są“, rzekł ów gentleman, wsuwając ręce do kieszeni i niedbale spoglądając na pana Pickwicka przez ramię, „to są schody do sali“.
„A!“ odrzekł pan Pickwick, spuszczając oczy, by przypatrzyć się schodom, ciemnym i wilgotnym, wiodącym jakby do podziemia; „tam znajdują się zapewne piwnice, w których więźniowie przechowują swoje zapasy węgla. Brzydkie to miejsce; ale założyłbym się, że wygodne“.
„Spodziewam się, że wygodne, kiedy ludzie tam żyją i nawet nieźle żyją; niech mi pan wierzy“.
„Mój przyjacielu“, odrzekł pan Pickwick, „nie chcesz chyba powiedzieć przez to, iż ludzkie istoty rzeczywiście mieszkają w tych nędznych lochach?“
„Nie chcę powiedzieć!“ zawołał ze zdumieniem pan Roker, „a dlaczegożbym nie chciał powiedzieć?“
„Więc żyją tam ludzie?“ zawołał pan Pickwick.
„A tak, żyją! A nawet bardzo często umierają. I czemużby nie? Cóżby mógł kto mieć przeciw temu? Czy żyją?! Alboż to złe miejsce?“
Ponieważ pan Roker, mówiąc to, zwrócił się ku panu Pickwickowi w sposób bardzo gniewny i niemal z oburzeniem wymruczał kilka wysoce nieprzyjaznych zdań o jego oczach, członkach i krwi, filozof nasz nie uznał więc za właściwe przedłużać rozmowy. Po chwili pan Roker zaczął wstępować na inne schody, tak samo brudne jak poprzednie, za nim szedł pan Pickwick z Samem.
Doszedłszy do nowej galerji, takich samych rozmiarów jak poprzednia, pan Roker zatrzymał się, by odetchnąć i powiedział:
„To kawiarnia; wyżej jest trzecie piętro, a nad niem strych. Pokój, w którym pan przepędzi dziś noc, nazywa się salą dozorców. Tędy idzie się tam“.
Powiedziawszy to wszystko jednym tchem, pan Roker wraz z swoimi towarzyszami począł iść nowemi schodami.
Schody te były oświetlone przez kilka nisko osadzonych okien, które wychodziły na plac wysypany żwirem, otoczony wysokim murem i zaopatrzony w kozły hiszpańskie. Był to, jak objaśnił pan Roker, „plac balowy“, a według informacyj tego gentlemana, w innej części więzienia, przytykającej do Farringolon street znajdowało się podobne, lecz mniejsze podwórze, zwane „placem malowanym“, gdyż na jego murach można było dawniej widzieć podobizny okrętów pod pełnym żaglem i tym podobne dzieła sztuki, któremi uwiecznili się zamknięci tu malarze.
Gdy pan Roker zakomunikował o tem, raczej dlatego tylko, by ulżyć sobie opowiadaniem o tym ważnym szczególe, aniżeli by objaśnić pana Pickwicka, przeszedł w inną galerję i skręcił w bocznicę u samego jej końca; tu otworzył drzwi i ukazał pokój o bynajmniej niepociągającym wyglądzie, gdzie stało osiem lub dziewięć łóżek.
„To, panie“, rzekł pan Roker, stając we drzwiach i spoglądając na pana Pickwicka z triumfującą miną, „to, panie, jest pokój!“
Ale fizjonomja pana Pickwicka okazywała tak mało zadowolenia na widok tego lokalu, że pan Roker przeniósł swój wzrok na Samuela Wellera, zachowującego dotychczas pełne godności milczenie; uczynił to zapewne w nadziei, iż znajdzie więcej zrozumienia w twarzy Sama.
„To pokój, młodzieńcze!“ powtórzył.
„Widzę“, odrzekł Sam, kiwając głową przyjaźnie.
