Kobiety Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego/Marya Stuart
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobiety Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego |
Podtytuł | Zarys literacki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
To nie królowa, lecz kobieta — dziecię piękne i kapryśne, fantastyczne i uczuciowe, uważające wszystko i wszystkich za cacko, do któregoby się zawsze uśmiechać powinno. Marya powielekroć przypomina sobie, że jest królową: powtarza ten wyraz z upodobaniem, może z dumą nawet; ale tak, jakby z usunięciem tego wyrazu zmieniała się zarazem i istota rzeczy... Nigdy zapomnieć nie może, że niedawno jeszcze w „kraju Franków“ kochała wszystkich „równo od wszystkich kochana;“ że „z dziecinnym śmiechem“ nowe przywdziewała klejnoty; że z „dziecinnym śmiechem“ cichych westchnień słuchała; że z „uśmiechem“ trefiła przed zwierciadłem włos złoty, przeplatając różami, „trefione pierścienie!...“ Pieszczona i uwielbiana, nie doznawała najmniejszéj przykrości. A teraz złota korona i kłopoty rządów usuwają zprzed niéj krajobraz świeżéj zieloności, podsuwając za to widoki ochrypłych purytańskich jęków śród trupiarni wesela i radości... Smutna téż jest i przygnębiona, czas jéj upływa pomału, nudzi się i szuka rozrywki w uczuciu. Uczucie to jest przemienne, jednodniowe; nie gruntuje się na zadowolnieniu jakichś potężnych pragnień serca — ale na miłych wrażeniach, działających na wyobraźnią. Lubi i sopran pazia i tenorowy głos Rizzia i baryton Bothwella. Wszystko u niéj zależy od wrażenia chwili, od podraźnienia jéj próżności. Jeżeli Rizzio udaje obojętność, Marya staje się czulsza, pyta się głosem miękkim, łagodnym: „Rizzio, czemu tak zbladłeś? — Rizzio, tyś jak dziecko słaby!“ Ale niedługo potém, jak tylko Rizzio gorętszém odezwał się zaklęciem, mówi mu zimno: „Kiedy będziesz w Rzymie, proś ode mnie papieża, żeby mi przysłał chleb ze stołu pańskiego, w złoto zamknięty“.
Silnie na nią działają zewnętrzne okoliczności. Cóż ją skłoniło do pokochania Bothwella? Oto urok jego „posępnéj twarzy“, „mrok zamyślenia“ i „uśmiech goryczy“. Wzrusza ją opowiadanie pazia, że Bothwell popłynął po różę, która wypadła z jéj włosów — odczuwa już wewnętrzny stan duszy Bothwella: „O niewinne dziecię! Ja łatwo ją pojmuję — dzika myśl szaleńca!“ Kiedy ma się z nim widzieć, zdejmuje koronę, która jéj czołu ciężyła a połyskiem swym zgubnym "wielu od królowéj odstręczała;“ zdejmuje pierścionek ślubny, żeby być wolną od wszelkich więzów. Wówczas mniema, że nikt nie ma prawa jéj sądzić — bo ludzie są u jéj stóp, a Bóg w niebie. Wtedy woła:
Teraz przybądź do mnie, przybądź tu, Bothwellu,
Przybądź, już nie mam korony i nie mam pierścienia!
Przybądź! już się nie lękam Boga i potwarzy!...
Gdy u stóp jéj zabito Rizzia; gdy widziała męża, co patrzył obojętnie na krew harfiarza; i gdy właśnie wtedy zjawił się Bothwell: — ona bez żadnéj trudności rzuca się w jego objęcia, pragnąc jedynie, żeby „światła i pochodnie pogasły,“ żeby wstyd jéj ukryły... „Nie jest to czas ukrywać uczucia — powiada — rzucam się na twe łono — już jestem zgubiona“. Wszystkie okoliczności składały się na rozgorączkowanie jéj wyobraźni, na zniweczenie w niéj poczucia moralnego.
