Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga pierwsza/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Panny Maryi w Paryżu |
Podtytuł | (Notre Dame de Paris) |
Rozdział | Piotr Grintoire |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Skotnicki |
Tytuł orygin. | Notre Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała księga pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy mówił, zadowolenie i podziw, obudzone strojem, znikły przed głosem; a kiedy przybył do tego niezręcznego zakończenia: „Skoro jego eminencya kardynał przybędzie, zaczniemy“, głos jego utonął w chaosie krzyku.
— Zaczynajcie natychmiast! dyalog! dyalog natychmiast! — wołał lud. I wśród mnóstwa głosów odznaczał się Joannes Molendino, przebijający morze krzyku jak pikulina. — Zaczynajcie natychmiast — wołał Jan.
— Precz z Jowiszem i dyalogiem — wołali Robin Poussepin i inni jego towarzysze, umieszczeni w oknie.
— Dyalog natychmiast! — powtórzył tłum — zaraz natychmiast! powróz dla komedyantów!
Biedny Jowisz, przestraszony i blady pod swoim różem, o mało na posadzkę nie upuścił pioruna, zdjął swój dwurożny kapelusz, pokłonił się nisko i z jąkaniem mówił: — Jego eminencya... ambasadorowie... Małgorzata flamandzka... Nie wiedział, co powiedzieć, w duszy może się lękał.
Być powieszonym przez lud, że czeka, być ukaranym przez kardynała za nieczekanie, z obudwu stron przepaść, a każda okropna.
Na szczęście ktoś wywiódł go z ambarasu.
Jakiś jegomość, stojący przy przegrodzeniu sceny, którego dotąd nie widziano, albowiem cień kolumny zupełnie go osłaniał, ten jegomość, mówimy schylony, blondyn, ze zmarszczkami na licach i czole z oczami iskrzącemi i ustami śmiejącemi się, odziany w czarną kurtkę, połataną i błyszczącą z wytarcia, zbliżył się do stołu i dał znak biednemu aktorowi, który nie zważał nań przecież.
Jegomość ten krok jeszcze dalej postąpił.
— Jowiszu — rzecze — mój drogi Jowiszu!
Aktor jeszcze nie słyszał.
Nakoniec, znudzony i zniecierpliwiony, krzyknął na całe gardło:
— Michale Giborne!
— Kto na mnie woła? — zapytał Jowisz jakby przebudzony ze snu.
— Ja — odpowiedziała osoba, czarno ubrana.
— Ah! — rzekł Jowisz.
— Zaczynajcie — mówił ów jegomość. Trzeba zaspokoić publiczność, ja biorę na siebie uspokoić rządcę pałacu, a on kardynała.
Jowisz odetchnął.
— Panowie mieszczanie — zawoła z całych piersi do tłumu huczącego — zaczniemy zaraz.
— Evoe, Jupiter! Plaudite, cives! — zawołali ulicznicy.
— Zaraz, zaraz — wołał lud.
Poklaski i krzyki rozlegały się wokoło, gdy Jowisz ukrył się za obiciem.
Nieznajomy, który tak cudownie burzę w pogodę zmienił, jak mówi stary i zacny Corneille, wcisnąwszy się w cień kolumny, byłby tam długo niewidziany, niemy i nieruchomy pozostał, gdyby go nie pociągnęły dwie młode kobiety, będące w pierwszym rzędzie widzów, które widziały jego rozmowę z Jowiszem.
— Panie — mówiła jedna z nich, dając mu znak, aby się zbliżył.
— Byłabyś ciszej, moja droga Lienardo — mówiła jej sąsiadka ładna, świeża i dumna ze świątecznego stroju — to nie duchowny, ale świecki, i nie trzeba mówić... Tymczasem nieznajomy zbliżył się do balustrady.
— Co panny odemnie żądacie? — zapytał z pośpiechem.
— Oh! nic, nic, panie — mówiła pomieszana Lienarda — moja sąsiadka Gisquetta la Gencienne chce z panem mówić.
— I ja nie — odparła Gisquetta, rumieniąc się — to Lienarda do ciebie, panie, mówiła.
Obiedwie panny spuściły oczy. Inna, która chciała tylko zawiązać rozmowę, patrzyła z uśmiechem.
— A więc nic nie macie mi panny powiedzieć?
