Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga pierwsza/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Wielka sala
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.
Wielka sala.

Jest temu trzysta czterdzieści ośm lat, sześć miesięcy i dziewiętnaście dni, kiedy paryżanie obudzili się na dźwięk wszystkich dzwonów, bijących w potrójnym okręgu: Cité, Uniwersytetu i Miasta.
Nie jest to dzień pamiętny w historyi 6 stycznia 1482 r. Żaden znakomity wypadek nie poruszał od rana śpiżów i Paryżan, — albowiem nie był to ani szturm Pikardczyków lub Burguinionów, ani uroczyste polowanie, ani bunt studentów w winnicy Laas, ani wjazd groźnego i potężnego króla, ani nawet powieszenie łotrów i łotrzyc w sprawiedliwości paryskiej, — nawet nie było to przybycie, tak częste w piętnastym wieku, nadętej i szumnej ambasady. Zaledwie dwa dni minęły od ostatniego wjazdu jednej z kalwakat tego rodzaju posłów flamandzkich, mających zawrzeć małżeństwo Delfina z Małgorzatą flamandzką, wjazdu, który znudził kardynała Bourbon, zmuszonego, dla podobania się królowi, uśmiechać do nieokrzesanych burmistrzów flamandzkich, przyjmować ich w swoim pałacu de Bourbon, pięknym moralnym dyalogiem i wesołą krotochwilą, w czasie, gdy ulewny deszcz moczył mu przed bramami prześliczne kobierce.
Szóstego stycznia, który poruszał całą ludność Paryża, jak mówi Jan de Troyes, podwójna była uroczystość, połączona od niepamiętnych czasów, to jest obiór króla migdałowego i święto błaznów.
Dnia tego miał być fajerwerk na placu de Gréve, umajenie w pałacu de Braque i dyalog w pałacu sprawiedliwości. Ogłoszono to przy dźwięku trąb po ulicach i placach przez dworzan prewota, ubranych w piękne fiolety z białemi krzyżami na piersiach.
Tłum mieszczan, zamknąwszy domy i sklepy, zdążał w jedno z tych trzech wspomnianych mjejsc, — każdy jakąś obrał sobie drogę: ten na fajerwerk, ten na umajenie, a ten na dyalog. Trzeba przyznać na pochwałę gawronów ówczesnych, że większa ich część udała się na sztuczny ogień tak stosowny do pory roku, albo na dyalog, mający się odbyć w wielkiej sali pałacu, dobrze osłonionej i zamkniętej, i że ciekawi pozwolili swobodnie marznąć umajeniu pod niebem styczniowem, przy cmentarzu kaplicy de Braque.
Wszystkiemi przystępami lud napływał do pałacu sprawiedliwości, albowiem wiedziano, że ambasadorowie flamandzcy, przybyli zaonegdaj, mieli być obecni na dyalogu i na obraniu naczelnika błaznów, które również w wielkiej sali odbyć się miało.
Nie tak to było łatwo tego dnia dostać się do wielkiej sali, uważanej podówczas za największy budynek (prawda, że Sauval nie zmierzył jeszcze sali w zamku Montargis). Miejsce przed pałacem, napchane ludem, przedstawiało się z okien ciekawym jak morze, w które pięć albo sześć ulic, jak ujścia rzek, co moment wylewały potoki głów. Bałwany te, co chwila rosnące, potrącały się o węgły domów, postępowały tu i owdzie z ulic, jakby z przylądków, i wpadały w zatokę nieforemną napchanego placu. W środku wysokiego, gotyckiego przodu pałacu, wielkie schody, na które ustawicznie tłumy wchodziły i zstępowały z nich, rozpryskiwały na dwie boczne strony brzemienne bałwany ludzi; schody te mówię, tryskały ustawicznie na plac, jak fontanna w sadzawkę, krzyki, śmiechy, tupanie, mieszały się w gwar i hałas. Niekiedy ten hałas wzrastał nadzwyczaj, a tłumy jedne o drugie potrącały się, mieszały i burzyły. Były to chwile, kiedy jaki łucznik, albo sierżant konny, chciał przywracać porządek użyciem władzy, którą prewotowie przekazali konetablom, konetable marszałkom, a marszałkowie dzisiejszej żandarmeryi paryskiej.