Jest pobożna — ale pobożność ta łączy się ściśle z obłudą. Rizzio zastaje ją bez korony — to go ośmiela: „Rizzio, chciéj mówić z królową — przestrzega go — rozmawiałeś z kim innym“. Myśl jéj już całuje blade czoło Bothwella. Usprawiedliwia się przed Rizziem: „Wszak wiesz, że ja się zwykłam modlić bez korony — i teraz się modliłam“. Obłuda weszła już w jéj naturę. Kiedy ma zanieść usypiający napój mężowi, nie wierzy, że mu poda truciznę, przytaczając na poparcie swéj niewiary spokój Bothwella, gdy jéj podawał czarę. „Bo któż się nie wzruszy — powiada — powierzając kochance narzędzia otrucia?...“ Przymila się Henrykowi... na wspomnienie zabójstwa Rizzia mówi jak najnaiwniéj: „Ja nie wiedziałam o tém; cóż mię to obchodzi? — śmierci Rizzia jużem zapomniała” — A jednakże wie o tém, że człowiek, z którym rozmawia, „może jutra, jutra nie zobaczy“. Kiedy wlewała napój, ręka jéj zadrżała... Przeraża ją krucyfiks: „Zdaje mi się, że zbladło to czoło z hebanu“. Nie zbrodnia sama ją krwawi, ale jéj formy; nie gniew boży ją straszy, lecz chmura na czole bóstwa... Kiedy Bothwell wziąwszy lampę z ołtarza, wychodził, ona woła: „Stój — już Darnleja wszelkich uraz zapominam“ — niby go wstrzymuje, „czując, że mogła wstrzymać“, lecz nie chciała.
„Czarne moje serce!“ — to wyznanie, które siła wypadków z jéj piersi wyrywa, dostatecznym jest dowodem, że Marya wie o zbrodni, czuje jéj ważność — ale przeszkodzić jéj nie ma odwagi czy chęci! Słaba trzcina ugina się pod wiatru powiewem...
Wolę jéj ktoś zawsze uprzedzić musi: nie wypowiada jéj jasno i stanowczo. Z początku daje się powodować Rizziowi — on pisze rozkaz uwięzienia ubliżających królowéj; od niego zasięga rady, czy na rozkazie ma podpisać imię męża czy nie. Myśli jéj są chwiejne: „Nie pisz imienia króla — ja jestem królową. Rizzio, co myślisz? nie wiem, może się obrazi!“ — oto jéj słowa w przeciągu jednéj minuty. Ostatecznie Rizzio sam się rozrządza — każe wołać Duglasa. W tak ważnych sprawach ona nic nie decyduje. Co innego w kwestyi galanteryi i rycerstwa! Marya rozkazuje Rizziowi, żeby odrzucił rękawicę Duglasa... Ona jest królową... ale tylko igrzysk kwiatowych (jeux de fleurs). Ten sam brak woli w innéj okoliczności. Paź nasuwa jéj na myśl Bothwella, Marya rozmyśla: „Miłość jest występkiem, w błędną wiedzie drogę. Długo ją usypiałam. Będę widzieć Bothwella — oddalę ze dworu“. To jéj pierwsza myśl — jakże odmienna od następnéj... Ona nawet nie kocha Bothwella, wie „że on nie jest aniołem“; tylko wypadki jéj go narzuciły; gdyby ktoś inny — o Bothwella by nie dbała. W pewnych chwilach opanowywa ją gorączka, przerywają się wszystkie tamy: „Daléj, daléj iść trzeba — nie wiem, gdzie zajdę!“ Życzy sobie śmierci męża; ale nie śmie tego wypowiedzieć głośno, gniewa się na myśli własne. Atoli nie było już teraz przy jéj boku usłużnego Rizzia — niewzruszony Bothwell domaga się rozkazu. Jakże powstała pierwsza myśl o zabójstwie? „Połączę z tobą dłonie — mówi do Bothwella — lecz nie, ta ręka z krwawą ręką powiązana — on żyje jeszcze! I zaraz się reflektuje: „Boże, cóżem wymówiła!