„Nie spodziewał się pan znaleźć w tem miejscu takiego pokoju, co?“ mówił dalej pan Roker.
Sam, zamiast odpowiedzi, przymknął jedno oko z wielką swobodą i wprawą, co mogło oznaczać, że i spodziewał się i nie spodziewał, według tego, jak to sobie zechce tłumaczyć obserwator. Wykonawszy ten manewr, Sam otworzył oko i zapytał, które mianowicie z tych dziwnych łóżek radzi zająć, gdzie to, według optymistycznego mniemania pana Rokera, tak się znakomicie śpi.
„To tutaj“, rzekł pan Roker, wskazując w jednym kącie na stare, zardzewiałe łóżko żelazne. „Tu zaśnie każdy, czy chce, czy nie chce“.
„Proszę!“ rzekł Sam, patrząc na ten mebel z najwyższym wstrętem; „zapewne“, mówił dalej, spoglądając na swego pana z pod oka, w nadziei, iż ten zawaha się w swem postanowieniu na widok tego wszystkiego, „zapewne inni gentlemani, którzy tu śpią, są prawdziwymi gentlemanami?“
„Rozumie się. Jeden z nich wypija dwanaście kwart piwa dziennie i nie przestaje palić fajki nawet gdy je“.
„To musi być niezwykły człowiek!“ zauważył Sam.
„O! Pierwsza klasa!“ odrzekł pan Roker.
Bynajmniej niewzruszony tą wiadomością, pan Pickwick oznajmił z uśmiechem, iż postanowił wypróbować zalety tego łóżka. Pan Roker powiedział na to, iż może iść spać, kiedy mu się podoba, bez żadnych formalności i bez uprzedniego zawiadomienia, poczem odszedł, pozostawiając go z Samem w galerji.
Zaczynało ciemnieć, to znaczy w tem miejscu, gdzie nigdy nie było widno, zapalono kilka płomieni gazowych, może przez grzeczność dla nadchodzącej nocy. Ponieważ było dość ciepło, więc niektórzy z mieszkańców licznych pokoików, leżących po prawej i lewej stronie galerji, pootwierali drzwi. Przechodząc galerją, pan Pickwick z zajęciem i ciekawością zaglądał do ich wnętrza. Tu czterech czy pięciu opasłych mężczyzn, których zaledwie można było dojrzeć za kłębami dymu tytoniowego, krzyczało i kłóciło się przy nawpół wypróżnionych szklankach piwa i grało bardzo brudnemi kartami. Tam biedny, samotny starzec, pochylony nad zżółkłemi i podartemi papierami, wypisywał po raz setny przy słabem świetle łojówki długi spis swoich żalów, w nadziei, iż zdoła to dostać się do jakiej znacznej osoby... która na nie nie spojrzy nawet może, której serce nigdy się tem nie przejmie. W trzecim pokoju jakiś mężczyzna wraz ze swą żoną urządzał na ziemi nędzne posłanie dla najmłodszego ze swych licznych dzieci. W czwartym, piątym, szóstym i siódmym znów karty, piwo i dym tytoniowy.
W samej galerji, a zwłaszcza na schodach, wałęsało się bez celu mnóstwo ludzi; jedni dlatego, że ich pokoiki były puste i samotne, drudzy znów, że ich były pełne i duszne; większa jednak część dlatego, że trapił ich niepokój i sami nie wiedzieli co z sobą począć.
Byli tu przedstawiciele wszystkich klas, od rzemieślnika w kaftanie z grubego barchanu, aż do zrujnowanego utracjusza w kaszmirowym szlafroku z dziurą na łokciu. Ale wszyscy byli podobni do siebie pod jednym względem: mieli miny niespokojne, spłoszone jak pojmana zwierzyna, a zarazem bezwstydne i fanfarońskie, które trudno wprost opisać. Ale każdy, jeżeliby tylko zechciał, może je z łatwością zobaczyć, wystarczy bowiem wejść do pierwszego lepszego więzienia za długi, spojrzeć na byle jaką grupę i obserwować ją z takiem zainteresowaniem, jak to czynił pan Pickwick.
