Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga szósta/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Opat błogosławionego Marcina
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga szósta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.
Opat błogosławionego Marcina.

Sława Klaudyusza rozeszła się daleko. Jej winien był odwiedziny, które długo pamiętał.
Był wieczór — Klaudyusz niedawno wrócił z kościoła Panny Maryi. Mieszkanie jego, oprócz wielu szklanych flaszek i prochu podejrzanego, nic w sobie nie miało tajemniczego. Na ścianach było wiele napisów, lecz wszystkie pobożne, albo naukowe, wyjęte z najlepszych autorów. Astrolog usiadł przy stole pełnym papierów i książek, przed wielkim manuskryptem Honoryusza d’Autun de Praedestinatione et libero arbitrio; przerzucał go z głębokiem zamyśleniem, gdy właśnie zapukano do drzwi.
— Kto tam? — zawołał mędrzec tonem zgłodniałego buldoga, któremu przerwano ogryzanie kości.
Głos z zewnątrz odpowiedział mu:
— Twój przyjaciel, Jakób Coictier.
Poszedł otworzyć.
W rzeczy samej byłto doktór królewski — człowiek pięćdziesięcioletni, z ostrą, podstępną fizyognomią. Towarzyszył mu drugi mężczyzna. Obydwaj mieli na sobie suknie niebieskiego koloru, obłożone futerkiem i takież czapki. Ręce ich nikły w szerokich rękawach, stopy pod długiemi sukniami, a oczy pod czapkami.
— Boże mię skarz — mówił astrolog, wprowadzając gości — jeśli spodziewałem się kogo o podobnej godzinie. — Mówił w ten sposób, chcąc okazać rodzaj grzeczności, a jednocześnie z doktora na jego towarzysza badawcze przenosił spojrzenie.
— Nigdy nie jest późno do odwiedzenia męża tak uczonego jak Klaudyusz Frollo Tirechappe — odpowiedział doktór Coictier, którego akcent franc-comtski ciągnął wyrazy jak suknia ogon królewski.
I zaczęła się pomiędzy doktorem a astrologiem owa wymiana wzajemnych grzeczności, którą zwyczajnie poprzedzano rozmowę pomiędzy uczonymi, i która wcale nie przeszkadzała wzajem się nienawidzieć i obgadywać. Zresztą i dzisiaj ten sam jest zwyczaj.
Klaudyusz Frollo wychwalał zdolności doktora, pomagające mu wyciągnąć korzyść z każdej choroby królewskiej, która jest korzystniejszym interesem nad chemiczne poszukiwanie filozoficznego kamienia.
— Bardzo mię cieszy, panie doktorze Coictier, że twój siostrzeniec został biskupem.
— Tak — odparł Coictier — jestto prawdziwa łaska Boska.
— A jak wyglądał w święta Bożego narodzenia na czele izby obrachunkowej!
— Bogu dzięki! Bogu dzięki.
— Na której ulicy, panie doktorze, masz twój piękny dom, twój Louwr, na którym napisano przez żarty: a l’abri-cotier.
— Piękne to wszystko, to prawda, ale dyabelnie kosztuje — o ile domu przybywa, kieszeni ubywa.
— Alboż nie masz, doktorze, dochodu z więzienia i czynszów z domów. Więzienie to dojna krówka.
— Moja kancelarya w Poissy nic mi nie przyniosła tego roku.
— Ale dzierżawy, Friel, Saint-James, St. Germain, zawsze dobre.
— Dwadzieścia sześć liwrów, ani szeląga więcej.
— Ale masz pensyę od króla: ta nigdy nie zawiedzie.
— Tak, zapewne — ale to przeklęte państwo Poligny, tak przechwalane, w najlepszym roku nie daje więcej nad sześćdziesiąt talarów.
W grzecznościach Klaudyusza było coś szorstkiego, ucinkowego i szyderczego; jego uśmiech smutny i cierpki mówił, że to człowiek zdolny a nieszczęśliwy, który naigrawa się z pomyślności zwyczajnego człowieka. Doktór tego wszakże nie widział.
— Na moją poczciwość — mówił nakoniec Klaudyusz, ściskając gościowi ręce — bardzo mię cieszy, że pana w zdrowiu oglądam.
— Dziękuję, panie Klaudyuszu.
— Apropos, — zawołał Klaudyusz — jakże się miewa wasz królewski chory?
— Nie dobrze płaci — odpowiedział doktór, rzucając spojrzenie na swego towarzysza.
— Czy tak, panie Coictier? — rzekł towarzysz.
Te wyrazy, wymówione tonem podziwu i wyrzutu, zwróciły uwagę astrologa na tę nieznajomą osobę, z której przecież, prawdę mówiąc, od samego wejścia oka nie spuścił. Miał on tysiąc powodów do szanowania doktora Jakóba Coictier, wszechwładnego lekarza Ludwika XI, dla tych samych więc przyczyn musiał być grzecznym i dla jego towarzysza.
