<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Kobieta morska
Rozdział Akt II
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Tytuł orygin. Fruen fra havet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
AKT II.
Na wzgórzach położonych nad miastem i ocienionych krzewami. Nieco w głębi stoi szałas z chorągiewką. Kamienie, mające służyć za siedzenia, rozstawione są koło szałasu i na pierwszym planie. Wgłębi widać fiord, z wyspami i przylądkami. Pełnego morza nie widać. Noc letnia zapada, ale jeszcze pełno żółtych blasków, na szczytach skał i na niebie. Z prawéj strony, z pomiędzy wzgórz, dochodzą słabe dźwięki pieśni, śpiewanéj na cztery głosy.

SCENA PIERWSZA.
Młodzi ludzie z miasta, panie i panowie przechadzają się parami, lub w gromadach rozmawiając. Wkrótce wchodzi Ballested, pokazując drogę towarzystwu obcych turystów płci obojéj. Jest on obładowany torebkami. Potém Boleta i Hilda.

BALLESTED (wskazując laską). „Do you see ladies and gentlemen”. Tu w głębi, jest jeszcze wyższe wzgórze, wejdziemy na nie i „down again” (daléj mówiąc po francusku, prowadzi całe towarzystwo na lewo).
HILDA (która właśnie na to nadeszła, z prawéj strony stoi i patrzy za siebie).
BOLETA (nadchodzi wkrótce, tą samą drogą). Moja droga, dlaczegoż odbiegłyśmy Lyngstranda?
HILDA. Bo nie jestem w stanie iść w górę tak wolno. Patrz tylko, patrz, jak on się wlecze.
BOLETA. Wiesz przecież, jak on jest chory.
HILDA. Czy sądzisz, że to niebezpieczne?
BOLETA. Tak mi się zdaje.
HILDA. Był dziś po obiedzie u ojca. Ciekawam, co on o nim myśli.
BOLETA. Ojciec mówił mi, że ma w płucach stwardnienie, czy coś podobnego, i dodał, że on z pewnością nie doczeka starości.
HILDA. Tak? Ojciec to powiedział na prawdę? Wyobraź sobie, myślałam właśnie to samo.
BOLETA. Na miłość boską, nie daj mu tego poznać.
HILDA. Cóż ci się zdaje (półgłosem). Wreszcie Jan się wgramolił. Jan — ! Czy nie uważasz? ma napisane na twarzy, że się Jan nazywa.
BOLETA (szepcząc). Sprawujże się roztropnie.



SCENA DRUGA.
Poprzedni, LYNGSTRAND wchodzi z parasolką w ręku, z prawéj strony.

LYNGSTRAND. Przebaczcie mi, panie, że nie mogę iść równie prędko.
HILDA. Skądże pan dostał sobie parasolkę?
LYNGSTRAND. Należy do pani Wangel, dała mi ją zamiast laski, któréj z sobą nie wziąłem.
BOLETA. Czy ojciec i inni są tam jeszcze na dole?
LYNGSTRAND. Są. Ojciec wszedł na chwilę do oberży, a inni siedzą i słuchają muzyki. Późniéj przyjdą tutaj, tak mówiła mama.
HILDA (patrząc na niego). Zmęczyłeś się pan okropnie.
LYNGSTRAND. Rzeczywiście. Jestem troszeczkę zmęczony. Muszę usiąść. (Siada w głębi na kamieniu).
HILDA (stojąc przed nim). Wie pan, że późniéj na placu będą tańce?
LYNGSTRAND. Tak, słyszałem, że o tém mówiono.
HILDA. Lubisz pan taniec?
BOLETA (szukając polnych kwiatów). Hildo, pozwólże odetchnąć panu Lyngstrandowi.
LYNGSTRAND (do Hildy). O pani, tańczyłbym chętnie, gdybym mógł.
HILDA. Czy tak? Nie uczył się pan nigdy?
LYNGSTRAND. Nie uczyłem się, to prawda, ale mówiąc to, miałem co innego na myśli. Nie mogę tańczyć z powodu mych piersi.
HILDA. A tak, téj choroby.
LYNGSTRAND. Właśnie.
HILDA. I ta choroba pana bardzo martwi?
