Kobiety Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Piotr Chmielowski
Tytuł Kobiety Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego
Podtytuł Zarys literacki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KOBIETY
MICKIEWICZA, SŁOWACKIEGO
I
KRASIŃSKIEGO.
ZARYS LITERACKI
Piotra Chmielowskiego.
separator poziomy
WYDANIE TRZECIE, POPRAWIONE I POWIĘKSZONE.
separator poziomy
KRAKÓW.
NAKŁAD GEBETHNERA I SPÓŁKI.

WARSZAWA. — GEBETHNER I WOLFF.
1886.
KRAKÓW.
Druk Wł. L. Anczyca i Spółki, pod zarządem Jana Gadowskiego.
ŻŻonie swojéj
MMaryi z TTrzcińskich
to nowe wydanie pracy młodzieńczéj
poświęca
Autor.






Puszczając w świat drugie wydanie studyum mojego nad postaciami niewieściemi w utworach trzech największych mistrzów poezyi naszéj, winienem czytelnikom słówko objaśnienia.
Kiedy praca moja po raz pierwszy szła do druku (r. 1872/73), agitowała się wówczas bardzo gorąco sprawa tak zwanéj emancypacyi kobiet; możnaby nawet powiedzieć, że doszła była wówczas kulminacyjnego swego punktu — w teoryi; późniéj bowiem zajęto się nie tyle prawami kobiety, ile praktycznemi zagadnieniami, dotyczącemi jéj wykształcenia i zarobkowania. Stąd studyum moje musiało oczywiście odbić w sobie nastrój chwili; stąd taki w niém nacisk na dodatnie charaktery i na ich znaczenie w życiu społeczném. Obok téj barwy wszakże publicystycznéj starałem się już i wówczas nadać memu dziełku koloryt psychologiczno-estetyczny nie w znaczeniu rozpraw i roztrząsań, ale w uchwyceniu jak najwierniejszém rysów, któremi poeci kreślili swe postacie, i w ich skupioném odtworzeniu.
Z takiego charakteru pracy wynikło, że w drugiém wydaniu niektóre myśli i zdania, z rozprawami chwili ściśle związane, musiałem opuścić, ale całości t. j. układu i sposobu przedstawienia rzeczy zmieniać nie potrzebowałem, gdyż nie znalazłem tu i obecnie, po latach siedmiu, niezgodności z samemi pomysłami poetów, których komentowałem. Natomiast okazała się potrzeba dopełnień mianowicie w dziale charakterystyki uczuć wieszczów naszych. Ogłoszono w tym czasie nowe i ciekawe dokumenta, które nie zmieniają wprawdzie z gruntu dawniejszych moich na naturę uczuciowości u poetów naszych poglądu, ale go pod wielu względami rozszerzają i niekiedy modyfikują.
Co do wybranych do rozbioru postaci, to jakkolwiek wiem dobrze, iż możnaby znacznie ich liczbę powiększyć, gdyby się drobiazgowo nad kreacyami poetyckiemi zastanawiało; nie chciałem jednak wchodzić w zbyt wielkie szczegóły i dodałem do poprzednio już zarysowanych jednę tylko postać, postać Wdowy z Balladyny Słowackiego. Zwrócił na nią uwagę pan Adam Bełcikowski w swojém studyum nad Balladyną, ślicznie ją scharakteryzował i przemówił do mego przekonania, że panteon postaci kobiecych Słowackiego wzbogacić należy jedną z najudatniejszych jego kreacyj.
To są najważniejsze zmiany, jakie czytelnicy znajdą w obecném wydaniu; pomniejsze miały na celu usunięcie omyłek faktycznych albo nieścisłości wyrażeń.

Piotr Chmielowski.
Warszawa, 5 lipca 1880 r.

I w tém trzeciém wydaniu ogólny układ zarysu zmianie żadnéj nie uległ. Tekst tylko przejrzałem starannie i wprowadziłem sprostowania lub dopełnienia, wywołane świeżo ogłoszonemi materyałami. Szczególniéj w tém, co mówię o Mickiewiczu i Krasińskim, znajdą czytelnicy dość znaczne różnice od wydania drugiego. Oprócz zmian w szczegółach życiorysowych, należy tu wymienić wprowadzenie kilku postaci, dawniéj nieuwzględnionych. Żywila, Córka Tuhana, Karolina przybyły do działu poświęconego kreacyom Mickiewicza; Czarna pani powiększyła szczupłą liczbę kobiet Krasińskiego.
O poprawność wyrażeń i ścisłość informacyj starałem się jak najusilniéj.

Piotr Chmielowski.
Warszawa, 23 kwietnia 1886 r.
Kobieta w rzeczywistości i w poezyi.

Po raz-to trzeci w XIX wieku kobiety nasze i same głos podniosły w sprawie współudziału swego w życiu społeczném i stały się przedmiotem bardzo licznych, bardzo ożywionych a niekiedy i bardzo namiętnych dyskusyj. Każde z tych wystąpień miało swoje charakterystyczne oznaki i każde starało się posunąć choćby o krok tylko naprzód, zarówno kwestyą usposobień i uzdolnień kobiecych, jak i kwestyą praktycznego ich zastosowania w dziedzinie robót i prac ogółu.
Z początku, w chwili najżywszwéj i najrozleglejszéj działalności Klementyny Tańskiej, kobiety nie chcąc się bynajmniéj wychylać poza obręb domowego ogniska, starały się jedynie pozyskać możność i prawo systematycznego kształcenia się wedle skali jak najskromniejszéj, byleby tylko umiały i zdołały kierować rozumnie pierwszemi krokami dzieci, których były naturalnemi wychowawczyniami.
Potém w chwili rozbudzenia się namiętniejszych i szerszych pragnień, w chwili, gdy Entuzyastki z Narcyzą Żmichowską na czele rozumować i pisać zaczęły, żądały one najprzód podniesienia skali swego wykształcenia, by mogły narówni z silniejszą a brzydszą połową rodu ludzkiego pojmować wszechświat, odczuwać jego piękności, rozkoszować się tém, co praca duchowa ludziom zapewnić może; — a powtóre domagały się pewnych swobód towarzyskich jako panny, pewnéj opieki społecznéj jako żony.
Nareszcie, gdy w najnowszych już czasach podniesiono napowrót sprawę kobiecą, okazała się potrzeba dopełnienia żądań powyższych jednym z najważniejszych postulatów — postulatem rozszerzenia zakresu pracy kobiecéj. Po roku zwłaszcza 1864 nietylko spostrzeżono, (bo spostrzeżenie takie łatwem było do zrobienia i dawniéj), ale — co ważniejsza — odczuto konieczność, konieczność nieodbitą, żeby kobieta mogła samoistnie na utrzymanie swe zapracować, nie potrzebując się oglądać na pomoc ramienia męskiego. Teraz więc połączyły się razem wszystkie wymagania dawniejszych rzeczniczek emancypacyi czy równouprawnienia; i w głosach tak kobiecych jak męskich (Anastazya Dzieduszycka, Józefa Dobieszewska, Eliza Orzeszkowa, Edward Prądzyński, Aleksander Świętochowski) wymowny wyraz znalazły. A ponieważ teraz postawiono kwestyą prawdziwie na sztychu, mówiąc o samoistności kobiet, trzeba było wejść głęboko w rozsnucie i rozwikłanie wielu nastręczających się zagadnień, które natury umysłu kobiet, ich charakteru i uzdolnienia do takich czy innych rodzajów pracy dotyczą. Pod tym względem siły miejscowe nie mogły wystarczyć w zupełności; trzeba się było zwrócić do narodów praktycznych po radę w przedmiocie pracy kobiecéj, a do „narodu myślicieli“ po radę w przedmiocie psychicznego stanu niewiast: przekładano więc dzieła Wirginii Penny, Jana Stuarta Milla, Leroy-Beaulieu, Edwarda Reicha, pisano dużo artykułów celem objaśnienia i roztrząśnięcia pytań psychologicznych, z przedmiotem dyskusji związanych, spierano się o duszę kobiety i polemizowano nieraz bardzo ostro.
Ani myślę twierdzić, jakoby już przedmiot sporu został dokładnie zbadany; sądzę nawet, że dopiero wraz z istotnym wejściem kobiet na pole pracy produkcyjnéj i samoistnéj nastręczy się możność spostrzeżeń pouczających, doświadczeń mniéj-więcéj ścisłych, które sprawę umysłowości kobiecej rozwikłają i rozjaśnią. Zdaje mi się jednak, że dla osiągnięcia celu, który sobie w tym wstępnym rozdziale zamierzyłem, nie potrzeba się zapuszczać w subtelne kwestye fizyologiczno-psychologiczne, że nie potrzeba wyczekiwać przyszłych ściślejszych badań, które mogą niejednę szczegółową uwagę sprostować, ale rysów ogólnych, jakiemi dzisiejsza nauka kreśli obraz kobiety rzeczywistéj, zmienić już nie potrafią. A o takie właśnie rysy najogólniejsze chodzić nam może w zestawieniu natury kobiety, jaką jest w rzeczywistości i jaką ją przedstawiła poezya nowa, zwłaszcza romantyczna. W zarysie kobiety zarówno rzeczywistéj jak i poetyckiéj mam oczywiście na uwadze nie tyle różnice i odcienie uwydatniające się w jednostkach, a tak ważne i wpływowe w sądach ogółu o naturze niewieściéj, ile raczéj te podobieństwa rodzajowe, jakie wśród najróżnorodniejszych nawet temperamentów, uzdolnień i charakterów zawsze i stale dostrzegać się dają.
Kobieta jako człowiek ma lub mieć może te same myśli, te same uczucia, te same popędy, co i mężczyzna — jeżeli oczywiście w tych samych rozwija się warunkach. Od poważnéj i świętéj matrony, co okiem pełnem spokoju wodzi po dorastającém pokoleniu; do bezwstydnéj ulicznicy, co kłamanym uśmiechem wabi do siebie przechodniów — idzie skala wzniesień i upadków moralnych, uczuć szlachetnych i nikczemnych, pomysłów wielkich i drobnych kaprysów; skala odpowiadająca w zupełności umysłowemu i moralnemu szczeblowaniu u mężczyzn. Jeżeli wielu już powiedziało, że kobieta jest sfinksem, zagadką, tajemnicą; to zdanie podobne należy postawić na równi z tém, które mówi, że serce ludzkie jest niezgłębioną przepaścią. Przyczyna ich powstania jedna: dotąd więcéj się zachwycano lub przeklinano, a mniéj zastanawiano; więcéj powtarzano na wiarę cudzą, mniéj ufano własnéj samodzielności.
Zachwyt czy przekleństwo nie jest rzeczą złą; rozbudza duszę, podnosi ją na wyżyny; ale — przeszkadza jasno myśleć, ściśle rozumować. Kobieta nie jest czémś fenomenalném, coby się spotykało raz na wieków dziesiątki. Przypatrujemy się jéj codzień, co godzina, rozmawiamy z nią, kochamy ją, nienawidzimy lub jesteśmy względem niéj obojętni. Czasami (inni twierdzą, że po większéj części) nie rozumiemy jéj; w znacznéj liczbie wypadków dlatego, że sami siebie dobrze nie znamy; w niektórych dlatego, że nas miłość własna zaślepia; w innych wreszcie dlatego, że nas zwodzi forma objawów jéj duszy. Dwie pierwsze przyczyny pomijamy; są one zbyt rozległe i zbyt powszechne, ażeby w krótkich słowach naturę ich dokładnie określić można; trzecia natomiast wiąże się ściśle z przedmiotem obecnego studyum — musimy się więc w niéj rozejrzeć.
W zwykłym trybie życia niepodobna nam inaczéj zbadać głębi duchowéj człowieka, jak obserwując zewnętrzne jego objawy w giestach i w mowie. Nie możemy jego serca i głowy jak rękawiczki na obie strony wywrócić. Forma objawów warunkuje się wychowaniem. Inaczéj wyraża się dziki, inaczéj wykształcony. Dotąd różnica w wychowaniu mężczyzny i kobiety była przepaścista; nic więc dziwnego, że forma objawiania ich uczuć i myśli jest bardzo różna. Co więcéj utrzymuję, że cała różnica (nie mówiąc na teraz o względach fizyologicznych) wewnętrznéj ich istoty na téj właśnie różnicy formy polega. Złudzeni pozorem, bierzemy kształty zewnętrzne za treść najistotniejszą. Pomaga w tém sama natura rzeczy. Forma raz przybrana, zamieniona w przyzwyczajenie, w nałóg, wpływa na treść objawów, zaprowadzając w niéj modyfikacye, których źródła szukać wypada nie w głębi duszy, ale pozewnątrz niéj. Tworzy się w ten sposób siatka nader misternie spleciona, w któréj nasz umysł się gubi, nie mogąc pojedynczych jej oczek rozwikłać. Rozwikłać jednakże można, trzeba się tylko zastanawiać i mieć cierpliwość. Dla wyjaśnienia rzeczy weźmy najprostszy, codzienny przykład. Miłość uczuwa zarówno mężczyzna jak i kobieta. Odmienne atoli wychowanie przyzwyczaiło ich do odmiennego jéj objawiania. Mężczyzna mówi o swém uczuciu śmiało, wyznaje je pierwszy, rozrządza niejako i panuje nad sercem ukochanéj; objawy u niego nie są dwuznaczne. Przeciwnie kobieta. Jeżeli kocha, nie może naturalnie stłumić słodkiego porywu do tego stopnia, ażeby żadnym nie zdradzić się znakiem. To téż musi wybierać takie, któreby można sobie rozmaicie tłómaczyć. Rumieniec i bladość — jakby u rośliny — oto podwójne okna, przez które dusza kobiety wygląda. Rumieniec przecież zmęczeniem, bladość przestrachem da się nader wygodnie wyjaśnić, nie potrzebując się kompromitować wyznaniem miłości. Możnaby stąd zawnioskować, że kobieta wstydzi się własnego swego serca, kiedy do jego popędów przyznać się otwarcie nie pragnie. Znane są nieporozumienia kochanków z powodu téj dwulicowości w zewnętrznéj uczuć formie. Wiadomo, że to fałsz. Brak śmiałości, brak inicyatywy jest skutkiem cieplarnianego wychowania kobiety a nie — jéj wewnętrznej natury. Wmawiając w nią od dzieciństwa, że jest istotą słabą, niezdolną samoistnie ruszyć krokiem, potrzebującą nieustannéj opieki i nadzoru, łatwo wreszcie przemienić ją w piękną — roślinę.
Takich fałszów psychicznych jest mnóstwo; One są powodem, że kobietę uważają za kobietę tylko, a nie za człowieka. Stąd to pochodzą owe zawzięte krzyki, chcące powstrzymać rozwój równouprawnienia. Jeżeli zaś przyjmiemy za prawdę to, co powyżéj o naturze kobiecéj powiedziałem, możemy być pewni, że ze zmianą wychowania, zniknie ta przepaść, która odgranicza jedne połowę rodu ludzkiego od drugiéj, z tem tylko zastrzeżeniem, że wtedy fizyologiczne różnice muszą otrzymać głos przeważny w sprawie zajęć kobiety, a ściśle z temi różnicami złączone usposobienia duchowe wyznaczą jéj właściwy obręb i stopień wykształcenia. W ich zakresie ona do wszystkiego jest zdolna i wszystkiém być może. Wiele przykładów z dzisiejszego i historycznego życia potwierdza ten pogląd. W każdym zaś razie, mamy prawo uważania kobiety za istotę wszechstronną...
Poezya przedstawia ją ułamkowo. Dla niéj kobieta jest sercem tylko. Namiętność, ożywiająca poetę, przenosi się na przedmioty jego obrazowania. Oświetlona wybuchem wulkanu, niekiedy obryzgana jego lawą, kobieta olbrzymieje: jest anielicą albo jędzą, Dyaną albo Eumenidą.
Wyrazistość jest koniecznym warunkiem powodzenia poezyi. Zdanie to zamieniło się w pewnik estetyczny. Słowo mniéj przyjazne staje się tu ukąszeniem żmii, uśmiech zwykły, pospolity — promieniem słońca, roznoszącym światło po całym wszechświecie... Mówić obojętnie niepodobna; trzeba grzmieć piorunami albo szeptać ciszéj od szmeru lilii, gdy głowę swą ku ziemi skłania. Chcąc zrozumieć poetę, musimy oddychać całą piersią, kochać jego miłością chociażby najszaleńszą, krwawić się jego bólami, rozpaczać całą słabością swéj duszy, dobywać z serca zarówno skarby uczuć najszlachetniejszych jak i najbardziéj wstrętnych, byle tylko dorównać téj skali natężenia umysłowego, jakiéj się od nas piewca domaga...
Kobieta jest punktem środkowym poezyi nowożytnéj. Bez kobiety poezya stałaby się bladą jak suchotnica; niktby się o nią nie troszczył. Odgrywając tak ważną rolę, musi się kobieta przedewszystkiém dostroić do kamertonu wymagań poetycznych. Przez łzy rozpatrywana jest Ofelią ze zwiędłemi kwiaty na głowie; przez różowy pryzmat miłości — Juliettą żegnającą kochanka przy śpiewie słowika; przez powiększające szkło ambicyi — lady Macbeth z ręką skrwawioną, na któréj czerwona plama wiecznie pozostanie... Czy w sercu kobiety drgają spółcześnie rozmaite struny uczuć, czy w głowie jéj są inne kombinacye myśli oprócz tych, które się do przedmiotu jedynego wyłącznego ukochania odnoszą — nie pytajmy; — dla niéj wszystkiem jest świat, zakreślony wzrokiem ukochanego; w nim żyje, w nim kocha, w nim nienawidzi.
Poezya bierze kobietę nie w zwyczajnych warunkach życia, lecz albo w chwili roślinnie niewinnego rozkwitu, albo téż w chwili namiętnego szału. Odrazu stawia ją na wierzchołkowych punktach: kończącéj się wegietacyi lub rozwiniętego życia. Przejścia są tu rzeczą małoważną. Kobieta jest wielką, kiedy rozkoszuje się pączkiem pierwszego żywiéj rozbudzonego w niéj uczucia — bo wtedy kłębek życia się rozsnuwa; i kiedy zawiedziona przeklina i siebie i świat i ukochanego — bo wtedy jest najwymowniejszą, wtedy nabiera głosu człowieka. Powabny jest również smutek dumający pod drzew cieniami przy blasku księżyca; — ale nie przejmuje nas zachwytem: jesteśmy melancholiczni, szyderscy lub obojętni. Kobieta wówczas jest echem tylko słów i myśli ukochanego — o samoistności mówić niepodobna.
Dusza w tym kierunku rozbudzona nie może stawiać odmiennych ideałów. W poezyi są sny złote, przejmujące rozkoszą; ale — niepochwytne. Gonimy je okiem, sięgamy dłonią, przywołujemy sercem — napróżno! Marzymy więc daléj.
Kobieta jest służebnicą, żebraczką miłości, jak ktoś powiedział. Gdy kto jéj uczucia podepce, — kamienieje. Odtąd świat przestaje istnieć dla niéj: albo myśli swe w szalonym śmiechu zamyka, albo grób sobie kopie za życia. Dopóki jeszcze nie utraci zupełnie nadziei, może się stać nikczemną — ale tylko w miłości. Nic ją nie obchodzi godność własna, gadanina ludzi obojętnych, napomnienia spowiednika, łzy matki, rady przyjaciółek. Heloiza idzie do klasztoru, kiedy jéj Abelard rozkaże. Wszystko przebaczy, nawet swoje upodlenie; o wszystkiém zapomni — oprócz o swojém uczuciu. Ono nigdy nie maleje; znika tylko wraz z jéj życiem. We wszystkiém, co mówi, jest natchnienie, we wszystkiém, co czuje, jest potęga. Czyny tylko nie od niéj zależą. Ona jest cieniem ukochanego; jako cień, nie może mieć ruchów dowolnych... Razem z nim skacze w przepaść lub wznosi się na wyżyny; szanuje lub pogardza, zawisa na chmurach idealizmu lub tonie w kałuży zmysłowości.
Wola jej pozostaje zawsze w stanie zarodkowym. Kieruje nią ten, komu się odda. Sama dla siebie sławy nie pragnie, o zaszczyty się nie ubiega; chce być królową tylko jednego małego kraiku — serca. Ubiega się natomiast o kochanka, który jakimkolwiek sposobem stał się znakomitym: kocha oczywiście — trudno nawet czego innego wymagać — natury poetyczne; rozkoszuje się w wierszach, dla niéj pisanych...
Albo — inny obraz. Kobieta cierpi. Cierpienie, męczeństwo jest jej heroizmem. Jedyną jéj bronią są łzy. Niekiedy nawet nie płacze. Smutna, zrezygnowana, staje się ofiarą — bez jęku, bez narzekania. Posągowo biała przesuwa się po ziemi jak zjawisko pozaświatowe. Oczy jéj mgłą zasłonięte; w duszy — spokój grobowy. Kobieta umie się poświęcić. Walki, jakie z sobą stacza, po większéj części są dla nas niewidzialne: kryją się w sanktuaryum jéj serca; na jaw wychodzi już fakt spełniony. Przedstawia się to w sposób bardzo tajemniczy, stokrotnie potęgujący wrażenie. Kobieta chwyta się za serce i pada martwa. Jakaż nas boleść przejmuje na widok tragiedyi bez słów!..
Jeszcze inny obraz. Kobieta została znieważoną w najświętszych uczuciach swoich. Rzuca się wtedy jak pantera (wyrażenie zwykłe w takich razach), chcąc rozszarpać nikczemnika. Sztyletem ze stali lub, co częściéj, sztyletem słowa mści się zniewagi; piorunowém spojrzeniem przybija do ziemi... Nic jéj wtedy nie powstrzyma — przemieniła się w zemstę. Nieubłagana, nieulękła, z rozwianym włosem, targa pęta zwykłéj nieśmiałości, trucizną zaprawia swoje wyrazy, uśmiechem pogardy krzywi swe usta, dokąd wszystkie uczucia się zbiegły, — jest wymowniejszą od najsławniejszych oratorów, wzmiankowanych przez dzieje... Ani jeden odcień namiętności, ani jedno drgnienie serca nie przejdzie napróżno: kobieta je pochwyci i wypowie. Dopóki milczała, łatwo było mniemać, że przebaczy; kiedy myśl swą a raczéj uczucie zaczęła objawiać, trzeba się nawet ze sprawiedliwością pożegnać...
Możnaby przytoczyć jeszcze kilkanaście lub kilkadziesiąt podobnych przykładów, podobnych mianowicie w tém, że główną ich cechą byłaby najzupełniejsza przewaga namiętności we wszystkich słowach, poglądach i sposobach postępowania.
Rzecz naturalna, że poezya, cała przejęta uczuciem, musi bardzo silnie oddziaływać na natury uczuciowe, a zatém głównie téż na kobiety. Przenikając do głębi ich duszy, potrafi poruszać struny najczulsze, wzbudzać w nich pewne wyobrażenia i pragnienia, któreby choć w części odpowiadały idealnym wizerunkom, odmalowanym przez poetów. W pewnych zwłaszcza epokach rozbudzonego życia, do którego wprowadzono nowe żywioły, wpływ ten objawia się w sposób bardzo wyraźny. Nastaje naśladownictwo ideałów poetycznych, posunięte do drobiazgów, nawet do śmieszności. Taką epokę stanowi romantyzm nietylko u nas, ale i w całéj Europie. Wówczas młodzież chciała przemienić rzeczywistość na poezyą: zaczynała reformę od siebie; nastrajała się do tonu opiewanych bohaterów i bohaterek, ubierała się fantastycznie, gorzała niewygasłą miłością do urojonych kochanek i t. p.[1]. Potém znów fakta, zebrane z życia rzeczywistego, stawały się tematem poetycznych utworów, nadając barwę prawdy — marzeniom... To wzajemne oddziaływanie życia na poezyą i poezyi na życie wytwarza naturalnie pewien stan umysłowy, w którym uwydatniają się dążenia danéj chwili. Niepodobna więc lekceważyć owych ideałów poetyckich; owszem należy sumiennie je analizować i wskazywać zarówno dobre strony, które powinny się stać pobudką do odpowiedniego odtwarzania ich w życiu; jak i ujemne, ażeby przed niemi społeczeństwo ochronić. W ten jedynie sposób może się rozwijać zdrowo każdy organizm społeczny, jeżeli nie chcemy, ażeby się rozrósł nad miarę w jednym kierunku, a wykoszlawił w innych.
Zbierając w jednę całość to, cośmy powiedzieli o stanowisku, jakie kobieta zajmuje lub może zająć w rzeczywistości, a jakie naznacza jéj powszechnie poezya, przychodzimy do następujących rezultatów:
Ogólne wrażenie, jakiego doznajemy przy odczytywaniu utworów poezyi, zwłaszcza romantycznéj, jest takie: Treść kobiety sprowadza się do serca: ono jest jedynym motorem, pobudzającym ją do życia umysłowomoralnego, jedynym sądem, wydającym ostateczne i niecofnione wyroki we wszelkich sprawach życiowych, jedynym przedmiotem, który o chwale lub hańbie kobiety stanowi. Poza sferą serca, kobieta staje się łupem prostaczéj prozy...
Czy na tém poezya poprzestać może, czy poprzestać powinna? Jeżeli poezya ma być artystyczném odbiciem rzeczywistości; jeżeli ma wchodzić w skład czynników życia społecznego — o czém zapewne nikt nie wątpi — to musi oczywiście dawać obraz całkowitéj działalności kobiety, wszystkich dążeń, wszystkich usiłowań, jakie ona przedsiębierze w celu zrównania się z mężczyzną... Uczucie samo, jakkolwiekbyśmy wielki wpływ mu przyznali, nie jest przecież w rzeczywistości całością natury niewieściéj — nie powinno nią być i w poezyi. Szerszy i wspanialszy obejmując zakres, poezya stanie się wszechstronniejszą i żywotniejszą: bo przyczyni się do wyrobienia odpowiednich postawionym ideałom charakterów w rzeczywistości i spełni tym sposobem najwznioślejsze swoje posłannictwo, które od samego początku zawsze jéj przyświecało.
Jakie stanowisko zajmują trzej najwięksi nasi poeci wobec kwestyj dopiero co poruszonych; jakie ideały kobiece sercem ich władały, zmuszając do wyrzeźbienia ich w czarodziejskiém słowie; o ile ideały te dzisiaj nam wystarczają: — oto pytania, które w obecnym komentarzu do znanych i czytanych poematów starałem się, jeżeli nie rozwiązać, to przynajmniéj — bliżéj określić.


Strona uczuciowa Mickiewicza.

Każdy umysł wielki nie zniża, lecz podnosi ku sobie wszystko, co ukocha. Poeta, w którym wulkany uczuć rozpalają wyobraźnię, z tém większą łatwością może gorętszemi barwami obrzucić wszystkie szczegóły swego życia, a zwłaszcza te chwile, w których dwoje serc zgodnie uderzyło. Kobieta wówczas ubiera się w szaty jego ducha i jak królowa wróżek tęczowemi jaśnieje kolory. Po większéj części dzieje się to bezwiednie, wypływając z konieczności organizmu umysłowego; stąd téż gdy nadzieje sięgające w niebo zostaną zawiedzione; gdy marzenia rozproszą się jak mgła poranna: poeci zawodzą namiętne skargi i jeszcze namiętniejsze przekleństwa z piersi swych wyrzucają. Serce się krwawi, własne opłakując złudzenia…
Mickiewicz, którego duch rozjaśniony był całą potęgą myśli świadoméj, chociaż w twórczości swojéj ulegał bezwiednym nieraz bodźcom wewnętrznym, znał tę prawdę i jasno ją określał. Zanurzony w marzeniach, których pierwszą przyczyną (jak sam wyznaje) były książki, „młodości niebo i tortury,“ roznamiętniony pierwszém budzącém się uczuciem, szukał owej „boskiéj kochanki“ —

Któréj na podsłonecznym nie bywało świecie,
Którą tylko na falach wyobraźnéj pianki

Wydęło tchnienie zapału,
A żądza w swoje własne przystroiła kwiecie...