We drzwiach, oknach, na dymnikach i dachach wiły się głowy poczciwych mieszczan, spokojne, dobre, spoglądając na pałac, na tłumy — i nie pragnąc nic więcej; bo lud paryski poprzestaje na widoku widzów i dla niego bardzo jest ciekawą rzeczą stać za murem, za którym krzyk się rozlega.
Gdyby nam było wolno, ludziom z roku 1830, pomieszać się myślą z paryżanami z piętnastego wieku i wyjść, jak oni, popychani, bici, deptani, w wielką salę pałacu 6 stycznia 1482 r., widok niemniej miałby powabu i rzeczy nas otaczające zupełnie byłyby dawnym podobne.
Jeśli czytelnik pozwoli wyobrazić sobie wrażenie, jakiegoby doznał, przebywając z nami próg wielkiej sali, w pośród tłumu w różnobarwnych strojach, poważemy się przywołać je.
A naprzód szum w uszach, olśnięcie oczów. Nad głowami podwójne sklepienie obite rzeźbami drewnianemi, pomalowanemi na niebiesko, wyzłoconemi w wielu miejscach; pod stopami posadzka z czarnego i białego marmuru. O kilka kroków od nas ogromna kolumna, następnie druga, dalej trzecia, a w całej sali aż siedem kolumn, podpierających sklepienie. Około czterech pierwszych kolumn sklepy przekupniów, błyszczące szkłem i świecidłami, około trzech innych ławki drewniane, wytarte od częstego siadania powodów i prokuratorów. Wokoło sali, wzdłuż wysokiego muru, we drzwiach, oknach, pomiędzy kolumnami, nieskończony szereg posągów królów francuskich, począwszy od Faramonda, królów drzemiączków z założonemi rękami i spuszczonemi oczyma, królów wojowniczych i mężnych z głową i rękami wzniesionemi do góry. Następnie w oknach sklepionych szyby różnokolorowe, a we wchodach bogato rżnięte drzwi i odrzwia; wszystko zaś — sklepienia, kolumny, ściany, obicia, drzwi, posągi — osłonięte z góry do dołu powłoką błękitną i złotą, która, choć nieco zapylona ówcześnie, znikła w roku łaski 1549, w którym Breuil podziwiał ją tylko z podania.
Wyobraźmy sobie teraz tę wielką podługowatą salę, oświetloną bladym promieniem styczniowego dnia, nabitą wchodzącym tłumem, który kręci się około kolumn wzdłuż ścian, a będziemy mieli choć niedokładne pojęcie obrazu, którego podać pragniemy szczegóły.
Rzecz niezawodna, że gdyby Ravaillac nie przyśpieszył zgonu Henryka IV, nie byłoby dowodów czynów, złożonych w pałacu sprawiedliwości, następnie zaś nie byłoby powodu, aby wspomniane papiery znikły; stąd zaś wniosek, że nikt nie miałby przyczyny podpalać pałacu sprawiedliwości, dla zniszczenia papierów, i nie byłoby pożaru w roku 1618. Gdyby pałac sprawiedliwości stał jeszcze, a w nim i wielka sala, mógłbym powiedzieć czytelnikowi: Pójdź — zobacz ją! tym zaś sposobem i od opisu byłbym wolny. Wniosek oczywisty, że wielkie wypadki mają nieobliczone następstwa.
Rzecz podobna, że Ravaillac mógł nie mieć wspólników; następnie, jeśli ich nie miał, że oni nie przyczynili się do pożaru 1618 r. Jeszcze dwa punkty do wytłómaczenia: naprzód wielka, gorejąca gwiazda, szeroka na stopę, wysoka łokieć, która spadła, jak wiadomo, 7 marca po północy na pałac; powtóre zwrotka Teofila:

Zaiste szkoda nielada!
Że sprawiedliwość w Paryżu,
Najadłszy się z pieprzem ryżu,
Ogień pod pałac podkłada.