LYNGSTRAND. Nie, tego powiedzieć nie mogę (uśmiecha się), bo zdaje mi się, że z tego powodu ludzie są dla mnie tak dobrzy i przyjaźni.
HILDA. A przytém nie jest to wcale niebezpieczne.
LYNGSTRAND. Bynajmniéj. Zrozumiałem to dobrze z tego, co mówił pani ojciec.
HILDA. To wkrótce minie, tylko pan wróci z podróży.
LYNGSTRAND. O tak, to przeminie.
BOLETA (dając mu kwiaty). Włóż pan w dziurkę od guzika.
LYNGSTRAND. Tysiączne dzięki. Jakże to łaskawie ze strony pani.
HILDA (spoglądając na drogę wiodącą na dół). Otóż idą.
BOLETA (spoglądając także). Gdyby tylko wiedzieli, gdzie skręcić. Nie, źle idą.
LYNGSTRAND (podnosząc się). Pobiegnę na skręt i zawołam.
HILDA. Musiałbyś pan strasznie głośno krzyczéć.
BOLETA. Nie warto. Będziesz pan znowu tak zmęczony.
LYNGSTRAND. Schodzić bardzo łatwo. (Idzie na prawo).



SCENA TRZECIA.
BOLETA i HILDA.

HILDA. Tak, schodzić łatwo (patrzy za nim). I jeszcze skacze, a nie myśli o tém, że będzie musiał znów wejść na górę.
BOLETA. Biedny człowiek.
HILDA. Poszłabyś za Lyngstranda, gdyby się o ciebie starał?
BOLETA. Czyś zwaryowała?
HILDA. No naturalnie, gdyby nie był chory i nie musiał wkrótce umrzeć. Czy wówczas poszłabyś za niego?
BOLETA. Byłoby daleko lepiéj, żebyś ty go sobie wzięła.
HILDA. Tego nie zrobiłabym nigdy. On nie posiada nic wcale, nawet sam siebie utrzymać nie może.
BOLETA. Czemuż więc tak się nim mocno zajmujesz?
HILDA. Czynię to tylko z powodu jego choroby.
BOLETA. Nie zauważyłam wcale, że ci tylko o to idzie.
HILDA. Bo téż tak nie jest. Zdaje mi się, że on jest bardzo zajmujący.
BOLETA. Co?
HILDA. Przecież niéma w tém niebezpieczeństwa, że na niego patrzę i wyciągam go na opowiadania. Potém on tak pragnie wyjechać, zostać artystą. Wierzy, że to nastąpi i jest tém tak uradowany. Tymczasem nic z tego nie będzie. Nigdy nic, bo on tego nie dożyje. Gdy o tém myślę, czuję się wzruszoną.
BOLETA. Wzruszoną!
HILDA. Zdaje mi się, że to rzecz bardzo wzruszająca. Pozwalam sobie to odczuwać.
BOLETA. Fi! Hildo. Jesteś doprawdy nieprzyzwoitą.
HILDA. Otoż na złość taką będę. (patrzy w dół). Nareszcie! Arnholm pewno po górach chodzić nie może (ogląda się). Czy wiesz, com ja zauważyła przy obiedzie?
BOLETA. Cóż takiego?
HILDA. Wyobraź sobie, Arnholm zaczyna łysieć, na środku głowy ma włosy bardzo rzadkie.
BOLETA. Nie może być! to nie prawda.
HILDA. Tak jest przecież! A przytém ma zmarszczki około oczów. Boże mój! Jakżeś ty mogła tak się w nim kochać, gdy był twoim nauczycielem?
BOLETA (z uśmiechem). Czy to pojmujesz? Pamiętam, kiedyś zapłakiwałam się dlatego, że nazwał brzydkiem imię Bolety.
HILDA. No, wyobraź sobie coś podobnego, (schodzi parę kroków). Chodź i zobacz. Teraz, kobieta morska z nim gawędzi. Nie z ojcem. Chciałabym wiedziéć, czy ci dwoje nie mają się ku sobie.
BOLETA. Wstydź się. Tak! wstydź się. Jak możesz mówić podobne rzeczy. Właśnie teraz byłyśmy z nią tak dobrze.
HILDA. Tak, tak, łudź się. O nie, pomiędzy nami a nią, nie będzie nigdy dobrych stosunków. Bóg jeden wie, czemu ojciec wprowadził ją do domu. Nie dziwiłabym się wcale, gdyby którego dnia zwaryowała.