Lecz choćby kto nie wiem jak był przekonany, że na ziemi nie znajdzie ucieleśnionego ideału, szukać go przecież nie przestanie. Potrzeba miłości jest tak potężna, że drwi sobie z przestróg zdrowego rozsądku, biegnąc w pogoń na oślep. Zapominamy o wszystkiém, pragniemy tylko zadowolnić własne swe serce, choćby świat nawet zburzyć przyszło; łudzimy się długo; mara znika — rozpaczamy...
Przeważającym pierwiastkiem w duszy naszego wieszcza było uczucie. Uczucie to okoliczności zewnętrzne w rozmaite kierowały strony. Epoka jego młodości przypada na czas reakcyi religijnéj i przeważnego panowania poezyi romantycznéj. Po wieku encyklopedystów i rewolucyi francuskiéj, kiedy starano się wszelkiemi sposobami wygubić przesądy, kiedy napadano na zepsucie kościoła i nieuctwo duchowieństwa, nastąpiło oddziaływanie w przeciwnym kierunku. Potępiano i wyklinano Woltera, Diderot‘a, Volney’a, wolnomularzów, obrzucając ich błotem, nazywając ich — wysłańcami szatana. O ile gwałtownie wyrażała się poprzednio przewaga rozumu, o tyle teraz, działając na serca, roznamiętniano uczucia.
Na szczeréj, pobożnéj Litwie, w zaściankowych zwłaszcza dworkach, niewiele zapewne słyszano o Wolterze i Encyklopedyi. W szkołach atoli ks. dominikanów musiał Mickiewicz posłyszeć pierwsze pioruny na materyalizm i wolnomyślność. Duch staréj pobożności wyniesiony z domu, wsparty ogólnym prądem ówczesnego nastroju umysłowego, działał silnie na wrażliwe jego serce. Wprawdzie na wsi „na wzgórku“ czytywał „Russa“ razem z ukochaną; ale mowa tu zapewne o „Nowéj Heloizie,” któréj głównym tematem jest obrona silnego, szalonego uczucia; — przeciwnego wierze nic tam się nie znajduje. W dzieciństwie ściśle przestrzegał postów, a gdy po raz pierwszy przyjechał do Wilna, ażeby zapisać się na studenta uniwersytetu, „zaszedł najprzód“ (jak sam opowiadał Odyńcowi) „do Ostréj Bramy, a wspominając o matce i modląc się z płaczem, we łzach tych właśnie znalazł pociechę i jakby poczucie wewnętrzne, że go Najświętsza Matka przyjęła w opiekę“.
Niepodobna, ażeby w uniwersytecie wiara ta nie ostygła. Życie rozrzucone młodzieży, wpływ różnorodnie usposobionych kolegów, kierunek studyów naukowych, wszystko to oddziaływa, wszystko to rozwiewa, zobojętnia uczucia wykwitłe, jak kwiaty, w cieniu domowego zakątka. Ówczesne towarzystwa literacko-naukowe dosyć obojętnie względem religii się zachowywały, dbając tylko o podniesienie moralności i rozszerzenie światła. Na poparcie tego twierdzenia mamy świadectwo w scenie studenckiéj w III-éj części „Dziadów” — jak również w liście Odyńca do Lucyana Siemieńskiego. W każdym jednak razie wiara, jako skierowanie myśli ku Istocie najwyższéj, tajemniczéj, głęboko się wyryła w umyśle poety, témbardziéj, że z drugiéj strony uczuciowość wogóle podbudzona została panującą wówczas poezyą romantyczną.
Romantyzm pomiatał rozumem a zwłaszcza zdrowym rozsądkiem, który uważał za pachołka ludzi płaskich, niewiedzących, co to polot duszy. Serce było jego kościołem, trybunałem, ostateczną we wszystkiém wyrocznią. Kto popędom jego bezwarunkowo się nie poddawał, był „szkieletem człowieka, kamieniem“. Nauki obrywały skrzydła fantazyi, nie dozwalały rozwijać się przyrodzonemu gieniuszowi — zostawiano je mólom. Romantyzm łączył się chętnie z katolicyzmem, o ile ten nie tamował fantastycznego rozwoju myśli i o ile obrzędami swemi dając karm wyobraźni, mógł służyć za wyborne malownicze tło dla obrazów poetycznych.
Mickiewicz miał z początku zamiar uczęszczać na wydział matematyczny; lecz niebawem uczuł się nie w swoim żywiole wśród znaków algiebraicznych; — przeniósł się więc na wydział literacki. Nie od razu się tu zapoznał z literaturą romantyczną; pierwotnie musiał się łamać z suchemi regułami rutyny klasycznéj. Nie odpowiadały one oczywiście naturalnemu pociągowi poety, nie zadawalniały jego strony uczuciowéj; to téż z całym zapałem człowieka, który długo szukał jakiéjś prawdy żywotnéj, oddał się balladowaniu: uwierzył w duchy i upiory, w niezależność i bezwarunkowość wymagań serca, w zbyt szczupłe granice naukowego badania. Przeciwstawiając się kierunkowi fizyczno-matematycznemu, który Jan Śniadecki naówczas w uniwersytecie reprezentował i rozwijał, wystąpił wprost z oświadczeniem odmienném. Nie eksperyment, nie mikroskop, nie retorta; ale zespolenie się z przyrodą, z ludźmi, może odkryć wielkie prawdy:

Czucie i wiara silniéj mówi do mnie,
Niż mędrca szkiełko i oko...

Niezadowolnienie z prawd suchych, martwych, matematycznie wykreślonych, wypowiada poeta z siłą, z przesadą nawet, unosząc się w świat fantastyczny. „Nie znasz prawd żywych, nie obaczysz cudu”[2] — woła z zapałem do badacza, robiąc alluzyą do Śniadeckiego („Widzisz świat w proszku, w każdéj gwiazd iskierce...”). Jedyną zasadą, jedynym przewodnikiem po ciemnych zaułkach życia ma być uczucie: „Miéj serce i patrzaj w serce![3]. W zapale robi porównanie śmiałe, choć może niezupełnie sprawiedliwe: „Jak wilk — powiada, zwracając się do ludzi zwykłych, prozaicznych — lub jak astronom patrzają na niebo...“
Uczuciowość pod wpływem romantyzmu przemienia się w sentymentalność, sentymentalność, którą Mickiewicz ironicznie przedstawił późniéj w Panu Tadeuszu (postać hrabiego i Telimeny). Stąd w początkowych utworach tyle płaczliwości i sielanki, że Mickiewicz w jednym szeregu zestawia trzy osobistości: pasterza, kochanka, poety; a opisując swój romans z Marylką, opowiada z całą prostotą, ale i z całą naiwnością młodzieniaszka, że z lasów przynosił jéj kwiateczki, jagody; a ona ze zdrojów, stojąc przy nim, „wywabiała wędką srebrnopiórego karpia, pstrąga z krasną cętką...”
Uczuciowość pod wpływem romantyzmu i wiary przemienia się w mistycyzm i zabobon. „Jednakowa nam gwiazda świeciła w powiciu“ powiada poeta w IV-téj części Dziadów. Mickiewicz miewał liczne widzenia, silnie wierzył w przeczucia i przepowiednie, marzył o mistycznym dusz połączeniu:

Dwa serca pałające na dwu krańcach ziemi
Rozmawiają, jak gwiazdy promieńmi drżącemi...

Niepodobna więcéj nawet po mistyku wymagać. Tak było z samego początku — i tak się téż przy końcu życia przedstawił Mickiewicz. Pośredni atoli okres, w którym najznakomitszy powstał utwór (Pan Tadeusz), jest harmonijném połączeniem wiedzy i uczucia, rozumu i serca. Nie rozwijamy myśli téj bliżéj — gdyż jest ona kwestyą odrębną. Wracamy do dalszego określenia jego strony uczuciowéj.
Odciąwszy młodzieńcze wybujałości, które nigdy u Mickiewicza treści[4] większych utworów nie stanowią, znajdziem w naszym poecie serce czułe ale nie chorobliwe, więcéj zamknięte w sobie aniżeli gadatliwe, raczéj dumne niż rozpaczające. Nie konwencyonalna blaga, nie latanie po obłokach, ale szczerość i prawda uczucia — oto najgłówniejsza charakterystyka umysłu Mickiewicza. Przychodził do ludzi z sercem otwartém; mówił, co myślał; — to téż srogo się nieraz zawodził. Ukochanéj swojéj egzotycznych kwiatów do skroni nie przypinał; wieńce jego proste i zwykłe — jak przyroda kraju naszego. Fałszu nie znosił; naciąganiem i przesadą się brzydził. Jeżeli kiedy zadaleko się zapuszczał, to polot ten w dobréj rozpoczynał wierze; serce gorące a spragnione piękna i prawdy nasuwało mu myśli wielkie, szlachetne zawsze, niekiedy tylko dziwaczne.
Nie lubił umieszczać uczuć swoich w dobrze zakorkowanych słoikach, jak lekarstwo w aptece; jeżeli kochał, kochał całą potęgą uczucia; jeżeli nienawidził — przeklinał lawą słów piekących jak rozpalone żelazo. Poddawał się uczuciu całkowicie, bez podziału: nie rozumiał i nie chciał rozumieć strategii kobiecéj, nakazującéj względy dla wszystkich, byle tylko miły spokój zachować. Nie znał półsłówek; nie zatruwał niemi życia ani sobie ani innym. Potężny w miłości, potężnym był w rozpaczy — duch jego przebiegał całą skalę uczucia.
Oto namiętny głos oburzenia na zwodniczość płci pięknéj, a zarazem głos niczém niezwalczonéj miłości:

Kobieto! puchu marny! ty wietrzna istoto!
Postaci twojéj zazdroszczą anieli,
A duszę gorszą masz, gorszą niżeli...
Przebóg! tak ciebie zaślepiło złoto
I honorów świecąca bańka wewnątrz pusta!
Bodaj!... Niech, czego dotkniesz, przeleje się w złoto,
Gdzie tylko zwrócisz serce i usta
Całuj, ściskaj zimne złoto!..
Ja, gdybym równie był panem wyboru
I najcudniejsza postać dziewicza,
Jakiéj Bóg dotąd nie pokazał wzoru,
Piękniejsza niźli aniołów oblicza,
Niźli sny moje, niźli poetów zmyślenia,
Niźli ty nawet... oddam ją za ciebie,
Za słodycz twego jednego spojrzenia!
Ach, i gdyby w posagu
Płynęło za nią wszystko złoto Tagu,
Gdyby królestwo w niebie:
Oddałbym ją za ciebie!
Najmniejszych względów nie zyska ode mnie,
Gdyby za tyle piękności i złota
Prosiła tylko, ażeby jéj luby
Poświęcił małą cząstkę żywota,
Którą dla ciebie całkiem poświęca daremnie;
Gdyby prosiła o rok, o pół roka,
Gdyby jedna z nią pieszczota,
Gdyby jedno mgnienie oka:
Nie chcę! nie! i na takie nie zezwolę śluby!.. — —
A ty — sercem oziębłém, obojętną twarzą
Wyrzekłaś słowo méj zguby!..

Uczucie poety, ponieważ jest głębokie i prawdziwe, objawia się nazewnątrz wstydliwością niemal dziewiczą:

Ach! ja tak ją na martwym ubóstwiam obrazku,
Że nie śmiem licem skazić jéj bezbronnych ustek...
I gdy dobranoc daję przy księżyca blasku,
Albo jeśli w pokoju lampa leszcze płonie,
Nie śmiem rozkryć mych piersi, z szyi odpiąć chustek,
Nim jéj listkiem cyprysu oczu nie zasłonię.

Równocześnie atoli z tą wstydliwością łączy się u Mickiewicza silne poczucie dumy męskiéj, które nie pozwala mu na wzór wielu płaczliwych kochanków jęczeć tylko i wyrzekać, lecz wkłada mu w usta wyrazy energią brzemienne, zapowiadające, że lubo w poezyi uważa się kochanek za „cienik blady“ swojéj ukochanéj, w rzeczywistości przecież potrafi przebyć przesilenie miłosne bez ostatecznego szwanku:

Stój, stój, żałośne pisklę! precz, wrzasku niewieści!
Będęż, jak dziecko szczęścia umierając szlochał?
Wszystko mi, wszystko niebiosa wydarły,
Lecz reszty dumy nie mogą odebrać!
Żywy, o nic przed nikim nie umiałem żebrać,
Żebrać litości nie będę, umarły...

Zapomnieć o ukochanéj nie może, bo pamięć pozostaje na rozkazy głucha; ale nie chce wydawać się zrozpaczonym. Stąd pochodzi prośba, którą Gustaw z IV części „Dziadów” zanosi do księdza, ażeby nie wyjawiał kochance rzeczywistego powodu jego samobójstwa, lecz wyszukał jakiś pozór, świadczący, że zawiedziony już o niéj nie myślał:

Słuchaj ty... Jeśli kiedy obaczy...
I jeśli ciebie zapyta,
Pewna nadludzka dziewica... kobiéta,
Z czego umarłem?... Nie mów, że z rozpaczy,
Powiedz, że byłem zawsze rumiany, wesoły,
Żem anim wspomniał nigdy o kochance,
Że sobie grałem w karty, piłem z przyjacioły...

Że ta pijatyka...tańce...
Że mi się w tańcu... ot... skręciła noga...
Z tego umarłem...

Z innego rozpatrując punktu, uczuciowość poety jest czysto-ludzka: nie błądzi on po zaczarowanych krainach mrocznego idealizmu, który zapomina zupełnie o ziemi; ale téż nie pozwala swym myślom tarzać się w kale cynizmu i brudów. Wie o tém, że organizm cielesny jest podstawą naszego bytu; nie gardzi więc szczegółowym opisem nietylko jego samego, lecz nawet pokrywającego go ubrania. Wzmianki te atoli idealizując, podnosi do sfer wyższych czy to pojedyńczym przymiotnikiem czy całą treścią utworu. Stąd wynikają takie zestawienia, jak: „twarz boska,“ „piersi jak jabłuszka mleczne,“ „śnieżne piersi,“ „lice bielsze od mleka, z czarną rzęsą powieka,“ „piersi twarde jak gruszki a tak małe ich nóżki, że za trzewik dziewczynie swawolnéj, często służy kwiat pewny, zwany trepkiem królewny, kwiat nie większy od lilii polnéj“ — i t. p.
W rozwinięciu szczegółów i przebiegu miłości, obok rozkoszy czysto duchowych: rozmowy, wspomnienia, nie zapomina również o prawach, któremi nas ziemia do siebie przykuwa. Lubi wystawiać kochanków „zawsze samotnych, zawsze z sobą w parze,” wie, że można „z ustek różanych i z liców rumianych słodycze wysysać”...

„Dobranoc! obróć jeszcze raz na mnie oczęta,
Pozwól lica. — Dobranoc! Chcesz na sługi klasnąć?
Daj mi pierś ucałować! — Dobranoc! — zapięta...“ —

woła do kochanki na pożegnanie. Wybornie scharakteryzowana ludzka natura i ludzkie uczucie! Nie jesteśmy aniołami; anielskiego téż idealizmu zachować nam niepodobna.
Uczucie zazdrości o lubą silnie w nim przemawia. Chce sam napawać się obecnością kochanki; nie cierpi wizyt, które przerywają chwile upojenia; pragnąłby się ich pozbyć na wszelki sposób:

Gdybym mógł, progi wilczą otoczyłbym jamą,
Stawiłbym lisie pastki, kolczate okowy,
A jeśli niedość bronią, uciecbym gotowy
Na tamten świat, — stygową zasłonić się tamą.

Zazdrość jego wchodzi w najdrobniejsze szczegóły; bo „drogo każda kupiona pieszczota, na wagę duszy, pokojem żywota“.

Idealizm, ów idealizm opiewany przez Petrarkę, niedbający o to, że jego ukochana jest już podżyłą kobietą, ma męża i cieszy się liczną konsolacyą, pragnący jedynie harmonii dusz, zgodności serc, wspomnień raz na rok lub na lat kilka; idealizm słowem chorobliwy, choć naturalny, powstaje naówczas, kiedy niema już żadnéj nadziei zostania szczęśliwym z kochanką, kiedy zgodzić się musimy na wszystko, co siła nieubłaganych okoliczności w ręce nam podaje. Jest to chwila, w któréj lecący w przepaść chwyta się za krzak cierni, nie bacząc, że dłoń sobie rozkrwawi, byle tylko unieść życie. Brak punktu wyjścia przystać nam każe nawet na najuciążliwsze warunki, chociaż w głębi serca zachowamy żal głęboki i to przekonanie, że miłość nasza dostała się w ręce skąpca. Wtedy nazywamy ciało „podłém;“ przyznajemy, że nam nic nie obiecywano, nic nie przyrzekano, że sami sobie musimy winę przypisać; prosimy już tylko o wyznanie, że „Bóg poślubił nam duszę“ kochanki; — ale pomimo to wszystko, pomimo wyrazów zewnętrznie zupełnie zadowolnionych, dusza nasza oburza się i woła:

Wierzaj, są oświadczenia nawet bez wyznania,
Są obowiązki, nawet bez obowiązania...

Idealizm więc ów u natur silnych, zdrowych, jest fazą tylko przejściową; nigdy on nie opanowywa duszy całkowicie, nie pochłania jéj działalności. Po przejściu téj fazy albo tępiejemy zupełnie, albo wracamy do warunków normalnych, albo téż stajemy się bajronistami. Mickiewicz po napisaniu IV-éj części „Dziadów,“ w któréj ów idealizm dochodzi swego apogeum, skierował swą czynność ku rzeczom realniejszym, mającym za przedmiot nie jednostkowe, ale ogólne znaczenie („Konrad Wallenrod,“ „III część Dziadów,“ „Pan Tadeusz“).
Tu występuje nanowo owo czysto-ludzkie uczucie w połączeniu i w pokrzyżowaniu z ogólnemi sprawami kraju[5].
Jeżeli więc weźmiemy na uwagę wpływ czynników takich jak religia i romantyczność, które na czas pewien zmieniły i nieco chorobliwą uczyniły naturę uczuć Mickiewicza; jeżeli uwzględnimy idealizm, najzupełniéj zgodny z przyrodzonym rozwojem naszych namiętności, w takim duchu, w jakim go powyżéj przedstawiłem, — to zgodzić się musimy, że największy wieszcz nasz był realistą i to realistą prawdziwym w przedstawianiu tych poruszeń, jakie sercem ludzkéem miotają. Uzasadniając moje twierdzenie, przytoczyłem dowody i w dalszym ciągu pracy niejeden jeszcze się wykaże. A co się tyczy przekonania, czy mroczny, niewiedzący o sobie idealizm, lepszym jest od zdrowego, naturalnego realizmu, który traktuje wszystkich nie jak aniołów ani jak szatanów, ale jako ludzi: — odzywam się do tych, którzy miłują ludzkość taką, jaką jest, a pragnąc polepszenia, szukają środków zaradczych jedynie na ziemi — i zapytuję ich o wielkość poety, którego kochają i rozumieją...
Przypatrzmy się teraz tym postaciom kobiecym, które poeta przed oczyma naszemi przesuwa; zapytajmy o zagadkę ich ducha; zobaczmy, jak kochają, smucą się i rozpaczają; a aureola przeszłości, otaczająca promienne ich głowy, niech nam będzie miłą, najdroższą choćby pamiątką, którą przez życie całe zachowujemy; niech nam atoli nie przeszkadza w sprawiedliwéj ocenie tego, co wieszcze podają. Czcijmy i szanujmy; ale nie bądźmy bałwochwalcami...


I.
Maryla.

Lepsza w kwietniu jedna chwilka,
Niż w jesieni całe grudnie...

Wielcy ludzie mają ten przywiléj czy téż tę niekorzyść, że każdy uważa się za uprawnionego do badania gruntu ich głowy i serca; że każdy radby wiedzieć, jakie pierwiastki złożyły się na utworzenie tego gienijuszu, który podziwiamy. Mówimy tu o miłości. O zagranicznych pisarzach mamy pod tym względem całe foliały, o największym naszym poecie — ledwie kilka kartek.
Jak wszyscy nasi i nie nasi poeci, Mickiewicz był bardzo wrażliwy na urok piękna niewieściego; znamy kilka postaci, ku którym serce jego zabiło przyśpieszonym tętnem, ale najpierwszą i na twórczość poetycką najbardziéj wpływową była niewątpliwie ta, co natchnęła poetę przepysznemi obrazami zawiedzionéj, cierpiącéj miłości w Dziadach.
Jeden z uniwersyteckich kolegów Mickiewicza, Tomasz Zan, wielki wielbiciel płci pięknéj, ku czci której „promionki“ swego ducha w najróżnorodniejsze rymy zestrzeliwał, bawił poprzednich wakacyj u przyjaciela swego Michała Wereszczaki w Tuhanowiczach. Jest to wieś w powiecie nowogródzkim, na południe od Nowogródka, w pobliżu Płużyn i jeziora Świteź. Zan zachwycał się bezwątpienia i pięknością jeziora, ale więcéj jeszcze pięknością siostry swego przyjaciela Maryi, którą przezwał, ówczesnym zwyczajem zdrabniania imion, na wzór sielankowych poetów, Marylą. Pisał on mnóstwo wierszy do niéj i o niéj, jako o istocie arcy-poetyckiéj i opowiadał cuda o téj Świteziance. Otóż jadąc do Tuhanowicz na wakacye w r. 1818 namówił i Mickiewicza, ażeby także odwiedził spólnego kolegę i przyjaciela, Michała Wereszczakę. Nasz Adam nie był w owéj porze tak posępny i melancholiczny, jak go sobie czytelnicy Dziadów zwykli wyobrażać; owszem lubił być wesołym, kiedy się znajdował ze swojemi, mianowicie z Zanem, Czeczottem, Malewskim, i „dziwnie przyjemnym“ był natenczas. Jego piękna twarz, koralowe usta, namiętne oczy, gęsty hebanowy włos, miły dźwięk mowy, pewność siebie bez zarozumiałości i niepospolita bystrość czyniły tego 20-letniego młodzieńca nader miłym towarzyszem wogóle a témbardziéj na wsi. Do Tuhanowicz przyjechali Zan i Mickiewicz nad wieczorem w sobotę, a więc w dzień Maryi. Gospodarzy w domu nie było; wyszli bowiem na gospodarską przechadzkę w pole. Zan chciał tymczasem pokazać koledze dom i swój dawny pokoik, w którym mieszkał za pierwszą bytnością. Tu ich zajął widok, którego się nie spodziewali. Na poręczach dwu krzeseł, ustawionych w środku pokoju, leżała deska do prasowania; na niéj stos kołnierzyków, chusteczek kobiecych i szeroka różowa szarfa; wyprasowana zaś już i wyświeżona na niedzielę biała sukienka wisiała u drzwi na zawiasie. W pokoiku nie było nikogo, gdyż prasująca dziewczyna dopiero co poszła właśnie po nową duszę do żelazka... Zan utrzymywał nie na żarty, że Adam, nim obaczył Marylę, którą wracającą z przechadzki na pół drogi wkrótce spotkali, już się naprzód w jéj sukience zakochał... Jak silne wrażenie wywarł na 20-letnim studencie ten prosty i tak zwyczajny widok, wiedzą czytelnicy Pana Tadeusza zaraz z początku księgi pierwszéj tego arcydzieła.
Maryla, będąca o rok tylko młodszą od Adama, już wtedy miała konkurenta w osobie Wawrzyńca Puttkamera[6]), zamożnego obywatela z Lidzkiego. Nie należy go sobie wyobrażać wedle niektórych ustępów w Dziadach jako starego bogacza, jako jaśnie pana, który najsłodsze uczucia kochanków goryczą i rozpaczą zatruwał. Jak świadczą znający go zblizka, Lorens (tak go w poufałém gronie nazywano) nietylko z powierzchownéj urody i wewnętrznego nastroju ducha, ale nawet z całego przebiegu i okoliczności życia, był „najpoetyczniejszym typem naszego szlacheckiego młodzieńca, co przecież w niczém, pod względem moralnym, tak w rodzinnych jak w społecznych stosunkach, nie ubliżało dojrzalszemu typowi obywatela-męża“. Miał on wówczas lat 24 skończonych.
Nietylko zatém ze względu na „dobrą partyą”, ale także zapewne i ze szczerego przywiązania, Marya Wereszczakówna mogła skłaniać swe serce ku Puttkamerowi. Ale wiadomo, jak u nas panny na wydaniu lubią korzystać z czasu, który im do zamążpójścia zostaje, jak lubią rozmarzyć się trochę, zanim przejdą do prozy życiowéj. Maryla żyła w chwili, gdy nawet i do skromnych dworków szlacheckich zachodziły odgłosy usposobienia sentymentalnego, które wśród wyższych klas towarzyskich panowało. Mając serce miękkie i wrażliwe, czytaniem sielankowych wierszy roztkliwione, rada była zapewne spożytkować czas swojéj wolności dziewiczéj na zamianę spojrzeń i słów z poetycznym studentem, ani myśląc oczywiście, żeby to mogło ją do czegokolwiek obowiązywać. Pozostałe dwa urywki listów Maryli do Adama świadczą, że była-to kobieta wychowana w okresie sentymentalności, przywykła używać wyrazów cudzoziemskich i wyrażeń francuskich, ceniąca w utworach poetów czułostkowość przedewszystkiém. Oto jeden urywek, który wybornie pod tym względem jéj usposobienie maluje: „Ponieważ pan przedsiębierzesz tłómaczyć nanowo Wertera; chciejże poprawić w tém dziele wady Getego, który zepsuł złém zakończeniem najpiękniejszy romans. Nadaj więcéj sentymentalności Werterowi, aby ten zakładał swe szczęście w uczuciach serca i był najszczęśliwszym z ludzi, chociaż nie zdawał się nim być w oczach świata. Ja zgadzam się z panem, iż nieszczęścia niektóre są szczęściem, lecz nie dla wszystkich, bo nie każdy jest tego sposobu myślenia, co my”. Szczegółów dokładniejszych i perypetyj miłosnych nie znamy. Wiemy tylko, że Puttkamer otwarcie zapytał swego rywala, czy myśli starać się o rękę Maryi, że poeta usunął się dobrowolnie, że ślub Maryli z Puttkamerem odbył się 2 (14) lutego 1821 r. i że poeta pozostał z nowém małżeństwem w równie przyjaznych stosunkach, jak był poprzednio. Pierwsze widzenie się Adama z Marylą po jéj zamęściu nastąpiło podobno dopiero na wiosnę roku 1822 w Wilnie, gdzie poeta bawił wtedy za urlopem i zajmował się ogłoszeniem swoich ballad i romansów, rozgoryczając w sobie boleść zawiedzionéj miłości czytaniem poezyj namiętnych. W domu Puttkamerów bywał dość często razem z przyjaciołmi swemi Zanem lub Czeczottem. Wówczas-to zapewne zaproszony został przez młodą parę do odwiedzenia jéj na wsi, niedaleko Wilna, w Bolciennikach. Wybrał się tam na Zielone Świątki i przepędził czas jakiś. O tych odwiedzinach i wogóle o stosunku swoim do Maryli pisał w tym czasie do jednego z serdecznych towarzyszów: „Dziennik mojego życia i zatrudnień arcy-monotonny i krótki: śpię, a częściéj nie śpię, chodzę wiele, piszę wiersze i komentarze, a raczéj pisałem, bo teraz mniéj coraz; czas schodził prędko; widziałem się kilka razy z Maryą, bawiłem z nią dwa tygodnie. Jéj widok i rozmowy najwięcéj mnie uspokajają. Co daléj będzie, nie wiem!” W liście zaś do Maryi, pisanym w czerwcu, niebawem po owéj w Bolciennikach bytności, stara się utrzymać ton swobodny: „Z listu Pani... dowiadujemy się, iż po naszym odjeździe Pani byłaś nieco chorą. Powtórzyliśmy z téj okoliczności litanią tylekroć śpiewaną w Bolciennikach, iż należałoby więcéj szanować zdrowie, drogie tylu osobom... Muszę wytłomaczyć się z nierzetelności, za którą tak prędko zostałem ukarany, nie poczuwając się do winy. Ballady moje dawno już byłyby w Bolciennikach, ale dziś ledwo uzyskałem bilet z cenzury. Posyłam tymczasem egzemplarz, jaki mi się nawinął, dla pana Wawrzyńca; inne zaś, przeznaczone dla Pani i dla Tuhanowicza, są jeszcze w oprawie; chyba więc za dni kilka pójdą w drogę. Spodziewam się, iż Panią jeszcze znajdę w Bolciennikach. Przepraszam jeszcze za nudy, których byłem przyczyną, niedobrze wybrawszy książkę do lektury. Dowiedziałem się teraz, iż tłomacz francuski Goethego, oprócz imion, nic w przekładzie nie zostawił; na niego więc spada wina. Tymczasem wdzięczen jestem za grzeczne: chacun son goût i, jeśli broszurkę moję (tj. ballady) tenże los co Goethego spotka, zamawiam sobie tęż samę ekskuzę... Życzę Pani dobrego zdrowia i wesołości“.
W wierszu „Do M...“ pochodzącym z tych czasów, pocieszał się poeta tém przeświadczeniem, iż zawsze i wszędzie wspomnienie jego nie odstąpi ukochanéj:

Jak cień tém dłuższy, gdy padnie zdaleka,
Tém szerzéj koło żałobne roztoczy,
Tak moja postać, im daléj ucieka,
Tém grubszym kirem twą pamięć pomroczy.
Na każdém miejscu i o każdéj dobie,
Gdziem z tobą płakał, gdziem się z tobą bawił,
Wszędzie i zawsze będę ja przy tobie,
Bom wszędzie cząstkę méj duszy zostawił.

W tém przekonaniu nie mylił się Adam. Marya i Puttkamer zachowali najprzyjaźniejsze dla niego uczucia, a ulubioną piosnkę białoruską, którą poeta i Maryla śpiewywali razem, zaczynającą się od wierszy:

Da czeres moj dwor, da czeres moj dwor
Da cieciera lacieła...

późniéj wygrywała Marya na fortepianie, sama dorobiwszy nuty, a mąż jéj pięknym swym głosem dalsze słowa piosenki wygłaszał:

Nie dau mnie Boh, nie dau mnie Boh,
Kaho ja chacieła!...

