<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Kobieta morska
Rozdział Akt I
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Tytuł orygin. Fruen fra havet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
AKT I.
Na lewo dom Doktora z wielką umeblowaną werandą. Wkoło ogród, przy werandzie słup na flagę. Na prawo altana, w niéj stół i trzy krzesła. W głębi żywopłot, w nim furtka, daléj droga prowadząca nad morze wysadzana drzewami. Pomiędzy niemi widać w oddali fiord, jego skaliste ściany i szczyty. Ciepły jasny letni poranek.

SCENA PIERWSZA.
BALLESTED w średnim wieku, ubrany w żakiet aksamitny i wielki artystyczny kapelusz, stoi przy słupie i urządza liny, flaga leży na ziemi. Nieco daléj sztalugi z rozpostartém płótnem a przy nich składane krzesło, pędzle, paleta, szkatułka z farbami. BOLETA WANGEL wchodzi przez otwarte drzwi pokoju na werandę niosąc wielki wazon z kwiatami, który stawia na stole.

BOLETA. Cóż? czy teraz dobrze się będzie podnosić?
BALLESTED. Tak jest, to mała rzecz. Czy państwo dzisiaj spodziewają się gości?
BOLETA. Spodziewamy się po południu profesora Arnholma. Jest już w mieście od wczoraj.
BALLESTED. Arnholm? Czy nauczyciel, który niegdyś był u państwa nie nazywał się Arnholm?
BOLETA. Tak, to ten sam.
BALLESTED. Patrzcie państwo! Więc on powraca w te strony.
BOLETA. Dlatego chcielibyśmy flagę wywiesić.
BALLESTED. To bardzo naturalne.
BOLETA. (wchodzi do domu).




SCENA DRUGA.
BALLESTED, LYNGSTRAND wchodzi drogą z prawéj strony i zatrzymując się przy żywopłocie, patrzy z zajęciem na sztalugi i malarskie przyrządy. Jest to wątły młodzieniec, skromnie, ale przyzwoicie ubrany, wyglądający mizernie.

LYNGSTRAND (z tamtéj strony żywopłotu). Dzień dobry.
BALLESTED (zwracając się ku niemu). Ha! — Dzień dobry (podnosi flagę). Tak, — teraz dobrze idzie (przymocowywa sznury a potém zatrudnia się około sztalugi). Dzień dobry, szanowny panie. Co prawda, niemam przyjemności...
LYNGSTRAND. Pan jest pewnie malarzem?
BALLESTED. Ma się rozumiéć. Dlaczegóż nie miałbym być malarzem.
LYNGSTRAND. Widzę to. Czy mógłbym tu wejść na chwilę?
BALLESTED. Chcesz pan może obejrzeć moją robotę?
LYNGSTRAND. Pragnąłbym bardzo...
BALLESTED. Niéma jeszcze nic do widzenia. Ale jeśli pan ciekawy, to proszę, wejdź.
LYNGSTRAND. Stokrotne dzięki (wchodzi przez ogrodową furtkę).
BALLESTED (maluje). Jestem teraz na fiordzie pomiędzy wyspami.
LYNGSTRAND. Widzę to.
BALLESTED. Jeszcze brakuje figur. Tutaj nie można dostać modelu.
LYNGSTRAND. Więc tu jeszcze będzie figura?
BALLESTED. Tak, na pierwszym planie, tutaj na brzegu, leżéć będzie nawpół martwa kobieta morska.
LYNGSTRAND. Dlaczegóż pół martwa?
BALLESTED. Zabłąkała się na lądzie, nie może trafić do morza i zamiera w kałuży, rozumie pan przecie.
LYNGSTRAND. Ach! Tak.
BALLESTED. Pani tego domu podała mi myśl do obrazu.
LYNGSTRAND. A jak go pan zatytułuje, gdy będzie ukończony?
BALLESTED. Sądzę, że „Koniec morskiéj kobiety”.
LYNGSTRAND. Bardzo stosowne. Można z tego zrobić coś dobrego.
BALLESTED. Może pan jest także...
LYNGSTRAND. Malarzem?
BALLESTED. Tak.
LYNGSTRAND. Nie, malarzem nie jestem, ale będę rzeźbiarzem, nazywam się Jan Lyngstrand.
BALLESTED. Więc pan chce być rzeźbiarzem? także piękna sztuka rzeźbiarstwo. Zdaje mi się, żem pana parę razy spotkał na ulicy. Czy pan tu od dawna?
LYNGSTRAND. Bawię tu od kilkunastu dni, ale będę się starał spędzić tu całe lato.
BALLESTED. Aby używać przyjemności kąpielowych, nieprawdaż?
LYNGSTRAND. Chciałbym trochę sił nabrać.
BALLESTED. Przecież nie jesteś pan chory.
LYNGSTRAND. Trochę. Czuję się osłabiony, ale to nie jest niebezpieczne. Coś nakształt astmy
BALLESTED. Ba! mała rzecz. Powinien pan jednak poradzić się biegłego doktora.
LYNGSTRAND. Myślałem już o tém, ażeby przy sposobności zasięgnąć rady doktora Wangla.
BALLESTED. Zrób to pan (ogląda się na lewo). Znowu przypływa parowiec. Mnóstwo podróżnych na pokładzie. Napływ podróżnych wzmógł się, w niebywały sposób, ostatniemi czasy.
LYNGSTRAND. Tak, zdaje mi się, że tu napływ jest wielki.
BALLESTED. Mamy także wielu przybywających na lato. Boję się czasem, ażeby nasze poczciwe miasto, z powodu tylu obcych, nie utraciło swego charakteru.
LYNGSTRAND. Pan się tutaj urodził?
BALLESTED. Nie, alem się tutaj akla... aklimatyzował. Przywyknienie i czas związały mnie z tą miejscowością.
LYNGSTRAND. Więc pan tu już mieszka od dawna?
BALLESTED. No tak, ze siedemnaście, osiemnaście lat. Przybyłem z towarzystwem dramatyczném, Skives’a. Potém, mieliśmy trudności pieniężne, towarzystwo się rozwiązało i rozpierzchło na wszystkie strony.
LYNGSTRAND. A pan tu pozostał?
BALLESTED. Zostałem. I dobrze mi się dzieje. Muszę panu powiedzieć, żem się głównie w teatrze zajmował dekoracyami.