BOLETA. Zwaryowała? Skąd ci to na myśl przyszło?
HILDA. Nie byłoby w tém nic dziwnego. Jéj matka straciła zmysły i umarła waryatką. Wiem o tém dobrze.
BOLETA. Mój Boże! gdzie téż ty nosa nie wścibisz! Jednak proszę cię, nie mów o tém, przez wzgląd na ojca. Słyszysz, Hildo?



SCENA CZWARTA.
WANGEL, ELLIDA, ARNHOLM i LYNGSTRAND, wchodzą Poprzedni, z prawéj strony.

ELLIDA. (pokazując na głąb sceny). Oto tam.
ARNHOLM. Tak, w tym kierunku.
ELLIDA. Tam w dali jest morze.
BOLETA. (do Arnholma). Nieprawdaż, że tu na górze jest ślicznie?
ARNHOLM. Wspaniały widok!
WANGEL. Tak. Dawniéj nie był pan tu z pewnością.
ARNHOLM. Nigdy za moich czasów nie można się tu było dostać. Nie było nawet ścieżki.
WANGEL. I miejsce nie było téż wcale uporządkowane. Wszystko to zrobiono w przeszłym roku.
BOLETA. Wyżéj tam na górze, widok jest jeszcze wspanialszy.
WANGEL. Możebyśmy tam poszli, Ellido.
ELLIDA (siadając na prawo na kamieniu). Nie, ja nie pójdę. Ale idźcie wy, poczekam tu na was.
WANGEL. Zostanę z tobą. Dzieci mogą tam zaprowadzić pana Arnholma.
BOLETA. Chce pan pójść z nami?
ARNHOLM. Pójdę chętnie. Czy tam także zrobiono drogę?
BOLETA. Tak, nawet bardzo wygodną, szeroką.
HILDA. Droga jest tak szeroką, że dwie osoby mogą tam iść pod rękę.
ARNHOLM (żartując). Tak sądzi mała panna Hilda? (do Bolety). Może spróbujemy, czy to prawda.
BOLETA (wstrzymując uśmiech). Ze mną? Spróbujmy.
HILDA (do Lyngstranda). Może i my pójdziemy.
LYNGSTRAND. Pod rękę?
HILDA. Czemużby nie? Ja się zgadzam.
LYNGSTRAND (podaje jéj ramię i śmieje się zadowolony). To zabawnie, a tak miło.
HILDA. Zabawnie!
LYNGSTRAND. Tak, bo to tak wygląda, jakbyśmy byli narzeczonemi.
HILDA. Pan pewnie jeszcze nigdy nie szedł z damą pod rękę (wychodzą lewą stroną).



SCENA PIĄTA.
ELLIDA i WANGEL.

WANGEL (stojąc przy szałasie). Droga Ellido, mamy teraz parę chwil dla siebie.
ELLIDA. Więc chodź i siadaj przy mnie.
WANGEL (siada przy niéj). Jak tu swobodnie i cicho! możemy z sobą pomówić.
ELLIDA. O czém?
WANGEL. O tobie i o naszym stosunku. Sam widzę, że tak dłużéj być nie może.
ELLIDA. W czém się on może zmienić?
WANGEL. Pomiędzy nami, najdroższa, istniéć musi zupełne zaufanie, tak jak było niegdyś.
ELLIDA. Och! gdyby to być mogło, ale to niepodobna.
WANGEL. Zdaje mi się, że cię rozumiem. Przynajmniéj tak sądzę z wielu wskazówek, schwytanych wypadkowo.
ELLIDA (z żywością). Nie sądź. Nie mów, że rozumiesz.
WANGEL. Jednakże. Masz zacną naturę, Ellido, posiadasz zmysł uczciwości.
ELLIDA. Tak jest.
WANGEL. Ty możesz się tylko czuć szczęśliwą w stosunku, w którym byłoby zupełne zjednoczenie.
ELLIDA (patrząc na niego zdziwiona). Więc cóż?
WANGEL. Nie jesteś stworzona na drugą żonę.
ELLIDA. Skąd ci to przyszło na myśl?