Sama kompozytorka nie brała bynajmniéj bardzo na seryo całéj melancholii tkwiącéj w pieśni i zawsze z tkliwością wielką była dla swego męża, który stał się jednym z najgorliwszych wielbicieli talentu Adama, broniąc go wobec Śniadeckich zarówno w Wilnie jak w Jaszunach, dopóki wszystkich przyjaciół i znajomych na wiarę swoję nie nawrócił.
Cierpienia jednak poety nie umniejszyły się przez to. Lat parę był w stanie nienormalnym; zdrowie mu nie służyło; próbował się rozerwać. W listach do przyjaciół odzywał się nieraz żartobliwie, ale były to próżne usiłowania; serce jego i cały stan duszy podobny był (wedle wyrażenia Zana) do lasu, w którym pożoga przeszła. I Marya również odczuła chwilowo silne skutki tego potężnego uczucia. Zan, który był pośrednikiem pomiędzy obojgiem i korespondencyą im ułatwiał, pisze do przyjaciół na początku r. 1823, kiedy się drukował drugi tomik poezyj Mickiewicza: „Adam cierpko do mnie piszący niegdyś za myśl w rozdziałku wywiedzioną o niestateczności uczuć człowieka, już zaprzestał korespondencyi ze mną, ma tylko z Janem (Czeczottem) drukarską... Marya czasem pisuje, spuszcza się na moje rady i niektóre usiłuje dopełniać; pocieszam ją i rozrywam rozumniejszemi rozdziałami. Byliśmy z Janem u niéj w Bolciennikach całą dobę; jéj stan uniesienia i uczuć bardzo go zajął; ja surowego przed nią udaję a pobłażenie (sic) nieobacznością pokrywam. Nie widzieli się z sobą od listopada i to na dobro; głuche uspokojenie może do harmonii władze przywiedzie“. W maju zaś tegoż roku donosił: „Usiłowałem i usiłuję uczuciom Adama i Maryi nadać pogodniejsze dążenie, nie jestem pewny skutku zupełnego, zdaje mi się atoli, że ich cierpienia złagodzone. I z nim i z nią w tym widoku koresponduję; ona mię drogim i dobrodziejem nazywa... Czytałeś Upiora, przeczytasz Dziady; nie wielebym co miał pisać o Adamie; sądzę, że może niewczesne wyjawienie się ze swojemi miłosnemi uczuciami niezbyt pochlebne i przyjemne czyni na wielu wrażenie. W czasie świąt oni byli w Wilnie przez dwa prawie tygodnie; usiłowania moje na uspokojenie poszły w niwecz; nie wiem co daléj, tak to wszystko daleko i nieszczęśliwie zaszło tak, że niegdyś obrońca miłości, ledwobym otwartéj przeciwko niéj nie wypowiedział wojny“.
Jakiemi urokami umiała Maryla podbić serce poety — nie wiemy. Więcéj posiadamy danych o brzozie, zasadzonej ręką Mickiewicza opodal owéj sławnéj altany, która była „kolebką i grobem jego szczęścia“ — aniżeli o duszy kochanéj przez niego kobiety. A przecież, cokolwiekbądź przypuścimy o ubieraniu kochanek poetów w szaty własnego ich ducha; cokolwiek zechcemy powiedzieć o niewybredności niedoświadczonego, świeżego i niewinnego serca w 20 roku życia; głębokie i długotrwałe uczucie, jakiém Mickiewicz przejęty był dla Maryi, musiało mieć źródło choć nie w przymiotach jéj umysłu, to najniezawodniéj — serca. Jeżeli zdaniem tych, którzy „zimnym cyrklem chcą mierzyć piękności zalety,“ była to sobie zwyczajna szlachcianka („at sobie kobieta...”),wychowana wedle sentymentalnego wzorca w zaciszu wiejskiego dworku; jeżeli oprócz Nowéj Heloizy i kilku innych romansów, będących wówczas w modzie jak np. Walerya baronowéj Krüdener, nie zdołała podążyć nawet okiem za orlim lotem poety: — to musiało tam być coś w charakterze kobiety, co braki owe wynagradzało.
W parę lat po smutnéj rozłące, na wiosnę 1823, kiedy go odwiedził Odyniec, poeta deklamował mu tłómaczenie z Byrona: „Pożegnanie Child-Harolda“. Słowa: „Czegóż mam płakać, za kim i po kim, kiedy nikt po mnie nie płacze“ — przypomniały mu dzieje jego serca; wzruszony, zbladł jak chusta i upadł na ziemię w omdleniu. Kiedy ogłosił drugi tomik swoich poezyj tegoż 1823 r.[7], zwrócił się do swéj Maryi, nazywając ją „siostrą swoją;“ przypomniał, że oni pobratani „nie krewnym łańcuchem, ale umysłem i duchem;“ prosił ją, „by inném okiem spojrzała w przeminione lata i pamiątki kochanka przyjęła z rąk brata“. A gdy w r. 1824 miał się nazawsze z Litwy oddalić, przypomniał w jéj sztambuchu, pod datą 22 października, znane słowa Dantego, że niema większéj boleści nad rozpamiętywanie czasów szczęśliwych wśród nędzy i pod tém mottem skreślił smętny czterowiersz:

Bolesne mię dni błogich wspomnienie spotyka,
Chociaż mię dziś Marya w swój imionnik przyjmie;
Bo gdym do swego Maryą wpisał imionnika,
Wpisałem tylko jéj imię.

Postać Maryi długo, bardzo długo jeszcze przesuwała się przed oczyma duszy poety: w snach i widzeniach zjawiała się jak niebianka — („więcéj boska, bo więcéj piękną być nie zdoła“); ścigała go wszędzie, czy był w gronie przyjaciół, czy na stepach akermańskich, czy wśród arystokratycznego towarzystwa w Odesie, Moskwie czy Petersburgu, czy wreszcie na szczytach gór Alpejskich... Napróżno starał się rozerwać, napróżno się pocieszał, że, gdy podniesie bardon, „namiętność w zapomnienia pogrąży się toni;“ napróżno przyznawał sam sobie, że ten najnieszczęśliwszy, „kto nie kocha — że kochał, zapomnieć nie zdoła...“. Jeszcze 25-go września 1829 r. (w jedenaście lat po poznaniu się z Maryą), wstąpiwszy na szczyt Splügen (w Alpach), zamarzył o szczęściu, jakiegoby mógł doznawać, będąc tu razem z ukochaną, i nietyle może z goryczą, ile ze smutkiem wołał:

Nigdy więc, nigdy z tobą rozstać się nie mogę!
Morzem płyniesz i lądem idziesz za mną w drogę.
Na lodowiskach widzę błyszczące twe ślady
I głos twój słyszę w szumie alpejskiéj kaskady;
I włosy mi się jeżą, kiedy się oglądam
I postać twoję widzieć lękam się i żądam.

Co więcéj, jeszcze 2 stycznia 1832 pisząc z Poznania do Ignacego Domejki i wzmiankując o dawniejszym tegoż „smutnym“ liście, który odebrał w Rzymie, dodaje: „Było tam kilka słów Maryi. Widok jéj ręki tak mnie upoił, że płakałem jak dziecko. Pierwszy to był płacz od pożegnania się z Czeczottem i Zanem. Nie będziemy już nigdy widzieć się ze sobą. Ale powiedz jéj, że ona zawsze ma w sercu mojém miejsce, z którego nikt jéj nigdy nie usunął i gdzie jéj nikt nie zastąpi“.
Całkiem pospolita kobieta tak silnego uczucia wzbudzićby nie zdołała.
Postarajmy się, obok tych nielicznych świadectw, zmozajkować postać Maryli z dosyć znacznych urywków, jakie napotykamy w pojedyńczych poezyach, balladach, sonetach i w Dziadach. Zastrzegam tylko, że obraz będzie niedokładny, ułamkowy.
Co do postaci zewnętrznéj dwa jedynie szczegóły wymienić tu mogę: Maryla miała oczy niebieskie i „złote włosów pierścienie jak zwiędła cyprysu gałązka“. Była piękna, bogata (ojciec „pierwszy urzędnik w powiecie“), „tłumem gardziła bez braku,“ „choć jéj kto kocham mówił po sto razy, nie rzekła nawet i lubię“. Jest to rys nadzwyczaj ważny: nie była płochą, zalotną, wyróżniała się od wielkiego ogółu swoich rówienniczek: pozwalała przypuszczać, że za wyższym goni ideałem. Była tak czuła „jako na trawce wiosenne puchy, które lada zefiru zwiewają podmuchy i lada rosa obrywa;“ a od cienia smutku ukochanego jéj wesołość gaśnie. Nie składała atoli żadnych przysiąg, nie dawała obietnic; kochanek nawet „przez sen nie miał nadziei“. Wprawdzie Gustaw w przystępie obłąkania nazywa ją „wyrodkiem niewiasty;“ wyrzuca jéj zaślepienie złotem i „honorów świecącą bańką wewnątrz pustą“; przeklina ją, że „sercem oziębłém, obojętną twarzą, wyrzekła słowo jego zguby;“ — ale w chwilach przytomności musi wyznać, że ona była niewinna. Zgrzeszyła może brakiem woli, energii, nie chcąc się sprzeciwiać rozkazowi rodziców; a może téż fatalność tylko należałoby obwinić, że ona kochała go jak brata jedynie, jak przyjaciela... Może kochanek ulegał złudzeniu i oburzał się potém na lubą, że go „chce wciągnąć w rozmowy potoczne, wczorajsze, zawczorajsze i zaprzeszłoroczne...“
Maryla wychodzi za mąż. „Dość było wyrazu, — powiada poeta — ażeby postać godna równać się z niebiany, zamieniła się w posąg z lodu uciosany!“ Są-to słowa strony pokrzywdzonéj: przyjmujemy je więc z pewną nieufnością. Chcielibyśmy posłuchać także i Maryli. Niepodobieństwo! — musimy się domyślać. Jesteśmy w ogrodzie. Altana: miejsce pamiętne w dziejach miłości. W oknach pałacu czy dworku światło jarzące. Przemknęło się coś w bieli. To Maryla w sukni ślubnéj. A tam daléj oparty o drzewo stoi kochanek blady, zrozpaczony. Ona zrywa gałązkę cyprysu, podaje smutnemu. „To wszystko, co nam tu na ziemi zostaje“ — mówi. Ale to niedosyć. Potrzeba pocieszyć kochanka, wskazać mu jakiś cel wyższy. „Człowiek nie jest stworzony na łzy i uśmiechy“ — powiada. Pomyśl o kraju, o ludziach, twoich spółbraciach, pracuj dla nich; zapomnij o swojém zmartwieniu; zważ na to, że w życiu masz spełnić wzniosłe zadanie. „Ta myśl wielka pomniejsze zapały przystudzi...“ Gdy wymawiała te słowa, które jéj miłość sprowadzały do znaczenia drobnostki, może łzy zalewały jéj gardło, może przeczuwała, że stanie się głazem. Na razie słowa te odzywały się gorzką ironią w sercu kochanka, bo jéj „tchnienie rozwiało już owe kształty olbrzymie,“ został się „cienik, mara blada:“

Zrobiwszy mię komarem — mówi — chce zmienić w Atlasa,
Dźwigającego nieba kamienném ramieniem!..“

Słowa Maryli wydawały mu się szyderstwem, chłodnemi i pospolitemi ogólnikami, które się wypowiada w braku słów serdecznych, gorących. Przebaczmy mu; „tak prędko przebiegł gościniec tak długi;“ zaledwie uśmiechnęło się szczęście, już je musiał opłakiwać; ze szczytu spadł w głębię. Gdy miną pierwsze paroksyzmy bólu, uzna prawdę słów Maryli i stanie się bohaterem narodu — nie Gustawem już, ale Konradem. Wówczas nie będzie „cieniem lubéj postaci;“ — nie zjawi się w noc Dziadów na wezwanie guślarza, na prośbę kochanki, która przyjdzie po latach i pytać się oń będzie. Raz tylko rzuci okiem na błonia wspomnień i ukaże wielką ranę na czole... Kobieta pozna wówczas cały ogrom tego, co straciła; zapłacze strasznie i modlić się będzie do Boga, ażeby jéj ukochanego po drogach życia prowadził... Przeklinać jéj niepodobna; żałować — można. Jaka będzie w przyszłości — nie wiemy; nie radzibyśmy podzielać gorączkowych przypuszczeń Gustawa:

Niewinna, nieznająca, niewiedząca, głucha,
Jaką będzie? — Wstyd mówić, choć mię nikt nie słucha.

Na wywróżenie atoli pomyślniejszéj przepowiedni nie mamy żadnych danych. Za nic ręczyć nie można. W téj dobie życia, w któréj ją poznajemy, jest ona majowym uśmiechem młodości, który zmroził nagle śnieg spadły niespodziewanie. Przed nią lato całe i jesień życia. W głębi jéj ducha odkryliśmy pewne przymioty, które nie pozwalają na hurtowne zaliczenie jéj do gawiedzi bezmyślnwj, pustéj. Nie chcąc się wdawać w szczegóły domowego ogniska, które poeta w rozdrażnieniu „niecném“ nazwał, ale które w rzeczywistości zacném było i serdeczném, wolimy widzieć na skroni Maryli (zmarłéj 8 stycznia r. 1864) ów wieniec z polnych kwiatów, który kochanek z pieni nieśmiertelnych uwił, a przy jéj sercu ów listek cyprysu, który w wieczorze rozstania wzajem sobie dali, zaprzysięgając wieczne milczenie... Jakkolwiek smutno pomyśleć, że drogi ich rozeszły się w strony przeciwne; toć przecie wspomnienie potomnych połączy te dwa imiona, i być może, z większém mówić o nich będzie spółczuciem i szacunkiem, niż o obojętnie dumnéj Laurze i napuszenie czułym Petrarce, niż o poddańczo uległéj Heloizie i wstrętnie despotycznym Abelardzie...



II.
Żywila. — Córka Tuhana.

Pierwsza miłość poety nietylko pozostawiła w jego utworach bezpośrednie wspomnienia, ale nadto stała mu się pobudką do przenoszenia marzeń i myśli o niéj w postaci kobiece, którym nadaje odrębny, samoistny charakter i każe działać wśród różnorodnych warunków otoczenia i czasu.
Najpierwszém wcieleniem myśli o Maryli była postać Żywili w powiastce pod tymże napisem ogłoszonéj w lutowym zeszycie „Tygodnika Wileńskiego“ z r. 1819. Nietylko imiona tu rymują z sobą, ale i niektóre szczegóły przypominają stosunek Mickiewicza do Wereszczakówny. Bohater nosi nazwę herbową poety, Poraj; jest on w porównaniu z księżniczką Żywilą biednym rycerzem tak jak szlachcic zaściankowy, Mickiewicz, w porównaniu z możną i bogatą rodziną Wereszczaków. Rzecz się dzieje w rodzinnych stronach poety i Maryli, w Nowogródzkiem. Czas zdarzenia przeniesiony do téj epoki, kiedy Litwa była jeszcze pogańską.
Żywila jest ideałem wiernéj miłości, ale zarazem ideałem bohaterstwa i poświęcenia uczuć jednostkowych, kiedy tego dobro ojczyzny wymaga.
W Nowogródku, Słonimie i Lidzie panował niegdyś możny i potężny książę na imię Koryat, który miał córkę jedynaczkę, „arcy-nadobną niewiastę,“ będącą, „w szczególném zamiłowaniu u sług i poddanych swoich,“ ponieważ rada „ubogie ludzie wspierała“, a srogi umysł ojca łagodziła. Zwano ją Żywilą, „to jest Dyaną; gdyż i gładkością prawie cudną boginiej tej równała się i myślano pospolicie, iż ku małżeńskim ślubom znaczne wstręty miała; bo gdy książęta a pany możne z dalekich stron przysyłali posły, upraszając ją sobie ku małżeństwu, wszystkim stale wzbraniała się; stąd wieść szła, iż w panieńskim stanie do końca żywota być chce“[8].
Istotnym wszakże powodem téj odpornéj postawy księżniczki względem licznych zalotników, była głęboka miłość dla Poraja, „męża z rycerskiém sercem, który przez swe wyśmienite przewagi wojenne mocno był księciu Koryatowi spodobany“ i podczas jego niebytności rząd nad całém państwem sprawował. Z miłością tą jednak ukrywać się musiała Żywila, pewna będąc, że ojciec na związek jéj z ubogim rycerzem nie zezwoli. Kochankowie zatém musieli „tajemne schadzki miewać, gdzieby miłości swoje wynurzali i wzajemnie się pocieszali“.
Książę Koryat wróciwszy z wojny, ujrzał swą córkę wielce zmienioną. „Ony łzy, ony wzdychania, ony bladości, ony lękania się i drżenia ustawiczne przed ojcem, dały mu wszystko jako było, wyrozumieć“. Dumny, a bezwzględnie surowy książę zgromił swe dziecię, mówiąc: „Córko odrodna! na to cię przywiodła rozpusta a wszeteczność, iż zhańbiłaś na wieki dom ojcowski; idź precz zprzed oblicza mego; i ty i kto cię na tę niecnotę zaprawił, śmiercią okrutną pomrzecie“.
Napróżno jednak obiecywał bogatą nagrodę temu, ktoby imię „gamrata“ księżniczki wykrył; daremne były wszystkie jego „posłuchy i śledzenia“. Sam Poraj „pokątnie nieszczęścia swego płakał,“ ale na dworze „w wesołą twarz ubrać się umiał,“ tak iż żadne nań nie padło podejrzenie. Żywila zaś pomimo gróźb ojca statecznie w cierpliwości trwała, nazwiska kochanka wydać nie chcąc. „Ojcze mój — mówiła — znam, iżem winna znacznéj winy; karaj mię, otoć jestem; znam, iżem niegodna znaleźć u ciebie miłosierdzie; przedsię drugiéj duszy niewinnéj gubić z sobą nie mogę, abych ciężéj jeszcze bogów nie obraziła“. A chociaż ojciec plan zmienił i pochlebstwem, jedwabnemi słowy chciał tajemnicę wydrzeć z serca córki, ona i wtedy wytrwała, milcząc, łzami i szlochaniem tylko odpowiadając. Wówczas książę Koryat, uniesiony gniewem, „kazał jedyną córkę swoję w łańcuchy wsadzić i do lochu pod straż wrzucić, skąd miała być niedługo wywiedziona ku traceniu“.
Wtém Iwan, kniaź ruski, pustosząc Litwę, podciągnął pod Nowogródek, w przeddzień świąt Peruna, kiedy miano tracić Żywilę. Poraj dał wówczas dowód swéj dzielności, wroga na głowę poraził, a sądząc, że czas był najstosowniejszy potemu, błagał Koryata o uwolnienie księżniczki i oddanie jéj sobie za żonę. Książę skrył swój gniew, bo mu Poraj był jeszcze potrzebny, ale bądź cobądź życzenia rycerza nie spełnił i przemyśliwał nad zgładzeniem Poraja, którego podejrzywał, że chce go stolicy pozbawić. Poraj, przeniknąwszy księcia, idzie do obozu kniazia Iwana, obiecuje mu poddać miasto pod tym wszakże warunkiem, że Żywila żoną jego zostanie. Kniaź Iwan przystał.
Nad ranem w święto Peruna Poraj wybija więzienie i znajduje ulubioną swą bladą, półżywą, na lichém posłaniu ladajako porzuconą, w ciemnicy. Obaczywszy Poraja, zemdlała. Wyniesiono ją na ulicę, ratowano, „a ona się nie czuła;“ zbiegł się lud, powstały krzyki i wołania; ona „przedsię nie czuła“. Nareszcie otworzyła oczy i ze zdziwieniem ujrzała „ciżbę ludu“ i „zbrojne męże nieprzyjacielskie“. Gdy usłyszała od Poraja, że to bojownicy Iwana, „zemściciela“ ich krzywd, znowu o mało nie zemdlała, ale niebawem „nagle miecz od boku Poraja wychwyciwszy, tak silnie sztychem w piersi mu uderzyła, iż naskróś przepadł,“ przyczém wołała: „Zdrajco, tak-li u ciebie małą była ojczyzna, iż ją dla trochę téj gładkości zaprzedałeś? Człowieku beze czci, tak-li odpłaciłeś za moje stateczne miłości?... Aza wy, obywatelowie, przecz stoicie, jakoby nie do was mówiono, przecz nie obrócicie na tych oto zbójców gniewu i zemsty waszéj?“ Po tych wymownych, a pełnych grozy słowach rzuciła się z mieczem na nieprzyjaciół blizko stojących; a lud wszystek poruszony „jakoby kto ogniem rzucił,“ wziął się do oręża, zaczął gnębić Rusinów, niespodziewających się napadu.
Wroga odparto, ale Żywila stargawszy swe siły i w więzieniu i w walce wewnętrznéj, którą stoczyć z sobą musiała, ażeby pogardzić kochankiem i zabić go; wreszcie i wysiłkiem w walce z nieprzyjaciołmi, ledwie miała dosyć mocy, by przybiedz do ojca, którego z więzienia wydobyto, i wydać okrzyk miłości dziecinnéj i wymówki zarazem: „Ojcze mój!“ Poczém „padła bez dusze“. Pochowano ją pod Mendogową górą, kędy kopiec usypano i drzewa na pamiątkę sadzono, przekazując pamięci potomnych imię wybawicielki od hańby.
Toż samo męstwo, co Żywila, ale w objawie biernym nie zaś czynnym przedstawia Córka Tuhana, którą nam daje poznać poeta w balladzie pod napisem „Świteź“.
I znów jesteśmy w czasach pogańskich i znów car Rusi grozi Litwie zniszczeniem. Książę litewski Mendog wzywa księcia Tuhana, panującego nad Świtezią, miastem bogatém w sławne orężem ramiona i w kraśne twarze, ażeby pośpieszył na obronę stolicy, Nowogródka. Tuhan zebrał mężów pięć tysięcy, już ma wyruszyć, gdy mu bezpieczeństwo własnego miasta, niemającego innych szańców prócz piersi i mieczy rycerstwa, przyszło na myśl. Ze swém wahaniem zwierzył się córce, o twarzy jasnéj, ustach jak korale, dzielnéj i ufnéj w pomoc bożą. Córka nie wstrzymywała ojca: „Idź — mówiła — kędy sława cię woła; Bóg nas obroni; dziś nad miastem we śnie widziałam jego anioła:

Okrążył Świteź miecza błyskawicą
I nakrył złotemi pióry
I rzekł mi: póki męźe za granicą,
Ja bronię żony i córy.

Tuhan ruszył na odsiecz; a w nocy nieprzyjaciel napadł na Świteź. Wszystko co pozostało w mieście, starcy, kobiety, dziewczęta i dzieci, zbiegło się na zamek, powiadając, że lepiéj zabić się samym niż dostać się w moc wroga. Niewiasty zwłaszcza, w których wściekłość zajęła miejsce strachu, zabrały się zaraz do dzieła; zrzucają bogactwa na stosy, przynoszą żagwie, wołając: „Przeklęty będzie, kto się nie dobije!“ Córka Tuhana chciała je powstrzymać od kroku rozpaczliwego, ale napróżno: „klęczą, na progach wyciągają szyje, a drugie przynoszą topór“. Bogobojna księżniczka widzi, że zbrodnia samobójstwa spełnić się może. W głowie jéj przemyka się wątpliwość, co lepiéj: czy wezwać wroga i podłe przyjąć kajdany, czy „bezbożnemi wytępić się mordy?“ Wówczas myśl jéj skierowana ku niebu, strzeliła modlitwą, błagającą Boga albo o ratunek, albo o zgon rychły:

Jeśli nie możem ujść nieprzyjaciela,
O śmierć błagamy u Ciebie,
Niechaj nas lepiéj twój piorun wystrzela,
Lub żywych ziemia pogrzebie!“

Wtém nagle otoczyła ją jakaś białość, zdawało się że dzień spędza mroki nocy, a gdy spojrzała na dół, nie dojrzała już gruntu pod sobą. Miasto zapadło się w ziemi, pokryte toniami jeziora; mieszkanki Świtezi uniknąwszy zhańbienia i mordu przemienione zostały w zioła cudowne.

Białawém kwieciem, jak białe motylki,
Unoszą się nad topielą;
Liść ich zielony, jak jodłowe szpilki,
Kiedy je śniegi pobielą.
Za życia cnoty niewinnéj obrazy,
Jéj barwę mają po zgonie,
W ukryciu żyją i nie cierpią skazy,
Śmiertelne nie tkną ich dłonie.

Doświadczył tego car i Rusini; kto tylko zwabiony pięknością kwiecia, ściągnął ramię, by je zerwać, rażony był śmiercią gwałtowną. Stąd w baśniach ludu kwiaty te noszą nazwę „cary“. Córka Tuhana została boginką jeziora, które się na dawnéj posadzie miasta rozlało, została Świtezianką.

Trzecie wcielenie ideału mężnéj niewiasty i to najpiękniejsze znajdujemy w „Grażynie”.



III.
Grażyna.

Północ. Ciemno; księżyc tylko opromienia ziemię. Ruch jakiś w ponurém zamczysku, które stanowi dla nas przedmiot sennych rozmyślań jak średniowieczna legenda. Było-to przed wieki, śród pogańskiéj Litwy. „Na lewém skrzydle zamkowéj budowy“ — ukazuje się oblana nie promieniami księżyca, lecz cieniem przez wieżyce rzuconym „córa możnego na Litwie dziedzica, z cór nadniemeńskich pierwsza krasawica“. Rysów jéj dokładnie odróżnić niepodobna; wyniosła tylko postać silnie się odznacza. Musimy się całkiem powierzyć jasnowidzeniu poety. Schodziła ona „pod lat niewieścich południe,“ łącząc na swéj twarzy wdzięki dziewicy i matrony: zadziwia powagą, a nęci świeżością.

...Kwiat młodego nie stracił rumieńca
A razem owoc wnet pełni dorośnie...

Wzrost jéj dorównywa wzrostowi małżonka (Litawora), przymiot niezmiernie ważny w czasach przewagi siły brutalnéj: nadawał on znaczenie i poważanie tym, którzy go posiadali; prawie był nieodłączny od pojęcia władzy książęcéj, czy królewskiéj:

Książęca para, kiedy ją okoli
Służebne grono — jak w poziomym lesie
Sąsiednia para dorodnych topoli
Nad wszystkich głowę wystrzeloną niesie.

Zgodnie z temi warunkami fizycznemi przedstawia się jéj usposobienie moralne. Igłą, wrzecionem, „niewieściemi“ wogóle „zabawami“ gardziła, a silną dłonią chwytała za oręż i harcowała na koniu:

Często — myśliwa — na żmudzkim rumaku
W szorstkim ze skóry niedźwiedziéj kirysie,
Spiąwszy na czole białe szpony rysie,
Pośród strzelczego hasała orszaku.

Ciało silne, zdrowe, znosiło niewygody i nie lękało się dotknięcia twardéj zbroi ówczesnéj; a duch niepodległy i wielki zwalczał wszystkie trudności. Dla niéj nie było nieprzystępnego przedmiotu; wraz z mężem dzieliła naprawdę rządy nad ludem. Nic się bez jéj rady obyć nie mogło — owszem słowo jéj było przeważne zarówno w sprawach pokoju jak i wojny. Nie szukała atoli stąd chluby żadnéj: nie przechwalała się, wzorem innych niewiast, przewagą, jaką nad umysłem męża posiadała, przekonana, że ubliżałoby to książęcéj jego godności.
Rozsądna, trzeźwa w swoich poglądach, zna świat doskonale; rozumie, że niekiedy „lot młodych ludzi“ podnosi ich chęci ponad „słuszność lub możność,“ i że wtedy potrzeba czekać, aż „czas i cicha uwaga“ rozjaśni myśli, przystudzi zapały... „Pierzchliwe słowa niepamięć zagrzebie“ — powiada do starego rycerza, niepokój jego hamując. Umie panować nad sobą; spokoju w głosie i twarzy nie traci nigdy — możnaby nawet powiedzieć, że jest zbyt zimna, zbyt marmurowa.
Nie byłoby to jednak zgodne z prawdą.
Pomimo owych przymiotów męskości, o których mówiłem, jest w niéj usposobienie czysto-kobiece, najlepiéj wykazujące się w chwili działania. Kiedy przyszło do zatargów pomiędzy synami jednéj ziemi, spokrewnionemi ze sobą; gdy krew o kawał gruntu przelewać się miała; gdy mąż wezwał na pomoc nienawistnych krzyżaków: — ona, zgodnie ze swym charakterem, energicznie przeciw tak smutnemu objawowi powstaje, ale w motywach jéj postępowania gra rolę po części próżność:

Nie chcę, ażeby po Litwie gadano,
Że brat na brata następował zdrowie,
Wziął gardło lub dał za Grażyny wiano

powiada na wieść o mających nastąpić układach z Zakonem, który chrzcił i łupił Litwę... Nie chce, by jéj wiano, by ona sama stała się przyczyną krwi rozlewu, ale dlaczego? — ażeby o tém nie mówiono w kraju... Myśl szlachetna — podszyta skrawkiem obrażonéj próżności... Rzucając to spostrzeżenie, nie chcemy ubliżyć Grażynie: ściśléj ją tylko charakteryzujemy. Grażyna nie jest niebianką, ale — kobietą.
Toż samo i w dalszém postępowaniu. Rachuje ona wiele na swoje wdzięki, na prośbę, na uśmiech — ale rachuje także na zwłokę: jedna chwila nic u niéj nie rozstrzyga.
Gdy przyjdzie niebezpieczeństwo stanowcze, nie znajdzie jéj przygotowaną. Wydała np. rozkaz, ażeby oddalono posłów krzyżackich, pomimo że mąż na to nie zezwolił; a gdy rozjątrzeni Niemcy byli już blizko miasta, które chcieli zdobyć szturmem, pyta się giermka: „Kędyż są posłowie?“ — na przypomnienie zaś danego rozkazu, przyznaje mu słuszność i robi uwagę: „jakże to wszystko z głowy mi wypadło...“ Są to rysy natury kobiecéj, wybornie pochwycone.
W normalnych warunkach życia była ona „panią swojéj postaci;“ w dziwnie splątanych okolicznościach, grożących burzą straszną „pomieszanie, widne w jéj osobie, do ust wyrazy nieporządne kładło.“ Wprawdzie trwało to chwilę tylko; ale zawsze istniało. Poeta, nie zważający na rzeczywiste fakta życiowe, byłby pominął te chwilowe nawet słabostki, ażeby bohaterkę swoję utrzymać ciągle wśród bengalskiego ognia wielkości; Mickiewicz — realista postąpić tak nie mógł: trzymał się natury.
Czas naglił. Trzeba się było decydować. Grażyna przebiera się w zbroję męża i choć „nierównym stąpa krokiem;“ choć „drżąc z rąk giermka bierze łuk i kołczany;“ choć „miecz nawet“ wiesza „ponad prawym bokiem;“ — staje na czele szyków i idzie na wroga. Walczy mężnie, ale bezskutecznie: „bezwładna szabla po pancerzach dzwoni, albo się zwija, odbita żelazem;“ nie umie wydawać rozkazów: „wojsko bez sprawy ladajako puszcza.“ Kula ze strzelby komtura trafia ją w piersi. Mąż zapóźno przybiega; pomścił tylko jéj śmierć na komturze.
„Przebacz mężu! pierwsza i ostatnia zdrada!“ — takiemi słowy żegna świat i ukochanych.
„Niewiasta z wdzięków — a bohater z ducha!“ — oto pochwała, jaką uczcił mąż płonącą na stosie, starożytnym Litwinów obyczajem. Słowa te atoli za zbyt słabe uważał: nie wypowiadały one wszystkiego; stracił w niéj życie swoje — nanic mu się już ono nie zdało.

....bieży na stos, upada na zwłokach;
Ginie w płomieniach i dymu obłokach.