„Co mię zastanawia, Samie“, rzekł filozof, oparłszy się o żelazną poręcz schodów, „co mię zastanawia, to że uwięzienie za długi zaledwie uznaje się za karę“.
„Tak pan sądzi?“ odparł pan Weller.
„Czy widzisz jak ci ludzie piją i hulają? Niepodobna, by więzienie bardzo ich martwiło“.
„Niezawodnie panie. Ci się tem nie martwią. Dla takich tu codzień święto, bo mają porter, kręgle. Ale są inni, którym to bardzo dolega: biedacy, którzy nie mogą ani pić piwa, ani grać w kręgle, którzy modliliby się, gdyby mogli, i których serce krwawi się, gdy ich tu zamkną. Ot, powiem panu, iż dla takich, którzy ciągle wałęsali się po szynkach, więzienie wcale nie jest karą; a tych znowu, którzy ciągle pracowali, zanadto przygnębia. Niema równości. Jak mawia mój ojciec, gdy mu nie zrobią grogu po połowie z wódką, niema równości i dlatego nic to niewarte“.
„Sądzę, że masz słuszność, Samie“, rzekł pan Pickwick po kilku chwilach namysłu, „zupełną słuszność“.
„Może znajdzie się przypadkiem jakiś uczciwy człowiek, który sobie tu upodoba“, mówił Sam dalej, „lecz przypominam sobie jednego tylko, a mianowicie pewnego umurzanego człeczynę w bronzowym fraku. Ale to była siła przyzwyczajenia“.
„Któż to był?“
„Otóż tego właśnie nikt nie wiedział“, odparł Sam.
„Cóż on zrobił?“
„Ha! To samo, co wielu innych znakomitych ludzi jego czasów. Miał za duże wydatki, a nie umiał dochodów swoich utrzymać z niemi w zgodzie“.
„Czyli innemi słowy, miał długi“.
„Tak, i wskutek tego po jakimś czasie znalazł się tu. Nie o wiele chodziło, o dziewięć funtów szterlingów pomnożonych o pięć funtów kosztów. Mimo to jednak przesiedział tu, nie wychodząc na krok, całych siedemnaście lat. Jeśli dostał trochę zmarszczek, to nie było ich widać, bo brudna jego twarz i bronzowy frak były pod koniec tego czasu takie same, jak na początku. Była to poczciwa istota, spokojna, nikomu niezawadzająca, biegająca ciągle za interesami to tego to owego, lub grająca w karty i zawsze przegrywająca. Wkońcu dozorcy więzienia bardzo go polubili i całemi wieczorami gawędzili z nim w swoich pokoikach. Pewnego wieczora, gdy był sam z jednym ze swych przyjaciół, który właśnie miał straż, powiedział nagle: „Wiesz Billu, że nie widziałem rynku od siedemnastu lat“. „Wiem“, odpowiedział strażnik, paląc fajkę. „Chciałbym go widzieć, choćby przez parę minut, Billu“, powiada. „Nie wątpię o tem“, mówi strażnik, puszczając dym. „Billu!“ zawołał nagle zamurzany człowiek, „przyszła mi do głowy fantazja. Pozwól, bym jeszcze raz zobaczył rynek przed śmiercią, a jeśli nie dostanę apopleksji, powrócę punkt za pięć minut“. „A co będzie, jak dostaniesz apopleksji?“ pyta strażnik. „No to co?“ odrzekł człeczyna, „odniosą mię tu; mam przecież w kieszeni bilet wizytowy: Nr. 20, schody do kawiarni“. I rzeczywiście tak było, a gdy chciał zaznajomić się z jakim nowym sąsiadem, wyjmował zwykle z kieszeni mały, pomięty kawałek papieru z temi wyrazami i nic więcej; wskutek tego nazywano go Numerem Dwudziestym. Strażnik bystro spojrzał mu w oczy, a potem powiedział z uroczystą miną: „Dwudziesty Numerze“, powiedział, „zawierzam ci. Przecież nie zechcesz nabawiać kłopotu starego przyjaciela“. „Nie, mój kochany, mam przecież coś tu, w tem miejscu“, odrzekł człeczyna, z całą siłą uderzając się w lewą stronę bronzowego fraka i wylewając po jednej łzie z każdego oka, co było rzeczą nadzwyczajną, gdyż nigdy dotąd ani jedna kropla nie spłynęła po jego twarzy. Uścisnął rękę strażnika i poszedł“.