— Apropos, — mówił doktór — przyprowadzam ci kolegę, który pragnął cię poznać.
— Pan także jesteś uczonym? — zapytał astrolog, coraz bardziej w nieznajomego wlepiając spojrzenie. We wzroku obcego sobie człowieka nie mógł znaleść przenikliwego i nieufnego wyrazu, albowiem, o ile mógł sądzić przy bladem świetle lampy, byłto starzec sześćdziesięcioletni, niski i chorowity. Profil jego, jakkolwiek miejski, miał coś surowego i poważnego; soczewka błyszczała pod głębokim łukiem, jak światło w głębi jaskini, z pod zwieszonej zaś czapki widzieć można było szerokie płaszczyzny genialnego czoła.
Nieznajomy sam odpowiedział na pytanie astrologa:
— Szanowny panie, dawno wiedziałem o twojej sławie i chciałem się ciebie poradzić. Jestem ubogim szlachcicem z prowincyi, który przed progiem mędrca zdejmuje trzewiki. Trzeba, abyś pan wiedział, że się nazywam ojciec Tourangeau.
— Szczególne nazwisko, jak na szlachcica — pomyślał sobie astrolog; przecież czuł, że jest przed kimś silnym i poważnym. Instynkt jego wyższego rozumu dał mu poznać równie potężny pod czapką ojca Tourangeau, i, gdy patrzył nań, obecność doktora Coictier tłómaczyła zagadkę jego twarzy. Zasiadł nanowo milczący na swojem wielkiem krześle i podparł się łokciem na stole. Po chwili dumania dał znak gościom, aby usiedli, i przemówił do ojca Tourangeau.
— W jakim przedmiocie przyszedłeś pan rady u mnie szukać?
— Szanowny panie, — odpowiedział ojciec Tourangeau — jestem chory, bardzo chory. Mówię, że jesteś wielkim eskulapem i nie odmówisz mi swojej rady doktorskiej.
— Doktorskiej? — rzecze astrolog, potrząsając głowę. Zdawał się zbierać myśli przez chwilę i rzekł: — Ojcze Tourangeau, odwróć głowę, a znajdziesz odpowiedź na murze.
Usłuchał ojciec Tourangeau i przeczytał napis nad głową, wyryty na murze: Medycyna jest urojeniem.
Doktór Jakób Coictier z gniewem słuchał pytania ojca Tourangeau, odpowiedź zaś Klaudyusza powiększyła gniew jego. Schylił się ku ojcu Tourangeau i rzekł cicho, aby go astrolog nie słyszał:
— Uprzedziłem cię, że to głupiec. Chciałeś go widzieć...
— A może on właśnie ma rozum, doktorze Jakóbie! — odpowiedział ojciec tym samym głosem, lecz z gorzkim uśmiechem.
— Jak ci się podoba! — odpowiedział Coictier sucho. Następnie, zwróciwszy się do astrologa, mówił: — Medycyna urojeniem! wszyscy doktorzy i farmaceuci ukamienowaliby ciebie, mój panie. A więc zaprzeczasz wpływu napojów miłosnych na krew, maści na skórę? Zaprzeczasz tego wpływu ziół i kruszców, stworzonych na leczenie słabości człowieka?
— Ja nie zaprzeczam — rzekł Klaudyusz — istnieniu ani farmacyi, ani choroby. Wogóle nie zaprzeczam faktowi, że medycyna istnieje.
— A więc to nieprawda — rzecze znowu Coictier z zapałem — że rana kuli leczy się przyłożeniem myszy pieczonej, że młoda krew, stosownie wlana w żyły starca, powraca mu młodość? Więc to wszystko nieprawda, jak to, że po emprostathonos następuje epistathonos.
Astrolog odpowiedział spokojnie:
— Są pewne rzeczy, o których myślę poswojemu.
Coictier zaczerwienił się z gniewu.
— Tak, tak! mój Coictier! nie gniewajmy się — rzecze ojciec Tourangeau. — Pan Klaudyusz jest naszym przyjacielem.
Coictier, uspokojony nieco, mówił przez zęby:
— Mimo to — głupiec.
— Na Boga! panie Klaudyuszu Frollo, — mówił ojciec Tourangeau po chwili milczenia — miałem ciebie o dwie zapytać rzeczy: jedną — tyczącą zdrowia, drugą — tyczącą mojej gwiazdy.
— Panie, — odparł astrolog — jeżeli taki miałeś zamiar, napróżno fatygowałeś się po moich schodach. Jednakowo nie wierzę w medycynę, jak w astrologię.
— Doprawdy? — rzekł ojciec Tourangeau z podziwem.