My bezstronniejszemi być musimy. Poeta ukazał nam Grażynę na chwilę tylko; nie wyśpiewał całéj jéj duszy; jeden jéj czyn opromienił gwiazdami natchnienia...

Podziwiając siłę woli i to niezważanie na przeszkody piętrzące się jak alpejskie lodowiska; ceniąc męskość postanowienia, widzimy w niéj przecież zbyt wielkie w sobie zaufanie, zbyt może kapryśny targ z losem ludzi, od niéj zależnych. Nie lekceważenie życia, nie mogiła rozpaczliwych usiłowań jest ideałem naszych dążności; lecz rozumne chociaż serdeczne rozrządzanie temi środkami, jakich nam przyroda i społeczeństwo do ciągłego rozwoju dostarczają...




IV.
Aldona.

Co przyrodzenia związał łańcuch złoty,
Wszystko rozerwie nienawiść narodów:
Wszystko rozerwie... lecz serca kochanków
Złączą się znowu w pieśniach wajdeloty...

Kto czytał życiorys naszego poety, nie może nie wiedzieć o cudnéj dolinie kowieńskiéj, przezwanéj już teraz doliną Mickiewicza... Ona była najmilszém miejscem jego samotnych wieczornych przechadzek, na niéj usiłował wdziękami cichéj i spokojnéj przyrody ukołysać to burzliwe serce, co mu gwałtownie pierś rozrywało, pragnąc bić zgodnie z sercem ukochanéj Maryli, która była daleko... Trzy lata, całe trzy okropne, rozpaczliwe lata, przepędził Mickiewicz w Kownie, wołając głosem złamanym, który miał być stanowczym; „precz z moich oczu!... precz z mego serca!... precz z méj pamięci!...“ — a zawsze bolejąc i marząc, bo „tego rozkazu moja i twoja pamięć nie posłucha,“ gdyż wszędzie poeta „cząstkę swéj duszy zostawił.“ To téż choć „klął swą duszę, że w niéj są jeszcze ostatki uczucia“ — pamięć przecież „jak lampa z kryształu“

Ubrana pędzlem w malowne obrazy,
Chociaż ją zaćmi pył i liczne skazy; —
Jeżeli świecznik postawią w jéj serce,
Jeszcze świeżością barwy znęci oczy,
Jeszcze na ścianach pałacu roztoczy
Kraśne, acz nieco przyćmione kobierce...

W pięć lat potém postawił świecznik w serce owéj lampy i oddalony od miejsca, w którém przebywał, odmalował świetnemi barwami dzieje swych wspomnień, uwieczniając w potomne pokolenia swą ukochaną dolinę.
Tam dni całe przesiadywała „młoda i piękna jak bóstwo“ córa Kiejstuta — Aldona. „Gdzie poszła? — w dolinę. Skąd powraca? — z doliny. Cóż w téj dolinie? — Młodzieniec ogród dla niéj zasadził.“ Tam nawet w zimie oczy swe zwraca, by ukochanego zobaczyć: „Szyby obrócone ku Niemnu w zimie lodu nie znają, bo tamtędy Walter przechodzi...“ Było tam siedzenie z darni, „gdzie po letnim znoju lubiła spocząć między jaworami;“ źródło, skąd Walter czerpał dla niéj napój ożywczy; chłodnik suchemi ogrodzony wierzbami, które wyrosły potém na piękne drzewa, puchami młodych kwiatków obsypane, i kamień wyniosły, „który przechadzek był celem.“
Czar wspomnień owionął tę dolinę; nikt już nie wydrze jéj z naszéj pamięci... a dusze kochanków, pieśnią wajdeloty złączone, unosić się nad nią będą — jak duchy smętne...
„Serce i potok ostrzegać daremnie!“ — „Pukiel włosa bursztynowy i połysk drobnéj, śnieżnéj ręki“ niezatarte zostawiły ślady w umyśle Waltera, a opowiadania o krajach niemieckich, o przypadkach nieszczęśliwéj młodości, o cudach wiary chrześcijańskiéj zabiły w Aldonie dawną wesołość i upodobanie w dziecinnych rozrywkach. Gdy towarzyszki, jéj rówieśnice, czas na zabawie spędzają, ona siedzi samotna albo z Walterem rozmawia; z rąk igła wypada, nici plątają się w krośnach; kwiatek róży wyszywa zielono a listki — czerwonym jedwabiem. Inaczéj téż być nie mogło: jéj oczy i myśli tylko oczu Waltera, rozmów Waltera szukają. Od dzieciństwa już zresztą za czémś nieoznaczoném tęskniła i wzdychała skrycie. Uciekała z „pozioméj łąki“ i, stanąwszy na najwyższym pagórku, prosiła skowronków, by ze swych skrzydeł dały jéj po piórku a ona poleciałaby z niemi daleko i wysoko gdzieś za chmury; pragnęłaby tylko wziąć z owego wzgórza kwiatki niezabudki, by jéj ciągle strony rodzinne przypominał — i zniknąć. Walter zastąpił jéj skowronków i skrzydłami orlemi wzniósł do siebie... Były-to już zadatki późniejszéj sentymentalności, która bujnie się rozrosła na gruncie nieszczęść i smutku. Bo dopóki miłość nadzieją się cieszy, małe chmurki niepokojących marzeń znikają szybko — w duszy robi się jasno i przezroczo... Aldona była szczęśliwą w miłości — mogła z Walterem wszystkie podzielać chwile; została jego żoną.
Chwilkę to trwało — rok jeden. Napady krzyżaków ponawiały się ciągle: w duszy Waltera powstał groźnie niepokój i zatrwożył Aldonę. Ona go nie odczuwała; nie znała swego męża, nie zmierzyła się z siłą jego ducha. Myśl wściekła, szalona, choć potężna, opanowała umysł Waltera: „wielkie serca są jak ule zbyt wielkie: — powiada on do lubéj — miód ich zapełnić nie może — stają się gniazdem jaszczurek.“ Gdzież biednéj uczuciowéj Aldonie zrozumieć te wulkaniczne wybuchy!... Gruchać umie miłośnie; lecz krzyk orła dreszczem ją przejmuje. Grobu chciałaby uniknąć, wieniec z róż kładąc na głowie: łzami zagasić pożar miast i wiosek... Konieczności zrozumieć nie może; sądzi, że Walter mocen świat cały zwyciężyć, że wrogów zresztą niéma, bo „ojczyzna jak świat jest długa, szeroka bez końca.“ Stąd obawy męża stara się uspokoić słowy łatwemi: „straże pilnują okopów“ — więc Waltera nikt zabić nie zdoła. „A jeśli nędznéj starości dożyję?“ — pyta Walter — „Bóg nam zdarzy pociechę z dziatek.“ — A jeśli Niemcy napadną, żonę zabiją, dzieci uwiozą daleko i nauczą wypuszczać strzały na ojca własnego? — I na to Aldona miała prędką odpowiedź: pojedziemy daléj w Litwę, skryjemy się w lasy i góry... A jeśli nas Niemiec w górach wyśledzi? „Znowu daléj ujedziem” — mówi niezmieszana małżonka. Dopiero gdy jéj Walter objaśnił, że daléj w moc dziczy się dostaną; ręce załamuje, płacze i pyta: co począć?... W odpowiedzi słyszy słowa Waltera dzikie, okropne, które serce jéj w kawałki, krwią ociekłe, szarpały:

Biada niewiastom, jeśli kochają szaleńców,
Których oko wybiegać lubi za wioski granice;
Których myśl, jak dymy wiecznie nad dach ulatują;
Których sercu nie może szczęście domowe wystarczyć...

Walter patrzył dziko: w tém wejrzeniu Aldona nie znajdowała już dawnéj pociechy. Pamiątki, przeszłość, wszystko splątało się tłumnie w jéj duszy: o niczém już nie myślała; ale „sercem odgadła, że niepodobna zapomnieć...“
Jedno tylko słowo: jedziesz — brzmiało w jéj uchu; wymawiała je, drżąc cała, nieprzytomna. Jak na twarzy nagle zabitego człowieka pozostaje odcisk ostatnich wrażeń, tak w sercu i na ustach Aldony, jeden, jedyny dźwięk się odzywał.
Zobaczyła klasztor za Niemnem... W białe szaty, jak do ślubu ubrana, tam „znalazła grobowiec za życia.“

Ledwie stanęła za święconym progiem,
Na próg zwalono cegły i kamienie —
Została sama z myślami i Bogiem.

Przez okratowane okienko lud dawał jéj pożywienie. Sama nigdy nie wyglądała, by się przypatrzyć pogodnemu niebu i poić się świeżym oddechem wiatru. Czasami tylko, gdy z pruskich wiosek dzieci igrały „u blizkiéj dąbrowy,“ stawała u kraty, by się wspomnieniami dzieciństwa i rodzinnego kraju ukołysać. Dziesięć lat takiego grobowego życia zabiły w niéj ciało; rozdmuchały lampę wspomnień; rozżarzyły idealne uczucia...
Kiedy Walter (Konrad) powraca i, chcąc zaniechać swego zamiaru, namawia ją do ucieczki, ona nie pragnie go już nawet zobaczyć; dla niéj dosyć szczęścia, gdy go znajduje żywym; gdy miły głos jego co wieczora słyszy; a kiedy księżyc żywszém światłem w okno wieży zajrzy, ona kryje się za ściany, by Konrada nie zobaczyć zblizka. Drży o ułudę wspomnień: „Ty może dzisiaj już nie jesteś taki, jakim bywałeś przed laty“ — mówi do kochanka; a i sama lęka się o siebie: „Gdy — powiada — z uniesieniem padnę w twe ramiona“ — może ty odwrócisz oczy, nie poznasz i zapytasz z trwogą: ten straszny upiór jest że to Aldona?
Z załamanemi rękoma, wyrzeka się rzeczywistości, byle tylko złudzeń nie stracić. Dla niéj są one droższe od skarbów najwyższego szczęścia, jeżeli to jest niepewne. Nie pragnie być na stypie miłości; pragnie tylko odświeżać wspomnienia... Chce, żeby Konrad urządził chłodnik koło wieży jak niegdyś w Kownie, żeby wierzby kochane sprowadził — i kwiaty — nawet ów kamień, który obmył łzami...
Grobowéj podobna kolumnie, na któréj wieńce nieśmiertelników wieszają... ma życzenia czysto-idealnéj natury, łzami lat dziesięciu oblane, wykarmione oddechem chłodnéj, murowanéj wieży... Takie natężenie niezwykłe sił ducha z podeptaniem przyrodzonych praw ciała wpłynęło zgubnie na cały organizm. Pomyślcie sobie: przez długie lata, ciągle, o każdéj dnia i nocy porze rozmyślać o jedném tylko: o dolinie kowieńskiéj i o miłości Waltera!.. To była cała jéj rozrywka, cała przyjemność. A młodość złamana, wątek szczęścia urwany przy samym początku, niepokój o życie ukochanego, który po dalekich gdzieś krajach wywalczał sobie prawa rycerstwa; porzucona rodzina, któréj blade wspomnienie w bawiących się dzieciach widziała.. wreszcie samotność, okropna, zabójcza samotność — wszystko to jakby całunem żywą jeszcze istotę przykrywało. Widziadła jéj — pozaświatowe, pragnienia — pozazmysłowe. Dawniéj prosiła, by ją sny pocieszały obrazem Waltera, chociaż obraz był niemy; dziś szczęśliwą się czuje, gdy może płakać razem...
Jedna chwila bólu — a istnienie takie musiało się z konieczności przerwać. Chwila ta nadeszła. Sądy tajne skazały na śmierć Konrada — zginął. Wtedy o ściany wieży obił się krzyk nagły, przeciągły: — krzyk, z którym ustało życie Aldony. Dotrzymała przysięgi, którą złożyła przy wejściu na próg swego więzienia, że nie zstąpi z wieży, chyba do mogiły... Podanie mówi, że grób jéj słynął cudami...
Aldona nie jest postacią historyczną; co więcéj, zdaje się nawet, że wśród pogańskiéj i barbarzyńskiéj Litwy byłaby zjawiskiem nader dziwaczném; prostota obyczajów i prostota uczuć nie pozwalały zapewne kobietom rozsnuwać tkanki sentymentalności, jaka właściwie dopiero z pojawieniem się poezyi romantycznéj w społeczeństwach europejskich widzieć się daje. Bo średniowieczna nawet miłość, któréj obrazki wystawiają nam przedewszystkiém prowansalscy poeci, była raczéj połączeniem poetycznych draperyj z wyszukaną zmysłowością, aniżeli platonicznym idealizmem. O pasterkach zaś i pasterstwie we frakach i perukach XVIII wieku nie potrzebuję zbyt szeroko się rozpisywać, ażeby dowieść, że to była jedynie hipokryzya wyuzdania i rozpusty. Romantyzm dopiero wypowiedział z całą siłą słowa i z całą otwartością przekonania te drzemiące w duszy ludzkiéj pierwiastki, powołując do życia i do królowania w świecie takie poetyczne zachwyty, które obywają się bez spojrzenia i bez uścisku... Ale i u poetów romantycznych nie wszędzie oczywiście występuje taki pogląd na jaw; owszem w pewnych chwilach twórczości przemaga czysto-ludzkie uczucie, takie jak je w charakterystyce Mickiewicza skreśliliśmy; w innych zaś przewaga zmysłowości, rozkiełznania, rozpuszczenia wszystkich więzów krępujących moralność napotkać się daje i to nierzadko (np. dramata poety niemieckiego, romantyka, Ludwika Tieck‘a albo powieść Lucynda Fryderyka Schlegla).
Aldona powstała w jednéj z owych chwil wyidealizowanego uczucia, kiedy miłość dawna istniała już tylko we wspomnieniach oddalonych, a miłości nowéj poeta jeszcze nie zaznał. Poeta kochał same wspomnienia; i to, co w kreśleniu uczucia dla Maryli było jednym ustępem tylko — teraz przemienił w kształt skończony.
Aldona jest wierzchołkowym punktem romantyzmu Mickiewicza. Smutna, zadumana, marząca o napowietrznéj wędrówce wraz z skowronkami, woli jednę chwilę uniesienia, szału, niż ciche życie, przepędzone w nudzie; pogardza ludźmi, co jako „konchy, tające się w bagnie, raz na rok wypchnięte z mętnéj wody, otwierają usta i westchnąwszy ku niebu, wracają napowrót do brudnego mułu....“ nie zna i nie lubi półśrodków; na dwie rozdzielona połowy, życiem ascetyczném rozbudziwszy w sobie grę fantazyi, przeklina lub błaga, pod wpływem jednego namiętnego wzruszenia. Myśli jéj latają jak błyskawice, pędzone sprzecznych uczuć uraganem. W przeciągu może minuty mówi do Konrada:

Jeśli narzekasz, nie przychodź tu więcéj
............
I niech zaginie pamięć téj godziny,
W któréj nie miałeś litości nade mną.

I zaraz dodaje, nie czując prawdopodobnie żadnéj w znaczeniu słów różnicy:

...Ty jesteś aniołem!..

Aldona atoli nie była samém jedynie odbiciem indywidualnych uczuć poety; charakteryzowała ona obok tego pewien prąd ogólniejszy, który, jeżeli nie rozpowszechniał się na kraj cały, jeżeli nie przenikał do wszystkich warstw społecznych; to w każdym razie wstrząsał tą ich częścią, która się w poezyi spółczesnéj europejskiéj lubowała. Uczucie nieszczęśliwie się kończy z nader licznych powodów; — a zawsze lubi się osłaniać jakąś tajemniczą zasłoną wstydu czy dumy. Kto nie chce doznać zawodu, niech je tak wysoko umieści, ażeby żadna ludzka ręka dosięgnąć go i rzucić w błoto nie mogła. Najprostszym ku temu środkiem jest idealizowanie... Nikt takiego zidealizowanego uczucia wydrzeć nie zdoła. Taką wydaje mi się ogólna społeczna podstawa, na któréj się wznosi posąg Aldony osłonięty krepą... Może w ten sposób poeta choć na chwilę ją pojmował; chwila ta byłaby dostateczna do usprawiedliwienia mojego poglądu. Bądź co bądź, Aldona jest obrazem namiętnego serca, zatrutego zbyt wcześnie.



V.
Ustęp z życia (r. 1829 — 1831).

Zanim przyjrzymy się dalszym postaciom stworzonym przez poetę, musimy raz jeszcze zajrzeć w głąb jego serca i drgnienia jego, o ile uwydatniły się silniéj, policzyć.
Jeżeli mamy zawierzyć biografom, którzy czasami zanadto wyzyskują przysłowiową wrażliwość dusz poetyckich, Mickiewicz niejednokrotnie czuł choć chwilowy tylko pociąg ku rozmaitym pięknym twarzyczkom zarówno w Wilnie jak w podróży krymskiéj, zarówno w Moskwie jak w Petersburgu; przytaczają nawet imiona i nazwiska tych wyróżnionych przez poetę kobiet; szczegóły jednak podawane przez nich są tak nieliczne i tak mało znaczące, że niepodobna utworzyć z nich sobie dokładniejszego obrazu zarówno ich postaci jak i natury uczucia, jakie w sercu Mickiewicza wzbudzały. To ogólnikowe wspomnienie niech wystarczy na scharakteryzowanie tych chwilowych upodobań.
Inaczéj rzecz się miała z uczuciem, którego doznał poeta nasz w Rzymie, a które było jesiennym jakoby kwiatem miłości; nie tak świeżém i głębokiém jak uczucie dla Maryli, ale zawsze szczerém i prawdziwém. O niém mamy dosyć dokładne sprawozdania zarówno w Listach z podróży Antoniego Edwarda Odyńca, jak i we wspomnieniach saméj bohaterki, spisanych przez Sewerynę Duchińską. Prócz tego i „Korespondencya“ poety ogłaszana od r. 1871 do 1885 (cztery tomy) rzuciła dużo światła na wewnętrzną stronę życia, która na umysł i serce poetów większy pospolicie wpływ wywiera aniżeli zewnętrzne losu koleje. Promienie tego światła rozpraszają między innemi niektóre ciemne punkty z chwili życia Mickiewicza, rozpoczynającéj się w końcu maja roku 1829 od wyjazdu jego z Petersburga, a kończącéj się na wyjeździe z Rzymu w kwietniu 1831 roku.
Chwila ta jest nadzwyczaj ważna z kilku różnych powodów. Wówczas-to bowiem umysł naszego poety wzbogacił się naoczném oglądaniem wielu krain, znanych mu dotąd jedynie z książek i opowiadania podróżników; wówczas widział Mickiewicz zabytki rzeźby, architektury i malarstwa, nagromadzone w kościołach, muzeach i galeryach stolic europejskich; wówczas poznał owo włoskie niebo, do którego wzdychały i wzdychają dusze poetyczne; wówczas wszedł w świat salonowy różnorodniejszy i większy, aniżeli były salony Moskwy i Petersburga; wówczas wreszcie doznał stanowczego wpływu na swoje uczucia religijne, co go późniéj do mistycyzmu doprowadziły.
Zresztą chwila ta bogata była i skądinąd w przewroty zarówno zewnętrzne (np. rewolucya lipcowa paryska i inne) jak i wewnętrzne (np. rozwój klerykalizmu, liberalizmu, saint simonizmu i mnóstwa odcieni różnorodnych przekonań); co wszystko nie mogło oczywiście przejść bez śladu w umyśle takiego człowieka, jak Mickiewicz.
Nim jednak wielkie wypadki dziejowe zaczęły zajmować wybitniejsze miejsce w duchu poety, rozgrywały się tymczasem w sercu jego niehałaśliwe komedye i dramata, z całkowitym łańcuchem wypadków jego żywota drobnemi ale silnemi ogniwami związane.
Przypatrzmy się bliżéj tym ogniwom, które w języku przywiązania, przyjaźni i miłości mogą być ochrzczone nazwiskami trzech kobiet: księżnéj Zenejdy Wołkońskiéj, Anastazyi Klustin (późniejszéj hrabiny Circourt) i Henryety Ewy hrabianki Ankwiczównéj.
Pierwsza z nich, księżna Zenejda, była dawną znajomością poety jeszcze z Moskwy, gdzie bawił w roku 1826 i 1827. Zenejda znacznie przewyższała wiekiem Adama, kochała w poecie człowieka, uznawała jego rozum, podziwiała gieniusz. Dom swój i stosunki oddała na jego usługi, błagając go niemal, ażeby w jéj pałacu zamieszkał, ze znajomości jéj korzystał, w cierpieniach swoich do niéj się uciekał. Dla niéj-to poeta napisał wiersz: Na pokój grecki. Po opisie wspaniałym rzeźb i malowideł, zdobiących tę starożytną komnatę, po nawiasowém wspomnieniu gwiaździstego wzroku i najpiękniejszego czoła „nimfy-przewodniczki,“ poeta nie mógł zapomnieć o bożku miłości, Amorze, co uciekłszy z Afrodyty łona, drzemał ssąc rubinowe piersi winogrona, nie mógł o nim zapomnieć i zawołał:

Wielki grzech bez ofiary minąć bóstwo twoje!
O piękna nimfo! bądźmy nabożni oboje.
Niestety! przewodniczka chłodnym rzutem oka
Jak laską Merkurego uderza zwysoka
I duszę mą lecącą w rozkoszy raj błogi
Wypędza bez litości za nadziei progi.

Cóż opowiem wrócony do śmiertelnych kraju?
Ach, opowiem, że byłem wpół-drogi do raju,
Z duszą napoły tęskną, napoły radośną,
Słyszałem już tę rajską rozmowę wpół-głośną
I widziałem te rajskie pół-światła, pół-cienia
I doznałem, niestety, tylko pół-zbawienia...

Wyrażenia wiersza i uczucia w nim wyśpiewane są z natury poezyi przesadne nieco i nie dają zapewne prawdziwego obrazu rzeczywistości.
Jaką zaś była rzeczywistość, moglibyśmy wnosić po części z listów wieszcza naszego do księżnéj Zenejdy, gdyby drukiem były ogłoszone. Na nieszczęście, listów tych wcale nie posiadamy; a pełne czułości i troskliwego opiekowania się losem Mickiewicza wyrażenia księżnéj mogą jedynie świadczyć o stanie własnego jéj serca.
Bezwątpienia, prawdopodobną jest rzeczą że nasz poeta, ujęty jéj przyjacielskiém postępowaniem, pierwszy raz wszedłszy na dłużéj w arystokratyczne sfery, olśniony był na chwilę nowemi dla niego przedmiotami; późniéj atoli nie mógł odpłacać swojéj opiekunce uczuciami, któreby w stopniu natężenia nie pozostawały dłużnikami...
Księżna zachodząc w lata stawała się wielce pobożną, i to w duchu katolickim. Jeden z przyjaciół poety, Szewyrew, nazywa Zenejdę jego aniołem, niewiadomo, czy w przesadnéj frazeologii uczuciowéj, jaka wówczas była w modzie, czy téż (co prawdopodobniejsza) używając wyrazu anioł w znaczeniu anioła stróża, którym przez czas jakiś dla Mickiewicza księżna była rzeczywiście. Poeta nasz przyjmował jéj opiekę z uczuciem przyjaźni i umiał być za nią wdzięcznym; z listów jego dowiadujemy się, że jak dawniéj w Moskwie tak i późniéj w Rzymie bywał u niéj częstym gościem i korzystał z jéj uprzejmości nieraz.
Stosunek z Anastazyą Klustin był całkiem inny. Panna światowa, bogata, myśląca jedynie i wyłącznie o uprzyjemnieniu sobie życia, oczytana zresztą, korespondentka wielu znakomitości, wychowana w atmosferze pochlebstw i komplementów, dziesiątą muzą nazywana, nie wymagała zapewne ani czułego przywiązania, któreby się jéj wydawało zanadto sielankowém, a zatém co najmniéj śmieszném, ani téż gorętszego afektu, któryby przełamał ten silny choć z niczego zbudowany mur, co się regułą konwenansu nazywa. Z nią potrzeba było być zawsze w dobrym humorze, żartować i dowcipkować, o rzeczach poważnych myśleć niewiele, a przynajmniéj nie mówić, słowem być un chevalier servant w pełném znaczeniu tego romantyczno-salonowego wyrażenia. Poeta nie potrzebował tu szafować uczuciem, szafował tylko dowcipem.
Można przypuszczać z pewną dozą prawdopodobieństwa, że Mickiewicz korespondując z dowcipną panną, musiał się wprawiać w ten ton żartobliwo-złośliwy salonów. Zazwyczaj w pismach jego widnieje jasne, serdeczne uczucie, wyrażane słowami prostemi, znanemi z potocznéj przyjacielskiéj lub uczonéj rozmowy; w korespondencyi z panną Klustin, próbował sprocentować zasoby dowcipu żartobliwego, lekkiego i lekkomyślnego, jaki nagromadził w czasie pobytu w Moskwie i Petersburgu. „Podpisany — powiada pisząc z Genewy — kupiec ubogi ale sumienny niesłychanie się trudził od jakiegoś czasu, by zapłacić monetą wartościową przesyłki materyałów i spirytuozów, których pani dom bogaty raczył mu codziennie dostarczać. Z naturalnego więc wyniku rzeczy poruszył wszystkie swoje zdolności rzeczywiste i domyślne i przymusił je wyrabiać bez przestanku liczbę wystarczającą komplementów, podziękowań, dowcipów i innych walorów mających kurs u płci pięknéj. Niestety, poznał wreszcie niedostateczność takich operacyj, ponieważ w handlu waszym macie obfity zapas dowcipów, żartów i trafnych odpowiedzi, a on je wyrabia z wielkim trudem i powoli; nie mówię już o improwizowanych konceptach, które kuje z większym jeszcze mozołem. Ostatni ładunek przesłany zastał go nieprzygotowanego; jest więc zmuszony zawiesić wypłaty; by zaś nie został oskarżony o upadłość zbrodniczą, wyznaje i oświadcza, że jest w posiadaniu znacznego zapasu wdzięczności, który należy się tylko pani bez podziału, lecz którego nie może inaczéj wypłacić jak tylko monetą sentymentów i uczuć“.
Nie zawadzi tu przypomnieć, że już w tym czasie w duszy Mickiewicza przebywał obraz kobiety, która miała zostawić żywsze i głębsze ślady w jego życiu aniżeli salonowe przekomarzania się z panną Klustin.
W tym samym czasie pisał z Genewy do pani Ankwiczowéj list pełen serdecznéj troskliwości o losy i zdrowie całego domu i dodawał: „Opuszczam Genewę w daleko innym humorze, aniżeli do niéj przybyłem; większa część przyjemności podróży mojéj już zgóry stracona i raczéj z nudy niż z ciekawości przedsiębiorę te nowe kursa“.
Znajomość tedy i częste bileciki od panny Anastazyi były zdawkową monetą życia, o któréj się zapomina niemal w téj saméj chwili, kiedy wyrazy wypowiedziano a widywanie się na czas jakiś przerwane zostało. Mickiewicz był wówczas galantem jak rzadko: sypał komplementami, chciał opiewać rymem wdzięki panny Anastazyi, którą admirował Thorwaldsen, bawił się drobnostkami, jakby nigdy poważniejszéj myśli nie zaznał.
Przy końcu roku 1830 panna Klustin wyszła za mąż za hr. Circourt, stosunków atoli z poetą nie zerwała; owszem utrzymywała je ciągle, jak świadczy kilka dochowanych listów poety do niéj, z których ostatni nosi domyślną datę 1847 r. W listach tych spotykamy gdzieniegdzie słabe przypomnienie poprzedniego okresu żartów i grzeczności, wogóle jednak więcéj w nich mowy o sprawach literackich i artystycznych. Mickiewicz sławi jéj gust i znawstwo w rzeczach artyzmu, nie wątpimy więc o jéj wykształceniu; dodać wszakże potrzeba, iż miało ono cechy dyletantyzmu salonowego z silną domieszką wrażliwości na utwory sztuki i względem samychże twórców. Czy po za tém życiem, które z listów Mickiewicza i Odyńca poznajemy, były jakie żywe i głębokie pragnienia, czy w umyśle dowcipnéj i artystycznie wykształconéj korespondentki falowały prądy wyższego świata; są-to pytania, na które sumiennie odpowiedzieć nie można ani tak, ani nie.
W galeryi pamiątek, duchem poety opromienionéj, wybitnieje postać Henryety Ewy Ankwiczówny, z którą Mickiewicz zapoznał się w Rzymie pod koniec 1829 roku. Zaproszony przez hrabiego-ojca bywał bardzo częstym gościem w jego domu na via Mercede. Zbierało się tu liczne towarzystwo Polaków, z któremi życie upływało bardzo przyjemnie a nawet pożytecznie. Z całego atoli towarzystwa najwięcéj zajmowała poetę 18-letnia hrabianka Henryka, w któréj zamiłowanie do rzeczy swojskich wzbudziły po raz pierwszy poezye wieszcza z Litwy. Nie była ona właściwie piękną co do rysów, ale miała jakiś poetyczny powab; a co najważniejsza, we wrażeniu ogólném całéj fizyognomii przypominała Marylę. Dusza jéj, o ile domyślić się można, czuła, serdeczna, ale hartu i energii nie posiadająca, zaczęła się napawać pięknościami ojczystéj twórczości i powoli przychodziła do przekonania, że nietylko zamorskie płody smakować mogą i powinny. Znała dawniéj nietylko z pism ale i osobiście Lamartine’a, Chateaubrianda, obecnie poznała Mickiewicza. Nie potrzeba sobie zresztą wystawiać, że literatura pochłaniała wszystkie godziny jéj życia. Bynajmniéj. Wizyty, rozmowy w salonie, zabawy, przejażdżki wzdłuż i wszerz Włoch: do Pizy, Florencyi, Liwurna; zwiedzanie Elby i Korsyki wypłacały daninę należną arystokratycznemu tonowi i wielkoświatowemu regulaminowi życia. Przejażdżki te i rozmowy nie pozostały oczywiście bez wpływu na 18-letni umysł panienki, która była „przewodniczym dla poety aniołem przez rzymskie bramy, groby i świątnice“. Miała błękitne oczy, któremi „odgadywała przeszłość z jednio wyrazu“.
W początkach zapoznania się z Mickiewiczem była milczącą czyli (jak się wyraża poeta) „nie grzeszyła wielomówstwem;“ powoli jednakże rozgrzeszyła się i długie prowadziła z poetą rozmowy, nie zaniedbując przytém fortepianu i gry w zielone. „Najniższy i najzieleńszy sługa“ — tak się tytułuje poeta w jednym z listów — przysięga na wszystko, co jest zielone, od mirtu aż do pokrzywy, że o każdéj z dwudziestu czterech godzin panna Henryetta znajdzie u niego kolor nadziei.
Rozmowy i zabawy połączone były z wycieczkami pieszemi i konnemi po Rzymie i blizkich okolicach. Panna Henryka, która już kilka lat w mieście tém przepędziła i tysiąca archeologicznych dysput się nasłuchała pod kierunkiem Viscontiego, mogła Mickiewiczowi wiele przedmiotów pokazać a nawet objaśnić. Tą okolicznością wywołany był wiersz naszego poety zatytułowany: Do mego Cicerone w Rzymie, napisany w r. 1830. Już w tym wierszu, tak miłym i potoczystym, przebija się głęboko ukrywane uczucie, które we wszystkiém miłéj dla siebie przepowiedni doszukać się pragnęło:

Mój Cicerone! oto na pomniku
Jakieś niekształtne, nieznajome imię
Wędrownik skreślił na znak, że był w Rzymie;
Ja chcę coś wiedzieć o tym wędrowniku.