“ Ze snu ukojenia w modlitwie budzi ją szatan — Bothwell. Marya pokazuje mu portret męża: „Nie zniosę téj twarzy! Patrz, za mną się obraca, wzrokiem mię przenika“. Bothwell odpowiada spokojnie: „Zniszczę ten obraz“. A Marya przytłumiając westchnienie, powtarza głosem echowym: „obraz!..” „Chciéj mię zrozumieć — mówi daléj — błagam! czyliż duszy skrytość mam wyjawić słowami? Powinien zginąć — Kto? — On!! — Kto? — Król! — Zginie!-”[1]. Gdy już Bothwell wydarł z piersi Maryi wyraz stanowczy, ona powiada: „zapomnij o snach moich, nie zwierz ich nikomu“. Wie bardzo dobrze, że słowa te żadnego nie mają znaczenia. To téż gdy Bothwell, stwierdzając poprzednie słowo, powiada, że król „dziś zginie!“, Marya się nie dziwi, dodaje tylko: „Dziś — to nadto wcześnie“. Okropny-to stan duszy — owo rozdarcie jéj na dwie sprzeczne z sobą połowy. Podobna ona jest wtedy do zwiędłych liści, któremi wicher zamiata ulice pełne błota... Nic już dla nas naówczas nie pozostaje jak, przesłoniwszy sobie oczy sofizmatami, iść ciągle daléj naoślep, nie oglądając się. Ze strasznemi widziadłami w wyobraźni błąkać się musimy po-przez życie, niepewni ni siebie, ni jutra. I Marya cierpi; widzi mury więzienia i obcą kobietę na szkockim tronie i salę tronową „w żałobne ubraną cyprysy“. Chce się oderwać od losów Bothwella („Precz, precz ode mnie, zbójco, z tém wybladłém czołem“); ale zapóźno...
Serca zbrodnią skalane zbrodni się nie boją;
Słuchaj: otrułaś króla — jesteś moją!
odpowiada jéj Bothwell. Daremne szamotanie się i żal daremny...
Wśród kreacyj Słowackiego, Marya może posiada najwięcéj szczegółów wyjaśniających jéj wewnętrzną naturę; ale szczegóły te nie mogą jéj zjednać naszéj sympatyi. Jeżeli bowiem słaba jéj natura jest pewnego rodzaju wymówką dla występków; jeżeli wołanie do Boga: „na cóżeś moje czoło uwieńczył koroną“ każe się domyślać, że w innych warunkach życia zachowałaby czystość moralną; — to świadomość popełnianych zbrodni i owe charakterystyczne słowa: „I przez tę noc straszliwą żaden z mych poddanych nie będzie równie podłym i występnym“ zmuszają nas do surowéj oceny jéj czynów. Cierpienia Maryi przejmują nas litością — ale spółczucia nie budzą. Fałsz, obłuda, pozorna pobożność a istotna przewrotność każą się domyślać w jéj duszy — gangreny moralnéj wyniesionéj z lekkomyślnego życia na dworze francuskim. Swoje własne smutki, swoje osamotnienie i nudy gorzko wyrzuca Bogu i światu — cudzych zaś zrozumieć nie chce a skarżącym się odpowiada komunałami: „Wszyscy losem jesteśmy miotani. — Póki jesteśmy młodzi, wszystko jest przed nami“ i t. p. Popełnia zbrodnię z tém przekonaniem, że jedno słowo modlitwy wszystko zgładzić może. Oto najfałszywsze pojęcie cnoty, jakie powierzchowna pobożność w ludziach wyrobić zdołała!...
- ↑ Zwracam uwagę na podobieństwo téj sceny z 2 sceną aktu IV „Maryi Stuart“ Schillera, gdzie Dawison pragnie koniecznie usłyszeć z ust Elżbiety jasno i dobitnie wypowiedziany rozkaz wykonania wyroku na Maryi.