SCENA TRZECIA.
CIŻ I BOLETA.

BOLETA (wynosi z przedpokoju biegunowy fotel, który stawia na werandzie i mówi do kogoś znajdującego się w pokoju). Hildo, poszukaj haftowanego podnóżka dla ojca.
LYNGSTRAND (idzie ku werandzie i wita się). Dzień dobry, pani.
BOLETA (przy balustradzie). Ach! to pan. Dzień dobry. Przepraszam bardzo, muszę odejść na chwileczkę! (wchodzi do domu).
BALLESTED. Pan zna państwa Wangel?
LYNGSTRAND. Tak, trochę. Spotykałem panny tu i owdzie, a na ostatnim koncercie mówiłem z samą panią, i ta upoważniła mnie do odwiedzin.
BALLESTED. Więc pan powinieneś uprawiać tę znajomość.
LYNGSTRAND. Ja też postanowiłem złożyć wizytę, bo tak to nazywają. Gdybym tylko miał jaki powód.
BALLESTED. Powód! Cóż znowu! (spoglądając na lewo). Do dyabła! (zbiera swoje rzeczy). Parowiec jest już koło przystani. Muszę iść do hotelu. Może będzie mnie potrzebować ktoś z nowoprzybyłych, bo przyznam się panu, że jestem także fryzyerem.
LYNGSTRAND. Jesteś pan wielostronnym.
BALLESTED. W małych miastach trzeba się do wielu rzeczy ak... aklimatyzować. Gdybyś pan kiedy potrzebował fryzyera, zapytaj tylko o Ballesteda, nauczyciela tańca.
LYNGSTRAND. Nauczyciela tańca?
BALLESTED. Albo też dyrektora muzyki na dętych instrumentach. Dziś wieczorem koncertujemy na promenadzie. Adieu! adieu! (wychodzi z przyborami malarskiemi przez furtkę i kieruje się na lewo).



SCENA CZWARTA.
LYNGSTRAND, BOLETA, HILDA, wychodzą z domu na werandę.

HILDA (z podnóżkiem).
BOLETA (przynosi więcéj kwiatów).
LYNGSTRAND (kłania się Hildzie z ogrodu).
HILDA (przy balustradzie nie odkłaniając się). Mówiła mi już Boleta, żeś się pan w końcu wejść odważył.
LYNGSTRAND. Tak, ośmieliłem się to uczynić.
HILDA. Czy pan już odbył poranny spacer?
LYNGSTRAND. Nie, dziś nie zamierzałem dłuższéj przechadzki.
HILDA. Może byłeś pan w kąpieli?
LYNGSTRAND. Tak jest, i widziałem matkę pani, szła właśnie do swojéj kabiny.
HILDA. Kto szedł?
LYNGSTRAND. Matka pani.
HILDA. Ach! tak... o! (stawia podnóżek przy biegunowym fotelu).
BOLETA. (jakby przerywając). Czy nie widziałeś pan na fiordzie łodzi ojca?
LYNGSTRAND. Tak, zdaje mi się, że widziałem łódź żaglową, zmierzającą do lądu.
BOLETA. To pewno był ojciec. Miał on chorych na wyspach. (porządkując na stole).
LYNGSTRAND (posuwając się o krok do werandy). Jak tu wszystko kwiatami przystrojone.
BOLETA. Nieprawdaż, że to ładnie wygląda?
LYNGSTRAND. Prześlicznie. Jakby w domu było jakie święto.
BOLETA. Bo téż tak jest.
LYNGSTRAND. Może urodziny ojca.
BOLETA (przestrzegając Hildę). Hm! hm!
HILDA (nie zważając na to). Nie, to urodziny mamy.
LYNGSTRAND. Tak — urodziny matki pań.
BOLETA (pocichu z gniewem). Ależ Hildo.
HILDA (tak samo). Dajże mi pokój. (do Lyngstranda). Pan teraz pewno wraca do hotelu na śniadanie.
LYNGSTRAND. (schodząc ze stopni). Tak, muszę trochę przekąsić.
HILDA. Czy pan się w hotelu jeszcze nie rozgościł na dobre?
LYNGSTRAND. Nie mieszkam już w hotelu, to dla mnie za drogo.
HILDA. A gdzież pan teraz mieszka?
LYNGSTRAND. Na górze u pani Jensen.
HILDA. U jakiéj pani Jensen?
LYNGSTRAND. Akuszerki.
HILDA. Przepraszam, panie Lyngstrand, ale mam tyle zajęcia, że...
LYNGSTRAND. Ach! nie powinienem był tego mówić.
HILDA. Czego?
LYNGSTRAND. Tego, co powiedziałem.
HILDA (patrząc na niego niechętnie). Wcale pana nie rozumiem.
LYNGSTRAND. Nie, nie, ale teraz muszę panie pożegnać.
BOLETA (na stopniach werandy). Żegnam. Niech pan dzisiaj wybaczy, ale późniéj, jeśli znajdziesz pan czas — przyjdź pan odwiedzić ojca — i nas także.
LYNGSTRAND. Stokrotne dzięki. Chętnie to uczynię. (kłania się i wychodzi przez ogrodową furtkę. Za ogrodem, zwracając się na lewo, kłania się raz jeszcze.
HILDA (półgłosem). Adieu, mój panie. Proszę się odemnie kłaniać matce Jensen.
BOLETA (cicho wstrząsając jéj rękę). Hildo! Jakżeś źle wychowana! Czyś oszalała! Mógł cię usłyszeć.
HILDA. Ba! Cóż to szkodzi.
BOLETA (spoglądając na prawo). Ojciec idzie.