Może go wkrótce przyjmie do gospody
Kłótliwa fala: może piasek niemy
Zatai jego życie i przygody
I nigdy o nim nic się nie dowiemy.

Ja chcę odgadnąć, co on czuł i myślił,
Gdy w księdze twojéj wśród włoskiéj krainy
Za cały napis to imię nakreślił,
Na drodze życia ten swój ślad jedyny.

Czy drżącą ręką po długiém dumaniu
Rył go powoli jak nagrobek w skale,
Czy go odchodząc uronił niedbale
Jako samotną łzę przy pożegnaniu.

Mój Cicerone! dziecinne masz lice,
Lecz mądrość stara nad twém świeci czołem.

Przez rzymskie bramy, groby i świątnice
Tyś przewodniczym był dla mnie aniołem.

Ty umiesz przejrzeć nawet serca z głazu,
Gdy błękitnemi raz rzucisz oczyma,
Odgadniesz przeszłość z jednego wyrazu,
Ach! ty wiesz może i przyszłość pielgrzyma!

Napróźno jednak poeta dopytywał się o przyszłość swoję; ani on znać jéj nie mógł ani téż jego cicerone. Cicerone poczuł w sercu silniejsze drgnienia, które oczy jego zwróciły z posągów bóstw starożytnych na żyjącego i gieniuszem swoim w sfery boskości wzlatującego poetę... Poeta zaś cieszył się całém sercem ze świeżo rozkwitającego życia. Dwoje młodych ludzi miało się dowiedzieć o swéj przyszłości z innego źródła, które dziwnym i niepodobnym do wytłomaczenia zbiegiem okoliczności zawierało prawdę, jeśli „zwierzeniom Ewuni“ mamy zaufać zupełnie. A było to tak:
Pierwszą wycieczkę po za miasto odbył Mickiewicz w towarzystwie, zaproszoném przez państwo Ankwiczów, do ujścia Tybru w Fiumicino. Cudna ta droga ciągnie się przez Kampanią rzymską. Zwiedzali razem piękny kościół Ave Maria Stella zbudowany na skale ponad rzeką. Szczególna niespodzianka czekała ich na Isola Sacra. Oglądali gruzy świątyni Jowisza, owéj świątyni, z któréj głosili niegdyś wieszczby starożytni augurowie. Henryka wraz z swoją nieodstępną towarzyszką Marceliną Łempicką zrywała mirty rosnące na zwaliskach. Mickiewicz poruszony widokiem miejsca zaimprowizował[9] wśród tych mirtów. Ledwie skończył, pojawia się dziwna postać. Słońce miało się już ku zachodowi; wtém z za ruin świątyni Jowisza występuje nagle cyganka, wysoka, czarna, z włosami w nieładzie, w jakimś czerwonawym łachmanie i wrzaskliwie dopomina się o jałmużnę, ofiarując się przytém przyszłość z ręki wywróżyć. Marcelina ani chce słuchać; ale Henryka porywa gwałtem jéj rękę i zarazem swoję podaje; cyganka powiada jéj, że będzie miała dwu mężów. Łatwo sobie wyobrazić zmieszanie i wstyd panienki... Przepowiednia ta sprawdziła się w zupełności... Lecz wówczas nikt w nią zapewne nie wierzył. Rozwój uczuć poety dla Henryki pozostawał w cieniu, dając znaki życia w symbolach i komplementach.
Pamiętną téż w téj sielance jest wycieczka do Albano. Poranek był prześliczny. Na niebie różowo a przezroczysto, na ziemi zielono a świeżo; wiosna przedstawiłaby się w całéj okazałości, gdyby choć jeden skowronek, choć jakikolwiek ptaszek w całéj drodze przyśpiewywał towarzystwu; ależ i drzew nigdzie nie było aż do Frascati. Zato po obu stronach gdzieniegdzie ruiny i pyszne dwa wodociągi, stary i nowy, na wysokich arkadach, które wyglądały jak szereg wspaniałych przysionków: widok zakończony górami. Damy i hr. Ankwicz jechali na osiołkach, reszta zaś towarzystwa z młodzieży złożona trzymała za cugle te górskie rumaki lub same damy podtrzymywała na siodłach z poręczami nakształt krzesełek. W Tusculum czy téż w Albano Odyniec chciał zapisać jakiś szczegół. Henryka podała mu notyskę, którą zawsze ze sobą nosiła, przyczém śrubka odpadła od ołówka; szukano jéj napróżno; wtedy Odyniec zaczął pisać wierszyk na ton i miarę piosenki ludowéj o pastuszce gęsi, która włócząc się dzień cały po wsi z bębenkiem: „bębenek zbiła, gąski zgubiła“, a potém łamiąc ręce lamentowała: „ach! ja nieszczęsna, com ja zrobiła!“... Z powrotem z Albano Mickiewicz, zachwycony przepysznym zachodem słońca, „prozą improwizował dytyramby“; a wracał w powozie razem z paniami...
Podczas wycieczki do Subiaco w Abruzzach, gdzie droga prowadzi nad brzegami spadzistego Anio, szedł poeta znużony przy płochliwym mule Henryki; gdy panna zwracała jego uwagę na piękne okolice i szumiące kaskady, odpowiedział:
— Co mi tam kaskady, ja wolę patrzyć w błękitne oczy pani!
— Nie mów pan tego — odrzekła Henryka — a któżto niedawno napisał: „kobieto, puchu marny!“
— Kto pani dał to czytać? — zawołał poeta żywo — za młoda jesteś na to; te rzeczy nie dla ciebie..
Do otwartego jednak ze stron obu wyznania ani teraz ani potém nie przyszło. Kochali się, milcząc. Domyślać się można, że przyczyną milczenia ze strony poety była obawa rekuzy.
Hrabia Ankwicz, któremu żona na stosunek obojga oczy otworzyła, nie zaniedbywał niczego, ażeby Mickiewicza od domu swego odstręczyć. Razu jednego opowiadano o pani Guiccioli, mieszkającéj wówczas w Rzymie, jako o byłéj kochance Byrona; hrabia się odezwał: „Piękna mi chwała, żeby kto kiedy wytykał palcem moję córkę, jak dziś wszyscy palcem wytykają panią Guiccioli“. Zmieniał kilkakrotnie miejsce pobytu rodziny, nie mówiąc nic o tém nikomu obcemu; a gdy Mickiewicz, któremu hrabina sprzyjała, zawsze jakimś sposobem spotkanie do skutku doprowadzał, przyjmował go chłodno. Gdy raz odebrał z Galicyi list od któregoś z sąsiadów, który pisał: „rozchodzi się wieść, że wydajesz córkę za sławnego wieszcza polskiego“; rzucił go z gniewem i rzekł do żony: „a widzisz, nie powiedziałem, do czego to wszystko doprowadzi“... Ażeby odjąć Mickiewiczowi nadzieję otrzymania ręki Henryki, często powtarzał w jego obecności: „Muszę wracać do kraju, czas wydać za mąż córkę“. Wkrótce téż zapowiedział wyjazd do Galicyi.
Na pożegnalnym wieczorze, wyprawionym na cześć domu hrabstwa przez zwykłych jego gości, poeta i Henryka zrywali anemony nad jeziorem; on uwił dla niéj wieniec, ona dała mu bukiet róż i laurów, na co odpowiedział: „jedne zapóźno, drugie za wcześnie“.
Poeta darował nazajutrz Henryce dwa tomy swoich utworów wydania petersburskiego; na okładce napisał: „Ewie A. w dzień odjazdu z Rzymu“, na pierwszéj zaś kartce: „W bramie del Popolo: wyjeżdżamy z Rzymu, nie będziemy płakać ani w dzień ani w nocy, będziemy w dobrém zdrowiu; do widzenia“. Działo się to 4 maja 1830 roku.
Równocześnie Mickiewicz z Odyńcem przygotowywali się do podróży na dalsze południe Włoch do Neapolu. Tu powstał śliczny a powszechnie znany wiersz:

Znasz-li ten kraj,
Gdzie cytryna dojrzewa i t. d.

Wiersz ten naśladowany z pieśni Mignony, pomieszczonéj w romansie Goethego: Wilhelm Meister, zastosował Mickiewicz do siebie. W pieśni Goethego Mignona mówi o sobie, tęskniąc za kochankiem, u Mickiewicza sam poeta za ulubioną swoją westchnienia posyła: w pierwszych dwu zwrotkach kreśli szczęście spólnego pobytu, w ostatniéj mówi o tęsknocie, jaka go po rozstaniu z lubą opanowała.
Nie widzieli się parę miesięcy; nie rozstawali się jednak nazawsze. Z powodu śmierci ojca hrabiny, plan podróży uległ zmianie: Ankwiczowie udali się do Paryża. Wkrótce po ich przybyciu wybuchła tam rewolucya (lipcowa). Mickiewicz, który o téj podróży był uwiadomiony przez hrabinę, mocno się zaniepokoił i napisał do niéj list następny (z Genewy 14 sierpnia):
„Od dwóch tygodni co rano wracamy od okna poczty z uczuciem, jakiego nie życzę nieprzyjaciołom moim. Jak tłomaczyć milczenie Pani? Mogłażeś pani się nie domyślić, że my tu czytamy gazety, i nie odgadnąć, co się dzieje w mojém sercu przy tém szukaniu? Gdybym przynajmniéj wiedział, na któréj ulicy mieszkaliście państwo, możebym, porównawszy z historyą tych bitew, był spokojniejszy. Mimo całe przekonanie, że cudzoziemcom w podobnych politycznych rozruchach nic złego przytrafić się nie może, bo ich obie partye zwykle szanują, nie mogłem pozbyć się obawy o zdrowie państwa. Po tylu smutkach trzebaż jeszcze było wpaść na podobną scenę! Piszesz pani, że panna Henryeta była cierpiącą; kiedyż dowiem się znowu o jéj zdrowiu? Jutro opuszczam Genewę i wracam za parę tygodni. W liście do pani Klustin obiecywaliście państwo opuścić Paryż pierwszych dni augusta; od pierwszego już droga była wolna i bezpieczna; gdybyście państwo i późniéj wyruszyli, już dawno bylibyście w Genewie. Obchodziłem codzień procesyą hotele daremnie. Uciekam znowu w góry, bo już nie mam cierpliwości czekać, czekać i czekać. Uproszęż u pani odpis? Dałem tu adres i listy dojdą mnie pewnie. Czy odebrałaś pani mój z Florencyi pisany? O odpis na kolanach błagamy“.
Odpowiadając na list ten, hrabina doniosła, że z Paryża obrócą drogę na Szwajcaryą i że jesień w Genewie przepędzą. Jakoż w istocie zjechali do Genewy jeszcze w końcu sierpnia, podczas gdy Mickiewicz wraz z Odyńcem zwiedzali właśnie Most djabli, górę Rigi i inne okolice. Wkrótce jednak, bo w początkach września, przybyli i oni do Genewy i przez miesiąc przeszło bywali codziennemi w domu hrabstwa gośćmi, gdzie wtedy zachodził także młody Zygmunt Krasiński ze swym mentorem Jakubowskim. Wieczorki na rue de la Corraterie były weselsze od rzymskich. Polityczne wypadki paryskie rozruszały niezmiernie samego Ankwicza, a „że je Adam — jak mówi Odyniec — przepowiedział prawie dosłownie“, podniosły w nim wyraźnie respekt i uprzejmość dla wieszcza. Ten miesiąc był może najszczęśliwszym w całéj téj sielance miłosnéj. Dwoje zakochanych, którym gwar salonowy mniéj teraz niż poprzednio przeszkadzał, zbliżyło się do siebie serdecznie, zamieniając wyrazy, spojrzenia a może i westchnienia. Choć chmurne czoło ojca panny zasępiało niekiedy pogodne niebo cichéj miłości i drażniło dumę czującego wartość swoję poety: to łagodny uśmiech ukochanéj rozpraszał niepokoje a dumę zmuszał do milczenia.
I powierzchownie nawet poeta nasz więcéj niż poprzednio na konkurenta wyglądał. Sprawił sobie nowe ubranie, podług spółczesnéj mody skrojone, na zegarku kazał wyryć, za radą panny Anastazyi Klustin, wtedy już narzeczonéj hr. Circourt, mitrę książęcą i herb swój Poraj, który mógł już jako rywal Habdanka (herb państwa Ankwiczów) uchodzić. Czy zmiany te w garderobie miały swe źródło w chęci przypodobania się arystokratycznéj pannie (jak twierdzi Duchińska), czy téż były czysto przypadkowe (jak utrzymuje Odyniec), trudno oczywiście rozstrzygnąć. Nie ubliżałoby to zapewne pamięci poety, gdyby swéj ulubionéj chciał okazać nawet powierzchownie chęć podobania się; ale i drugie przypuszczenie, wykreślające z rachuby myśl o pannie Henryce, zgadza się z charakterem i zwyczajami wielkich ludzi, którzy mało na swoję zewnętrzność uwagi zwracają.
Więcéj szczegółów z tego czasu nie posiadamy. Z początkiem października Ankwiczowie wyjechali do Medyolanu; za niemi pośpieszył Mickiewicz, rozstawszy się z Odyńcem. W Medyolanie, wśród ciszy domowego ogniska miała się odbyć gwałtowna scena, którą nam opowiada sama Henryka. Hrabia robił żonie przykre wyrzuty, że pobłażaniem naraziła córkę na niebezpieczeństwo i żądał, aby wyraźnie oświadczyła Mickiewiczowi, że wszelkie jego starania są daremne. Hrabina oparła się temu i powiedziała, że w połączeniu z poetą widzi zapewnienie szczęścia córki. Mąż miał na to odpowiedzieć: „Wolałbym ją widzieć na marach! niechby ją raczéj trupem wyniesiono z mego domu!“
Mimo to stosunki naszego poety z domem Ankwiczów nie zerwały się bynajmniéj. W powrocie do Rzymu wyprzedził poeta rodzinę tę i z odwiecznego grodu pisał 4 listopada do pani Ankwiczowéj:
„Od kilku dni jestem w Rzymie, po szczęśliwéj, chociaż smutnéj dosyć podróży. Mam nadzieję, że państwo będą mieli tęż samę, co ja, pogodę, dobre zdrowie i lepszy humor w drodze, i że wjeżdżając na Piazza del Popolo, przekona się pani raz jeszcze, jak wszystkie przeczucia o ladrach i podmówionych od ladrów weturynach, o złych drogach i złych nowinach były fałszywe. Nie zaniedbałem dowiedzieć się do domu na via Mercede. Gospodarz bardzo rad z zapowiedzianego przybycia państwa, ale mu żadnéj nie dawałem pewności. Powinienby z ceny ustąpić, bo cudzoziemców bardzo mało w Rzymie i domy stoją pustkami. Gospodarz rozwodził się nad wielkiemi poprawami i upiększeniami dawnego ich mieszkania; ja tylko widziałem nowe obicia. Może téż owe pokoje zdały mi się smutne i niepokaźne dlatego, że puste. Z Polaków oprócz Garczyńskiego i Gajewskiego, przybył tu jeszcze dawny mój przyjaciel i towarzysz w Krymie i na morzu, Rzewuski, i z nim całe te kilka dni przegadałem i przechodziłem. Jeżelibyście się państwo mieli zatrzymać czas jakiś we Florencyi, proszę mię o tém uwiadomić łaskawie“.
Zimę z roku 1830 na 1831 przepędził Mickiewicz, tak samo jak Ankwiczowie, w odwieczném mieście.
Wtedy to dokonała się w duszy poety zmiana, przygotowana już poprzednio wrażeniami w Rzymie odebranemi. Mickiewicz, jakkolwiek w głębi religijny zawsze, ochłódł przecież w uniwersytecie i późniejszém salonowém życiu względem praktyk katolickich. Widok szczeréj pobożności Henryki, a zwłaszcza jéj towarzyszki Marceliny Łempickiéj, którą poeta nasz nazywał „świętą“, oddziaływał nań powoli. Sam wyraz twarzy Marceliny i postać — jak powiada Odyniec — były tego rodzaju, że dodać tylko aureolę i palmę, a możnaby ją było żywcem przenieść na obrazek; jak tysiące innych silą się okazać, tak ona właśnie starała się ukryć przed ludźmi zarówno pobożność jako téż wysokie wykształcenie, które posiadała. O niéj-to napisał Mickiewicz z okoliczności, przyjęcia przez nią komunii w Genezzano:

Święta i skromna!... Grzesznicy nieczuli,
Gdy my w spoczynku skroń ospałą złożym,
Tobie klęczącéj przed Barankiem Bożym
Jutrzenka usta modlące się stuli.
Wtedy zlatuje anioł twój obrońca,
Jasny i cichy jak światło miesiąca:
Zasłonę marzeń powoli rozdziela,
A troskliwości pełen i wesela
Z takiém nad tobą schyla się objęciem,
Jak matka nad swém senném niemowlęciem.

I odmalowawszy błogie marzenia tak ukochanéj i tak strzeżonéj duszy dodaje:

Jabym dni wszystkich rozkosz za nic ważył,
Gdybym noc jednę tak jak ty przemarzył.

Obcowanie i rozmowy z Henrykiem Rzewuskim, Stanisławem księdzem Chołoniewskim, hrabią Montalembertem, bawiącemi wówczas w Rzymie ugruntowały, dały niejako teoretyczną podstawę temu religijnemu usposobieniu i rozmarzeniu. Zapragnął poeta i sam doznawać tych mistycznych rozkoszy, jakie w wierszu do Marceliny odmalował. Po długoletniém niebywaniu postanowił pójść do spowiedzi.
Nie mówiąc o tém nikomu, w najgłębszéj trzymając krok ten tajemnicy, udał się do małego kościółka Fuori delle mure i zamówił sobie nieznajomego kapłana staruszka na oznaczoną godzinę. Powróciwszy do domu, przebył część nocy na czytaniu książki „O naśladowaniu Chrystusa,“ gotując się do uroczystego aktu. Nazajutrz wyspowiadawszy się, wprost z kościoła wstąpił jak zwykle do Ankwiczów. Ledwie wszedł, pani domu powitała go słowy:
— Czy pan wiesz, jaki Ewunia miała dzisiejszéj nocy sen o panu?
Ewunia słysząc to porwała się z pośpiechem, chcąc zapobiedz dalszemu opowiadaniu matki; ale gdy matka zaczęła obstawać przy swojém, Henryka zarumieniona i zalana łzami opowiedziała poecie ten swój sen: „Około północy śniło mi się, żeśmy tu wszyscy zebrani byli tak jak teraz. Nagle przyszedłeś pan, niosąc ślicznego baranka bieluchnego jak mleko, na różowéj wstążce.“ Toż widzenie ponowiło się téj saméj nocy nad ranem, poczym już Henryka nie spała, ale modliła się, a następnie poszła na pierwszą mszę do poblizkiego kościoła.
Mickiewicz wysłuchawszy tego opowiadania, zadrżał, pobladł i głosem zmienionym rzekł:
— To sen proroczy!
— Jakto proroczy? Cóż on miał znaczyć? — pytała Henryka,
— To — odrzekł poeta — że właśnie dziś rano przystępowałem do Stołu Pańskiego.
Dla ludzi zwykłych zdarzenie takie byłoby zapewne drobnostką, która w ich pamięci przeżyłaby może dzień albo tydzień jeden; ale dla człowieka skłonnego do marzeń, uczuciowego i wrażliwego, jakim był Mickiewicz zawsze, a szczególniéj w tym czasie właśnie, stało się ono jedną z bardzo ważnych pobudek do duchowéj przemiany. W kilka lat późniéj, kiedy o tym śnie Odyńcowi opowiadał, drżał i był blady: „Gdyby piorun spadł u nóg moich — mówił — nie przeraziłby mię tyle...“
Sen ten w rozwoju uczucia dla Henryki miał oczywiście wielkie znaczenie. W trzy dni potém zdarzyło się, co następuje: Dzień 2 lutego, kiedy Henryka miała owo senne widzenie, w historyi Rzymu upamiętnił się tém, że w nim ogłoszono wybór nowego papieża Grzegorza XVI. W trzy dni po obiorze papież wedle zwyczaju zasiadł na ołtarzu w bazylice św. Piotra, na grobie apostoła, i udzielał błogosławieństwa, obracając się ku czterem stronom świata. Na téj uroczystości był téż Adam wraz z rodziną Ankwiczów. Znajdowali się na schodkach pod kopułą przy figurze św. Longina. W chwili gdy papież, błogosławiąc obecnych, obrócił się ku temu miejscu, Mickiewicz, który stał poniżéj, wszedł żywo na schodki, pochwycił rękę Henryki i trzymał ją, dopóki papież nie odwrócił się w inną stronę; poczém szepnął do niéj półgłosem:
— Najwyższy pasterz kościoła razem nas pobłogosławił, patrzył się na nas, a więc połączeni jesteśmy.
Henryka przeraziła się mocno; odtąd uważała się podobno jakby duchowo zaręczoną z Adamem.
Duchowe te atoli zaręczyny nie przemieniły się na trwalszy związek. Trudno dziś powiedzieć napewno, jakie były właściwie przeszkody do urzeczywistnienia najgorętszych życzeń obu stron. Pospolicie twierdzą, że hrabiowska duma Ankwicza nie pozwalała na oddanie ręki córki poecie, chociaż poeta ten był sławny. Tak téż kazałaby wnosić opowiedziana powyżej niechęć hrabiego względem Adama, któremu czasami nawet ręki nie podawał, podczas gdy z innemi serdecznie się witał; a daléj dwukrotne kategoryczne oświadczenie, że związku córki z poetą bynajmniéj sobie nie życzy. A jednakże w parę lat po wyjeździe Adama z wiecznego grodu, hrabia spotkawszy się w Dreźnie z Antonim Edwardem Odyńcem mówił mu, że gdyby tenże Odyniec był naówczas Rzymie, wszystko dałoby się ułatwić, dodając, że każdy ojciec ma przecież prawo, żeby mu się „o córkę kłaniano“. Do żony téż i córki mawiał podobno:
— Czemużeście mi o tém nie mówiły? było ze mną szczerze wychodzić.
Zapewnia nas Henryka przez usta Duchińskiéj, że słowa te były szczere, gdyż charakter hrabiego miał być samą prawością i prawdą. Ale jakże słowa te pogodzić z wyrzeczeniem, które nam taż sama Henryka podaje, że hrabia wolałby widzieć córkę na marach aniżeli żoną Mickiewicza! Te dwa przeciwne zdania o tym samym stosunku zbyt kontrastują ze sobą, ażeby mogły być oba razem równie szczeremi i prawdziwemi, a przynajmniéj nie równocześnie. Trzeba wiedzieć, że owe słowa zgody mówił hrabia dopiero po wyjściu Pana Tadeusza, w którym Mickiewicz przedstawił swój stosunek do domu Ankwiczów w historyi Jacka Soplicy, kochającego Horeszkównę Ewę; hrabiego ubódł obraz starego Horeszki stolnika, który obłudnie względem Jacka postępował. Po fakcie dokonanym, kiedy się Mickiewicz ożenił, nic nie szkodziło hrabiemu powiedzieć kilka popularnych frazesów...
Z drugiéj strony powiadają, że i Mickiewicz był w tym razie „niepotrzebnie dumny“, że „względniejsze i miększe postępowanie“ poety mogło było inaczéj losem jego pokierować. I tu przecież nasunąć się nam może pewna wątpliwość. Nie wiemy wprawdzie, czy Mickiewicz podczas drugiéj zimy w Rzymie spędzonéj chciał zerwać z domem Ankwiczów i czy go kto od tego kroku odwodził (jak pierwszéj zimy Odyniec); tyle jednakże pewna, że pozostał tam bardzo długo, bo aż do 19 kwietnia 1831, ciągle wstrzymywany jakiemiś przeszkodami, to brakiem pieniędzy, to rozruchami w Romanii; że w domu Ankwiczów bywał, choć mu hrabia niekiedy ręki nie podawał; że zatém winić poetę o brak „względnego i miękkiego postępowania“ nie tylko trudno, ale prawie niepodobna.
Cokolwiekbądź druga zima w Rzymie nie była tak miłą dla poety jak pierwsza. Dawniejszą jego swobodę skrępowała myśl poważna o spółczesnych mu wypadkach, które się na szerokiéj widowni rozgrywały i jego indywidualnym marzeniom nakładały, że tak powiem, cugle. Dawniejsza jego wesołość, w pewnéj harmonii ducha źródło swe mająca, przemieniła się wtedy na nieokreślone wprawdzie ale smutne przeczucia, które mu nic dobrego na przyszłość nie wróżyły. Sam Mickiewicz wyznaje, że zima ta 1831 roku przeszła mu daleko smutniéj aniżeli pierwsza, dodając, iż „od trzydziestu lat się przekonywa, że tylko się na biedę urodził.“ Wyznanie z ust poety, nie lubiącego się ze swemi cierpieniami wywnętrzać, jest wyraźném świadectwem przykrych a nawet bolesnych uczuć, jakie wówczas serce jego zajmowały.
Muzea i wszystkie starożytności rzymskie, pośród których Henryka była mu tak miłym ciceronem, straciły teraz swój urok dawniejszy. „Mokry arkusz brudnéj niemieckiéj gazety“ więcéj — jak powiada — zachwycał go wówczas, „aniżeli wszyscy Vinci i Rafaele.“ Rozmowy o kwiatach, snach i wróżbach nie mogły teraz być tak częste, bo się znalazł ważniejszy przedmiot do mówienia o sprawach ogólnych, któremi Mickiewicz niewątpliwie całą duszą się zajmował.
Powoli rodacy bawiący w odwiecznym grodzie zaczęli się rozjeżdżać w strony rodzinne. Zostało tylko szczupłe gronko z dawniejszéj „rzeczypospolitéj mercedeńskiej[10]“. Mickiewicz uczuł także potrzebę odetchnięcia powietrzem stron bliższych sercu. Czyto straciwszy wszelką nadzieję porozumienia się z hrabią, czy téż nie chcąc go już dłużéj obecnością swoją zmuszać niejako do niegrzeczności, postanowił wyjechać z Rzymu.
Wilią wyjazdu spędził w domu Ankwiczów. Miał ze sobą poezye Byrona. Wśród rozmowy zaczęto z kolei mówić o domysłach co do przyszłości. Mickiewicz miał wtedy zwyczaj wróżenia o jutrze nieznaném albo z biblii otwieranéj trafem albo téż z innéj jakiéj książki, którą lubił lub szacował. I teraz wziąwszy Byrona do ręki, rzekł:
— Niech mi on wywróży przyszłość; zobaczymy, co powie.
Otworzył książkę i znalazł następujące słowa:
— I utracisz je obie.
Był-to frazes z dramatu Sardanapal. Mickiewicz umilkł; Henryka zadrżała jak listek.
Poeta podarował tę księgę proroczą na pamiątkę hrabiance.
Odchodząc, uścisnął jéj rękę i szepnął:
— Niech cię Bóg błogosławi.
Nazajutrz 19 kwietnia 1831 Mickiewicz odjechał.
Uczuć, jakie w sercach obojga wówczas gościły, opisywać nie będę. Kto ich nie doznał w życiu, na nic mu się opis, choćby najszczegółowszy, nie przyda...

Henryka przyszedłszy do swego pokoju, otworzyła Byrona. Było tu dużo ustępów popodkreślanych; najmocniéj zaś podznaczony był wiersz p. n. Bądź zdrowa, który tu przytoczę w przekładzie Seweryny Duchińskiéj:

Jeśli ku niebu w rozstania godzinie
Leci modlitwa za drugich zasłana;
Ach, moja pewno w powietrzu nie zginie,
Lecz imię twoje zaniesie do Pana!

Poco mi płakać i wzdychać mi poco?
Nad łzy, nad skargi ja krwawsze znam słowa,
Szaloną bólu wydobyte mocą
Z tajników duszy: bądź zdrowa, bądź zdrowa!

Me usta nieme i suche me oko!
Lecz boleść w mózgu ład myśli roztrąca,
Zgryzota w sercu utkwiła głęboko
I sen mi z powiek zgania myśl trująca.

Choć żal mną miota i rozpacz wre we mnie,
Z ust próżnéj skargi nie wybiegną słowa;
Ach! to wiem tylko, żem kochał daremnie,
I tylko szepcę: bądź zdrowa, bądź zdrowa!