— Bynajmniej — odpowiedziała Gisquetta.
— Nic, a nic — dodała Lienarda.
Nieznajomy chciał się oddalić; lecz dwie ciekawskie puścić go nie miały ochoty.
— Panie — rzekła z żywością Gisquetta — wszak znasz tego żołnierza, który w dyalogu ma grać rolę dziewicy.
— Chcesz pani powiedzieć zapewne, rolę Jowisza?
— Tak, tak — odrzekła Lienarda — ah! jaka ona niedorzeczna! czy pan znasz Jowisza?
— Michała Giborne — odrzekł obcy — tak, pani.
— Piękną ma brodę — mówiła Lienarda.
— Czy to piękne, co będą mówili? — zapytała bojaźliwie Gisquetta.
— Bardzo piękne — odrzekł bez wahania nieznajomy.
— A co to będzie takiego? — zapytała Lienarda.
— Sąd Najświętszej Panny. Dyalog bardzo moralny.
— Ah! to co innego — odparła Lienarda.
Nastąpiło krótkie milczenie, które nieznajomy przerwał.
— To jest dyalog zupełnie nowy, pierwszy raz grany.
— A więc to nie ten — mówiła Gisquetta — co grali przed dwoma laty, w dzień przybycia legata, w którym trzy piękne występowały dziewice.
— Syreny — mówiła Lienarda.
— Zupełnie nagie — dodał mężczyzna.
Lienarda ze wstydem spuściła oczy, Gisquetta spojrzała na nią, uczyniła toż samo, mówiła przecież z uśmiechem:
— A to było pocieszne. Dzisiejszy dyalog jest napisany umyślnie dla Małgorzaty Flamandzkiej.
— Czy będą śpiewać sielanki? — zapytała Gisquetta.
— Broń Boże! — rzekł nieznajomy — w dyalogu nie trzeba mieszać rodzajów. Żeby to była komedya.
— Szkoda — odparła Gisquetta. Wtedy przy fontannie Ponceau byli ludzie i kobiety dzikie, którzy walczyli i śpiewali sielanki.
— To co przystoi dla legata, nie wolno księżniczce.
— I przy nich — dodała Lienarda — grali na wielu instrumentach.
— A dla ochłodzenia przechodzących — mówiła Gisquetta — fontanna trzema otworami wyrzucała wino, mleko i hypokras, które pił każdy, kto chciał.
— Nad Ponceau zaś — mówiła dalej Lienarda — pod Trójcą świętą, była pasya z osób milczących.
— Ah! pamiętam, pamiętam — zawołała Gisquetta. Bóg na krzyżu pomiędzy dwoma łotrami po lewej i po prawej.
Tutaj obiedwie znajome, przypominając sobie wjazd legata, zaczęły mówić razem.
— A dalej pod porte aux peintres były inne osoby bardzo bogato ubrane.
— Pod źródłem świętego Inocentego strzelec ścigał łanię z psami i przy odgłosie trąbek.
— A w jatkach paryskich rusztowanie, przedstawiające bastylię w Dieppe.
— A kiedy legat przechodził, pamiętasz Gisquetto, dano znak do sturmu i wszystkim anglikom popodrzynano gardła.
— I przy bramie Chatelet bardzo piękne były osoby.
— A na moście Zamiany, który cały był przykryty.
— I, kiedy legat przechodził, wypuszczono na most więcej niż dwieście gatunków rozmaitych ptaków; ah! to było śliczne, Lienardo.
— Dziś będzie jeszcze piękniej — odparł nieznajomy, zdający się słuchać ich cierpliwie.
— Pan nam przyrzekasz, że dyalog będzie bardzo piękny?
— Bez wątpienia — odpowiedział; następnie dodał z nadętością:
— Moje panny, ja jestem jego autorem.
— Czy tak? — zapytały wytrzeszczywszy oczy.
— W rzeczy samej! — odpowiedział poeta nieco się nadymając:
— Dwóch nas szczerze pracowało: Jehan Marchand, który ciosał deski i stawiał teatr, i ja, który sztukę pisałem. Nazywam się Piotr Grintoire.
Autor Cyda mniejby miał dumy.