Niech sobie kto co chce myśli o tem potrójnem wytłómaczeniu pożaru pałacu w roku 1618 — fakt jest pewny, bo pałac zgorzał. Z przyczyny tego wypadku, następnie z licznych przebudowań tego, co ogień oszczędził, mało dziś pozostaje z tej pierwszej siedziby królów francuskich, z tego starszego brata Luwru, już i tak starego za Filipa pięknego, że napróżnoby szukano śladów wspaniałych budowli, wystawionych przez króla Roberta, a opisanych przez Helgaldus’a. Co stało się z izbą kanclerską, gdzie Ludwik święty brał ślub? z ogrodem, w którym wymierzał sprawiedliwość, ubrany w kurtce wielbłądziej, w płaszczu bez rękawów i leżący na murawie z Joinvillém? Gdzie jest izba cesarza Zygmunta? Izba Karola IV, Jana bez ziemi? Gdzie schody, z których Karol VI ogłosił edykt ułaskawienia? Kamień, na którym Marcel zarznął wobec Delfina, Roberta de Clermont i marszałka Champagne? Furtka, skąd ogłaszano bulle anti-papy Benedykta? i wielka sala ze złoceniami, lazurem, sklepieniami, posągami i ogromnemi kolumnami? i lew kamienny leżący przy drzwiach, z głową spuszczoną, ogonem między nogami, jak lwy Salomona w pozie pokory, tak przyzwoitej dla siły przed sprawiedliwością? i piękne drzwi i piękne okna? i ślusarskie prześliczne roboty Biscornetta i stolarszczyzna Hancy?... Co zrobił czas, co zrobili ludzie z tych cudów? Cóż nam dano za to wszystko, za całą historyę Galii, za całą sztukę gotycką? — Ciężkie płaskorzeźby Bross’a, tego niezgrabnego architekta przedsionku Saint-Gervais! otóż co nam dano za sztukę; co zaś do historyi — bajeczne wspomnienia o wielkiej kolumnie, jeszcze głośne w sprzeczkach uczonych.
Mniejsza o to, — powróćmy do sali dawnego pałacu.
Dwa krańce tego olbrzymiego równoległoboku były zajęte: jeden przez sławny stół marmurowy, z jednej sztuki tak długiej, tak szerokiej i grubej, jakiej nigdy nie widziano, według stylu Gargantua, który ją nazywa odłamem świata; drugi przez kaplicę, w której Ludwik XI kazał się wyrobić z kamienia, klęczący przed Najświętszą Panną, i gdzie kazał przenieść, nie troszcząc się, że rozerwie szereg posągów królewskich, statuy Karola Wielkiego i św. Ludwika, dwóch władców, których być sądził potężnymi i w niebie. Kaplica ta, nowa jeszcze, bo zbudowana przed sześcioma laty, była w smaku delikatnej architektury, miała cudowne rzeźby, głębokie a cienkie inkrustacye, co oznacza koniec architektury gotyckiej i uwiecznia się w fantazyjnych odrodzenia dziełach. Mała rozeta przezroczysta nad drzwiami była arcydziełem delikatności i wdzięku i rzec o niej można: była to koronkowa gwiazda.
W środku sali, wprost wielkich drzwi, było wzniesienie, okryte bogatą materyą złotą i przysunięte do muru, z którego był wchód do pokoju złotego, a wystawione dla posłów flamandzkich i innych znakomitych osób, zaproszonych na dyalog.
Na stole marmurowym, według zwyczaju, miał być przedstawiony dyalog. Przygotowania poczyniono od rana, wielka marmurowa tablica, porysowana gwoździami obuwia, dźwigała drewnianą wyniosłą klatkę, której część wyższa, dostępna wszystkich spojrzeniom, miała służyć za scenę; wnętrze zaś, okryte obiciem, za garderobę dla osób grających. Nie było zapewne tak nieprzezornego człowieka, któryby, chcąc, nie mógł się tam dostać. Błogosławione dzieciństwo sztuki!
Kilku sierżantów komendanta pałacu, zwyczajnych stróżów zabaw ludu w święta i w dni ekzekucyi, stało w rogach marmurowego stołu.
Z uderzeniem dwunastej godziny na zegarze pałacu sztuka miała się zacząć. Była to godzina mniej stosowana na teatralne przedstawienia, ale do posłów należało się zastosować.
Prócz tego tłumy czekały od samego rana; wielu bardzo poczciwych ciekawców szczękało zębami od świtu przed pałacem, a znaczna liczba i noc tam przepędziła, aby sobie miejsca zapewnić. Tłum rósł co chwila, i, jak rzeka wychodząca z koryta, zaczął napełniać mury, obtaczać kolumny i w każdem rozlewać miejscu. Utrudzenie, niecierpliwość, znudzenie, szalona wolność, kłótnie o udeptanie butem albo trącenie łokciem, przed przybyciem posłów, szczególnie cierpki nadawały wyraz temu ludowi, ściśnionemu, natłoczonemu, a zawsze ciekawemu. Słychać było skargi i wyrzekania przeciwko Flamandczykom, kardynałowi de Bourbon, oficerowi pałacu, Małgorzacie austryackiej, sierżantom, zimnu, gorącu, biskupowi paryskiemu, naczelnikowi błaznów, posągom, kolumnom, zamkniętym drzwiom i otwartym oknom. Wszystko z wielką radością uliczników i lokai rozsianych w tłumie, którzy do nieukontentowania ogólnego mieszali swoje figle i kłuli, rzec można, rozdrażnione nerwy.