WANGEL. Czego domyślałem się tylko, dziś stało się to dla mnie jasném. Uroczystość święcona przez dzień... Uważasz mnie za współwinnego. No tak. Wspomnień zniszczyć nie podobna, a przynajmniéj moich. Ja takim nie jestem.
ELLIDA. Wiem o tém. Wiem o tém bardzo dobrze.
WANGEL. A jednak się mylisz. Masz takie uczucie, jak gdyby matka moich dzieci żyła jeszcze, jak gdyby przebywała między nami niewidzialna. Zdaje ci się, że moja dusza podzielona jest między tobą a nią i ta myśl cię oburza. Nasz stosunek wydaje ci się nieuczciwym i dlatego to nie możesz, nie chcesz dłużéj żyć ze mną, jak z mężem.
ELLIDA (podnosząc się). I ty dostrzegłeś to wszystko — w jednéj chwili?
WANGEL. Tak. Dziś to wszystko dostrzegłem, przejrzałem do gruntu.
ELLIDA. Przejrzałeś do gruntu — Ach, nie myśl tego.
WANGEL (podnosząc się). Wiem dobrze, droga Ellido, że są jeszcze inne powody.
ELLIDA (niespokojnie). Więc wiesz, że jest coś więcéj?
WANGEL. Tak, ty nie możesz znosić tutejszéj okolicy. Skały ciążą na tobie i przygniatają cię. Tu nie jest dość jasno dla ciebie, horyzont nasz za ciasny, powiewy wiatru nie są dość szerokie.
ELLIDA. Pod tym względem masz zupełną słuszność, we dnie i w nocy, w lecie i w zimie, dręczy mnie tęsknota za morzem.
WANGEL. Wiem o tém dobrze, droga Ellido (kładąc jéj rękę na głowie) i dlatego, biedne chore dziecię musi do swoich powrócić.
ELLIDA. Co przez to rozumiesz?
WANGEL. Po prostu, musimy się stąd wyprowadzić.
ELLIDA. Wyprowadzić?
WANGEL. Gdziekolwiek nad morze, gdziebyś mogła czuć się we właściwém otoczeniu i znaleść uspokojenie.
ELLIDA. Najdroższy, nie myśl o tém. To niepodobna. Nigdzie nie będzie ci tak dobrze, jak tutaj.
WANGEL. Mniejsza o mnie. Czy sądzisz, że mógłbym tu być szczęśliwym bez ciebie?
ELLIDA. Ależ ja tu jestem. Ja tu zostanę. Masz mnie.
WANGEL. Czy mam cię, Ellido?
ELLIDA. Nie mów o tych rzeczach. Tutaj masz to wszystko, co jest twojém życiem. Tu jest właśnie pole twojéj działalności.
WANGEL. Powiadam ci, niech się dzieje, co chce. Wyniesiemy się stąd. Wyniesiemy gdziekolwiek. Jest to już nieodwołalne, postanowione, droga Ellido.
ELLIDA. Cóż na tém zyskamy?
WANGEL. Ty odzyskałabyś zdrowie i spokój duszy.
ELLIDA. Kto to wié, ale ty pomyśl także o sobie, cóżbyś ty zyskał?
WANGEL. Najdroższa, zyskałbym ciebie.
ELLIDA. Ty tego nie zdołasz. Nie, nie, to próżno i właśnie to stanowi rzecz najokropniejszą, najbardziéj zniechęcającą.
WANGEL. A jednak probować trzeba. Skoro ty nosisz się z podobnemi myślami, niéma innego ratunku jak — porzucić to miejsce. Im prędzéj, tém lepiéj. Rzecz jest nieodwołalnie postanowiona. Słyszysz?
ELLIDA. Nie! A więc w imię nieba, wolę ci wyznać wszystko, tak jak jest.
WANGEL. O tak, tak, uczyń to.
ELLIDA. Bo nie chcę, ażebyś się z mojéj przyczyny unieszczęśliwiał, tém bardziéj, żeby nas to do niczego nie doprowadziło..
WANGEL. Więc mam twoje słowo — że powiesz mi wszystko — tak jak jest.
ELLIDA. Opowiem ci, o ile potrafię, o ile wiedziéć mogę. Chodź tu i siadaj przy mnie (siadają na kamieniach).
WANGEL. Więc cóż, Ellido?