SCENA PIĄTA.
CIŻ I DOKTÓR WANGEL w podróżnym stroju, z torebką w ręku, idzie ścieżką z prawéj strony.

WANGEL. Otóż jestem, moje dzieci. (wchodzi do ogrodu).
BOLETA (spotykając go w ogrodzie). Ach! jak to ładnie, że wracasz.
HILDA (idąc także naprzeciw niego). Czyś się już na cały dzień uwolnił, ojcze?
WANGEL. Nie. Późniéj muszę jeszcze na chwilę być w biurze. Ale powiedzcie, nie słyszałyście, czy Arnholm przyjechał?
BOLETA. Tak, wczoraj wieczór przyjechał. Posyłałyśmy do hotelu.
WANGEL. Nie widziałyście go jeszcze?
BOLETA. Nie, ale pewno przyjdzie jeszcze przed południem.
WANGEL. Zapewne.
HILDA (ciągnąc go). Ojcze, obejrzyjże się.
WANGEL (spogląda na werandę). Widzę, widzę, dzieci, dom wygląda świątecznie.
BOLETA. Czyśmy nie ładnie go przystroiły?
WANGEL. Tak, muszę przyznać. Czy... czy sami jesteśmy w domu?
HILDA. Ona sobie poszła.
BOLETA (przerywając szybko). Mama poszła do kąpieli.
WANGEL (spogląda przyjaźnie na Boletę i głaszcze jéj włosy. Potém mówi z pewném wahaniem). Słuchajcie, dzieci. Czy wszystko ma tak pozostać dzień cały? I flaga wywieszona także?
HILDA. Naturalnie, ojczulku.
WANGEL. Hm! No tak — ale widzicie...
BOLETA (mruga i przytakuje mu). Możesz sobie wyobrazić, że to wszystko na cześć Arnholma. Skoro tak dobry przyjaciel, pierwszy raz cię odwiedza...
HILDA (śmiejąc się i wstrząsając głową). Pomyśl tylko, ojczulku. On był nauczycielem Bolety.
WANGEL (z półuśmiechem). Jakie wy przebiegłe! Mój Boże, to przecie rzecz naturalna, iż pamiętamy o tych, co nie są z nami. A prócz tego... Masz, Hildo (daje jéj podróżną torebkę) zanieś to do biura. — Nie, dzieci, ja tego nie chcę. Nie w taki sposób przynajmniéj, wiecie o tém. Tak rok rocznie. Cóż na to powiedzą? I nie można tego zmienić?
HILDA (chce iść z torebką przez ogród, ale zatrzymuje się, odwraca, i wskazuje). Patrzcie na tego pana, co idzie. To pewnie profesor.
BOLETA (spoglądając). Ten sam? (śmieje się). Paradna jesteś. Ten pan taki podstarzały, miałby by być Arnholmem?
WANGEL. Czekajcie, moje dzieci. Tak, zdaje mi się, że to on. On niezawodnie.
BOLETA (patrzy zdumiona). Tak, Bóg widzi — zdaje mi się, że tak jest.



SCENA SZÓSTA.
CIŻ i PROFESOR ARNHOLM w eleganckim rannym ubiorze, złotych okularach, z cienką laseczką i torebką podróżną, ukazuje się na drodze, po lewéj stronie. Wygląda swobodnie, spogląda w ogród, kłania się przyjaźnie i wchodzi przez furtkę.

WANGEL (idąc naprzeciw niemu). Witam, kochany profesorze, witam z całego serca, na dawnych śmieciach.
ARNHOLM. Dziękuję, dziękuję, po tysiąc razy. (Ściska mu ręce i idą razem przez ogród). Oto są i dzieci. (Podaje im rękę i przypatruje się). Zaledwie mógłbym je poznać obiedwie.
WANGEL. Bardzo wierzę.
ARNHOLM. A jednak — możebym poznał Boletę — tak Boletę poznałbym niezawodnie.
WANGEL. Nie sądzę. Przecież to już ośm, nie, dziewięć lat, kiedyś ją widział raz ostatni. Ach! tak, ileż to rzeczy zmieniło się od tego czasu.
ARNHOLM (oglądając się). Tego nie uważam. Drzewa tylko urosły i zbudowano altanę.
WANGEL. Tak się to zdaje pozornie.
ARNHOLM (z uśmiecham). No i teraz są tu wdomu, dwie panny na wydaniu.
WANGEL. O! na wydaniu jest tylko jedna.
HILDA (półgłosem). Co téż ojczulek mówi.
WANGEL. Siądźmy tymczasem na werandzie. Jest tam chłodniéj niż tutaj. Proszę.
ARNHOLM. I owszem, kochany doktorze (wchodzą na werandę).
WANGEL (wskazuje Arnholmowi miejsce na biegunowym fotelu). No, teraz siądźmy i odpocznijmy, wyglądasz trochę zmęczony podróżą.
ARNHOLM. Nic nie znaczy. Tutaj w tych miejscach...
BOLETA (do ojca). Może przynieść do pokoju przy werandzie wody sodowéj i soku? Tu będzie wkrótce za gorąco.
WANGEL. Dobrze, dzieci. Przynieście wody sodowéj i soku, a może także koniaku.
BOLETA. I koniaku?
WANGEL. Troszkę, gdyby go kto zażądał.
BOLETA. Dobrze, zaraz. A ty Hildo, odnieś torebkę ojca do biura. (odchodzi w głąb domu i drzwi za sobą zamyka).
HILDA (bierze torebkę ojca i odchodzi przez furtkę ogrodową na lewo).