Odtąd nigdy się już ze sobą nie widzieli. Historya ich uczuć na tém zakończyć się musi. Gdy Mickiewicz bawił w Paryżu, matka Henryki słała w r. 1832 list za listem, w których wyrazami pełnemi czci i przyjaźni ożywiała wspomnienia wspólnego w Rzymie pobytu, ale poeta nasz, postanowiwszy stosunek z domem hrabiowskim zerwać, nie odpisywał. Sama wreszcie panna pod datą 11 marca 1833 r. odezwała się listem naiwnie a serdecznie natarczywym: „Z smutkiem wyznać Panu muszę — pisała — iż nigdy nie spodziewałam się, byś nas Pan tyle chciał martwić milczeniem tak długiém, tak srogiém. Czyż Pan myślisz, że my mniéj od niego czucia mamy, i że takie zapomnienie od osoby, od któréj najmniéj spodziewać się go mogliśmy, nie jest nam bardzo przykrém? Ja już inaczéj tłómaczyć go nie umiem, jak przez nieregularność poczty, lub téż sądzę, że Pan zajęty swemi interesami, nie chodzisz się na pocztę pytać o listy, gdyż nasze trzy poprzednie koniecznie go powinny do odpisu zmusić. P. Rzewuski przeciwnie chwali się, że Pan do niego pisujesz; więc tak my jedni tylko nie możemy tego szczęścia otrzymać ani od niego listu doczekać się... Jeszcze raz proszę nie zapominać tak zupełnie o téj, którą Pan swą siostrą nazywał.“
Pomimo że i ten list pozostał bez odpowiedzi, Ankwiczowa opuszczając Włochy, by się udać do majątku swego w Galicyi, napisała raz jeszcze, 15 kwietnia 1833 r., do poety, błagając o odpis, a Henryka dodała własnoręcznie słowa cichego wyrzutu: „Czy téż choć ta odezwa będzie szczęśliwszą od tylu innych i zyska nam od Pana kilka słów odpowiedzi? Nie wiem, ale przyznaję się, iż zaczynam o tém wątpić, abyśmy mieli jeszcze kiedy ukontentowanie odebrać od niego list, a jednak smutno bez téj nadziei Włochy opuszczać. Niech jednak jakkolwiekbądź ta nasza wytrwałość w pisaniu do Pana i te kilka słów będą mu dowodem najszczerszéj przychylności, jaką mu zawsze dochowa Henryeta!“
Gdy i na tę odezwę poeta był głuchym, Ankwiczówna zrozumiała, że już daléj z listami narzucać się mu nie może. Drogi obojga rozeszły się stanowczo. Nie zapomnieli jednak o sobie. Poeta lubił się wypytywać o szczegóły pożycia i szczęścia hrabianki; Henryka zaś kochała się w pamiątkach, które jéj chwile serdecznego rozbudzenia się w życiu przypominały. Gromadziła wydania poezyj Mickiewicza i często je odczytywała. Mickiewicz ożenił się w roku 1834, to jest w trzy lata po rozstaniu się z Henryką; Henryka zaś dwukrotnie wychodziła za mąż, ale szczęścia nie doznawała: pogrzebała ojca, matkę, obu mężów, a wreszcie i jedynego syna. Dla tego syna odesłał jéj Mickiewicz pierścionek, który niegdyś dostał był od hrabiny, i prosił Henrykę, ażeby go dała „synowi swemu, gdy dorośnie.“
Poeta uwiecznił pamięć ulubionéj w dwu utworach. W części III Dziadów wprowadza dwie panienki: Marcelinę (Łempicką) i Ewę (Ankwiczównę), która modli się za uwięzionego autora piosenek:

Te piosenki czytałam: niektóre są piękne,..
Jeszcze pójdę przed Matką Najświętszą uklęknę,
Pomodlę się za niego; kto wie, czy w téj chwili
Ma rodziców, żeby się za nim pomodlili.

W Panu Tadeuszu widzimy znów Ewę jako córkę dumnego stolnika. Oczywiście nie wszystkie szczegóły w poematach są kopią rzeczywistych wypadków; ogólna atoli charakterystyka jest niewątpliwie zgodna z oryginałami, przynajmniéj z punktu zapatrywania się samego poety.
Gdy w roku 1855 żona Mickiewicza umarła, Henryka napisała do niego. Nie posiadamy tego listu; mamy natomiast odpowiedź, w któréj Mickiewicz zawarł w krótkości dzieje uczuć swoich od czasu pożegnania Henryki (z Paryża, na wielkanoc):
„Szczęśliwy dziś jestem, Henryeto, zaczynając w imię twoje miłe pierwszy dzień Zmartwychwstania i wiosny. Tę przyjemność winienem twojemu łaskawemu zgłoszeniu się. Zawsze pełen byłem twoich życzliwych dla mnie uczuć; ale dowód téj życzliwości, który po tylu latach pierwszy raz wprost od ciebie, wprost z ręki twojéj odebrałem, przyszedł mi w sam czas i stał mi się wielką pociechą.
„Od roku owego, kiedym ciebie pożegnał w Rzymie, życie moje jest prawie ciągłém grzebaniem kogoś lub czegoś. Z owego pokolenia, z którém żyłem i przywykłem biedować, jedni już nas nazawsze porzucili, drudzy ciągną dni pogrobowe, nie lepsze od śmierci. W ciągu tych lat takich, ilekroć wspomniałem o tobie, starałem się pocieszać tą myślą, że ty, Henryeto, nie należąc do tego smutnego pokolenia i przyszedłszy na świat znacznie późniéj od nas, żyłaś pod inną a więc może pod lepszą gwiazdą. Wszakże znając twoję duszę tkliwą i umysł wysoki, domyślałem się, że i ciebie nieraz musiała dotknąć w tych razach niedola, jeśli nie osobista, to rodzinna i bliźnich.
„Wielką mi sprawisz przyjemność, jeśli zechcesz dać mi wiadomość o twojém teraźniejszém życiu i cokolwiek szczegółów o sobie i swoich. Od lat wielu nie spotkałem nikogo, coby mi o tobie miał co powiedzieć.
„Mnie po długich i różnych wędrówkach zatrzymały okoliczności w Paryżu. Zajmuję się w téj chwili pracami bibliotecznemi. Jestem ojcem licznéj rodziny. Starsza moja córka ma rok dziewiętnasty, syn piętnasty; reszta młodsza po szkołach uczy się i dorasta.“
Henryka odpisała, odpowiadając na życzliwe, przyjacielskie zapytania. I tego listu nie mamy. Mickiewicz wyjeżdżał właśnie do Konstantynopola; odpisał Henryce z Marsylii 14 września 1855 roku. Oto są słowa na trzy miesiące przed zgonem przez poetę napisane:
„Nie będziesz mnie miała za natręta, jeżeli w kilka miesięcy odezwę się do ciebie, wielce droga pani. Zgłosiłbym się był dawniéj, gdybym miał coś pewnego donieść o sobie. Ale w tych ostatnich miesiącach spadły na mnie nowe i niespodziane kłopoty. Zanosiło się na to, że miałem zmienić miejsce pobytu i przejechać gdzieindziéj z całą rodziną. Ten zamiar nie wziął skutku; rodzinę zostawiam, tylko sam puszczam się w podróż. Stało się to wszystko nagle. Odebrałem przed kilku dopiero dniami polecenie naukowe od rządu (francuskiego) tyczące się Wschodu, a dziś już wsiadam na okręt płynący do Stambułu. Jak długo tam zabawię, nie wiem jeszcze. List twój ostatni, pani, mocno mię zasmucił. Nie wiedziałem wcale, iż tylu klęskami byłaś dotkniona osobiście. Nie uwierzysz, jak mi było mile dawniéj myśleć o tobie jako o istocie szczęśliwéj. Otóż i to złudzenie znikło. Bądź łaskawa od czasu do czasu pisz do mnie“.
I to życzenie nie spełniło się. Zanim Henryka zebrała się na odpowiedź, doniesiono o śmierci naszego poety zaszłéj 26 listopada 1855 r.
I tak zerwała się nić życia, pełnego złudzeń, marzeń, myśli szlachetnych i wielkich, uczuć potężnych a ognistych i usiłowań prowadzących do czynu, do działania nietylko w dziedzinie umysłowéj, ale i na widowni społeczno-politycznéj. Opowiedziałem tu malutki epizod z dziejów tego życia, epizod krótko-trwały, na początku którego była wesołość żartobliwa a na końcu — powaga rozmyślania.
Złudzenia, na które uskarża się poeta w ostatnim swym liście do Henryki, prześladowały go istotnie od początku życia. Nigdy prawie nie znalazł w rzeczywistości tego, co zamarzył w chwili podbudzonych pragnień serca. A jednakże Mickiewicz nie stracił wiary ani w ludzkość ani w siebie i stał silnie na straży skarbów krainy duchowéj jak bohater ufny w świętość swéj sprawy.
Smutniejszy jeszcze los był ukochanéj przez poetę Henryki. Przeżywszy rodzinę swoje, przeżyła i tego, który najsilniéj zapewne w zaraniu jéj bytu do serca przemówił, a przeżyła go o lat 24, umarła bowiem dopiero w roku 1879 jako secundo voto Kuczkowska. Długie istnienie na grobie wszystkich marzeń i wszystkich nadziei czyż nie jest najsroższém cierpieniem?..[11].


VI.
Telimena.

Tak chłopiec, kiedy ujrzy cykoryi kwiaty,
Wabiące dłoń miękkiemi, lekkiemi bławaty;
Chce je pieścić; zbliża się, dmuchnie: i z podmuchem
Cały kwiat na powietrzu rozleci się puchem,
A w ręku widzi tylko badacz zbyt ciekawy
Nagą łodygę szaro-zielonawéj trawy...

W „Panu Tadeuszu“ Mickiewicz staje się najzupełniejszym realistą; nie chce tworzyć nowych ideałów; zagląda bacznie w życie i z téj nieprzebranéj skarbnicy wydobywa mnóstwo postaci, które dla nas są już wprawdzie tylko obrazem dawno minionych czasów, które jednakże w chwili odtwarzania ich przez poetę były najwierniejszą rzeczywistości kopią, o ile naturalnie wielki wieszcz kopistą być może.
Poeta jest tu spostrzegaczem, spostrzegaczem bezstronnym, nietylko w całości obrazów lub wypadków, ale w drobnych nawet szczegółach. Indywidualność jego znika: wyprowadzone przezeń osobistości przedstawiają się same i mówią każda za siebie. Małostki codziennego życia równie starannie i równie sumiennie są wyśpiewane, jak i sprawy całego narodu. Zewnętrzność, powierzchowność gra tu z natury rzeczy nader ważną rolę: stąd tak częsty opis fizycznéj strony osób, ich ubioru, nawyknień, zwyczajów. Duszę o tyle tylko poeta uwydatnia, o ile ona w danych osobistościach rzeczywiście się na wierzch wybijała. Obok wzniosłości jest płytkość; obok tragiczności — komizm, obok uczuć serdecznych — papuzia frazeologia... Jesteśmy na jarmarku życiowym: na duszach roztkliwionych robi on nieprzyjemne wrażenie; na dusze zdrowe działa podobnie jak zimna, świeża woda na organizm fizyczny. Żyjemy: ruszamy się, interesujemy się wszystkiém: i chołodźcem litewskim i grzybobraniem i kłótnią asesora z rejentem, i mrówkami i wrzawą szlachty zaściankowéj, i mową księdza Robaka i wzniosłém uczuciem, jakie przejmuje zaimprowizowanych wojowników. Nie potrzebując wydawać sądu, staramy się każdą postać zrozumieć i jak najdokładniéj określić; nie szukając wzorów do naśladowania, cieszymy się różnorodnością objawów życia, drgającego w każdéj jednostce.
Wszystkie postaci w „Panu Tadeuszu“ mają być żywcem niemal wzięte z rzeczywistości, jak zapewniają biografowie Mickiewicza. Rzecz-to bardzo prawdopodobna; nawet bez tych zapewnień możnaby zrobić takie przypuszczenie na podstawie rozbioru wewnętrznéj natury samego poematu.
Tak np. wiemy, że wzorem do obrazu Telimeny była jedna z piękności odeskich, w któréj towarzystwie odbywał swoję krymską wycieczkę. W poemacie ukazuje się nam ona z początku w postaci złudnéj: błyszczy świeżością, poeta nazywa ją „przystojną, nadobną i młodą,“ chociaż późniéj przekonywamy się, że miała płeć grubą, piegi koło ust i „lata dojrzałe“. Kibicią odznaczała się kształtną, wysmukłą „piersią powabną, łabędzią;“ włosy czarnemi. W opisie stroju niech nas zastąpi poeta:

Suknię (miała) materyalną, różową, jedwabną;
Gors wycięty, kołnierzyk z koronek; rękawki
Krótkie; w ręku kręciła wachlarz dla zabawki —
Bo nie było gorąco; — wachlarz pozłocisty,
Powiewając, rozlewał deszcz iskier rzęsisty.
Głowa do włosów; włosy pozwijane w kręgi,
Pośród nich brylant, niby zakryty od oczu,
Świecił się jako gwiazda w komety warkoczu...

Telimena lubiła się stroić i to zawsze podług najświeższéj mody. Sukien miała całe szafy a pachnideł „słoików, flaszeczek, proszków i muszek“ zawsze pełno w przesławném „biurku,“ o którém mówi przy każdéj sposobności. Kiedy się ubrała na wesele, poeta zrozpaczył o swoim talencie. „Chyba pędzel — powiada — skreśliłby te tiule, ptyfenie, blondyny, kaszmiry, perły i kamienie: i oblicze różane i żywe wejrzenie“. — Wielką nawet wagę przywiązuje do ubioru. Ostatniego swego narzeczonego (rejenta) zmusza „warunkiem intercyzy,“ żeby zarzucił dawny strój polski i przywdział frak nowomodny.
Sama różuje się, na czém się biedny Tadeusz zbyt późno poznał, kiedy sam, „rozmawiając zbyt blizko, omusknął z bielidła karmin, lżejszy od pyłków motylego skrzydła“. Wtedy „wszędzie już jakiś fałsz wyśledził“.

Dwu zębów braknie w ustach; na czole, na skroni
Zmarszczki; tysiąc zmarszczków pod brodą się chroni..

„Jak-to niepotrzebnie rzecz piękną nazbyt ściśle zważać!“ — dodaje poeta sposobem żartobliwéj przestrogi.

Tak w dwulicowości swéj przedstawia się Telimena...
Ta dwulicowość fizyczna odbija się i w naturze moralnéj. Jedno tylko było niezmienne: chęć złapania sobie męża. Kiedy gdzie na uboczu siedziała „roztargniona, znudzona,“ spozierając dokoła z głową w górę zadartą; złośliwy asesor „równał ją do samicy, która miejsca na gniazdo szuka w okolicy“. Chęć owa jest jedynym regulatorem jéj uczuć, zdań i postępowania. Z sentymentalnym hrabią, który nie lubił własnego kraju, potępiała zacofanie prowincyi, unosząc się nad cudami stolicy; a kiedy Tadeusz zaczął wysławiać z zapałem piękności przyrody ojczystéj, Telimena zmieniła ton i zaczęła je również chwalić — przytoczyła nawet malarza Orłowskiego, unosząc się nad jego obrazami... Zręcznie manewrując, nie chciałaby urazić żadnego z domniemanych konkurentów. I jak średniowieczne anielice jednego za rękę ściskały, drugiego nóżką pod stołem trącały, a trzeciego zabijały ognistém spojrzeniem; tak Telimena pragnąc ułagodzić smutek hrabiego, podawała mu urwany kwiatek niezabudki, a Tadeusz tymczasem —

... drugiéj strony krzak ziela rozchylał,
Widząc, że się ku niemu tém zielem przewija
Coś białego: była-to rączka jak lilia...

W rączce znalazł klucz i biały papier w trąbkę zwinięty. Poeta robi uwagę, że Telimena patrzała na Tadeusza, hrabiego i asesora,

Jak ptasznik patrzy w sidło, kędy szczygły zwabia,
I razem w pastkę wróblą...

Słowem, Telimena jest kokietką. Łzy, omdlenia, słowa wielkie i emfatyczne ma na zawołanie; rozporządza niemi jak wódz dobrze uorganizowaną armią. Umie przybrać pozę romantyczną: w białych szatach, samotna, siada na kamieniu „sama jak kamienna;“ twarz schyloną w otwarte tuli dłonie, a choć płaczu nie słychać, czujesz, że roztapia się we łzach. Takie pozy mają swój urok; wielu niedoświadczonych serce oddaje za nie; niezawsze efekt ich psuje niespodziany napad mrówek — jak to się mniéj szczęśliwéj zdarzyło Telimenie.

Mrówki, znęcone blaskiem bieluchnéj pończoszki,
Wbiegły, gęsto zaczęły łaskotać i kąsać;
Telimena musiała uciekać, otrząsać,
Nakoniec na murawie siąść i owad łowić.

Jeżeli pozy nie sprawiają już efektu, udaje czułość. Ona tak była tkliwa! Raz, zobaczywszy zadławionego bonończyka, „z wielkiéj alteracyi dostała mdłości, spazmów, serca palpitacyi“. Ale na obitego kijami człowieka za tego właśnie psa patrzała z lekceważeniem i pogardą...
Widząc, że się rwie nić sympatyi, wiążąca jéj duszę z sercem Tadeusza; widząc, że wzrok jéj „jako księżyc światły a bez ciepła“ ślizgał się już tylko po wierzchu duszy upatrzonego; — nie chce mu zagradzać drogi do sławy i szczęścia jego niweczyć; — pragnie jedynie usłyszeć raz jeszcze słowo „kocham;“ by je wyryć w swém sercu i w myśli zapisać, by się przekonać, że ich miłość nie była żartem i rozpustą płochą...

Przebaczę łacniéj, chociaż przestaniesz mię kochać,
Pomnąc, jak-eś mię kochał. — I zaczęła szlochać..

Był-to oczywiście manewr tylko. Kiedy Tadeusz powtórzył niebacznie słowo „kocham“ — posypał się prawdziwy grad romantyczno-miłosnych propozycyj: pójdę za tobą wszędzie, każdy świata kątek będzie mi z tobą miły, bo miłość z najdzikszéj pustyni zdoła uczynić ogród rozkoszy... i t. p. Wzniosłe-to i wielkie słowa, dopóki się dwa serca kochają, dopóki są „harmonijném ożenione brzmieniem:“ ale komiczném echem odbijają się w duszy, która gwiazdy swojéj na inném szuka niebie. Tadeusz robi jéj chłodną uwagę: — Czyś z rozumu obrana? mam-że włóczyć za sobą markietankę!.. Telimena znajduje bardzo prędko odpowiedź, która, charakteryzuje najlepiéj cel jéj wszystkich szlochów i czułości: „To my się pobierzem!“ Zapewne!...
Dziwna rzecz! wszakżeż ona sama w owe czułości nie wierzy... zachowuje tylko pozory. Kiedy hrabia, chcąc wojennemi czynami na jéj miłość zasłużyć, ruszał z wojskiem; obdarza go kokardą oddartą od sukni, na piersiach mu ją „przyszpila“ i napomina, żeby, wstąpiwszy w wojenne zapasy, obracał czułe spojrzenie na kolor kochanki:

Niech cię ten kolor wiedzie na działa ogniste
Na kopie błyszczące i deszcze siarczyste.
A kiedy się rozsławisz walecznemi czyny,
I gdy nieśmiertelnemi przesłonisz wawrzyny
Skrwawiony szyszak i hełm twój, zwycięstwem hardy:
I wtenczas jeszcze oko zwróć do téj kokardy,
Wspomnij, czyja ten kolor przyszpiliła ręka...

Ale w téjże saméj uroczystéj chwili, kiedy hrabia, przyklęknąwszy, całuje podaną sobie rękę,

Telimena zbliżyła do oka
Chustkę a drugiém okiem pogląda z wysoka
Na hrabię, który żegnał ją, mocno wzruszony;
Ona wzdychała — ale ruszyła ramiony”...

Podczas nieobecności hrabiego, zaręczyła się z rejentem, nie pomnąc ani o kolorze kokardy, ani o łzie, którą chustką niby ocierała. Bo i pocóż? Ona chciała jak najprędzéj wyjść za mąż. Zaczęła od młodego Tadeusza, skończyła na starym rejencie. I jego przecież nie kocha. Hrabia powraca; ona, ubrana już do ślubu, szepce mu, że rejent nie wziął jéj jeszcze za żonę, że, jeżeli hrabia sprzeciwia się jéj zamęściu, niech odpowie „zaraz, krótko, węzłowato:“ czy ją kocha, czy gotów dziś, koniecznie dziś, z nią się ożenić... Na uwagę hrabiego, że ziemia dąży do słońca, że wiecznie patrzą na się i najkrótszą drogą biegną ku sobie — a przecież nie mogą się zbliżyć, — zrzuca maskę sentymentalną i mówi bardzo prozaicznie:

...Dość już tego; nie jestem planetą
Z łaski bożéj; dość hrabio; ja jestem kobietą.
Już wiem resztę, przestań mi pleść ni to ni owo...

Pozowanie, czułość, romantyzm jest dla Telimeny środkiem jedynie. Takim samym środkiem jest ogłada, wykształcenie, dystyngowane maniery. Mówiła biegle po francusku o tańcach, o literaturze, o muzyce, a nawet o malarstwie i rzeźbiarstwie; umiała bawić rozmową lekką, anegdotkami i rozmową poważną; z uszanowaniem mówiła o dostojnikach państwa, o blaskach stolicy. Wszystkich zadziwiała swoją nauką: Tadeusz się zdumiewał. Owe nabytki cywilizacyi utworzyły na jéj duszy rodzaj pokładów gieologicznych: w gruncie atoli pozostała krzepką i prostą Litwinką... Gdy fale namiętności podmyły owe złociste warstwy, ukazuje się zwyczajna glina, z któréj według podania powstał ród ludzki. Znamy dwie takie powodzie.
Raz kiedy Tadeusz powiedział jéj bez ogródki, żeby sobie wyperswadowała miłość i ożenienie, ona powstała straszna „jak Meduzy głowa“. Blada, bez tchu, bez ruchu wyciągnęła rękę i palce skierowała „prosto w Tadeusza oczy“. Namiętność się wzburzyła: zapomniała o konwenansach, o swéj naiwności. Na wzmiankę, że miłość taka jest grzechem, — wybucha gorzką ironią: „Grzechem!“ — powtarza szyderczo — „niewiniątko! baranek!...“ — Nie przebiera w słowach: „ha, języku smoczy, serce jaszczurcze!“ — przyznaje się do swoich planów: „To nic, żem tobą zajęta wzgardziła asesora, hrabię i rejenta!...“ Dotknięta kłamstwem, do którego sama zmusiła ( prosząc o wymówienie raz jeszcze słowa „kocham“), nazywa go podłym, gardzi nim, przeklina, chce wydać światu jego bezeceństwa, ażeby „sztuki“ jego nie zwiodły innych, jak ją zwiodły...
Drugi raz znowu, kiedy nie uzyskała od hrabiego stanowczéj odpowiedzi; kiedy nadrwiła z jego planetarnéj miłości, kiedy już raz przecie pragnęła zostać żoną; daje mu ostrzeżenie pełne groźby, a pozbawione wszelkiéj dystynkcyi:

...Jeśli piśniesz jedno słowo,
Ażeby ślub mój zerwać, to, jak Bóg na niebie,
Że z temi paznogciami przyskoczę do ciebie
I — zdrapię ci policzki i oczy ci wydrę![12]

W tych namiętnych wybuchach pokazuje się natura pierwotna, że nie powiem dzika; wtedy wracają wyobrażenia zaściankowe, nieogładzone wdziękiem sfer wyższych; nieufność, nienawiść nawet do tak zwanego „rodu męskiego“.

Dobrze mi tak, wiedziałam, kto jesteś, — mężczyzna!...

Ale téż ukazuje się zarazem i serce dobre naprawdę, nie chorobliwe jakieś, książkowe, lecz czysto ludzkie. Kiedy Tadeusz, znieważony przez nią, pobiegł nad rzekę, by jakimkolwiek sposobem rozplatać powikłane stosunki życia; ona przelękła, leci w ślad za nim, wstrzymuje go i mówi:

Stój, głupstwo, kochaj czy nie, żeń się sobie,
Czy jedź — tylko stój.

Ona „chciała go skarać, ale nie myślała zgubić“. W takich chwilach, lakier sentymentalizmu i arystokratycznych nawyknień ściera się, zostaje tylko serce kobiety. Kochamy ją naówczas i chętnie przebaczamy błędy.
Telimena ze wszystkich postaci kobiecych Mickiewicza najstaranniéj została wycieniowana; widzimy ją wśród różnych okoliczności, słyszymy jéj słowa; przypatrujemy się postępowaniu. Nie jest ona istotą zupełnie bierną: owszem w szczupłym zakresie swojéj działalności (poszukiwanie męża) rozwija niepospolitą ruchliwość; słaba fizycznie, zna całą potęgę swojéj słabości i umie się do niéj odwoływać: w krytycznych wypadkach, kiedy nie wie, co zrobić — mdleje. Rozmowna, gadatliwa nawet, nie pragnie nikogo przekonać — usiłuje jedynie olśnić i podbić! Jest-to jeden z typów kobiecych, które najczęściéj może napotykamy w życiu...


VII.
Zosia.

Nieuczona twa postać, niewymyślne słowa,
Ani lice, ni oko nad inne nie błyska:
A każdy rad cię ujrzeć, rad posłyszeć zblizka;
Choć w ubraniu pasterki, widno, żeś królowa.

Słońce ostatnich kresów nieba dochodzi. Na pagórku, omdlewającemi jego promieniami ozłoconym, nad brzegiem ruczaju stał na podmurowaniu dworek drewniany, okolony laskiem brzozowym. Zdaleka już świeciły się pobielane ściany. Aleja, wysadzona topolami, które broniły „od wiatrów jesieni,“ wprowadza nas na dziedziniec dworku. Cisza, pusto wokoło. Swobodnie możemy się przechadzać po pokojach; nikt nam nie przeszkodzi. Ośmieleni, rozzuchwaleni nawet, wdzieramy się do panieńskiego przybytku. Fortepian; na nim nuty i książki, niedbale porzucone: „nieporządek miły! nie stare były rączki, co je tak rzuciły“ — robimy sobie w duchu uwagę. Na oknach doniczki z gieranium, lewkonią, astrami i fiołkami — kwiatki proste, zwyczajne... Wejrzawszy daléj, widzimy mały płotek drewniany, powiązany w cyfrę, połyskujący „wstążkami jaskrawych stokrotek;“ a za nim ogródek z grzędami świeżo polanemi, na których pełno było „bukietów, trawy angielskiéj i mięty“.
Przypatrzmy się lepiéj: a toż najwyraźniejsze chociaż leciutkie ślady drobnych nóżek — nie trzewiczków, ale nóżek prawdziwych... Chwileczka cierpliwości — a zobaczymy i ich właścicielkę:

...Na parkanie
Stała młoda dziewczyna, — Białe jéj ubranie
Wysmukłą postać tylko aż do piersi kryje,
Odsłaniając ramiona i łabędzią szyję.
............
(A) choć świadka nie miała, założyła ręce
Na piersiach, przydawając zasłony sukience;
Włos w pukle nierozwity, lecz w węzełki małe
Pokręcony, schowany w drobne strączki białe,
Dziwnie ozdabiał głowę: bo od słońca blasku
Świecił się jak korona na świętych obrazku...

Późniéj widzimy ją znowu w „ogrodzie na ogórki“ ubraną „w bieliznę“ jak tonęła po kolana w majowéj zieloności:

Z grząd zniżając się w brózdy, zdała się nie stąpać,
Ale pływać po liściach, w ich barwie się kąpać.

Głowę osłaniała kapeluszem słomianym; od skroni powiewały dwie wstążki różowe i kilka puklów „światłych, rozwitych warkoczy.“ W lewéj ręce trzymała koszyk a prawą podniosła niby do chwytania:

Jako dziewczę, gdy rybki w kąpieli ugania,
Bawiące się z jéj nóżką; tak ona co chwila
Z rękami i koszykiem po owoc się schyla...

Pasterka — a jednak królowa!... Twarzy jéj dotąd nie widzieliśmy, tylko postać „świecącą, cichą i lekką jak światłość miesiąca.“ Śpioch Tadeusz szczęścia tego dozna: ujrzy dwoje jasnych oczu, szeroko otworzonych, błękitnych jak bratki i małą rączkę, jak perła białą, niby wachlarz, z boku nadstawioną ku słońcu, i palce drobne, zwrócone na światło różowe, które jak rubin nawskroś się czerwieniły, i usta ciekawe, roztulone nieco, i ząbki, świecące jak perły śród koralów — i lica, co choć zasłonione od słońca dłonią różową, przecież same płoną jak róże... Pączek, roztulający listki ku słońcu, jutrzenka i obłok....
Wychowana „w stolicy,“ już od dwu lat żyła w zaciszu wiejskiém, pomiędzy „kurami i indykami,“ chociaż, jak twierdziła ciocia Telimena, nie zapomniała jeszcze całkiem „Peterburka.“ Codziennie z sitem w ręku rzucała domowemu ptastwu „grad perłowy krup jęczmiennych,“ które wykradała z szafy ochmistrzyni. Drugiém jéj zajęciem było bawienie się z dziećmi: wziąwszy do ręki szarą kitkę „podobną do piór strusich pęku, oganiała główki niemowlęce, od złotego motylów deszczu:“ — w drugiéj ręce miała coś złocistego, co „zbliżała dzieciom do ust po kolei“ a „miało kształt złotego rogu Amaltei;“ — była to poprostu marchewka. Jedyną zaś zabawę jéj stanowiła swawola z ptastwem, kiedy —

....kręcąc sito, jako tanecznica
Bębenek, i w takt bijąc, swawolna dziewica
Jęła skakać przez pawie, gołębie i kury.
Zosia, stopami ledwie dotykając ziemi,
Zdawała się najwyżéj bujać między niemi,
Przodem gołębie białe, które w biegu płoszy,
Leciały jak przed wozem bogini rozkoszy....