ELLIDA. W owym dniu, gdyś mnie zapytał, czy mogę i chcę zostać twoją — mówiłeś mi tak szczerze i otwarcie o twém pierwszém małżeństwie. Mówiłeś, że było bardzo szczęśliwe.
WANGEL. Takiém było.
ELLIDA. Wierzę temu, najdroższy, i jeśli wracam do tego przedmiotu, to tylko aby ci przypomniéć, że ja także byłam szczera. Powiedziałam ci bez ogródki, żem także raz w życiu doznała innéj miłości, że nawet pomiędzy nami przyszło do rodzaju zaręczyn.
WANGEL. Rodzaju zaręczyn?
ELLIDA. Tak, było coś podobnego, tylko trwało to bardzo krótko. On wyjechał, a ja zerwałam. Powiedziałam ci to.
WANGEL. Ależ droga Ellido, poco wznawiasz to wszystko? W gruncie rzeczy, nie chodziło mi o to wcale i nigdym cię nawet nie pytał, kim on jest.
ELLIDA. Prawda, byłeś zawsze tak delikatnym względem mnie.
WANGEL. (z uśmiechem). O, w tym razie, mogłem sam z łatwością wymienić nazwisko.
HILDA. Nazwisko!
WANGEL. Tam w Skiöldwik i okolicy, niewiele było takich, pomiędzy któremi możnaby odgadywać. A raczéj, był tylko jeden jedyny...
ELLIDA. Myślisz pewnie, że to Arnholm.
WANGEL. Tak, czyż to nie on?
ELLIDA. Nie.
WANGEL. Nie on? No, to przyznaję, trudno mi zrozumiéć.
ELLIDA. Czy pamiętasz, że niegdyś, późną jesienią, zawinął do Skiöldwik wielki amerykański statek?
WANGEL. Pamiętam doskonale, tam to znaleziono któregoś rana zamordowanego kapitana. Byłem tam przecież i robiłem obdukcyę trupa.
ELLIDA. Tak, byłeś tam.
WANGEL. Podejrzewano, że mordercą był podsternik.
ELLIDA. Tego nikt nie wie, rzecz wykrytą nie została.
WANGEL. Pomimo to, niéma w tym względzie wątpliwości. Inaczéj, dlaczegożby się utopił?
ELLIDA. On się nie utopił, popłynął na jakimś okręcie, pod biegun północny.
WANGEL (ze zdziwieniem). Skąd to wiesz?
ELLIDA (walcząc z sobą). To on, ten podsternik, był tym, z którym się zaręczyłam.
WANGEL (zrywając się). Co mówisz? Czy to być może?
ELLIDA. Tak. To był on.
WANGEL. Ależ na Boga, Ellido, jakżeś mogła uczynić coś podobnego. Zaręczyć się z takim... Jakiś człowiek dziki... obcy. Jakże on się nazywał?
ELLIDA. Wówczas nazywał się Friman. Potém w listach mianował się Alfredem Johnstonem.
WANGEL. Skąd on był?
ELLIDA. Mówił, że z północy, z Finmarken, potém znów twierdził, że się urodził w Finlandyi, że dzieckiem stamtąd wywędrował — z ojcem, o ile mi się zdaje.
WANGEL. Więc to Lapończyk z Finlandyi.
ELLIDA. Coś podobnego.
WANGEL. Cóż ty wiesz o nim?
ELLIDA. Nic nad to, że od młodości był na morzu i odbywał długie podróże.
WANGEL. I więcéj nic?
ELLIDA. Nic. Nigdyśmy o tém nie mówili.
WANGEL. Więc o czémże?
ELLIDA. Mówiliśmy najwięcéj o morzu.
WANGEL. Aa... O morzu.
ELLIDA. O burzach i ciszy, o ciemnych nocach na morzu, a także, o morzu w dniach promiennych. Najwięcéj jednak mówiliśmy o wielorybach, delfinach, psach morskich, które tam na północy wygrzewają się na skałach, w południowych godzinach, mówiliśmy o mewach, orłach morskich i morskiém ptactwie. I wyobraź sobie, gdyśmy o tém rozmawiali, zdawało mi się, że zwierzęta i ptaki morskie były z nim spokrewnione.
WANGEL, A ty, Elido?
ELLIDA. Mnie było tak, jakbym ja także była z niemi wszystkiémi pokrewna.