Czytelnicy mogli zauważyć, że pewien czas już upłynął od chwili, kiedy Jowisz wszedł pod obicie, a autor dyalogu naiwnie objawił swoje nazwisko Gisquecie i Lienardzie. Rzecz szczególna, tłum, przed kilku minutami tak niespokojny i groźny, na słowo komedyanta czekał cierpliwie; to przekonać nas powinno, że najlepszy środek uspokojenia czekającej publiczności jest oświadczyć jej, że zaraz się zacznie.
Jednak Jan nie zaspał gruszek w popiele.
— Hola, he! — wołał, przerywając spokojne oczekiwanie — Jowiszu, dyabelscy kuglarze, prędzej, prędzej sztukę zaczynać, albo my zaczniemy.
Nie trzeba było więcej.
Muzyka z dętych i rzniętych instrumentów złożona, dała się słyszeć wewnątrz rusztowania; obicie podniosło się i wyszły cztery osoby, które przeczołgały się po scenie, stanęły rzędem przed publicznością, pokłoniły się i symfonia umilkła.
Po otrzymaniu hojnych za ukłony oklasków, cztery wyszły osoby wpośród religijnego milczenia i zaczęły prolog, który wyobraźni czytelników pozostawiamy. Zresztą, co się i dzisiaj przytrafia, publiczność więcej się zajmowała ubiorami, niż rzeczą. Wszystkie cztery osoby były ubrane w suknie pół-białe, pół-żółte, różniące się tylko gatunkiem materyi — pierwszej była z lamy srebrnej i złotej, drugiej jedwabna, trzeciej wełniana, a czwartej płócienna. Pierwsza z osób miała w prawej ręce miecz, druga klucz złoty, trzecia ważki, czwarta zaś rydel; dla dokładniejszego zrozumienia alegoryi, wyhaftowano na sukniach czarnym jedwabiem: na sukni lamowej — szlachetność; na sukni jedwabnej — duchowieństwo; na sukni wełnianej — handel; na sukni płóciennej — uprawa roli. Płeć dwóch alegoryj męzkich można było poznać z krótszych sukien i z ubioru na głowie.
Trudno było nie pojąć mimo ciemności alegoryi, że Uprawa roli była zaślubioną Handlowi, a Duchowieństwo Szlachetności i że obiedwie pary posiadały złotego delfina, który miał być przysądzony najpiękniejszej. Szli więc po szerokim świecie, szukając tej piękności i odrzuciwszy królowę Golkondy, księżniczkę Trebisondy, córkę Hana tatarskiego i t. d. Uprawa roli i Duchowieństwo, Szlachetność i Handel przyszli go złożyć na marmurowym stole w pałacu sprawiedliwości, tyle prawiąc morałów i maksym, że wszystkich licencyatów można było od egzaminów uwolnić.
Wszystko to było prześliczne.
W tym tłumie, na który alegorye wylewały się potokiem, nie było uważniejszego ucha, serca mocniej bijącego, oka więcej wlepionego, szyi więcej wyciągnionej, jak oko, ucho, szyja, serce aktora-poety, poczciwego Piotra Grintoire, który przed chwilą nie mógł się wstrzymać od objawienia swego nazwiska dwóm młodym pannom. Oddalił się od nich o kilka kroków, stanął za kolumną, słuchał, patrzał i smakował. Przychylne oklaski, któremi przyjęto prolog, brzmiały mu wciąż w uszach i wnętrznościach, a był cały zatopiony w uniesieniu, w jakiem autor spogląda na płynące swe myśli z ust aktora. Poczciwy Piotr Grintoire!
Przykro nam mówić, lecz prędko był rozczarowany. Zaledwo zbliżył usta do czarodziejskiej czary tryumfu i radości, w napój gorzka wmieszała się kropla.
Obdarty żebrak, niepostrzeżony w tłumie i nie mogący zwrócić na siebie uwagi, szuka miejsca, z któregoby lepiej był widziany i hojne zyskał jałmużny; w czasie pierwszych wierszy prologu, podsunął się aż do samego stołu i tam, usiadłszy, błagał o litość, pokazując swoje łachmany i ranę na prawej ręce. Zresztą, nie wyrzekł i słowa.
Milczenie, które zachował, pozwalało odmawiać bez przeszkody prolog i żaden nie byłby przerwał go wypadek, gdyby Jan ze szczytu kolumny nie wskazał żebraka. Płochy śmiech opanował szaleńca, bez względu, że przerwie widowisko i zakłóci uwagę, wołał wesoło:
— Patrzajcie, żebrak czeka na jałmużnę!