Coictier zaśmiał się głośno.
— Widzisz — rzecze cicho do Tourangeau — to głupiec! w nic nie wierzy.
— Podług mnie — mówił Klaudyusz Frollo — każdy promień gwiazdy jest nicią, mającą związek z głową człowieka.
— A więc w cóż wierzysz? — zawołał ojciec Tourangeau.
Astrolog milczał, nie wiedząc, co odpowiedzieć, następnie wymknęły mu się te wyrazy z ponurym uśmiechem: Credo in Deum.
Dominum nostrum — dodał ojciec Tourangeau, robiąc znak krzyża.
Amen! — rzekł Coictier.
— Szanowny panie, — mówił ojciec Tourangeau — bardzo mi przyjemnie widzieć w tobie tyle religii. Lecz jako uczony, czy jesteś tak mądry, abyś w żadną ludzką mądrość nie wierzył?
— Bynajmniej! — odpowiedział astrolog, chwytając za rękę ojca Tourangeau, i błyskawica strzeliła mu z oczu — bynajmniej nie zaprzeczam istnieniu mądrości. Nie napróżno czołgałem się tak długo po ciemniach wiedzy, nie napróżno tyle zażyłem trudu, abym nie spostrzegł światła, odbicia mądrości Boskiej.
— I cóż więc masz za pewne, panie Frollo? — zapytał ojciec Tourangeau.
— Alchemię.
Coictier wykrzyknął:
— Przez Boga! panie Klaudyuszu — alchemia bezwątpienia ma swoją racyę bytu, lecz czemuż ubliżasz medycynie i astrologii?
— Próżność wasza, mądrość niebieska! — rzekł z powagą astrolog.
— Jestto krok Epidaurusa, umiejętności chaldejskiej — odrzekł doktór, zanosząc się od śmiechu.
— Słuchaj, panie Jakóbie. Co powiedziałem — powiedziałem w najlepszej wierze. Nie jestem doktorem królewskim i nie otrzymałem ogrodu Dedala, abym w nim robił obserwacye. Nie gniewaj się i posłuchaj. Ciekawym, jaką prawdę wyciągnąłeś, nie mówię z astronomii, ale z medycyny? powiedz mi, jakie ma przymioty bustrofedon prostopadły, ziruw, albo zefirod.
— Czy zaprzeczysz — rzecze Coictier — sile kabalistycznej?
— Bajki, panie Jakóbie! żadna z waszych formuł nie wiedzie do prawdy, — kiedy alchemia ma swoje odkrycia. Czy pan zaprzeczasz osiągniętym rezultatom? Lód, ukryty w ziemi przez tysiące lat, staje się kryształem? Ołów jest ojcem wszystkich kruszców, bo złoto nie jest kruszcem, ale światłem. Ołów potrzebuje czterech peryodów, każdy po dwieście lat, ażeby przeszedł w stan arszeniku czerwonego, z arszeniku czerwonego w cynę, z cyny w srebro i t. d.
— Ja uczyłem się hermetyki — zawołał Coictier — i twierdzę...
Astrolog-alchemik nie pozwolił mu skończyć.
— I ja uczyłem się medycyny, astrologii i hermetyki. To tylko jest pewne! (tu wziął ze stołu flaszeczkę, pełną jakiegoś prochu) tu tylko jest światło!... Hipokrates to marzenie! Urania sen! Hermes, to myśl! Złoto jest słońcem: zrobić złoto, jestto być Twórcą. Oto jedyna mądrość! I ja badałem medycynę, astronomię i powiadam: próżność! Ciało ludzkie, to ciemność! gwiazdy — także ciemności!
I usiadł na krześle jakby natchniony. — Ojciec Tourangeau patrzył nań w milczeniu. Coictier silił się na uśmiech, wzniósł ramiona i cicho powtarzał:
— To głupiec!
— A więc — rzecze nagle Tourangeau — czy pan zrobiłeś złoto?
— Gdybym je zrobił, — odpowiedział alchemik, pomału wymawiając wyrazy — król francuski nazywałby się Klaudyusz, a nie Ludwik.
Tourangeau zmrużył powieki.
— Co mówię? — rzecze Klaudyusz ze wzgardliwym uśmiechem. — Co mi po tronie francuskim, kiedy mogę przywrócić Cesarstwo wschodnie.
— Wybornie!
— Och! biedny głupcze — cicho szeptał Coictier.
Alchemik mówił dalej, zdając się odpowiadać swym myślom:
— Ale nie, ja jeszcze czołgam się, ranię twarz i kolana o krzemienie drogi podziemnej — ale przeglądam, widzę.
— Lecz kiedy zrobisz złoto?
— Nie wątpię, że zrobię, dnia jednak nie oznaczam.