SCENA SIÓDMA.
ARNHOLM i WANGEL.

ARNHOLM (spoglądając za Boletą). Doprawdy, jaka śliczna... wyrosły ci doktorze dwie, śliczne dziewczyny.
WANGEL (siadając). Tak sądzisz?
ARNHOLM. Co do Bolety, to wprost uderzające. Co do Hildy, także. — Mówmy jednak o tobie, kochany doktorze. Czy zamierzasz spędzić tutaj całe życie?
WANGEL. Ach! tak! zapewnie tak się stanie. Byłem tu niegdyś tak szczęśliwy z tamtą, która nas tak wcześnie opuściła. Z tą, którą znałeś jeszcze, gdyś był u nas raz ostatni.
ARNHOLM. Tak, tak.
WANGEL. A teraz szczęśliwy jestem z tą, co jéj miejsce zajęła. Tak, mogę przyznać, iż los okazał się w wielu rzeczach łaskawym dla mnie.
ARNHOLM. Nie masz dzieci z drugiego małżeństwa?
WANGEL. Przed półtrzecia rokiem urodził nam się synek. Nie cieszyliśmy się nim długo. Umarł, mając zaledwie cztery czy pięć miesięcy.
ARNHOLM. Czy dzisiaj niema w domu twojéj żony?
WANGEL. Zaraz nadejdzie. Poszła do kąpieli, jak to czyni co dzień, nie zważając na pogodę.
ARNHOLM. Czy chora?
WANGEL. Nic jéj nie jest, jakkolwiek w ostatnich latach ma bardzo rozstrojone nerwy. To jest czasami... Nie mogę sobie zdać sprawy, co jéj właściwie dolega. Ale widzisz, przebywanie w wodzie jest jéj życiem i przyjemnością zarazem.
ARNHOLM. Przypominam to sobie z dawniejszych czasów.
WANGEL (z niedostrzegalnym prawie uśmiechem). Znałeś Ellidę jeszcze wówczas, gdy byłeś nauczycielem w Skiöldvick?
ARNHOLM. Ma się rozumieć. Odwiedzała często probostwo, ale widywałem ją najczęściéj, gdym bywał w latarni morskiéj, u jéj ojca.
WANGEL. Te czasy zostawiły głębokie ślady w jéj umyśle. Sama siebie nazywa morską kobietą.
ARNHOLM. Doprawdy?
WANGEL. I dlatego jeśli je wspomnisz, sprawisz jéj głęboką przyjemność.
ARNHOLM (spogląda na niego z powątpiewaniem). Czy masz powody tak sądzić?
WANGEL. Naturalnie, że mam.
ELLIDA WANGEL. (wołając po prawéj stronie ogrodu). Czy to ty jesteś?
WANGEL (podnosząc się). Tak, najdroższa.



SCENA ÓSMA.
CIŻ i ELLIDA WANGEL w lekkim, luźnym ubiorze, z mokremi włosami rozpuszczonemi na plecy, ukazuje się z prawéj strony, pomiędzy drzewami i altaną.

ARNHOLM (podnosi się).
WANGEL (z uśmiechem wyciąga do niéj ręce). Otóż mamy morską kobietę.
ELLIDA (wchodzi szybko na werandę i chwyta jego ręce). Dzięki Bogu, że cię znów widzę. Kiedyżeś wrócił?
WANGEL. Tylko co. Przed chwilą (pokazując Arnholma). Ale czemu nie witasz dawnego znajomego?
ELLIDA (podając Arnholmowi rękę). Więc to pan? Witam. Wybacz, żeś mnie w domu nie zastał.
ARNHOLM. O proszę, nie rób pani ceremonii.
WANGEL. Czy fala była dziś ruchliwą?
ELLIDA. Ruchliwą? Tu ona nigdy nie jest ruchliwą. Taka jakaś ciepła i senna! Woda w tym fiordzie jest jakby chora.
ARNHOLM. Chora?
ELLIDA. Tak, chora i działa téż chorobliwie.
WANGEL (z uśmiechem). No, pięknie polecasz tutejsze kąpiele.
ARNHOLM. Ja raczéj sądzę, że pani jesteś w osobliwym stosunku z morzem, i ze wszystkiém, co się morza dotyczy.
ELLIDA. Być może, czasem mnie to saméj na myśl przychodzi. Ale patrz pan, jak tu dzieci wszystko przygotowały, ażeby uczcić twą obecność.
WANGEL (zmieszany). Hm! (patrząc na zegarek). Musze niedługo odejść.
ARNHOLM. Czyż to doprawdy na moję cześć?
ELLIDA. Ma się rozumiéć, przecież codzień tak nie występujemy. Ach, jakże tu duszno i gorąco, pod tym dachem (schodzi do ogrodu). Chodźcie tutaj! Tu przynajmniéj jest coś nakształt wiatru. (Siada w altanie).
ARNHOLM (idąc za nią). A mnie się wydaje, że tu jest wiatr zupełnie chłodny.
ELLIDA. Tak, pan się w mieście przyzwyczaił do gorąca. Wlecie jak słyszałam, musi tam być nieznośnie.
WANGEL (także w ogrodzie). Hm! Droga Ellido, zabaw przez chwilę naszego kochanego gościa.
ELLIDA. Masz zajęcie?
WANGEL. Tak, muszę być w biurze, a potém, trzeba się trochę przebrać. Niedługo zabawię.
ARNHOLM (siada z Ellidą w altanie). Nie czyń sobie przymusu, doktorze, tymczasem będziem rozmawiać z twoją żoną.
WANGEL. Rachuję na to, a teraz, do widzenia.