„I już więcej nie wrócił?“ zawołał pan Pickwick.
„Tym razem nie zgadł pan. Wrócił na dwie minuty przed terminem, okropnie zagniewany, gdyż omal go nie rozjechano; powiedział, że do czegoś podobnego nie jest przyzwyczajony i niech go powieszą, jeżeli nie poskarży lordowi majorowi. Wkońcu uspokojono go jakoś, ale przez następnych pięć lat, ani nosa nie pokazał za drzwi więzienne“.
„A po upływie tego czasu zapewne umarł“, rzekł pan Pickwick.
„Nie, panie; przyszła mu fantazja skosztować piwa w jednym szynku, tuż koło więzienia, i począł tam chodzić co wieczór, zawsze najregularniej powracając na kwadrans przed zamknięciem bramy. Wszystko szło jak należy; wkońcu tak sobie pozwalał, iż zapomniał co to znaczy czas i powracał coraz później, tak, że pewnej nocy stary jego przyjaciel już miał zamykać drzwi i nawet raz pokręcił kluczem, gdy wtem za drzwiami odezwał się głos: „Jeszcze chwilkę, Billu“. „Jakto, Numerze Dwudziesty“, rzekł strażnik, „toś jeszcze nie wrócił?“ „Nie“, odpowiedział człeczyna, uśmiechając się. „No, to powiem ci, mój przyjacielu“, rzekł strażnik, zwolna otwierając drzwi z zagniewaną miną, „powiem ci, iż z wielką przykrością zauważyłem, żeś wlazł w złe towarzystwo i puszczasz się. Nie chcę cię martwić“, powiada, „ale jeżeli nie wystarczy ci znajomość z ludźmi przyzwoitymi i nie będziesz wracać w odpowiednim czasie, to, jak mnie widzisz, zupełnie cię nie wpuszczę“. Mały człeczyna zaczął drżeć i trząść się i od tego czasu noga jego nie postała za więzieniem“.
Podczas tego opowiadania, pan Pickwick zwolna szedł po schodach. Przeszedłszy się potem kilka razy po podwórzu, prawie pustem o tym czasie, powiedział, że czas już iść spać i polecił Samowi, by na tę noc znalazł sobie miejsce w jakiej pobliskiej oberży, nazajutrz zaś przyszedł wcześnie, aby sprowadzić rzeczy z pod „Jerzego i Jastrzębia“. Sam wysłuchał tego rozkazu z całą, na jaką go stać było, uległością, ale równocześnie z bardzo widocznem niezadowoleniem. Próbował nawet wmówić w swego pana, że możeby było właściwiej, gdyby przespał się gdziekolwiek na dziedzińcu więziennym, widząc jednak, że pan Pickwick jest zupełnie głuchy na tego rodzaju napomknienia, ostatecznie był zmuszony odejść.
Nie można tego przemilczeć, że i sam pan Pickwick czuł się bardzo nieswojo i był ogromnie przygnębiony, nie dla braku towarzystwa, gdyż w więzieniu było pełno ludzi, a butelka wina mogła mu zjednać towarzystwo kilku dystyngowanych gentlemanów, z pominięciem formalnego przedstawienia. Czuł się jednak zupełnie samotnym w tym niesfornym tłumie, a myśl o wiecznem więzieniu bez nadziei na uwolnienie odebrała mu pogodę ducha. Mimo to nie pomyślał nawet o tem, by odzyskać wolność, czyniąc zadość chciwości takich łotrów jak Dodson i Fogg.