Pomiędzy innemi była grupa tych wesołych szaleńców, którzy, usiadłszy na poręczach okien, stamtąd rzucali spojrzenia i żarciki wewnątrz i zewnątrz sali. Z wesołych, a śmiesznych ruchów, z krzykliwych głosów, któremi się odzywali do swoich towarzyszów, w innych będących miejscach, łatwo wnieść było można, że nie podzielają powszechnego znudzenia i że wybornie umieją korzystać z czasu i wyciągnąć przyjemność, gdzie ją tylko znaleźć podobna.
— Na moją poczciwość, to ty Joannes Frollo de Molendino! — zawołał jeden z nich, mały blondynek, z ładną, złośliwą twarzyczką, uczepiony u kapitela kolumny — właściwie ciebie nazywają Jehan de Moulin, bo twoje ręce i nogi wyglądają jak skrzydła od wiatraka. Jak dawno już tu jesteś?
— A niech dyabli!... — odpowiedział Joannes Frollo — więcej niż cztery godziny i myślę, że mi je na tamtym świecie za czyściec policzą. Słyszałem ośmiu śpiewaków króla sycylijskiego, którzy o siódmej godzinie śpiewali na wotywie w kaplicy.
— Piękni śpiewacy! — odparł inny — głosy ich więcej śpiczaste niż czapki. Zanim mszę zakupiono do świętego Jana, trzeba się było dowiedzieć, jak wygląda łacina w prowensalskim dyalekcie.
— Masz słuszność panie Idzi Lecornu, kuśmierzu królewski — odrzekł ulicznik, siedzący na kapitelu.
Ogólny śmiech powitał nazwisko kuśmierza królewskiego.
— Lecornu! Idzi Lecornu! — mówili jedni.
Cornutus et hirsutus — wołali drudzy.
— He! zapewne — mówił mały dyabełek z kapitela — cóż tak śmiesznego? Zacny Idzi Lecornu, brat Jehana Lecornu, intendenta królewskiego pałacu, syn Mahieta Lecornu, pierwszego drwala z Vincennes: wszyscy mieszczanie paryscy, wszyscy żonaci — i ojciec i synowie.
Śmiech powstał nanowo. Kuśmierz, nie odpowiedziawszy słowa, chciał się ukryć przed wymierzonemi nań spojrzeniami, lecz tylko się pocił i sapał. Nie mogąc znaleźć stosownego kąta, wlepił w ramiona sąsiadów swoją szeroką i czerwoną twarz, która rychłą zapowiadała apopleksyę. Nakoniec jegomość gruby, krótki i zacny jak on, przyszedł mu na pomoc.
— A to co! Panowie niedorostki zanadto sobie pozwalają; za moich czasów oćwiczyliby ich jak kotów.
Tłum młodzieży parsknął śmiechem.
— Hola! hola! a to co za jeden?... a to śmiałek! — wołali.
— Znam ja go! — odezwał się jeden — to pan Andrzej Musnier.
— Hardy, bo jest jednym z czterech przysięgłych księgarzy uniwersytetu — rzekł inny.
— Wszystkiego po cztery w tym sklepie — odezwał się trzeci: cztery narody, cztery święta, czterech prokuratorów, czterech wyborców i czterech księgarzy.
— I cóż — odparł Jehan Frollo — niech ich wszystkich czterech!...
— Musnier, spalimy twoje książki.
— Musnier, pobijemy twojego lokaja.
— Musnier, obłocimy twoją żonę.
— Poczciwa panna Oudarde.
— Tak świeża i wesoła, jakby była wdową.
— A niech was piorun trzaśnie! — mówił przez zęby Andrzej Musnier.
— Panie Andrzeju! — zawołał Jehan zawsze siedzący na swoim kapitelu — milcz, albo ci na łeb zlecę.