SCENA DZIEWIĄTA.
ELLIDA, ARNHOLM.

ELLIDA (po chwili milczenia). Czy nie uważasz pan, że tu jest przyjemnie?
ARNHOLM. Ja uważam, że mnie jest tu przyjemnie.
ELLIDA. Ta altana nazywa się moją, bom ja ją kazała postawić, a raczéj kazał ją dla mnie postawić.
ARNHOLM. Pani tu zwykle przebywa?
ELLIDA. Tak, siedzę tu cały dzień.
ARNHOLM. Pewno z panienkami?
ELLIDA. Dziewczęta chętniéj siedzą na werandzie.
ARNHOLM. A Wangel?
ELLIDA. Tu i tam, po trochu, raz jest ze mną, to znów z dziewczętami.
ARNHOLM. Czy taką jest wola pani?
ELLIDA. Ja sądzę, że to wszystkim dogadza. Możemy rozmawiać, skoro mamy sobie coś do powiedzenia.
ARNHOLM (który był przez chwilę pogrążony w myślach). Nasze drogi skrzyżowały się niegdyś po raz ostatni w Skiöldvik, — to już bardzo dawno.
ELLIDA. Całe dziesięć lat upłynęło od czasu, gdy pan, tam był u nas.
ARNHOLM. Coś około tego. Kiedy sobie panią tam w latarni morskiéj przypomnę, panią, tę pogankę, jak mawiał pastor, z powodu, że ojciec dał pani, zamiast imienia chrześcijańskiego, nazwę okrętu.
ELLIDA. To cóż?
ARNHOLM. Nie przypuszczałem wówczas nigdy, że panią tu zobaczę jako żonę doktora Wangla.
ELLIDA. Wówczas Wangel nie był jeszcze... Wówczas żyła jeszcze, jego pierwsza żona, matka dziewcząt, ich prawdziwa matka.
ARNHOLM. Tak, tak, ale gdyby on był zupełnie wolny i swobodny — nigdybym nie uwierzył, że to się stanie.
ELLIDA. I ja nie. Nigdy w życiu — naówczas.
ARNHOLM. Wangel jest dzielny, zacny, serdeczny i tak dobry dla wszystkich.
ELLIDA (z zapałem i serdecznością). O, to prawda.
ARNHOLM. Jednakże, zdaje mi się, że on od pani różni się o całe niebo.
ELLIDA. Masz pan słuszność. To także prawda.
ARNHOLM. Więc jakże się to stać mogło? Jakim sposobem do tego przyszło?
ELLIDA. Nie pytaj mnie pan o to, bo nie mogę, ani tego wytłómaczyć, ani zrozumiéć sama.
ARNHOLM. Hm! (ciszéj). Czyś pani zwierzyła się mężowi z tego, co zaszło między nami, — mówię naturalnie o téj daremnéj propozycyi, którą niegdyś uczyniłem?
ELLIDA. Nie. Jak możesz pan coś podobnego przypuścić. Nie powiedziałam mu o tém ani słowa.
ARNHOLM. Cieszy mnie to, gdyż czułem się skrępowany myślą, że...
ELLIDA. To niesłusznie. Mówiłam mu tylko, że mam dla pana wielkie uznanie, żeś pan był najlepszym, najzaufańszym przyjacielem, jakiego miałam, bo tak jest rzeczywiście.
ARNHOLM. Dziękuję z całego serca. Ale powiedz mi pani teraz, dlaczego nigdy nie pisałaś do mnie, po moim wyjeździe?
ELLIDA. Myślałam, że mogą być przykremi wieści o téj... która, nie tak z panem wyszła, jakbyś pragnął. Lękałam się wznowić jakiego cierpienia.
ARNHOLM. Hm — tak jest, może miałaś pani słuszność.
ELLIDA. Ale czemu pan nie pisał?
ARNHOLM (spogląda na nią i uśmiecha się z wyrzutem). Ja? uczynić pierwszy krok? Wzbudzić może podejrzenie, żebym chciał wznawiać to, co było, ja, odrzucony tak zupełnie?
ELLIDA. Rozumiem to także. A czy potém nie pomyślałeś pan o jakim innym związku?
ARNHOLM. Nigdy. Pozostałem wierny moim wspomnieniom.
ELLIDA (pół żartem). Cóż znowu! Daj pan pokój tym dawnym wspomnieniom. Zdaje mi się, żeś pan raczéj powinien postarać się o to, by zostać szczęśliwym małżonkiem.
ARNHOLM. Musiałoby to stać się zaraz. Nie zapominaj pani, iż niestety, mam już lat trzydzieści siedem.
ELLIDA. Témbardziéj śpieszyć się należy. (Milczy przez chwilę, potém zaczyna poważnie, przyciszonym głosem). Posłuchaj pan — chcę panu coś powiedziéć, coś czegobym wówczas nie wyjawiła, chociażby szło o życie.
ARNHOLM. A to jest?
ELLIDA. Kiedy uczyniłeś pan ten krok daremny, ja nie mogłam odpowiedzieć inaczéj, niż to uczyniłam.
ARNHOLM. Wiem o tém, mogłaś pani jedynie ofiarować mi szczerą przyjaźń.
ELLIDA. Ale pan nie wiesz, iż wówczas wszystkie moje myśli i uczucia zwracały się gdzieindziéj.
ARNHOLM. Wówczas?
ELLIDA. Tak, wówczas!
ARNHOLM. Mylisz się pani, co do czasu. Zdaje mi się, że wówczas zaledwie znałaś pana Wangla.
ELLIDA. Nie mówię o nim.
ARNHOLM. Nie o nim? Przecież wtedy w Skiöldvik nie było nikogo, coby mógł zwrócić pani uwagę.
ELLIDA. Nie, nie. Bo téż to wszystko było tak szalone, że mogło doprowadzić do obłędu.
ARNHOLM. Więc jakże to było?.. niechże wiem.
ELLIDA. Dość, ażebyś pan wiedział, żem wówczas nie była wolną.
ARNHOLM. Ale gdybyś pani była wówczas wolną?
ELLIDA. To cóż?
ARNHOLM. Czy odpowiedź pani na mój list, byłaby inną?
ELLIDA. Czyż ja to mogę wiedzieć? Gdy zjawił się Wangel, wypadła inaczéj.
ARNHOLM. Dlaczego więc mówisz mi pani, żeś nie była wolną?
ELLIDA (podniecona i niespokojna). Bo ja muszę się komuś zwierzyć.
ARNHOLM (podnosi się).
ELLIDA. Pozostań pan jak dotąd.
ARNHOLM. Pani mąż nie wie, o téj całéj sprawie?
ELLIDA. Powiedziałam mu od razu, żem była dawniéj kim innym zajętą. On więcéj wiedziéć nie żądał. A od tego czasu, nigdyśmy o tém nie mówili. W gruncie rzeczy, było to tylko szaleństwo. I zerwało się — przynajmniéj w pewnéj mierze.
ARNHOLM (podnosząc się). Tylko w pewnéj mierze, nie w zupełności?
ELLIDA. No tak! O Boże! to wcale nie to, o czém pan myślisz. To wprost coś niepojętego. Nie wiem sama, jak to opowiedziéć. Sądziłbyś, żem była chora, albo téż obłąkana.
ARNHOLM. Droga pani... Teraz na prawdę musisz mówić otwarcie.
ELLIDA. Dobrze... spróbuję, ale jakże pan — człowiek rozumny — potrafisz to sobie wytłómaczyć? (Spogląda na lewo i urywa nagle). Czekaj pan — powiem późniéj. Idzie gość.