— Kiedy tak, to Bóg widzi — potrzebuję pieniędzy, i chciałbym umieć czytać w twych księgach. Powiedz mi, zacny mistrzu, czy twoja nauka podoba się Pannie Maryi?
Na to pytanie Klaudyusz odpowiedział ze spokojną wyższością:
— A komuż służę?
— Więc przybierz mię do pomocy.
Klaudyusz przybrał poważną minę Samuela.
— Starcze, długa to droga po tajemniczych ścieżkach. Twoja głowa osiwiała, a z jaskini wychodzi się z włosami białemi, choć się z czarnemi weszło. Nauka umie przywołać bladość, zmarszczki i starość na twarz człowieka, a nie chce, aby jej poświęcano pomarszczone lica. Jeżeli jednak masz chęć w twoim wieku poddać się karności nauki, przyjdź do mnie, a sprobuję. Nie powiem ci, jako staremu, ażebyś zwiedził grobowce, o których mówi Herodotus, ani ceglaną babilońską wieżę, ani świątynię z białego marmuru Eklinga. Nie widziałem, równie jak ty, budowli chaldejskich, wystawionych według świętych form Sikra, ani kościoła Salomona, który jest zniszczony, ani bram kamiennych, ani grobowców królów izraelskich, które zburzono! — poprzestajemy na fragmentach Hermesa, które posiadamy. Wytłómaczę panu znaczenie posągu św. Krzysztofa, symbolu zasiania i dwóch aniołów, będących na drzwiach świętej kaplicy.
Tutaj Jakób Coictier tonem obrażonego mędrca zawołał:
Erras amice Claudi — Symbol nie jest liczbą. Bierzesz Orfeusza za Hermesa.
— Otóż pan jesteś w błędzie — odpowiedział z powagą alchemik. — Dedalus to jest grunt, Orfeusz mur, Hermes budynek — otóż wszystko.
— Przyjdź pan, kiedy mu się podoba, ojcze Tourangeau, pokażę ci kawałeczki złota pozostałe w piecach Mikołaja Flamel i porównasz je ze złotem Wilhelma z Paryża. Następnie nauczę cię znaczenia wyrazu greckiego peristera. Lecz przedewszystkiem nauczę cię marmurowego alfabetu, a następnie granitową pokażę księgę. Pójdziemy razem do bramy biskupa Wilhelma i świętego Jana okrągłego, do domu Mikołaja Flamel na ulicy Marivaulx, do jego grobu na cmentarzu Niewiniątek i do dwóch szpitali na ulicy Montmorency. Nauczę cię czytać hieroglify, znajdujące się na drzwiach szpitala St. Gervais i na ulicy Ferronnerie. Następnie zbadamy fasady św. Kosmy, św. Genowefy, św. Marcina i św. Jakóba.
Oddawna, jakkolwiek przenikliwy, Tourangeau nie mógł zrozumieć Klaudyusza; teraz mu przerwał:
— Jakież, u dyabła, są twoje księgi?
— Oto jedna z nich — odpowiedział alchemik, otworzywszy okno mieszkania, i pokazał kościół Panny Maryi, który ze swojemi ogromnemi wieżami w nocnej porze olbrzymim wydawał się sfinksem.
Alchemik w milczeniu patrzał czas jakiś na gmach, następnie z westchnieniem, kładąc lewą rękę na wydrukowanej księdze, rzekł:
— Niestety! ta tę zabije.
Coictier, zbliżywszy się do księgi, wykrzyknął:
— I cóż w tem tak strasznego? Glossa in epistolas D. Pauli Norimbergae, Antonius Koburger, 1474. To nic nowego.
Klaudyusz, wciąż zamyślony, wyrzekł te tajemnicze wyrazy:
— Niestety! wielkie rzeczy z małych pochodzą przyczyn. Szczur z Nilu zabija krokodyla, mała sztaba zabija wieloryba — i książka gmachy zabije.
Właśnie zadzwoniono na gaszenie ognia, gdy doktór powtórzył ojcu Tourangeau do ucha: — Oszalał! Na to on odpowiedział: — I ja tak myślę.
Dwaj odwiedzający odchodzili.
— Panie, — rzecze ojciec Tourangeau do Klaudyusza Frollo — wogóle poważam uczonych, a dla ciebie mam szczególniejszy szacunek. Bądź łaskaw jutro odwiedzić opata św. Marcina de Tours.
Klaudyusz wrócił osłupiały do siebie, dowiedziawszy się, jakiego miał gościa, i przypomniał ten ustęp: Scilicet rex Franciae, est canonicus de consuetudine et habet parvam praebendam quam habet sanctus Venantius et debet sedere in sede thesaurarii.
Twierdzą, że od tej pory Klaudyusz pozyskał względy Ludwika XI i osłabił kredyt Oliviera le Daim i Jakóba Coictier.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.