W takiem usposobieniu, wszedł do galerji kawiarnianej i począł się tam przechadzać. Miejsce to było nieznośnie brudne, zapach tytoniu dusił prawie. Mieszkańcy nieustannie trzaskali drzwiami, gdy wchodzili lub wychodzili, a szum ich rozmów i odgłos kroków dudniły bez przerwy w galerji. Jakaś młoda kobieta z dzieckiem na ręku, które było tak wychudzone i wynędzniałe, że raczkować nie mogło, chodziła po galerji ze swym mężem, gdyż nie było innego miejsca, gdzieby się mogli zobaczyć. Gdy przechodzili koło pana Pickwicka, usłyszał, jak kobieta gorzko łkała, a raz wybuchnęła tak głośnym płaczem, że musiała oprzeć się o ścianę, a mąż wziął dziecko na ramiona i próbował ją uspokoić.
Filozof nasz nie mógł znieść tego i poszedł do swego pokoju.
Chociaż sala dozorców była bardzo niewygodna i pod tym względem stała nierównie niżej od pierwszego lepszego więziennego szpitala na prowincji, w obecnej jednak chwili miała przynajmniej tę zaletę, iż była zupełnie pusta. Pan Pickwick, usiadłszy na swem żelaznem łóżku, począł obliczać, ile taka szkaradna nora może dozorcom przynosić rocznie dochodu. Przekonawszy się matematycznie, iż daje więcej aniżeli niejedna przedmiejska ulica, zapytał następnie sam siebie, co spowodowało jakąś niewielką muszkę, łażącą mu po ubraniu, siedzieć w źle przewietrzanem więzieniu, gdy ma tyle przyjemniejszych miejsc do wyboru. Zastanawiając się nad tem coraz głębiej, doszedł do przekonania, że owad musiał dostać pomieszania zmysłów. Stwierdziwszy to, poczuł wreszcie, że mu się zbiera na sen, wydobył więc z kieszeni szlafmycę, którą wziął z sobą jeszcze rano, powoli rozebrał się i, wsunąwszy się w łóżko, zasnął głęboko.
„Brawo, Zefirze! ślicznie to zrobiłeś! Doskonale! Niech mię djabli wezmą, jeżeli nie powinieneś być w operze! Hurra!“
Te wykrzykniki, powtarzane kilkakrotnie i coraz hałaśliwiej przy akompanjamencie głośnego śmiechu, wyrwały pana Pickwicka ze snu, który trwał nie dłużej niż pół godziny, choć wydawało się, że minęło trzy lub cztery tygodnie.
Zaledwie ustał hałas, gdy podłoga sali zatrzęsła się tak gwałtownie, że okna i łóżka zadrżały. Pan Pickwick przestraszył się, siadł na łóżku i przez kilka minut ze zdumieniem przypatrywał się scenie, która się przed nim odgrywała.
W środku pokoju, mężczyzna w zielonym fraku, aksamitnych spodniach i szarych pończochach, wykonywał z wdziękiem i lekkością najdziwaczniejsze skoki, co, w połączeniu z jego kostjumem, czyniło bardzo niesmaczne wrażenie. Inny mężczyzna, widocznie mocno pijany i rzucony na łóżko przez swych towarzyszy, siedział na niem, otulony kołdrą i śpiewał niesłychanie sentymentalnie jakaś komiczną śpiewkę. Trzeci wreszcie, także siedzący na łóżku, oklaskiwał obydwóch artystów z miną głębokiego znawcy i zachęcał ich głośno, wyrażając swe uznanie, czem właśnie zbudził pana Pickwicka. Ostatnia ta osoba przedstawiała znakomity okaz człowieka, którego w całej jego okazałości widzieć można tylko w takich miejscach. Można okazy takie spotkać czasami w stanie niedoskonałym koło stajen i szynków, ale do pełnego rozwoju dochodzą tylko w więziennych cieplarniach, jakby naumyślnie urządzanych dla nich przez prawodawstwo w tym chwalebnym celu, by rasa ta nie zaginęła.