SCENA DZIESIĄTA.
CIŻ i LYNGSTRAND, idzie drogą z lewéj strony i wchodzi do ogrodu, ma kwiat w butonierce i niesie wielki bukiet, obwinięty w cienki papier i wstążki, przed werandą zatrzymuje się niepewny.

ELLIDA (wychodząc z altany). Czy pan szuka panienek?
LYNGSTRAND (odwracając się). Ach! pani jest tam. (kłania się i przybliża). Nie, nie szukam panien, tylko saméj łaskawéj pani. Pozwoliłaś mi pani złożyć sobie wizytę...
ELLIDA. Tak, zawsze jesteś pan dla nas miłym gościem.
LYNGSTRAND. Stokrotne dzięki! A ponieważ się rzeczy tak szczęśliwie złożyły, że właśnie dziś jest tu w tym domu uroczystość...
ELLIDA. Już pan wiesz o tém?
LYNGSTRAND. Czy pani pozwoli, bym ci to ofiarował? (kłania się i podaje bukiet).
ELLIDA (z uśmiechem). Ależ panie Lyngstrand, byłoby właściwiéj, gdybyś te śliczne kwiaty ofiarował panu profesorowi, bo on to właściwie...
LYNGSTRAND (patrząc niepewnym wzrokiem). Wybaczy pani — ale ja nie znam tego pana — przyszedłem z powodu urodzin.
ELLIDA. Urodzin? Mylisz się pan. Dziś niéma w domu żadnych urodzin.
LYNGSTRAND (z przebiegłym uśmiechem). Ja wiem o tém dobrze, tylko nie sądziłem, by to była tajemnica.
ELLIDA. O czemże pan wiesz?
LYNGSTRAND. Że dziś święci pani swoje urodziny.
ELLIDA. Ja?
ARNHOLM (patrzy na nią pytająco). Dziś? nie, nie, doprawdy.
ELLIDA (do Lyngstranda). Skąd to panu przyszło na myśl?
LYNGSTRAND. Panna Hilda tajemnicę zdradziła. Byłem już tutaj i pytałem panien, czemu stroją dom we flagi i kwiaty.
ELLIDA. A one?
LYNGSTRAND. Wtedy powiedziała mi panna Hilda: „Dziś przecież, są imieniny matki”!
ELLIDA. Matki! — Ach tak!
ARNHOLM. Aha... (Ellida i Arnholm spoglądają na siebie znacząco). Więc kiedy ten młody człowiek wie o tém, pani Wangel...
ELLIDA (do Lyngstranda). Tak, skoro pan już wiesz...
LYNGSTRAND. (znowu ofiarując bukiet). Ośmielam się złożyć powinszowanie.
ELLIDA (biorąc kwiaty). Dziękuję z całego serca. Niechże pan siada. (Arnholm, Ellida i Lyngstrand, siadają w altanie).
ELLIDA. Bo to wszystko — te urodziny miały pozostać tajemnicą, panie profesorze.
ARNHOLM. Więc tak być miało. My należeliśmy do nie powołanych.
ELLIDA (kładąc bukiet na stole). Tak, tak, nie byliśmy powołani...
LYNGSTRAND. Doprawdy, nie powiem o tém nikomu na świecie.
ELLIDA. Nie miałam tego na myśli. — Ale jakże tam pana zdrowie? Zdaje mi się, że pan teraz lepiéj wygląda.
LYNGSTRAND. Tak, zdaje mi się, żem zdrowszy i że do przyszłego roku, w którym może będę mógł pojechać do ciepłych krajów...
ELLIDA. Wybiera się tam pan, jak mi mówiły dziewczęta.
LYNGSTRAND. Tak, mam w górach dobroczyńcę, który się mną opiekuje. Obiecał, że mi na przyszły rok dopomoże.
ELLIDA. Jakże go pan poznałeś?
LYNGSTRAND. Był to bardzo szczęśliwy przypadek. Byłem raz na morzu, na jego okręcie.
ELLIDA. Tak? Więc lubiłeś pan wówczas morze?
LYNGSTRAND. Bynajmniéj. Ale kiedy matka umarła, ojciec nie chciał trzymać mnie w domu i oddał mnie na okręt. Powracając, ulegliśmy rozbiciu, na brzegach Anglii. To było moje szczęście.
ARNHOLM. Szczęście? Jakim-że sposobem było szczęście?
LYNGSTRAND. Przy rozbiciu okrętu, dostałem owéj piersiowéj choroby, bo zostawałem długo w lodowatéj wodzie, zanim mnie wyratowano. Musiałem więc porzucić służbę morską. Było to dla mnie szczęście,
ARNHOLM. Tak pan sądzi?
LYNGSTRAND. Moja choroba nie jest niebezpieczną, a teraz mogę zostać rzeźbiarzem, co było mojém najgorętszem pragnieniem. Wyobraź pan sobie, módz modelować glinę tak miękką, tak podatną, palcami...
ELLIDA. A cóż pan chce modelować? Morskie istoty czy starych wikingów?
LYNGSTRAND. Nie, nic podobnego. Skoro tylko potrafię, spróbuję utworzyć wielkie dzieło, nazywają to grupą.
ELLIDA. Ale cóż ta grupa przedstawiać będzie?
LYNGSTRAND. Coś, com sam przeżył...
ARNHOLM. Tak, tak, trzymaj się pan téj myśli.
ELLIDA. Więc, cóż to będzie?