Prosta, naiwna była — ale śmiała. Kiedy ją hrabia zeszedł niespodzianie wśród dzieci i ptastwa, z początku zaczęła uciekać, lecz wkrótce uczuła, jak jest nieroztropnie małą dziatwę samę zostawiać. Przybiegła więc bawić się z najkrzykliwszém dziecięciem; siadła przy niém na ziemi, wzięła je na łono, a inne głaskała ręką i uspokajała pieszczotliwą mową. Patetycznéj deklamacyi hrabiego słuchała z uwagą i ze zdziwieniem:

Jak dziecię lubi widzieć obrazki jaskrawe
I w liczmanach błyszczących znajduje zabawę,
Nim rozezna ich wartość; tak się słuch jéj pieści
Dźwięcznemi słowy, których nie pojęła treści...

Odpowiada więc prostém zapytaniem: „Skąd tu pan przychodzi i czego tu po grzędach szuka pan dobrodziéj?“ A spostrzegłszy zmieszanie na twarzy hrabiego, nie rozumie go; a może i rozumie, tylko (przebiegła dziewczyna!) chce zmieszać jeszcze więcéj: robi mu propozycyą:

...Czy téż pan nie może
Rozbiegłe moje ptastwo wpędzić nazad w zboże?...

W zapytaniu tém dźwięczała odrobina złośliwości.

Dziewczyna już zaczynała pojmować świat inny i życie gorętsze. Pragnęłaby poznać ludzi; już jéj troszeczkę nudno siedzieć saméj w alkowie. Ciocia Telimena nie pokazywała jéj gościom, bo była najmocniéj przekonana, że kto rośnie na widoku ludzi, to choć „piękny i rozumny“ żadnego nie sprawi efektu; — potrzeba „nagle, ni stąd ni zowąd zabłysnąć.“ A kiedy już raz wejdzie w modę młoda dziewica, „każdy chwalić ją musi,“ chociaż mu do gustu nie przypadnie. Zresztą, zdaniem cioci komuż ją było pokazywać, kiedy w domu sędziego bawiło samo „plugastwo,“ to jest pleban, co pacierze mruczał, i „palestra z fajkami.“ Zosia więc „z nudy“ lubiła „ptastwo paść i dzieci niańczyć“ i zapomniała o przepisach salonowych: nogi rozszerzała jak chłopiec, okiem rzucała naprawo i nalewo, „jak rozwódka.“ Ale koniec końcem chciałaby już zobaczyć kogoś, bo od dwu lat jedynym gościem, jakiego widziała, był „gołąb dziki.“ Na poparcie swojego życzenia przytacza bardzo słuszne zdanie sędziego, „że to źle na zdrowie“ tak siedzieć zamkniętéj. Nie zastrasza się wcale zapomnieniem dystyngowanych ruchów; ufa w swoję młodość a może i w główkę:

Ale poczekaj, ciociu, niechno się pobawię
Trochę z ludźmi, obaczysz, jak się ja poprawię.

Weszła więc w świat i zwyciężyła... Tadeusza, który „stojąc przed nią niemy, to płonął, to bladnął.“ Ujrzawszy hrabiego, zrazu zarumieniła się i spuszczała oczki; lecz ujęta jego uprzejmością zaczęła się śmiać, wspominając o owém spotkaniu w ogrodzie...
Ale na tém wszystko się kończy. Pobożna, tkliwa w miarę, gospodarna, ciekawa — nie występuje jako istota samodzielna. Przewyższając inne rówieśniczki swoje, co to „wszystkie zacnie zrodzone, każda młoda, ładna“ — posiadała ich przymioty i wady; kiedy był hałas, zamieszanie, nieład; kiedy zagrażało domowi jakieś nieszczęście: całą jéj broń stanowiły: „prośby, płacz i jęki.“ Nigdy nie wymówiła energicznego słowa; wobec ważnych wypadków zachowywała się całkiem biernie:

Umilkła i spuściła głowę; oczki modre
Ledwie stuliła; z rzęsów pobiegły łzy szczodre.
A Zosia z zamkniętemi stojąc powiekami,
Milczała sypiąc łzami jako brylantami...

W postępowaniu nie posiada stanowczości; poeta przedstawia ją zawsze jak dziecko:

Zofia z opuszczoném ku ziemi wejrzeniem
Zapłoniwszy się, gości witała dygnieniem,
Od Telimeny pięknie dygać wyuczona....

Nic dziwnego — miała wtedy lat piętnaście...

Posłyszawszy „przez szczelinę“ drzwi z ust Tadeusza „wielką i dziwną nowość, że była kochana,“ i zarazem, że odjeżdża może nadługo, wyjęła z domowego ołtarzyka obrazek św. Gienowefy i relikwiarzyk z suknią św. Józefa — patrona zaręczonéj młodzi — i z tém wyszła na pożegnanie. Uczucie swoje zawarła w kilku zaledwie słowach: („Pan odjeżdżasz, tak prędko?“), w których wyraziła żal za odjeżdżającym i poddanie się woli losów. Na drogę daje mu podarunek i przestrogę:

Niechaj pan zawsze z sobą relikwie nosi
I ten obrazek...

Ale nie zapomina i o sobie: „a niech pan pamięta o Zosi...“ Ostatnie wyrazy jéj pożegnania, bardzo proste, powtarzają powszechnie przyjętą formułę:

Niech pana Pan Bóg w zdrowiu i szczęściu prowadzi,
I niech prędko, szczęśliwie do nas odprowadzi...

Zaręczona z Tadeuszem, patrzy mu w oczy nieśmiało; zawsze zgadza się „z wolą nieba i starszych;“ a że jéj mówiono, że musi pójść za Tadeusza, nie robiła żadnych trudności — może dlatego, że to i z jéj wolą nie było sprzeczne... Cóż głównie przemówiło do jéj duszy? Łzy Tadeusza, kiedy odjeżdżał. Te łzy „wpadły jéj aż do serca;“ od téj chwili uwierzyła, że jest kochaną. Ilekroć mówiła pacierz za powodzenie Tadeusza, stawał on zawsze przed jéj oczyma „z temi dużemi błyszczącemi łzami...“ Odtąd wszystko pojmowała tylko w duchu swego ukochanego. Tęskniła zawsze do tego pokoiku, gdzie on ujrzał ją po raz pierwszy; pamięć o nim „jak rosada, w jesieni zasiana, przez całą zimę krzewiła się w jéj sercu;“ jakieś przeczucie mówiło jéj, że znowu w owym pokoiku się spotkają — co się téż i stało. Takie mając myśli, często téż miała na ustach imię Tadeusza. Pojechawszy do Wilna na zapusty, nie bawiła się wcale, tęskniła do Soplicowa; często siedziała zamyślona; panny, widząc jéj usposobienie, mówiły, że zakochana.

„Jużci — powiada Zosia — jeżeli kocham, to już chyba pana.”

Sama zresztą czuje i rozumie swoję rolę bierną.
„Jestem kobietą — rządy nie należą do mnie,“ — odpowiada Tadeuszowi, gdy jéj zaproponował uwłaszczenie włościan — "ja do rady młoda; co pan urządzisz, na to całém sercem zgoda.“ — Drzemią w niéj piękne uczucia; potrzeba je tylko potrącić, sama na wypowiedzenie ich jeszcze się nie zdobędzie:

Jeśli włość uwalniając zostaniesz uboższy,
To, Tadeuszu, będziesz sercu memu droższy:
O moim rodzie mało wiem i nie dbam o to;
Wsi nie lękam się....
Pracy téż nie lękam się, bom młoda i zdrowa,
Umiem chodzić około domu, nosić klucze;
Gospodarstwa, obaczysz, jak ja się wyuczę!

Jéj dalsze rozumowanie wysnuwa się całe z poważnéj myśli, rzuconéj przez Tadeusza — już nie lubi miasta, nie lubi zabaw; utrzymuje, że ją więcéj bawiły koguty i kurki aniżeli świecidła stołeczne, chociaż widzieliśmy, że się temi „kogutami i kurkami“ zajmowała „z nudy.“ Sama więcéj dla siebie niż dla Tadeusza daje wyjaśnienie, wytłomaczenie się:

Jeśli czasem tęskniłam do zabaw, do ludzi —
To z dzieciństwa...

Ach, teraz już dorosła panna — za parę godzin narzeczona!...
W tym dniu zaręczyn dopuściła się jednego, jedynego samowolnego czynu — w zakresie strojów... tak że przez Telimenę po raz pierwszy w życiu za upór została złajana. Nie chciała wziąć na siebie modnych sukni — wypłakała sobie „ubranie prostacze.“ Choćby dla tego jedynego czynu warto poznać, jak wyglądała Zosia w owém „ubraniu prostaczém:“

Spódniczkę miała białą, długą; suknię krótką
Z zielonego kamlotu — z różową obwódką,
Gorset także zielony, różowemi wstęgi
Od łona aż do szyi sznurowany w pręgi,

Pod nim pierś jako pączek pod listkiem się tuli.
Od ramion świecą białe rękawy koszuli
Jako skrzydła motyle do lotu wydęte,
U dłoni skarbowane i wstążką opięte.
Szyja także koszulką obciśniona wazką;
Kołnierzyk zadzierzgniony różową zawiązką,
Zauszniczki wyrznięte sztucznie z pestek wiszni,
Których się wyrobieniem Sak Dobrzyński pyszni.
Były tam dwa serduszka z grotem i płomykiem
Dane dla Zosi, gdy Sak był jéj zalotnikiem.
Na kołnierzyku wiszą dwa sznurki bursztynu;
Na skroniach zielonego wianek rozmarynu.
Wstążki warkoczów Zosia rzuciła na barki,
A na czoło włożyła, zwyczajem żniwiarki,
Sierp krzywy, świeżém żęciem traw oszlifowany,
Jasny, jak nów miesięczny nad czołem Dyany...

Pożegnamy już to urocze zjawisko, które we wspomnieniach naszych wesołością swoją i blaskiem opromieniało chwile smutku i zniechęcenia... Rzeczywistość przedstawia nam nieraz takie wiosenne pączki zerwane burzą i zaniesione daleko od rodzinnego gaiku; nurzają się one we krwi lub błocie, zmienione do niepoznania...
Na jarmarku życiowym przypatrujemy się często licytacyi ideałów; kurs ich obniża się lub podwyższa stosownie do cyfry popytu i zaofiarowania. Życie choć jest wspaniałe, jest i okrutne. Spokój i trwałość — to nie jego przymioty. Niechże więc przynajmniéj kreacya poety pozostanie w pamięci naszéj nienaruszona i czysta, jasna i promienna, naiwna i rozsądna, wesoła i kochająca, zadowolniona i kochana...


VIII.
Karolina. — Dwie Ewy. — Rollisonowa. — Klara.

Jestto postać, którą wytworzyły nieszczęśliwe stosunki krajowe. W utworach poezyi naszéj jéj podobne znajdujemy rzadko, ale w życiu istniały one i zapewne istnieją.
Świetna z pozoru, ale w gruncie smutna i przygnębiająca otacza je atmosfera. Lekceważone i poniżane przez swoich, jeżeli interes jakikolwiek, majątkowy, rodzinny, patryotyczny, nie przymusza im pochlebiać, nie mogą obudzać szacunku i poważania u cudzych, lubo grzeczności z ich strony doznają dużo, gdy są piękne i zręczne.
Jesteśmy w czasach konfederacyi barskiéj, w przededniu pierwszego rozbioru Rzeczypospolitéj. Samoistność polityczna istnieje już tylko pozornie; król ulega rozkazom jenerał-gubernatora; garstka konfederatów, z Pułaskim i księdzem Markiem walczy rozpaczliwie w obronie wolności i niezależności.
Karolina jest córką wojewody, jednego z tych oligarchów, którzy kochali kraj gorąco ale pod warunkiem, że ich skinieniom będzie posłuszny. Wydana za mąż dzieckiem prawie za człowieka nieokrzesanych obyczajów, pijaka, zbrzydziła go sobie: gdy się rozwinęła na kobietę, porzuciła go, podawszy się do rozwodu, pierwszym w rodzinie swojéj przykładem; a gdy krewni chcieli ją zamknąć w klasztorze jeszcze przed przybyciem jéj ojca, który objeżdżał Europę jako poseł, uciekła się pod opiekę jenerał-gubernatora. Był to człowiek gładki, polorem wieku XVIII oszlifowany; pełnił obowiązki swoje jako służbista surowo i nieubłaganie, ale zresztą przywykłszy do form życia salonowego, żądny zabaw i rozrywek, okrutnym nie był, a względem dam polskich okazywał się nadzwyczaj ugrzecznionym. Pokochał on Karolinę i gotów był z nią się ożenić. I Karolinie podobał się jenerał-gubernator, jako przeciwieństwo tego charakteru, który w swym mężu poznała. Mając w perspektywie przyszłe małżeństwo, pozwoliła się uważać za jego kochankę, zamieszkała w tym samym co on domu. Rodzina nią wzgardziła; ojciec słyszeć o niéj nie chciał, lubo ją kochał głęboko; jeden tylko brat Adolf, znając jéj dobroć, odwiedza ją potajemnie. Przed nim usprawiedliwia swoje uczucie słowami: „któraż religia, które prawo nie pozwala być z cudzoziemcem w związkach przyjacielskich?“ To zdanie nie znajduje wszakże uznania ani w oczach krewnych, ani téż w opinii patryotów. Na pewném zebraniu stary Litwin, bez ręki, smutny, którego Karolina wyprosiła od powieszenia, na zapytanie jéj: „Czy pan się ze mną nawet nie powitasz, czy nie poznajesz pan mnie?“ — odpowiedział: „Pani, nie mam czém cię witać, jestem bez ręki; Pani przyjaciele odcięli mi ją.“
Takiego upokorzenia doznaje wszędzie, gdzie opinia nie jest skrępowana względami osobistemi. Ono ją rani boleśnie. Karolina bowiem pozostała w głębi duszy Polką; narzeka ona na spółrodaków, ale tylko słownie; w czynie, gdy tylko może, pomaga im jak najchętniéj. Do niéj przychodzą „polskie łzy i prośby tylko.“ Jak ona tęskni za słowem serdeczném, za uczuciami rodzinnemi, jak się wzrusza na wiadomość o tym, z którym się wychowywała w dzieciństwie, który ją pierwszy pokochał bez nadziei, gdyż był biednym chłopcem, o Pułaskim!... Nie chce się ona przyznać głośno, ale to uczucie z dzieciństwa jeszcze pochodzące, stanowi najjaśniejszy promień w słońcu jéj wspomnień. Jaką troskliwość okazuje, by się Pułaski na niebezpieczeństwo nie naraził; jak gorąco przestrzega brata, który jéj doniósł że Pułaski żyje, ale nie chce wyjawić miejsca jego pobytu:

Nie mów!
Nikomu nie mów! Mogłoby niemądre
Echo powtórzyć, mógłby kto podsłuchać.
Słuchaj, Adolfie! napisz ty do niego;
Napisz do niego, żeby w jak najdalsze
Uchodził strony....
Generał, gdyby dostał go w swe ręce,
Najniezawodniéj kazałby powiesić
Albo rozstrzelać. Głowa to jedyna,
Któréj ocalić niktby nie potrafił;
Jabym nie śmiała nawet mówić za nim.

Kto wie, może to uczucie zdoła Karolinę wyrwać z dwuznacznego położenia, w jakiém pozostaje, może ją pogodzi z rodziną i ze współziomkami... Bo ona nie pragnie ani blasku ani bogactw; używa ich, bo do nich przywykła; ale tęskni za uczuciem, za sercem bratniém. W razie danym uczucie to w połączeniu z głęboko wpojoném przywiązaniem do kraju, może ją uczynić bohaterką[13].

∗                         ∗

Po muzeum wspomnień przesuwa się jeszcze kilka postaci niewieścich: dwie córki asesora (w Panu Tadeuszu), zwyczajne szlachcianki, trochę brzydkie, trochę zazdrosne; dwie Ewy (jedna w Panu Tadeuszu, druga w III części Dziadów), Marcelina i t. p. Nie przedstawiają one nic wybitnego: słabość fizyczna, bierność moralna, pobożność, płacz i t. d. — oto ich charakterystyka.
Ewa w Panu Tadeuszu, arystokratka z urodzenia, kochała szlachetkę, Jacka Soplicę; ale ojciec stanowczo jéj tego zabronił. Naturalnie uległa. Nie chciała rozgniewać ojca, chociaż „lice jéj bledniało.”

A był-to taki piękny gołąbek, łagodny — mówi Jacek przy śmierci —
I wzrok miała uprzejmy taki! tak pogodny,
Taki anielski, że już nie wiem, już nie miałem
Odwagi zagniewać jéj, zatrwożyć....

Słaba, lękliwa, „robaczek motyli — wiosenna gąsienica“ — jak ją nazywa Jacek. „Dotknąć ją zbrojną ręką — byłoby ją zabić!...“ Taka istota nie mogła się wystawiać na przykrości ucieczki, na grzech nieposłuszeństwa. Szczęku broni słuchać nie potrafiła. Biedna ona — tak ją rodzice pieścili...
Ewę w Dziadach widzimy klęczącą przed obrazem Matki Boskiéj i proszącą łaski i zlitowania dla nieszczęśliwych wogóle a poety w szczególności. Po modlitwie zasypia, a aniołowie kołyszą ją snami czystemi i niewinnemi, jak lilia biała. Prześliczny kwiatek!
Kobietą matką jest Rollisonowa (w Dziadach). Syn jéj w więzieniu — od rana do północy siedzi matka pod ratuszem; może głos dziecka posłyszy, może ktoś jéj szepnie jakieś słówko o nim, może się cud stanie i nieszczęśliwą pocieszy — połączy z synem. Biedna, niewidoma naraża się na żarty i urągania: nic jéj od zamiaru odwieść nie może... Jasnowidzeniem ducha przeczuwa męki swego syna; chciałaby uwierzyć nawet w niewinność czarta, byle tylko ulżyć cierpieniu dziecka. Ale kiedy serdeczne słowa echa w kamienném sercu nie znajdują — wybucha całą potęgą macierzyńskiego uczucia, czuje w sobie siły olbrzymie, wydobywa z głębi duszy wulkany wyrazów:

Ja go znajdę tu, tego pijaka, tyrana!...

To nie są frazesy sentymentalne — to mowa głęboko zranionego serca.
Klara (we fragmencie dramatu: „Jakób Jasiński“) to przedstawicielka Polek przed wtargnięciem poloru francuskiego do kraju. Poznajemy ją głównie ze słów, jakie o niéj wypowiada stary szlachcic teorbanista, Stanisław Romba:

Województwa aniołem szlachta ją ogłasza.
I w rzeczy saméj jestto osoba pobożna,
Dobra, jak tylko dobrą na ziemi być można;
Cnota w niéj każdodzienne odnosi wiktorye.
Przytém umie na pamięć wszystkie me historye:
Więc umie ich niemało. Że nie umie skakać
Wysoko i szeroko, w onych tam sposobie,
Że nie umie dziesięciu językami gdakać:
To snać nieboszczyk książę nie życzył mieć sobie
Z swéj córki podobieństwa do wieży babelskiéj,
Ni do komedyantki jakiéj tam dyabelskiéj[14].

Ale oprócz konturu ogólnego, dokładniéj rysów jéj duchowych ni zewnętrznych nie znamy.


Rozstajemy się z Mickiewiczem. Z całą czcią dla największego u nas gieniuszu poetyckiego, wyznać jednak musimy, że nie przedstawił on nam obrazu kobiety-obywatelki w całéj pełni rozwoju i we wszystkich ważniejszych momentach życia. Maryla i Zosia — to nierozkwitłe pączki, w których niewiadomo, czy wszystkie listki się rozwiną, czy większa część opadnie, czy téż zwiędną wszystkie przed czasem... Aldona — to bujny kwiat egzotyczny, w cieplarni idealnych uczuć i chorobliwego sentymentalizmu zbyt szybko rozwinięty, nie przedstawiający téż żadnéj nadziei długiego trwania: pierwszy lepszy wietrzyk zimniejszy zwarzy jego listeczki słabiuchne, nie posiadające zdrowych pierwiastków życia... Telimena — to kwiat cykoryi, rozwiewający się w puch za podmuchem swawolnego chłopca, to podżyła pannica, w któréj widzimy jednę tylko niechęć obchodzenia uroczystości św. Katarzyny.
Żywila, Córka Tuhana, a przedewszystkiém Grażyna mogłyby służyć za typy kobiet-obywatelek, gdyby okoliczności zbyt wyjątkowe nie postawiły ich na stanowisku odosobnioném i gdyby poeta szerzéj je był narysował. Jedna chwila naprężenia duchowego, które się wyraziło w poświęceniu własnego życia czy to dla odparcia wroga, czy dla uniknięcia hańby, czy dla zgody wśród braci, nie wystarcza jeszcze, ażeby im naznaczyć miejsce w panteonie tych kobiet, które są natchnieniem i życiem społeczeństwa... Rollisonowéj słusznie należy się to miejsce — ale tylko na zasadzie domysłów. Jest to drobny chociaż cenny fragment pośród kreacyj poety. Marzenie czytelnika może go wypełnić — lecz nigdy nie zastąpi poetycznéj rzeczywistości. Karolina to wytwór nienormalnych stosunków narodowych. Klara to obraz dawno minionéj przeszłości.
Lucyan Siemieński powiedział, że „autor Grażyny mniéj szczęśliwy w kreśleniu niewieścich typów“[15]. Jest to wielka nieścisłość wyrażenia. Widzieliśmy, że Mickiewicz dał nam kilka ślicznie skreślonych typów czysto-ludzkich, prawdziwie kobiecych — zapomniał tylko o jednym: o kobiecie rozwiniętéj, żyjącéj w społeczeństwie jako dodatni czynnik jego rozwoju. Jedynie z tém wyjaśnieniem zdanie Lucyana Siemieńskiego będzie miało słuszność za sobą.


Juliusz Słowacki i miłość.

I wiecznie w tłumu zanurzony fali,
Nie mogłem czoła wznieść nad tłum — cierpiałem.
..................
Przywykłem kruszyć serca — a gdy kruszę,
Patrzyć, jak cierpią i śmiać się szalenie!
..................
Miłoście moje jako próchna świecą;
Lecz nigdy się krew w marach nie zapali!...

Charakterystykę miłości trudniéj nieporównanie skreślić u Słowackiego aniżeli u Mickiewicza. Nie był-to gieniusz jednolity; różne przechodził fazy i w różnych — czasem zupełnie odmiennych — ukazuje się nam kształtach. Smutny, gonił za ideałem i sam śmiał się z pogoni. Z początku sceptyk, uwierzył potém w mamidła towiańszczyzny. Inny był proces tworzenia „Maryi Stuart“, inny — „Snu srebrnego Salomei“; inny — „Złotéj czaszki“. Nie zamierzam faz tych tłómaczyć — wymagałoby to osobnego studyum; obecnie rzucę parę tylko uwag ogólniejszéj natury.
Gorycz zmieszaną ze łzami, jaka się przebija we wszystkich niemal tworach Słowackiego, trudno sobie objaśnić okolicznościami jego życia; więcéj trzeba zważać na temperament, na naturę fizyczną i na wpływ poezyi jemu spółczesnéj. Gdy matka poszła drugi raz za mąż, kilkoletni Juliusz znalazł się w domu zamożnym doktora Augusta Becu, gdzie go pieszczono i uwielbiano. Wychowany w towarzystwie kobiecém — dwu córek doktora — przyswoił sobie miękkość i delikatność niewieściego obejścia się, a może po części i jego kaprysy. O niedostatku nigdy nawet nie posłyszał, nauki miał ułatwione. Muzyka, malarstwo, nauka języków — przyczyniały się do rozwoju uczucia i fantazyi z zaniedbaniem rozwagi.
Nieszczęścia żadnego nie zaznał. Był dumnym i samowolnym, o ile ta samowola w drobnych wypadkach dziecinnego życia objawić się mogła. Był niesłychanie wrażliwym: wszystko w jego oczach olbrzymiało. W kółku domowém uważany za bóstwo, sądził, że wszędzie i zawsze rolę tę wszyscy mu przyznają; a kiedy późniéj nie spotkał odrazu należnego uznania; kiedy naród patrzał z uwielbieniem tylko na Mickiewicza; kiedy w czasopismach było o nim głucho: — zabolał strasznie, zgorzkniał, znienawidził swego wielkiego rywala, którego o osobistą do siebie niechęć posądzał, i coraz więcéj w smutne marzenia się pogrążał. Usposobienie żywe, gorączkowe, marzące, unosiło go daleko od ziemi, kazało przekształcać rzeczywistość — nie zaś stosować się do niéj.
Był słabowity. To może najwięcéj wpłynęło na rozwinięcie w nim skłonności do bolesnych marzeń, nasuwając fantazyi w gorączce obrazy niezbyt pocieszające, może okropne niekiedy. Zapewnienie bytu materyalnego, nawet w dość wysokim stopniu, jakie posiadał Słowacki, zostawiało mu więcéj czasu do rozmyślań, do nieokreślonéj jakiéjś tęsknoty. Od dzieciństwa gorąco pragnął zostać poetą. W jednym z późniejszych listów pisał do matki (z Paryża): „Droga moja! ja 8 lat mając, przysiągłem Bogu w kościele katedralnym, że nie będę przed grobem moim niczego żądał, a za to za grobem o wszystko się upomnę“. — W takich-to wyrazach kreślił żądzę uwieńczenia głowy swojéj laurem poetyckim...
Lubił samotne przechadzki wśród fantastycznych cieni nocy; w dzieciństwie odczytywał Iliadę. Epopeja greckiego narodu, wyolbrzymiająca rzeczywiste kształty i siły ludzkie do potęgi nadprzyrodzonéj, zrodziła w nim chęć dorównania jéj w praktyce. Juliusz był w pismach i w życiu prawdziwym poetą w tém znaczeniu, jakie od czasów Platona „istocie lekkiéj, skrzydlatéj i świętéj“ nadano: — brał rozbrat ze światem realnym. W chwilach zastanowienia się sam to doskonale odczuwał. Mając lat 23, pisał do matki (z Paryża): „Darujcie mi, bo ja w dzieciństwie kształciłem się tak, abym nie był podobnym do ludzi; a teraz dopiero pracuję nad sobą, aby być podobnym do człowieka“. Jeszcze późniéj, pod koniec życia, pisał: „Wstyd mi wielu melancholij byrońskich; strach, aby one nie zaraziły innych“.
Był dumnym, w sobie zamkniętym; wszystko do siebie tylko odnosił. W r. 1832, kiedy wychodziły pierwsze 2 tomiki jego poezyj, umarł wielki poeta niemiecki — Goethe. W listach Słowackiego z tego czasu znajdujemy wyznanie, które doskonale charakteryzuje jego uczucia: „Dowiedziawszy się — powiada — o śmierci Goethego, pomyślałem sobie, że Bóg go wziął z tego świata, ażeby dla mnie, wydającego poezye, zrobił miejsce na świecie“. Miał wówczas rok 23-ci. Takie same mniemania panują u niego i pod względem miłości. Dla niego wszystko istnieć, ruszać się musiało, ażeby mu byt na padole płaczu znośniejszym uczynić...
Słowacki kochał się kilka razy.
Najpierw kilkunastoletnie jego serce zabiło do starszéj kobiety — ale panny. Była nią Ludwika Śniadecka (córka Jędrzeja, potém żona znanego z wielu względów Michała Czajkowskiego), o któréj opowiada nam sam poeta w „Godzinie myśli“. Była-to twarz miła i świeża — jak opisuje p. Małecki — pełna wyrazu i życia, o czarnych oczach, płci białéj i delikatnéj; lecz zresztą jak wiele innych. Pod względem atoli duchowym posiadała wiele przymiotów, znamionujących naturę głębszą: tkliwa, czuła, wykształcona starannie, trochę nawet „sawantka“; gorliwa czytelniczka pism pani Staël, miała wyobraźnię ruchliwą i pewną skłonność do poetyckich zachwytów, które niekiedy dochodziły skali ekscentrycznych uniesień. Przeczuła ona w Juliuszu gieniusz poetyczny, może także zabiło w niéj serce; ale nierówność wieku — Słowacki był prawie dzieckiem — nie pozwalała rozwinąć się uczuciu:

Więc odwracała oczy — a wtenczas łzy lała,
Myśląc o dziecka życiu.
Przyszłość mu nieszczęśliwą, jak wróżka, odgadła.

W „dębowéj ulicy“, kiedy „księżyc płynął samotny“ a „las szumiał daleko“ — wyznał Juliusz swą miłość i został odepchnięty. Duma w nim zawrzała; bo chociaż dziecko, miał dumę człowieka... Miłość ta, która „pierwszą i ostatnią była“ — jak zapewniał 23-letni poeta — długo jeszcze we wspomnieniu Juliusza przetrwała, odtwarzając się w „Godzinie myśli“, w „Kordyanie“ (Laura); przerywając „uczące czytanie“ w „Podróży na Wschód“:

Sen mi pokazał aż w Litwie niebieską
Niezabudkami rzeczułkę — przy zdroju
Miejsce kładkową przeskoczone deską;
Zawsze błękitne i zawsze w pokoju,

Dokoła w kalin ustrojone wianki,
Było kąpielą gwiazd i méj kochanki...
(Rankiem kąpała się Ludka w téj wodzie).