WANGEL. Tak, tak. I dlatego to, zaręczyłaś się z nim.
ELLIDA. Tak! on mówił, że ja to muszę uczynić.
WANGEL. Musisz? Czyż nie miałaś własnéj woli?
ELLIDA. Nie, nie miałam, gdy on był przy mnie. O, w jego nieobecności, zdawało mi się to niezrozumiałém.
WANGEL. Czy często się z nim schodziłaś?
ELLIDA. Nie, nie często. Jednego dnia przyszedł obejrzeć latarnię morską i wtedy go poznałam. Potém spotykaliśmy się tu i tam, ale wówczas téż stał się ten wypadek z kapitanem i on musiał się oddalić.
WANGEL. Mów mi jeszcze o tém.
ELLIDA. Raz bardzo rano, około świtania, odebrałam od niego kartkę, ażebym przyszła zaraz na przylądek Bratthamer, wiesz, leży on pomiędzy latarnią morską a Skiöldwik.
WANGEL. Wiem, wiem, znam dobrze to miejsce.
ELLIDA. Pisał, bym tam zaraz przyszła, bo chce ze mną mówić.
WANGEL. I poszłaś?
ELLIDA. Tak. Nie mogłam inaczéj uczynić. Tam opowiedział mi, że w nocy zabił kapitana.
WANGEL. Więc sam to powiedział. Powiedział bez ogródki?
ELLIDA. Tak. Ale jak mówił, uczynił tylko to, co mu nakazywała sprawiedliwość.
WANGEL. Sprawiedliwość? Dlaczegóż go zamordował?
ELLIDA. Tego nie chciał powiedziéć, aby nie obrazić moich uszu.
WANGEL. I uwierzyłaś mu na słowo?
ELLIDA. Tak. Nie mogłam inaczéj uczynić... Teraz jednak musiał wyjeżdżać, ale gdy mnie żegnał... Nie, nigdy nie uwierzysz, co zrobił wówczas.
WANGEL. No, powiedzże mi.
ELLIDA. Wyjął z kieszeni kółko od kluczyków i zdjął pierścionek, który zawsze nosił. Mnie zdjął także z palca pierścioneczek, złączył na kółku ze swoim i powiedział, że teraz z morzem poślubić się musimy.
WANGEL. Poślubić?
ELLIDA. Tak powiedział i jednocześnie rzucił kółko z pierścionkami z całéj siły w głębinę, jak mógł tylko najdaléj.
WANGEL. A ty, Ellido? Zgodziłaś się na to?
ELLIDA. Tak jest i wyobraź sobie — zdawało mi się wówczas, że tak być musi. — Ale dzięki Bogu wyjechał.
WANGEL. I gdy szczęśliwie wyjechał..?
ELLIDA. Pojmujesz przecie, żem się szybko opamiętała i naturalnie spostrzegłam, jak to wszystko było niedorzeczném i szaloném.
WANGEL. Jednak mówiłaś o listach. Więc miałaś jeszcze o nim wiadomości?
ELLIDA. Tak, miałam. Najprzód odebrałam parę krótkich kartek z Archangielska. Pisał tylko, że chce się dostać do Ameryki i dał mi adres, pod którym mogłam mu przesłać odpowiedź.
WANGEL. Czyś to uczyniła?
ELLIDA. Uczyniłam. Napisałam mu naturalnie, iż pomiędzy nami wszystko skończone, żeby o mnie więcéj nie myślał, jak i ja nigdy o nim myśleć nie będę.
WANGEL. Czy pomimo to pisał jeszcze?
ELLIDA. Tak, pisał znowu.
WANGEL. I cóż na to odpowiedział?
ELLIDA. Nie odpowiedział ani słowa. Pisał daléj, jak gdybym z nim nie zerwała, pisał spokojnie, rozsądnie, żebym na niego czekała, że skoro tylko będzie mógł mnie zabrać, doniesie i wówczas mam do niego przybyć.
WANGEL. Więc zwolnić cię nie chciał?
ELLIDA. Nie. Wówczas napisałam znowu, prawie słowo w słowo to samo co wprzódy, tylko ostrzéj.
WANGEL. I zgodził się?