LYNGSTRAND. Zamierzam wyrzeźbić młodą, śpiącą żonę rybaka, którą trapią sny niespokojne. Zdaje mi się, że potrafię przedstawić to, że ona śni.
ARNHOLM. I to wszystko?
LYNGSTRAND. Będzie jeszcze jedna postać. Mąż, któremu się przeniewierzyła, gdy był nieobecny. A on utonął w morzu.
ARNHOLM. Co pan mówi?
ELLIDA. Utonął?
LYNGSTRAND. Tak jest, utonął w morzu, a co najdziwniejsze, że pomimo to powrócił wśród nocy i stanął przy jéj łóżku. Musi być przedstawiony, jak człowiek wyciągnięty z wody.
ELLIDA (opierając się o poręcz fotelu). To dziwne (zamyka oczy). Widzę to wyraźnie.
ARNHOLM. Na Boga, panie — panie! — Mówiłeś przecież, że to będzie rzecz, którąś sam przeżył.
LYNGSTRAND. Tak, tak, przeżyłem ją, właściwie mówiąc, pod pewnym względem.
ARNHOLM. Jakto przeżyłeś? Człowiek umarły...
LYNGSTRAND. To téż niezupełnie przeżyłem. Ma się rozumiéć nie przeżyłem osobiście. Jednakże pomimo to...
ELLIDA (z żywością i przejęciem). Opowiedz pan wszystko, co wiesz, coś widział. Muszę to wiedziéć dokładnie.
ARNHOLM (z uśmiechem). To właśnie coś dla pani. Coś pasującego z morskim nastrojem.
ELLIDA. Więc jakże to było?
LYNGSTRAND. Było tak. Gdyśmy powracali na naszym statku, musieliśmy w jedném mieście, zwaném Halifax, zostawić w szpitalu chorego bosmana... Wzięliśmy na jego miejsce jakiegoś Amerykanina. Ten nowy bosman...
ELLIDA. Amerykanin?
LYNGSTRAND. Tak. Pożyczył on sobie jednego dnia od kapitana całą paczkę starych gazet, które pilnie wertował. Mówił, że chce się nauczyć po norwesku.
ELLIDA. I cóż?
LYNGSTRAND. Jednego wieczoru czas był burzliwy. Wszyscy byli na pokładzie oprócz mnie i bosmana, który sobie nadkręcił nogę i nie mógł stąpać. Ja także byłem niezdrów i leżałem w kajucie. On znowu czytał jednę z tych starych gazet.
ELLIDA. Tak, tak.
LYNGSTRAND. A gdy tak siedział czytając, ryknął w dziwny sposób. Gdym na niego spojrzał, zobaczyłem, że twarz miał białą jak kreda, szarpał zębami i darł gazetę na tysiące strzępków i czynił to cicho, zupełnie cicho.
ELLIDA. Nic nie powiedział? ani słowa?
LYNGSTRAND. Na razie nic a nic. Dopiero po chwili, wyrzekł jakby sam do siebie: Zaślubiona innemu, w czasie méj nieobecności...
ELLIDA (zamykając oczy, półgłosem). Tak powiedział?
LYNGSTRAND. Tak. I wyobraźcie sobie państwo, powiedział najczystszym norweskim językiem. Ten człowiek miał dziwną łatwość przyswojenia sobie obcéj mowy.
ELLIDA. I cóż dalej? Cóż się potém stało?
LYNGSTRAND. Tu właśnie następuje rzecz najdziwniejsza i tego nigdy w życiu nie zapomnę. On dodał także po cichu: Jest moją, moją pozostanie, i pójdzie za mną, chociażbym nawet jako topielec wypłynął z czarnych wód, ażeby ją z sobą zabrać.
ELLIDA (Nalewając sobie szklankę wody, drżącą ręką). Ach! jak tu dziś duszno.
LYNGSTRAND. I powiedział to z taką siłą woli, iż pomyślałem... gotów wykonać, co postanowił.
ELLIDA. Czy pan wie, co się daléj stało z tym człowiekiem?
LYNGSTRAND. Ach! pani, on z pewnością nie żyje.
ELLIDA (szybko). Dlaczego pan tak sądzi?
LYNGSTRAND. Potem nasz okręt się rozbił. Ja z kapitanem i pięciu innemi wsiedliśmy do wielkiéj łodzi. Sternik dostał się na mniejszą, w któréj był Amerykanin i jeszcze jeden człowiek.
ELLIDA. I nie było już o nich żadnéj wieści?
LYNGSTRAND. Żadnéj a żadnéj. Mój dobroczyńca pisał mi o tém w krótkości. Właśnie z tego powodu przyszła mi chęć zrobić z tego dzieło sztuki. Niewierną żonę żeglarza widzę przed sobą, jak żywą, i także tego mściciela, który choć utopiony powraca z głębi wód. Widzę ich oboje wyraźnie.
ELLIDA. Ja także (powstaje). Chodźmy stąd do pokoju, albo lepiéj zejdźmy nad morze do Wangla. Zdaje mi się, że tu jest niemożliwie duszno (wychodzi z altany).
LYNGSTRAND (który powstał także). Co do mnie, przepraszam. Chciałem złożyć krótką wizytę, z powodu urodzin.
ELLIDA. Jak pan chce. (Podaje mu rękę). Żegnam pana i ślicznie dziękuję za kwiaty.
LYNGSTRAND (kłania się i odchodzi przez ogrodową furtkę na lewo).