Pan Andrzej wzniósł oczy, zdawał się mierzyć wysokość kolumny, ciężkość figlarza i, podwoiwszy kwadrat z ciężkości przez wysokość, umilkł.
Jehan, pan placu, mówił z tryumfem:
— Zobaczysz, choć jestem bratem uczonego alchemika.
— Panowie! to lud z uniwersytetu!... nie umieją nawet praw naszych szanować; w mieście jest umajenie i fajerwerk, dyalog i ambasadorowie w Cité — w uniwersytecie zaś nic!
— Przecież plac Maubert jest dość obszerny — odezwał się jakiś młodzik uwieszony na stole.
— Precz z ich zabawami — krzyczał Jan.
— Trzeba dziś wyprawić fajerwerk na polu Gaillard — odezwał się inny — i popalić książki pana Andrzeja.
— I stół jego pisarzy!
— I rózgi sierżantów!
— I stoły przekupniów.
— I ławki rektora.
— Precz z panem Andrzejem, z księgarzami, pisarzami, teologami, lekarzami i uczonymi.
— A to koniec świata!... — szemrał pan Andrzej, trąc uszy.
— Otóż jeden uczony... teraz właśnie przez plac przechodzi — zawołał jeden z uliczników w oknie siedzący.
I odwrócił się do placu.
— Czy w rzeczy samej nasz zacny mistrz Thibaud? — zapytał Jehan Frollo du Moulin, który, siedząc na kapitelu kolumny, nie mógł widzieć, co się na placu dzieje.
— Tak, to on! to on! — odpowiedzieli inni — to on, mistrz Thibaud.
W rzeczy samej, uczeni i wszyscy dygnitarze uniwersytetu wyszli uroczyście naprzeciw posłom i w tej chwili przechodzili przez plac pałacu. Ulicznicy, cisnąc się w okna, przyjęli ich oklaskami, których znaczenie zapewne oni pojęli. Thibaud, idący na czele, pierwszy się zbliżył i był powitany.
— Dzień dobry, panie Thibaud! hola he! dzień dobry.
— Ah! i ty tutaj, stary szulerze? dawnoś kości porzucił?
— Patrzcie, jak cwałuje na ośle!... prawda, krótsze ma uszy od niego.
— Hola! dzień dobry, panie Thibaud — Tybalde aleator.
— Gdzie idziesz, Tyboldzie?... Tybalde ad dados, zdążasz, jak widzimy, ku miastu.
— Zapewne idzie szukać mieszkania na ulicy Thibautodé — krzyczał Jehan de Moulin.
Cała czereda powtórzyła dowcipek hucznie i z klaskaniem w ręce.
— Panie Thibaud, idziesz szukać mieszkania na ulicy Thibautodé?
Kolej przyszła na innych.
— Precz z uczonymi!...
— Powiedz nam Robinsonie Poussepain, co to za jeden?
— To Guilbert de Suilly, Gilbertus de Soliaco, kanclerz kolegium z Antun.
— Weź mój trzewik, tobie lepiej, rzuć go mu na łeb.
Saturnalitias mittimus ecce nuces.
— Precz i z tamtymi w białych sukniach.
— Aha! myślałem, że to sześć białych gęsi, które miastu św. Genowefa podarowała.
— Precz z doktorami!
— Precz dysputy i kłótnie kardynalskie!
— Precz z kanclerzem od św. Genowefy.
— He—he! Panie Joachimie de Ladehors! Ho—he! Ludwiku Dahuille!... Ho—he Lambercie Hoctemart!
— Niech ich piorun trzaśnie!
— I tamtych z ich szaremi kapami; cum tunicis grisis!
Sen de pellibus grisis furralis!
— Hola!... panowie mistrze, w czarnych i czerwonych kapeluszach.
— Thibaud z jakim ogonem!
— Wygląda jak doża wenecki, mający zaślubiać morze.
— Czy to kanonicy od św. Genowefy?
— Aha!
— Aha! doktór Klaudyusz Choart!
— Czy idzie za Maryą la Giffarde?
— Ona na ulicy Glatigny.
— Uścieła łoże panu.
— I bierze cztery denary; quatuor denarios.
Aut unum bombum.
— Koledzy! Pan Szymon Sanguin, wyborca z Pikardyi, który z tyłu na koniu żonę wozi.
Post equititem sedat atra cura.
— Śmiało, panie Szymonie.
— Dzieńdobry, panie rektorze!
— Dobranoc, pani rektorowo.