Był to dorodny chłop, cery oliwkowej, z długiemi czarnemi włosami i gęstemi faworytami, schodzącemi się pod brodą. Nie miał żakietu, gdyż cały dzień grał w piłkę a odchylony kołnierz u koszuli ukazywał potężne rozmiary jego karku. Na głowie miał zwykłą czapkę francuską za osiemnaście pensów, z jaskrawemi chwastami, które bardzo harmonizowały ze zwykłą bluzą barchanową. Jego nogi, długie i słabe, zdobiła para spodni oksfordzkich, nadających się znakomicie do tego, by symetrję jego członków ukazać we właściwem świetle. Ponieważ były niedbale zasznurowane a do tego niezupełnie zapięte, opadały więc w wdzięcznych fałdach na buciki i zakrywały pięty na tyle, że widać było brudne, białe pończochy. Całą jego postawę znamionowała pewnego rodzaju łobuzerska, włóczęgowska żywość i nadęta filuterność, która warta była przynajmniej funt złota.
On był pierwszy, który dostrzegł, że pan Pickwick przypatruje się im. Mrugnął więc na Zefira i z drwiącą powagą wezwał, by nie budził gentlemana.
„Niech Bóg ma tego znakomitego gentlemana w swej opiece teraz i na wieki wieków“, zawołał Zefir, odwracając się i udając największe zdziwienie, „czy gentleman już się obudził? O Szekspirze! Jakże się panu powodzi? Cóż porabiają Marja i Sara? No i ta przemiła stara dama? Cóż panie? Czy nie byłby pan łaskaw do pierwszego pakunku, jaki pan odeśle, włożyć moich ukłonów i napisać, że byłbym je prędzej odesłał, gdybym się był nie bał, że mogłyby popękać na wozie? Dobrze, mój panie?“
„Nie nudź gentlemana pustemi grzecznościami, kiedy widzisz, że umiera z pragnienia!“ zawołał jowialny mężczyzna z faworytami. „Lepiej zapytaj go, czegoby sobie życzył?“
„Do pioruna! Zapomniałem o tem! Czego się pan napije? Wina Porto, czy Xeresu? Mogę panu także zalecić piwo. A może też zechce pan łyknąć porteru? Pozwól mi pan, bym miał to szczęście zawiesić pańską szlafmycę!“
Mówiąc to, orator zerwał rzeczony przedmiot z głowy pana Pickwicka i w oka mgnieniu osadził ją na czole pijanego draba, który nie przestawał śpiewać w możliwie najmelancholijniejszych tonach, zapewne w przekonaniu, iż zachwyca całe towarzystwo.
Pomimo całego dowcipu, jaki zawiera zerwanie komuś szlafmycy i osadzenie jej na głowie nieznajomego brudasa, był to niewątpliwie żart dość natrętny. Zapatrując się na rzecz z tego punktu widzenia, pan Pickwick, nie zawiadamiając poprzednio o swych zamiarach, błyskawicznie wyskoczył z łóżka i potężnie palnął Zefira w brzuch, pozbawiając go w ten sposób znacznej ilości powietrza, które było związane z tem uroczem imieniem, poczem odebrał swoją szlafmycę, włożył ją sobie na głowę i śmiało stanął w postawie odpornej.