ELLIDA. O nie. Pisał znowu jak wprzódy. Ani słówkiem nie wspomniał o tém, żem z nim zerwała. Wtedy zrozumiałam, że wszystko napróżno, zaprzestałam korespondencyi.
WANGEL. I już więcéj nie słyszałaś o nim?
ELLIDA. Przeciwnie. Potém jeszcze odebrałam trzy listy. Raz pisał do mnie z Kalifornii, drugi raz z Chin, ostatni list miałam z Australii. Donosił, że się wybiera do kopalni złota. Ach! od tego czasu wieści ustały.
WANGEL. Ten człowiek, Ellido, miał nad tobą nadzwyczajną władzę.
ELLIDA. O tak! ten okropny człowiek.
WANGEL. Odtąd nie powinnaś myśléć o nim nigdy. Obiecaj mi to, moja najdroższa, najukochańsza! Spróbujemy teraz innego życia. Będziesz miała zdrowsze powietrze, niż tutaj, nad fiordem. Powietrze morskie ostre, nasycone słonemi wyziewami. Cóż mówisz na to?
ELLIDA. Nie wspominaj o tém, nie myśl nawet o podobnych rzeczach. To mi nic nie pomoże, czuję to dobrze — tam zarówno jak i tutaj, nie będę mogła od siebie odrzucić...
WANGEL. Czegóż to, najdroższa? Co masz na myśli?
ELLIDA. Tę rzecz okropną, tę niepojętą władzę nad moim umysłem.
WANGEL. Ale téj się przecież pozbyłaś od dawna, wówczas kiedyś z nim zerwała. Wszakże to już minęło?
ELLIDA (zrywając się). Właśnie, że nie.
WANGEL. Nie minęło?
ELLIDA. Nie, nie minęło i lękam się, że nigdy nie przeminie. Nigdy w życiu.
WANGEL (zdławionym głosem). Czy chcesz przez to powiedzieć, żeś nigdy w głębi duszy tego obcego człowieka zapomnieć nie mogła?
ELLIDA. Był czas, kiedym o nim zapomniała. Ale potém, stało się zemną tak, jak gdyby powrócił.
WANGEL. Jak dawno?
ELLIDA. Niecałe trzy lata temu, albo dawniéj. Było to wówczas, gdy miałam zostać matką.
WANGEL. Ach! Więc to wówczas. Tak, Ellido, wiele rzeczy zaczyna mi się rozjaśniać.
ELLIDA. Mylisz się, najdroższy. To, co nagle na mnie spadło — to zdaje mi się, nigdy wyjaśnioném być nie może.
WANGEL (patrząc na nią boleśnie). Pomyśléć, że przez całe trzy lata kochałaś innego. Innego, nie mnie, tylko innego.
ELLIDA. Mylisz się najzupełniéj. Ciebie jednego kochałam.
WANGEL (ciszéj). Dlaczegóż w ciągu tego czasu nie chciałaś żyć ze mną, jak z mężem?
ELLIDA. Z powodu grozy, jaką napełniał mnie ten obcy człowiek.
WANGEL. Grozy?
ELLIDA. Tak, grozy, grozy tak wielkiéj, że tylko morze wzbudza podobną. A teraz musisz jeszcze usłyszéć...



SCENA SZÓSTA.
Poprzedni. Młodzi ludzie wchodzą z lewéj strony, a zaraz po nich, ARNHOLM, BOLETA, HILDA i LYNGSTRAND.

BOLETA (podchodząc). Jeszcze tutaj na górze?
ELLIDA. Tu tak chłodno i dobrze na wyżynach.
ARNHOLM. My znów mamy ochotę potańczyć.
WANGEL. Dobrze, dobrze, my tam wkrótce przyjdziemy.
HILDA. Więc bądźcie zdrowi. (Arnholm, Boleta i Hilda wychodzą na prawo).
ELLIDA. Panie Lyngstrand, wstrzymaj się pan na chwilę.
LYNGSTRAND (pozostaje).
ELLIDA. Czy pan także chce tańczyć?
LYNGSTRAND. Nie sądzę, ażebym mógł.
ELLIDA. Tak, lepiéj być oględnym, z powodu słabych piersi. Pan jeszcze w zupełności nie pozbył się choroby.
LYNGSTRAND. W zupełności nie.
ELLIDA (z lekkiém wahaniem). Jakże to dawno pan odbywałeś tę podróż?