Ktokolwiek rzucił kamień w kupę żab, albo wystrzelił w stado ptaków, pojąć zdoła, jaki skutek sprawiły te wyrazy w pośród powszechnej uwagi. Grintoire zadrżał, jakby go iskra elektryczna przenikła. Prolog został zawieszony i wszystkie głowy zwróciły się tłumnie do żebraka, który nie zmieszany, widział w tym wypadku żniwo dla siebie i zaczął mówić tonem ubolewania, zamykając wpół oczy:
— Litości! litości!
— Na moją poczciwość — znowu mówił Jan — to Clopin Trouille-fou. Hola, przyjacielu, widać rana dokuczała ci na nodze, skoroś ją przeniósł na rękę.
To mówiąc, ze zręcznością małpy w kawałku bibuły rzucił drobną monetę, po którą żebrak chorą wyciągnął rękę. Przyjął jałmużnę i szyderstwo i tonem żałosnym wołał znowu: litości! litości!
Ten epizod zupełnie przerwał uwagę słuchaczy; wielu z nich — Robin Poussepain i wielu świeckich dali żebrakowi poklaski.
Grintoire bardzo był niekontent. Przyszedłszy do siebie, zawołał na cztery osoby, będące na scenie:
— Grajcie! co tam u dyabła? grajcie! i nie spojrzał nawet na przerywających sztukę.
W tej chwili uczuł jak go coś ciągnie za suknię; odwrócił się nieco zły i, chociaż niechętnie, ale się uśmiechnął.
Była to piękna rączka Gisquetty la Gencienne, która, podsunąwszy się do balustrady, tym sposobem zwracała autora uwagę.
— Panie — rzecze młoda dziewica — czy będą dalej grali?
— Bez wątpienia — odrzekł niechętnie autor.
— Kiedy tak, bądź pan łaskaw wytłómaczyć mi...
— To, co mają mówić? — przerwał Grintoire — więc pani uważaj!
— Nie, ja to chcę, co już mówili.
Grintoire wzdrygnął się jak ten, kogo w ranę dotknięto.
— Czy licho nadało tę głupią gęś! — mówił przez zęby.
Od tej chwili Gisquetta wiele straciła w jego pojęciu.
Aktorzy usłuchali napominania i publiczność, chcąc nie chcąc, musiała słuchać; straciła przecież wiele piękności sztuki, nie mogąc związać dwóch przeciętych jej części. Dobrze to rozważał Grintoire. Powróciła przecież spokojność; młodzik umilkł, żebrak liczył jałmużnę i sztuka szła dalej.
W rzeczy samej było to bardzo piękne dzieło, które i dzisiaj przy niejakich zmianach podobaćby się mogło. Wstęp, chociaż przydługi i czczy, był bardzo prosty i Grintoire najwięcej go podziwiał. Jak domyśleć się snadno, cztery alegoryczne osoby, zwiedziwszy trzy części świata i nie mogąc się pozbyć delfina złotego, musiały być niepoślednio strudzone. Następnie pochwała cudownej ryby z bardzo delikatnemi apostrofami do Małgorzaty flamandzkiej, która smutnie siedziała w Amboise i nie spodziewała się, że rolnictwo i handel, duchowieństwo i szlachetność tak wielką dla niej drogę odbyli. Wspomniany delfin, młody, piękny, silny (nadewszystko wzór cnót panujących), był synem lwa Francyi. Przyznać potrzeba, że ta metafora jest bardzo śmiałą i że historya naturalna teatru nie obraża się wcale, aby delfin był synem lwa. Cudowne, pindaryczne mieszaniny często wielkie robią wrażenia. Przecież, dla lepszego objaśnienia, poeta winien to był przynajmniej we dwustu wierszach wyłożyć.
Prolog miał trwać od południa aż do czwartej godziny, według rozkazu prewota, i musiano coś mówić — przytem słuchano cierpliwie.
Nagle wśród sprzeczki pomiędzy handlem i szlachetnością, w chwili, gdy uprawa roli mówiła: Nie widać w naszych borach szlachetnego zwierza! drzwi wzniesienia aż dotąd zamknięte, otworzyły się, i donośny głos odźwiernego oznajmił: Jego eminencyę kardynała de Bourbon.