„Teraz“, zawołał dysząc zarówno z gniewu, jak i niesłychanego wysiłku, „występujcie obaj! Obaj razem!“
Po tem śmiałem wyzwaniu, zacny gentleman nadał swym zaciśniętym pięściom ruch rotacyjny, by zaimponować przeciwnikom tą demonstracją swej gotowości.
Czy to z powodu wielce skomplikowanego sposobu, w jaki pan Pickwick wyskoczył z łóżka, by się rzucić na tancerza, czy też z powodu niezwykłej odwagi, jaką okazał — nie wiemy, dość, że sprawił wielkie wrażenie na swych przeciwnikach, gdyż ci, zamiast popełnić morderstwo, jak się tego filozof spodziewał, zatrzymali się, spojrzeli po sobie i wkońcu wybuchnęli śmiechem.
„No, no, zuch z pana!“ rzekł Zefir. „Właź pan do łóżka, bo się nabawisz reumatyzmu. Spodziewam się, że nie ma pan do mnie żalu“, mówił dalej, podając panu Pickwickowi rękę, mogącą całkowicie zapełnić jedną z tych rękawic blaszanych, jakie widzimy nad sklepami rękawiczników.
„Bynajmniej“, odrzekł pan Pickwick dość raźno, teraz bowiem, gdy przeszło wzburzenie, poczuł zimno w nogach.
„Zrób pan i mnie ten honor“, rzekł gentleman z faworytami, również podając mu swą prawicę.
„Z wielką przyjemnością“, odpowiedział filozof, włażąc do łóżka i ściskając podane ręce.
„Nazywam się Smangle“, rzekł gentleman z faworytami.
„A!“ odpowiedział pan Pickwick.
„A ja Mivins“, rzekł gentleman w pończochach.
„Bardzo mię to cieszy“, odparł pan Pickwick.
„Hm“, zakaszlał pan Smangle.
„Czy pan co powiedział?“ zapytał pan Pickwick.
„Nie“, odpowiedział tamten.
„Widocznie zdawało mi się“, zauważył pan Pickwick.
Wszystko to odbywało się bardzo grzecznie i miło; aby utrzymać się na jeszcze bardziej przyjaznej stopie, pan Smangle zapewniał wielokrotnie pana Pickwicka, że ma głębokie uszanowanie dla uczuć gentlemana, co rzeczywiście głośno przemawiało na jego dobro, gdyż nie było najmniejszego powodu, by przypuszczać, że uczucia te zna z własnego doświadczenia.
„Przyszedł pan tu przez podwórze?“ zapytał pan Smangle.
„Przez co?“ zapytał pan Pickwick.
„Przez podwórze, ulica! Portugalska, pan chyba wie?“
„Nie“, odparł pan Pickwick.
„Może zabrakło panu pieniędzy?“ pytał dalej pan Smangle.
„O, nie!“ odrzekł pan Pickwick. „Odmówiłem zapłacenia kosztów procesu i odszkodowania i to mię tu zaprowadziło“.
„A mnie“, zawołał pan Smangle, „zgubił papier“.
„Był pan księgarzem?“ zapytał niewinnie pan Pickwick.
„Uchowaj Boże! Nigdy tak nisko nie upadłem; w żadne handlarstwa nie wdawałem się. Gdy mówię papier, to chcę tem powiedzieć weksel“.
„A, teraz pana rozumiem“, rzekł pan Pickwick.
„No, gentleman musi umieć znosić nieszczęścia“, dodał pan Smangle. „Ależ cóż stąd, że jestem w więzieniu? Czy jestem przez to uboższy?“
„Przeciwnie“, wtrącił pan Mivins, i miał słuszność. Pan Smangle był nawet bogatszy, gdyż przygotowując się do swego nowego mieszkania, nabył bezpłatnie pewną ilość biżuteryj, która dawno już powędrowała do lichwiarza.