LYNGSTRAND. Wówczas, gdym dostał téj choroby.
ELLIDA. Podróż, o któréj mówiłeś pan dziś rano?
LYNGSTRAND. O, będzie temu. — Czekaj pani — tak będzie temu całe trzy lata.
ELLIDA. Więc trzy lata?
LYNGSTRAND. Albo też trochę więcéj. Z Ameryki wypłynęliśmy w lutym, a w marcu rozbił się okręt. Właśnie nastał burzliwy czas, porównania dnia z nocą.
ELLIDA (spoglądając na Wangla). Tak, to było w tym czasie.
WANGEL. Ależ droga Ellido...
ELLIDA (do Lyngstranda). Nie chcę pana zatrzymywać. Idź pan.
LYNGSTRAND. Będę się tylko przyglądał.



SCENA SIÓDMA.
WANGEL, ELLIDA.

WANGEL. Droga Ellido, dlaczego pytałaś go o tę podróż?
ELLIDA. Johnston był z nim na okręcie. Jestem tego pewna.
WANGEL. Z czego to wnosisz?
ELLIDA (nie odpowiadając). Dowiedział się na tym statku, żem poślubiła innego, w czasie jego nieobecności. I téjże saméj chwili, mnie...
WANGEL. Owa groza?
ELLIDA. Tak niespodzianie stanął mi na oczach, jakby żywy. Właściwie nie, stoi trochę z boku. Nie patrzy nigdy na mnie, ale jest zawsze.
WANGEL. Jakże ci się on przedstawia?
ELLIDA. Takim, jakim widziałam go po raz ostatni.
WANGEL. Przed dziesięciu laty?
ELLIDA. Tak, tam w Bratthammer. Widzę go najwyraźniéj i widzę siną perłę w szpilce od krawatu. Perła podobna jest do oka morskiéj ryby i wpatruje się we mnie.
WANGEL. Na Boga, Ellido. Jesteś bardziéj chorą, niż myślałem, niż sądzisz sama.
ELLIDA. O tak! ratuj mnie, jeśli możesz, bo czuję, że mnie to coraz więcéj opanowywa.
WANGEL. I w tém położeniu byłaś przez całe trzy lata, kryłaś swe tajemnicze cierpienie, nie zwierzając mi się?
ELLIDA. Ale jakżeż ja mogłam! Uczyniłam to dopiero, gdy zaszła tego potrzeba, uczyniłam dla ciebie. Gdybym ci się była z tém zwierzyła, musiałabym także zwierzyć rzeczy niemożliwe do wypowiedzenia.
WANGEL. Niemożliwe do wypowiedzenia?
ELLIDA (broniąc się). Nie, nie. Nie pytaj. Tylko jedno jeszcze — nie więcéj. Jakżeż możemy zbadać tę zagadkę — oczu dziecka?
WANGEL. Droga, jedyna Ellido, zaręczam ci, że to było tylko przywidzenie z twojéj strony. Dziecko miało takie oczy jak wszystkie inne zwyczajne dzieci.
ELLIDA. Nie, tylko tyś tego dostrzedz nie mógł. Oczy dziecka zmieniały barwę według morza; gdy fiord jaśniał słoneczną pogodą i one były takie. Tak samo w czasie burzy. O, widziałam to dobrze, chociaż ty nie widziałeś.
WANGEL (ustępując jéj). Hm! być może. Ale gdyby nawet tak było, to i cóż?
ELLIDA (cicho zbliżając się do niego). Widziałam już raz takie oczy.
WANGEL. Kiedy? Gdzie?
ELLIDA. Tam w Bratthammer. Przed dziesięciu laty.
WANGEL (cofając się o krok). Cóż to znaczy?
ELLIDA (szepcze ze drżeniem). Dziecko miało oczy tego obcego człowieka.
WANGEL (z mimowolnym okrzykiem). Ellido!
ELLIDA (załamuje z rozpaczą ręce nad głową). Teraz musisz zrozumiéć, dlaczego nigdy więcéj nie mogę, nie śmiem żyć z tobą, jak z mężem. (odwraca się szybko i wybiega na prawo).
WANGEL (śpiesząc za nią woła). Ellido! Ellido! moja biedna, nieszczęśliwa Ellido!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.