— Muszą być bardzo kontenci — mówił wzdychając Joannes de Molendino, zawsze tkwiąc na swoim kapitelu.
Tymczasem przysięgły księgarz uniwersytetu, pan Andrzej Musnier, skłonił ucho do królewskiego kuśmierza, pana Idziego Lecornu.
— Mówię ci, panie, że koniec świata. Nigdy nie widziano podobnego rozpuszczenia dzieciaków; to te przeklęte wynalazki wszystko niszczą. Artylerya, kule, bomby, a nadewszystko druk, oh! to przeklęta niemiecka zaraza! To koniec świata, panowie.
— Wolałbym, żeby lepsze materye wyrabiali — odpowiedział kuśmierz.
W tej chwili dwunasta uderzyła.
Młodzież umilkła. Następnie powstał ruch okropny, poruszenie głów i nóg, chrząkanie, kichanie i kaszel. Każdy umieścił się, wyprostował i wzniósł głowę do góry. Po chwili milczenia, szyje się wyciągnęły, gęby rozwarły i choć nic widać nie było, wszystkie oczy zwróciły ku marmurowemu stołowi. Czterech sierżantów stało wciąż nieruchomych, jak cztery kamienne figury. Później oczy zwróciły się ku wzniesieniu, przeznaczonemu dla posłów flamandzkich. Drzwi były wciąż zamknięte i wzniesienie puste. Tłumy od rana na trzy rzeczy czekały: na południe, posłów i dyalog. Samo południe przyszło o swojej porze.
Czekano dwie, trzy, pięć minut, kwadrans, i nikt nie przybywał. Wzniesienie było puste i scena cicha. Po zniecierpliwieniu nastąpił gniew. Gniewne wyrazy zaczęły się tu i owdzie wyrywać i głowy szumieć. Burza, która zaczynała huczyć, wznosiła się nad tłumem. Jehan de Moulin pierwszy podłożył iskierkę.
— Dyalog! dyalog! precz z flamandczykami — zawołał z całych piersi, kręcąc się jak wąż na swoim kapitelu.
Tłum klasnął w ręce.
— Dyalog! dyalog! — powtórzył — a całą Flandryę niech piorun trzaśnie.
— Dyalog! natychmiast — powtórzył ulicznik — bo inaczej powiesimy rządcę pałacu zamiast komedyi i morału.
— A to zuch! — krzyczał lud — zacznijmy od sierżantów.
Głośny nastąpił okrzyk. Czterej sierżanci spojrzeli na siebie i zadrżeli. Tłum ruszył się i lekka balustrada, przedzielająca ich, uległa sile.
Położenie było krytyczne.
— Na powróz! na powróz! — wołano ze wszech stron.
W tej chwili obicie garderoby, wyżej przez nas opisane, podniosło się i dało przejście osobie, której ukazanie się samo zmieniło gniew w ciekawość.
— Milczenie! milczenie!
Osoba ta, niepewna i drżąca, postąpiła aż na brzeg marmurowego stołu, kłaniając się tak nisko, jakby zginała kolana.
— Panowie mieszczanie — rzecze — i panny mieszczanki, będziemy mieli przyjemność przedstawić przed jego eminencyą kardynałem dyalog bardzo moralny pod tytułem: Sąd Najświętszej Panny Maryi. Ja w tej sztuce będę grał Jowisza. Jego eminencya towarzyszy w tej chwili posłom księcia austryackiego i słucha mowy rektora uniwersytetu przy bramie Baudets. Skoro jego eminencya przybędzie, zaczniemy.
Zaiste, wdania się Jowisza było potrzeba dla ocalenia czterech sierżantów i rządcy pałacu. Jeżeli my byliśmy tak szczęśliwi, żeśmy wymyślili ten wypadek i mamy być zań odpowiedzialni krytyce, nie można przeciw nam przywołać klasycznej prawdy: Nec deus intersit. Zresztą ubiór Jowisza był bardzo piękny i niemało przyczynił się do uspokojenia gniewu, zwracając na siebie uwagę. Jowisz był w spencerku z czarnego aksamitu ze złotym haftem; na głowie miał kapelusz dwurożny ze złotemi guzikami i wielką brodę, kryjącą mu połowę twarzy; w rękach miał coś, co miało wyobrażać pioruny, a nogi okręcone tasiemkami; zgoła wyglądał jak łucznik bretoński pana de Berry.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.