„No, no! Wszystko to bardzo sucha robota“, zawołał znów pan Smangle. „Wartoby przepłukać gardło odrobiną ciepłego wina. Mivins pójdzie po nie, ja pomogę pić, a kto do nas przybył ostatni, ten zapłaci. To ja nazywam bezstronnym i gentlemańskim podziałem pracy“.
Nie chcąc narażać się na nową kłótnię, pan Pickwick przystał na tę propozycję, dał pieniędzy panu Mivinsowi, który, nie tracąc czasu, pobiegł do kawiarni, gdyż było już około jedenastej.
„Słuchaj pan“, rzekł cicho pan Smangle do pana Pickwicka, gdy tylko znikł jego przyjaciel, „ile mu pan dałeś?“
„Pół suwerena“.
„To bardzo miły jegomość, no i gentleman... djabelnie miły... nie znam lepszego kolegi od niego, ale...“
Tu pan Smangle zatrzymał się i potrząsnął głową.
„Przecież pan nie przypuszcza, by sobie przywłaszczył te pieniądze?“ zapytał pan Pickwick.
„O, nie! Broń Boże, tego nie mówię! Wyraźnie powiedziałem, iż jest to bardzo miły gentleman... ale sądzę, że nie wadziłoby pójść za nim i dopilnować, aby po drodze nie nadpił wina albo nie zgubił reszty. Chodźno tu pan! Wyleźże pan i zobacz, co robi gentleman, który dopiero co wyszedł“.
To wezwanie wystosowane było do jakiegoś małego, nieśmiałego człowieczka, którego cały wygląd zdradzał wielkie ubóstwa, a który dotąd leżał skurczony na łóżku, oszołomiony swem nowem położeniem.
„Wie pan, gdzie jest kawiarnia? Zejdź pan tam, i... albo nie!... Wie pan, jak go złapiemy!“ zawołał chytrze pan Smangle.
„Jak?“ zapytał pan Pickwick.
„Powiedz pan, niech za resztę kupi cygar. Doskonały pomysł! Biegnij pan! Cygara nie przepadną“, mówił dalej pan Smangle, „w razie potrzeby ja je wypalę“.
Manewr ten był tak pomysłowy i przeprowadzony z takim spokojem i obojętnością, że pan Pickwick nie sprzeciwiłby się temu nawet, gdyby miał możność. Wkrótce pan Mivins powrócił niosąc sherry, którem pan Smangle obdzielił towarzystwo w małych kubeczkach; zauważył przytem, robiąc aluzję do siebie, że gentleman nie powinien się znaleźć w podobnych okolicznościach i, co do niego, wcale nie jest dumny z tego, że musi pić z kubka. Na dowód czego wychylił prawie połowę zawartości flaszki.
Najpiękniejsza harmonja zapanowała w sali dozorców. Pan Smangle zabawiał towarzystwo, opowiadając rozmaite romantyczne przygody, w które był zamieszany; ciekawe te opowieści dotyczyły głównie pewnej cudnej Żydówki i pewnego konia czystej krwi. Obie te istoty były niezwykłej urody i zaliczyć je można do najpiękniejszych tego świata.
Na długo przed ukończeniem tego opowiadania pan Mivins już chrapał na swojem łóżku, rzucając trwożliwego gentlemana i pana Pickwicka na pastwę doświadczeń pana Smangle.
Opowiadanie pana Smangle nie zbudowało jednak należycie dwóch wyżej wymienionych gentlemanów. Pan Pickwick drzemał już dłuższą chwilę, kiedy mu się nagle wydało, że pijany gentleman zaczął znowu śpiewać, ale Smangle, wylewając mu kufel wody na głowę, dał mu delikatnie do zrozumienia, że towarzystwo nie jest muzykalnie nastrojone. Pan Pickwick zasnął wreszcie, zdając sobie niejasno sprawę, że pan Smangle opowiada jakąś długą historję, której pointa polegała na tem, że kiedyś udało mu się (fakt to skonstatowany i zapisany), „objechać“ pewną skargę i pewnego gentlemana.