SCENA JEDENASTA.
ELLIDA i ARNHOLM.

ARNHOLM (powstaje i zbliża się do Ellidy). Widzę, kochana pani, żeś tę całą rzecz wzięła bardzo do serca.
ELLIDA. Ach tak, chociaż...
ARNHOLM. W gruncie musiałaś być na to przygotowaną.
ELLIDA (patrzy na niego zdziwiona). Być przygotowaną?
ARNHOLM. Tak mi się zdaje.
ELLIDA. Przygotowaną na to, ażeby ktoś powrócił... powrócił w taki sposób.
ARNHOLM. Cóż u Boga! Czyż ten szalony rzeźbiarz, ze swoją żeglarską powieścią...
ELLIDA. Kochany Arnholmie, nie jest on może tak szalony.
ARNHOLM. Więc to ta baśń o umarłym tak panią wzruszyła? A ja sądziłem, że...
ELLIDA. Cóż pan sądził?
ARNHOLM. Myślałem naturalnie, żeś pani użyła tego pozoru, a zmartwiłaś się tém, że tu w domu obchodzono w tajemnicy przed tobą święto rodzinne... że twój mąż i jego dzieci święcą wspomnienia, w których nie bierzesz udziału.
ELLIDA. O nie, nie. Niech co chce będzie, nie mam prawa męża zabierać wyłącznie dla siebie.
ARNHOLM. Zdawało mi się jednak, że tak być powinno.
ELLIDA. Być może, ale tak przecież nie jest. Ja także mam mój własny świat, z którego inni są wykluczeni.
ARNHOLM. Pani (ciszéj). Czy to znaczy, że... że pani właściwie nie kocha męża.
ELLIDA. O nie, nie. Pokochałam go całą duszą. I właśnie dlatego jest to tak okropném — tak niezrozumiałém — tak trudném do uwierzenia.
ARNHOLM. Musi mi pani zwierzyć swoje troski w zupełności! Czy nie chcesz tego uczynić?
ELLIDA. Nie mogę... A przynajmniéj, teraz nie mogę... Może późniéj.



SCENA DWUNASTA.
Poprzedni, BOLETA, potém WANGEL i HILDA.

BOLETA (Wychodzi z domu na werandę i schodzi do ogrodu). Ojciec z biura powraca, możebyśmy wszyscy się zgromadzili na werandzie.
ELLIDA. I owszem.
WANGEL (Wchodzi ubrany z Hildą, z lewéj strony domu). Otóż jestem wolny i swobodny. Teraz smakowałby nam chłodzący napój.
ELLIDA. Zaczekaj chwilę. (Idzie do altany i przynosi stamtąd bukiet Lyngstranda).
HILDA. Patrzcie, jakie śliczne kwiaty. Od kogo je masz?
ELLIDA. Dostałam je, kochana Hildo, od rzeźbiarza Lyngstranda.
HILDA (zdziwiona) Lyngstranda?
BOLETA (niespokojnie) Lyngstrand tu był? był znowu?
ELLIDA (z półuśmiechem). Tak, był znowu z kwiatami, na uczczenie dnia urodzin. Rozumiesz.
BOLETA (patrzy z pod oka na Hildę). O!
HILDA (półgłosem). Bydlę.
WANGEL (zmartwiony, patrząc na Ellidę). Hm! Widzisz — chciałem ci powiedzieć, moja droga, dobra Ellido.
ELLIDA (przerywając mu). Chodźcie, dzieci. Trzeba te kwiaty dołączyć do tamtych i włożyć w wodę. (Wchodzi na werandę).
WANGEL (idzie za nią zwolna).
BOLETA (do Hildy). W gruncie jest ona dobrą.
HILDA (półgłosem, patrząc na nią gniewnie). Komedye! Chce się ojcu przypodobać.
WANGEL (na werandzie ściska rękę Ellidy). Dzięki ci, dzięki za to, z głębi serca, Ellido.
ELLIDA (zajęta kwiatami). Cóż znowu... Czy nie mogę być z wami i pomódz wam wszystko przystroić, na święto matki?
ARNHOLM. Hm! (Idzie do Ellidy i Wangla, Boleta i Hilda zostają w ogrodzie).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.