W rozmyślaniu chciał „z głębi wody ślad srebrzysty dostać i czekał, czy biała i powiewna postać może zpod wielkiéj jarzębiny wstanie i wyjdzie“...
A nietylko w poematach, gdzie takie wspomnienia przyczynić się mogą do zwiększenia uroku poetyckiego, ale w pamiętniku swoim i w listach wszędzie o téj miłości wspomina, ciągle przez lat kilka o Ludwisi swéj myśli, o nią się dopytuje, szczegółami jéj życia interesuje się wielce. W urywkach „Pamiętnika“, ogłoszonych przez Gasztowta, czytamy: „Początek roku 1826 był dla mnie nadzwyczaj smutny, ale nareszcie przywykłem do życia pustego i pozbawionego wypadków serca... Z Ludką w mieście byłem zupełnie inaczéj niż na wsi... byliśmy zawsze grzecznie, aleśmy się tylko przy ludziach widywali... tak, że tylko trzy razy jeździłem z nią konno do Zakrętu“. Szczegół ten przywodzi na pamięć scenę 2 z I aktu „Kordyana“...
Wspominając o samobójstwie Ludwika Spitznagla i rozmyślając nad wierszami jego, w sztambuchu dziecinnym zapisanemi, które późniéj w „Godzinie myśli“ dosłownie powtórzył, dodaje: „Jaki posępny dźwięk tych wierszy: czytając je, cały nachylam się w przeszłość i chcę uchem łowić dźwięk przeszłości i słucham zamyślony... I ona także jak przeszłość nie wróci“. Gdy jechał do Krzemieńca na wakacye, wyrywał się duszą do Jaszun, gdzie przy stryju, Śniadeckim Janie, była jego ukochana: „Ale przejeżdżając przez Jaszuny, kiedy widziałem drogę do wsi, gdzie mieszkała Ludwika, drogę, którą ona przejeżdżała niedawno, serce moje ścisnęło się, wszystkobym poświęcił, gdyby mnie tylko pozwolono pojechać tą drogą. Ale nie byłem sam, jechałem z Grocholskim; inaczéj możeby mnie był Krzemieniec nie obaczył“...
Scenę stanowczą w dziejach téj dziecięcéj niemal miłości tak Słowacki przedstawił w „Pamiętniku“:
„Do Wilna wróciwszy zachorowałem. Widać, że krew moja rozruszana z trudnością do stanu spokojnego przejść mogła... Olesia (Becu) odwiedziła mnie... Wkrótce mogłem sam wyjść i poszedłem prosto do Lud... ale miasto zawsze robiło mnie etykietalnym; inaczéj z nią się bawiłem niż na wsi, rozmowy były zimniejsze... Wiedziałem, że się mocniéj kochać zaczęła w W., który był w Wilnie... Dręczyło mnie to tém bardziéj, kiedy Lud. pierwszy raz jednego wieczoru mówiąc do mnie, zamiast Julkiem, jak dotychczas, nazwała mnie panem. Wtenczas zbliżyłem się do Olesi i powiedziałem: proś Lud., żeby mnie jeszcze przez kilka miesięcy nazywała Julkiem, wszak za kilka miesięcy ja odjadę... nazawsze. Prośba moja najprzód była przyjęta, lecz potém zabijające mnie słowo pan wróciło... Zacząłem bywać rzadziéj. Gdy Teofil (Januszewski) przyjechał do Wilna i mówił mnie, dlaczego tak rzadko bywam u Śn., odpowiedziałem, że zajęty jestem egzaminami. Jakoż egzamina się zbliżały i przepowiadano powszechnie w uniwersytecie, że wezmę praemium.
„W dniu, kiedy przysądzano praemium, zdarzyło się tak, że Lud... z ojcem już na wieś na całe lato odjeżdżała. Zostawiłem więc myśl o praemium, którego przysądzenia pewny byłem i poszedłem ją pożegnać... Dzień ten był dla mnie dniem piekielnym, zapewne w życiu drugiego takiego nie będzie... Przyszedłem o trzeciéj po południu do Śn., zastałem ją razem z innemi osobami. Powiedziałem sobie, że na twarzy żadnego wzruszenia nie okażę. Pamiętam, jak dano lody. Z filiżanką w ręku oboje staliśmy w oknie. Wszyscy byli daleko... Milcząc oboje patrzaliśmy na ulicę... potém kilka słów obojętnych... Chciała mi wmówić, że się zobaczymy... I już zajechały powozy... pocałowałem ją lekko w rękę, powiedziałem: nie zobaczymy się nigdy może i czułem, że zachwiałem się na nogach... Wkrótce odzyskałem zmysły, rozsądek, dumę i nie podałem jéj nawet ręki, kiedy wsiadała do kocza. Konie ruszyły, wyszedłem na ulicę i patrzałem za odchodzącym powozem. Widziałem jeszcze voile od jéj kapelusza, potém powóz się na chwilę zatrzymał, zapewne dla poprawienia uprzęży.. i znowu ruszył daléj... zniknął... i wszystko“.
Wracał ponury; po drodze dowiedział się, że praemium uniwersyteckie, którego był pewny, ominęło go, że dostał tylko accessit. Przyszedłszy do domu, zamknął się w pokoju, płakał i przysiągł, że nigdy już do Wilna nie przyjedzie. „Lecz może dobrze — dodaje w Pamiętniku — że to drugie nieszczęście uwagę moję nieco od pierwszego odwróciło. Inaczéj... możebym był nie został na świecie, ale myśl, że śmierć moję przypisanoby zawiedzionéj nadziei szkolnéj, wstrzymała mnie“.
W kilka dni potém wyjechał wraz z doktorem Beaupré do Krzemieńca. W Jaszunach zastał tylko Michała Balińskiego (żonatego z siostrą Ludwiki, Zofią) i Jana Śniadeckiego. Juliusza cieszyło, że Śniadecki traktował go już jako człowieka i że u stołu jemu pierwszemu dawano półmiski. „Jest-to rzecz mało znacząca — dodaje — ale to tak charakteryzowało moje wyjście z dzieciństwa, że mi się wraziło w pamięć“. „Lecz te Jaszuny, ten sam stół — pisze daléj — gdzie miesiącami trzema wprzód przy niéj siedziałem, teraz pusty i tylko przy nim nas czterech... było to tak smutne... Oglądałem się mimowolnie na ściany; potém wszedłem do pokoju, gdzieśmy z nią tyle razy gadali lub czytali... Usiadłem na téj saméj białej sofie. Potém wróciłem do ludzi. Pożegnałem się czule z Janem Śniadeckim i z Balińskim i pojechaliśmy. Każdy idzie w swoję drogę... jak mówi Mickiewicz; moja otwierała się przede mną smutna i pozbawiona wszystkiego“.
W pięć lat potém, kiedy „Pamiętnik“ swój spisywać zaczął, Słowacki, który — jak sam powiada — żył przez ten czas w świecie poezyi tylko, streścił swoje wrażenia z przeszłości i swój stan w słowach pełnych melancholii:
„Pamiętnik ten tak mi wszystkie obrazy przeszłości wywiódł na pamięć, że zdaje mi się, że raz drugi porzucam. Obcy, czytając te karty, znajdzie je może zapełnionemi błahemi wypadkami dzieciństwa, ale dla mnie słowo tam jedno napisane przywodzi mi na myśl cały obraz: karty te są teraz dla mnnie talizmanem chroniącym od rozpaczy, będę je odczytywał i może jeszcze łzy dziecinne powrócą... Lecz myśl o niéj jest rozdzierającą... Obłąkana wpadła w czarną melancholią, nikt ją nie przywiązuje do świata... Ona może teraz w ciemnym pokoju z oczyma zwróconemi na jedno miejsce z obłąkaniem szuka nadaremnie obrazów przeszłości[16]. Gdybym mógł tak stanąć przed nią, blady i milczący, przycisnąłbym ją do serca i może mój głos obudziłby w niéj jakie milsze wspomnienie. O, gdyby ona wyjechała za granicę.. Szedłbym za nią jak cień, jak anioł strzegący ją od nieszczęścia, a jeżeliby chciała, nigdybym się jéj nie pokazał... Byłaby zawsze dla mnie jak święty obraz wspomnień.
„Nie, ja skazany jestem żyć już bez uczuć, skazany, abym przez całe życie czekał sławy, która może przyjdzie pierwszego dnia mojéj śmierci. Pamiętam, że będąc małém dzieckiem i zapalenie nabożny, modliłem się nieraz: o Boże! daj mi sławę choć po śmierci, a zato niech będę najnieszczęśliwszym, pogardzonym i niepoznanym w mojém życiu. Tak się modliłem; przekonany jestem, że zły duch pochwycił moje przymierze. To co ma być w życiu, już się spełnia.... to co ma być po śmierci, być musi... Czuję, że ja umrzeć wiecznie nie mogę. Jestem posągiem Memnona postawionym na grobie mojéj ojczyzny i długo, długo dźwięk mój będzie budził niknących na téj ziemi Polaków i może jeszcze ostatni Polak, co będzie umiał swój język narodowy, obleje łzami moje karty i przedsięweźmie pielgrzymkę do popiołów spoczywających w dalekiéj ziemi... My epitaph shalt be my name alone”.
Wydawszy w r. 1832 pierwszy tom poezyj swoich i posyłając kilka ich egzemplarzy matce, nie zapomina dodać: „Mamo moja, choćbyś miała dwa egzemplarze tylko, to jeden poślij Ludwisi koniecznie“. Spodziewał się może, iż Ludwisia odezwie się do niego, ale nie doczekawszy się, sam się do niéj zgłosił, o czém tak donosił matce: „Kochana mamo, napisałem list do Ludwiki S. Odeślij ten list, moja mamo, ale tak, żeby pewnie doszedł i żeby go przeczytała... o, gdyby ona odpisała do mnie! Ale nie spodziewam się... tylko co napisałem list ten i dlatego widzisz tu, mamo, przerywane frazesa; pióro rozkołysało się, smutno mi, ale co robić!..“ Jeszcze parę razy wspomina o tym liście i powiada, że odpowiedzi chce koniecznie. Nareszcie odpowiedź tak pożądana przyszła. Słowacki opisuje tę okoliczność w liście do matki: „Przynoszą mi list: spojrzałem na kopertę, list był z daleka, ze stron, gdzie się wychowałem, z czarną pieczątką, na któréj cyfra L. S. Nie możecie sobie wystawić, jak się przeraziłem, mimowolnie list konwulsyjnie zgniotłem tak, że się pieczątka rozsypała.. Wtenczas otworzyłem list okropny. Płakałem z takiém łkaniem jak dawniéj, kiedy byłem dzieckiem, bo téż list ten nanowo dzieckiem mię zrobił. Smutne nadzwyczaj wrażenie uczyniło na mnie opisanie jednéj sceny. Antosia czytała Mnicha i Araba dla Zosi B(alińskiéj); Julka patrzała, jak Ludwisia wyszywała kwiaty do ołtarza na grób matki. Ludwisia spytała Julki, czy pamięta Julka Słowackiego. Powiedziała, że pamięta, że on był blady, miał czarne włosy i bawił się z dziećmi... Świat ten, w którym starsi zapominają a dzieci pamiętają, c’est une farce un peu trop lourde.. Te dwa dni były dla mnie prawdziwą szkołą uczuć i smutku, a kiedy wychodziłem z domu, to mnie coś tak korciło wrócić do tych dwu listów (drugi był od matki), jak gdyby czekał na mnie w domu przyjaciel, co zwykł gorzkie ale zbawienne mówić prawdy. I tak całe dnie były zapełnione odczytywaniem tych dwu listów, że nie przeczytałem słowa z książek interesujących, które leżą na moim stoliku. Te dwa dni tak dalece odepchnęły wszystkie inne, że nie wiem, co o nich mam pisać; posyłam list do Luwidsi; ostatni-to będzie — i już dosyć tego“... Gdy matka ciekawa, co téż było w liście Ludwiki, prosiła syna o przysłanie go w kopii, Juliusz odpisał: „Długiegoby tu miejsca potrzebował ten list, a nic w nim niema szczególnego. Ciekawy jestem, czy mi drugi raz odpisze i czy mi przyśle miniaturę swoję, o którą ją prosiłem w ostatnim liście. Ile z listu sądzić mogę, nie gniewa się za pamięć moję, owszem gniewa się za mało pamięci o niéj w książkach; oto są słowa listu: „Miło mi było w mojéj cichéj samotności przebiegać te odcienie myśli i uczuć znajoméj mnie duszy, W tych tworach poetę tylko widać, chował się człowiek, nieraz się jednak człowiek zdradził, a ja go poznałam. Żadnéj już nie czytam książki, ale poezye pana jak przyjaciela dawnego nie jak książki przyjęłam i tak zostaną u mnie, póki ja jeszcze cierpieć muszę na ziemi“.
Krótka ta korespondencya, odżywiająca dawne wspomnienia, zakończyła się pewném rozczarowaniem a przynajmniéj goryczą, doznaną przez poetę. W listopadzie 1832 r. pisze do matki: „Mamo moja, przysłany mi przez ciebie list Ludwisi przykrość mi zrobił, bo ona do mnie zupełnie inaczéj pisała; — szalona! chciałaby być poetyczną istotą a jest śmieszną; smutek ją pewnie nie zabije, zdaje mi się, że się trochę gniewa, że w moich poezyach nic o sobie a zatém o niéj nie pisałem; poznała mnie jednak czasem, pisze to sama, a ja się domyślam, że poznać musiała w scenach między Rizzio i Maryą Stuart, zwłaszcza w ostatniéj scenie aktu drugiego. Po odebraniu listu do mamy pisanego, żałowałem, żem do niéj drugi raz pisał, choć wprawdzie dosyć dumnie... Smutek zdradzający się tylko mimowolnie a nie smutek okazywany łzy wyciska; dowodem tego jest list Ludwisi. Po większéj części wszystkie kobiety dobrze grają, ale mężczyźni są szkaradnymi aktorami“... Warto przypomnieć, że w tym czasie została napisaną „Godzina myśli“... Teraz już Ludwika sama zwracać się musiała do poety. Na początku roku 1833, gdy Słowacki był w Genewie, odebrał od niéj list „długi, ogromny,“ z którego dowiedział się, że dewotką została. „Pisze do mnie — powiada Juliusz — radząc mi się nawrócić; z téj strony niewielki list odniósł skutek; znalazłem w nim jednak wiele uczucia i wiele pokarmu dla méj duszy. Obiecała mi z Odessy, gdzie na wiosnę jechać zamierza, przysłać swój portret; napisz więc jéj, kochana mamo, ale nie wyszczególniając powodów, gdzie się ja teraz znajduję, i daj jéj mój adres, bo mi pisać zakazała. List ten był wypadkiem w mojém wiejskiém życiu”.
Na tém prawie urywają się wzmianki w listach o Ludwice. Dopytuje się wprawdzie poeta, co się z nią dzieje, czy jedzie do Odessy, czy o przyrzeczeniu swojém pamięta; a gdy z siatką na motyle uwijał się nad jeziorem genewskiém, zaraz nasuwały mu się wspomnienia „Mickun, Wilenki, lasów sosnowych i jeszcze kogoś;“ ale już te przygodne pytania i przypomnienia nie mają tych cech melancholicznych, jakiemi dawniejsze się odznaczały.
W poematach dłużéj o niéj pamiętał, a wybierając się w podróż na Wschód, przypomniał sobie w Neapolu Ludwisię i „jarzębinę, co kładła koralowe wianki na jéj włosy” i wołał: „Ludko! dziecka kochanko, bądź zdrowa!“ W Beniowskim (1841 r.) jeszcze poświęca kilka prześlicznych strof rozkosznym wspomnieniom młodości, żegna się z Ludką nazawsze i pożegnać nie może...

Patrzaj, powracam bez serca i sławy
Jak obłąkany ptak — i u nóg leżę.
O nie lękaj się ty, że łabędź krwawy

I ma na piersiach rubinowe pierze.
Jam czysty! głos mój wśród wichru i wrzawy
Słyszałaś w równéj zawsze strojny mierze;
U ciebie jednéj on się łez spodziewał,
Ty wiesz, jak muszę cierpieć, abym śpiewał.

Idź nad strumienie, gdzie wianki koralów
Na twoje włosy kładła jarzębina;
Tam siądź i słuchaj tego wichru żalów,
Które daleko odnosi kraina,
I w pieśń się patrzaj tę, co jest z opalów
A więcéj kocha ludzi niż przeklina;
I pomyśl, czy ja duszę mam powszedną,
Ja, co przebiegłszy świat, kochałem jedną!

Twój czar nade mną trwa. O! ileż razy
Na skałach i nad morzami bez końca
W oczach twój obraz, w uszach twe wyrazy;
A miłość twoję miałem nakształt słońca
W pamięci mojéj. Anioł twój bez skazy
Na moich piersiach spał — łza gorąca
Nigdy mu jasnych skrzydeł nie splamiła,
Twa dusza znała to — i przychodziła...
............
Bądź zdrowa! odejść nie mogę, choć słyszę
Wołające mię duchy w inną stronę;
Wiatr mną jak ciemnym cyprysem kołysze
I z czoła mego podnosi zasłonę,
Z czoła, gdzie anioł jakiś skrami pisze
Wyrok stawiący mnie między stracone.
Ja czekam, krusząc wyroki okrutne —
Twe oczy patrzą na mnie — takie smutne!

Bądź zdrowa! drugi raz cud się powtórzy:
Martwy odemknę ci w grobie ramiona,
Kiedy ty przyjdziesz do zbielałéj róży
Podobna, zasnąć. — Dosyć!.. Pieśń skończona!
Oko się moje senne łzami mruży.
Róże uwiędły, czara wychylona
I pieśń gdzieś leci ode mnie echowa...
Już pożegnałem cię — jeszcze bądź zdrowa!...



Pisząc atoli „Podróż do Ziemi Swiętéj z Neapolu“ nie pominął sposobności do szyderskiéj wzmianki o poszukiwaniu przez Ludwikę ciała zabitego pod Warną Korsakowa :

A niech wie każda poetyczna Laura,
Każda sawantka z twarzą bardzo bladą
I księżycową, że ta Santa Maura
W starożytności zwała się Leukadą,
I pod błękitnym unosi obłokiem
Skałę, wsławioną biednéj Safo skokiem.

Znałem... lecz szczęściem uleczoną z żalu
Safonę bardzo podobną do greckiéj;
Ta się nieszczęściem kochała w M.....
A M..... zginął na wojnie tureckiéj;
Ta poszła zabrać na Warneńskiém polu
Zwłoki — a uszy w Konstantynopolu.

Smutna, ubrana w kwiaty sympatyczne,
Poszła nieszczęsna na brzegi Marmora,
Kędy osobne biuro statystyczne
Liczyło uszy z rana do wieczora
I oddzieliwszy od niezgrabnych zgrabne,
Nizało sztucznie na sznurki jedwabne.

I przyszła sama, smutna jak Armida,
I rzekła z płaczem: „oddajcie mi skarby!“
— „Jakie?“ rzekł gruby emir bej Raszyda,
Chciała powiedzieć, lecz rumieńca farby
Zeszły na twarzy płaczącéj dziewczynie,
Bo nie znalazła razesu w Korynie...

„Wróćcie mi, wróćcie!“ i znowu zamilka,
Patrząc na skarbów znizanych pół-pluton.
Zrozumiał emir i dał sznurków kilka,
I gładząc brodę śmiał się jak bóg Pluton;
Śmiał się, zważając na prośby szalone —
Orfeuszowskie, co prosił o żonę

I musiał piekłu grać, jak Paganini,
Na jednéj strunie cały płaczu kwartet...
Ale powróćmy do naszéj bogini:
Chciała z rozpaczy umrzeć broken-hearted;[17]
Więc wiodła ciągłą z doktorami sprzeczkę
O krwi troszeczkę i jeszcze miseczkę...

Skało Leukady, tykająca nieba!
Śmiej się echami grot tłuczonych falą
Z lancetów, mdłości i pigułek z chleba!
Noc bezmiesięczna i gwiazdy się palą...
Sam na pokładzie, wichrem bity, blady,
Płynę przy skale nieszczęsnéj Leukady.
............
Te same gwiazdy i ta sama skała,
To samo morze! Lecz gdzież na téj skale
Postać kochanki pogardzonéj biała
Jak drugi księżyc? gdzie?...

Wspomnienia wszakże nie stawały bynajmniéj na zawadzie wrażeniom chwili bieżącéj, która zawsze nastręczała Słowackiemu możność robienia sercowych podbojów.
Dnia 21 lutego 1832 r., Juliusz odebrawszy od matki 3000 franków, postanowił wydać pierwsze tomy poezyj swoich; udał się więc do drukarni Pinard‘ów, która już poprzednio drukowała pisma Mickiewicza i innych Polaków. „Zastałem tam — pisze do matki — bardzo ładną pannę Pinard, któréj narzeczony zawiaduje drukarnią; ten narzeczony był bardzo grzecznym dla mnie. Ułożyłem się o druk: dwa tomy będą kosztować nie tak wiele, jak-em się spodziewał; potém zostałem z panną Pinard i z tą długo gadaliśmy; biedny narzeczony musi panienki słuchać, musiał ze łzami w oczach na obiad mię zaprosić; pewny jestem, iż mnie na niczém nie oszukają. Chodźko (Leonard) mówił mi, iż ode mnie o trzecią część biorą taniéj niż brali za dzieła Mickiewicza. Widzicie, że dobrze się poznawać z panienkami, dobrze się zostać przy kominku i o czém inném niż o interesach pogadać“.
Oprócz téj narzeczonéj były jeszcze dwie siostry, które w marcu zaprosiły Juliusza na obiad. „Zastałem tam Chodźkę; średnia z panien nazywa się Kora, śliczna, zupełnie taka jak sobie wystawiamy Korę, heroinę Mohikanów. Dziewczynka młoda, ma lat 15 i coś hiszpańskiego w twarzy. Ale ja nieszczęśliwy więcéj daleko podobałem się pannie Pinard najstarszéj, która coś na sawantkę zakrawa, a ponieważ mam dobre uszy, podsłuchałem jéj rozmowę z Chodźką; mówiła mu, że mnie znajduje bardzo do rzeczy i z dowcipem, a on jéj na to odpowiedział: mais, les Polonais ne sont pas bĕtes. Zaśmiałem się skrycie z jego odpowiedzi... Po obiedzie zostałem sam z pannami i panna Kora śpiewała mi śliczne romanse. Siedząc tak przy kominku, słuchając muzyki, przypominały mi się ciche domowe wieczory w Wilnie. Nazajutrz posłałem Korze kilka ładnych romansów, które na teatrze słyszałem. Po obiedzie a raczéj po wieczorze u panien, poszedłem na wieczór do księżnéj Czartoryskiéj. Jaki kontrast! Tak mi było nudno! Nie dziw; nie było tu czarnych, wymownych ocząt panny Kory, tylko królewska niemal powaga“.
W kwietniu wybuchła w Paryżu cholera. W zakładzie panien Pinard umarł chłopak drukarski; a kiedy ten nieszczęśliwy konał, kiedy nikt nie ośmielił się dotknąć chorego, Kora sama otworzyła mu usta i dawała lekarstwo. „Gdym się o tém dowiedział — pisze Słowacki — chciałem gwałtownie w obecności wszystkich chwycić ją i pocałować; szczęściem, że rozwaga przyszła mi w porę“.
Od téj chwili jest prawie codziennym gościem u panien Pinard i bardzo często o nich w listach wspomina. Chociaż druk poezyj już się skończył, bywać nie przestał, zaczął owszem uczyć Korę po polsku: „Dziwne prawdziwie moje lekcye — pisze do matki. — Starsza siostra bardzo z tego kontenta; przypominam sobie, że raz, kiedy jéj mówiłem, jak miłość chłopców ukształca, odpowiedziała mi, że i panny bardzo się kształcą; chce więc zapewne, aby się panna Kora uformowała; bardzo dobrze, zdaje mi się jednak, że na zły wpadła sposób. Panna Kora płakała cały ranek, nim ja przyszedłem; dziwna dziewczyna, mówiłem wam, że Hiszpanki ma krój“.
W maju czy w czerwcu nastąpiła pewnego rodzaju katastrofa, o któréj tak opowiada Słowacki: „Gniewasz się na mnie, kochano mamo, że nic o pannie Korze nie piszę; milczenie moje nie dowodzi, abym się szczerze zakochał; ale wszystko, jak było, wiernie opiszę, choć może śmiesznym się wam wydam. Przez grzeczność kiedyś powiedziałem pannie Korze, że ją kocham: ona mi się także przyznała, że mnie kocha, a wtedy zapytałem ją, co zrobi, jak ją kochać przestanę; odpowiedziała mi, że się otruje albo się utopi, a z téj odpowiedzi widać, że się urodziła na brzegach Hiszpanii. Od tego czasu postanowiłem dowieść jéj, że się nie zabije, ani nie utopi, chociaż ją kochać przestanę; więc zacząłem kaprysić, przyprowadzałem ją do gniewu, dawałem uczuć, że jeszcze dziecko. Nie wiem z jakiéj przyczyny, ale wpadła w gorączkę, w gorączce miała delirium, a z tego siostry musiały się tajemnicy jéj serca dowiedzieć. Widząc, że nadto zły byłem w mojém postępowaniu, postanowiłem, żeby mnie zapomniała; powiedziałem jéj to i przez miesiąc nie poszedłem do nich“.
Zerwany stosunek zawiązał się nanowo w lipcu. Słowacki spotkał Korę wraz z siostrami w ogrodzie tuileryjskim; ukłonił się i chciał przejść, ale zamężna już siostra pani Barateau posłała kuzyna, by go sprowadził. Wrócił więc i rozmawiał z wesołą twarzą przez godzinę. „Panna Kora czerwieniła się i bladła; potém damy powstały; musiałem pani Barateau ofiarować rękę i odprowadzić do domu. Przechodząc przez most Królewski, Kora, która szła naprzód, zatrzymała się i zapytała siostry, z którego to mostu la duchesse de Guiche rzuciła się w Sekwanę? Uczułem, że to zapomnienie było delikatném przypomnieniém mojéj niestałości, i uśmiechnąłem się, kiedy pani Barateau, która znała kiedyś duchesse de Guiche, zaczęła długo na zapytanie Kory odpowiadać. Od tego czasu widziałem je znów kilka razy w ogrodzie; siadam czasem przy nich na kwadrans“.
Ostatnie dni lipca obfitowały w wyraźne dowody poufałego między obojgiem stosunku. 20 lipca zapisuje poeta w „Pamiętniku“ swoim: „Wracam z wieczoru muzykalnego od panien Pinard; bardzo mnie tam dobrze wszyscy uważają; widziałem, że będące tam panienki patrzały na mnie z ciekawością tak, jakby już im kto o mnie uprzednio gadał. Najwięcéj rozmawiałem z Korą; siedzieliśmy przez największą część wieczoru trochę opodal od koła, bliżéj fortepianu. W ciągu jednéj aryi obróciła się do mnie i powiedziała: Przyjdź we czwartek. — Dlaczego we czwartek? zapytałem ciekawie... Zarumieniła się i potém dodała: będę samą... Nelly jedzie na lekcyą śpiewania.. a potém zapytała: czy przyjdziesz? Tak mnie zdziwiło to rendez-vous, na które się młoda dziewczynka odważyła, że odpowiedziałem jéj obojętnie: nie wiem; potém przyrzekłem przyjść. Biedna dziewczynka nie chciała mnie pocałować, kiedym był raz ostatni, i teraz tego żałuje... Widzę, że o jéj miłości wszyscy domowi i nawet obcy wiedzą“. 25 znów lipca czytamy w tymże „Pamiętniku:“ „W ogrodzie spotkałem panny Pinard, siadłem przy nich, ale daleko od Kory. Potém przyszła jakaś dama z bratem i usiadła. Słyszałem, jak panna Anais powiedziała do niéj: c’est un poëte polonais, très célèbre, qui est asssis derrière votre chaise i na te słowa dama odwróciła się spojrzeć na mnie, a ja umyślnie odwróciłem oczy, żeby się dobrze dziwnemu zwierzowi przypatrzyć mogła. Potém podałem rękę pannie Anais i przeszliśmy przez ogród; potém odprowadziłem je do domu i wszedłem na chwilę do nich. Pan Barateau wrócił był właśnie z jakiegoś wesela i opowiadał z przycinkami złośliwemi cały obraz 40 letniego doktora żeniącego się z 19-letnią panną. Kora zdawała się go słuchać z uwagą; i gryzłem wargi, że tak mało na mnie siedzącego przy niéj uważała. Wtém słyszę ją cicho mówiącą: Ne venez pas demain. — Non, je ne viendrai pas — odpowiedziałem i potém usłyszałem ją mówiącą znów cicho: Venez vendredi soir. Schyliłem głowę... zaśmiałem się... Potém zaczęła wypytywać się pana Barateau o różne szczegóły i kiedy ten jéj odpowiadał, rzekła znów cicho do mnie: L‘hiver vous viendrez avec nous aux bals, n’est ce pas? — Qu’est ce que j’y ferai? — odpowiedziałem — je ne danse pas la contredanse — Qu’est ce que cela fait?..
Warto zanotować, że tego samego dnia, kiedy Słowacki napisał pierwszy swój list do Ludwisi, i kiedy mu było smutno, donosił matce: „Pójdę do Kory; może kiedy zacznie mi patrzyć w oczy i uśmiechać się, może ten smutek rozproszy, choć dalibóg nie kocham jéj“. To zapieranie się wszakże przed samym sobą dowodziło, że serce jego doznawało wzruszeń, które ukołysać pragnął. W sierpniu, kiedy oczekiwał odpowiedzi od Ludki, chodził z Korą na przechadzki „przy księżycu pod pomarańczowemi drzewami Tuilleries ogrodu,“ dawał jéj wiersze do sztambucha, które panienkę zachwycały... We wrześniu pisał: „Oszalałem; nowa ta Fornarina oczarowała mnie“... Ale już w październiku donosi matce: „Z Korą rozstaliśmy się; nie gada do mnie; nie kochałem jéj; spostrzegła to i widać, że dumna dziewczyna, ale widzę ją czasami, a zawsze coraz bardziéj blada. Szczęście, że zima nadchodzi, będzie więc tańcować, a ma lat tylko 16 i ładna, więc zapomni“. W grudniu wyjeżdżając z Paryża poszedł Juliusz pożegnać się z pannami: „Kora płakała; z drugiego pokoju słychać było łkanie, a kiedy weszła do salonu, czerwone tak miała oczy, że siostry za rzecz potrzebną uznały mówić przede mną, że ma mocny katar mózgowy, nad czém bardzo ubolewałem“.
Poeta, który lubił „kruszyć serca i patrzyć, jak cierpią,“ z przyjemnością zapisywał w listach do matki wieści dochodzące do niego o Korze. W lutym 1833 notował: „Doniesiono mi z Paryża, że mię Kora zawsze wspomina. Druk mego Lambro przypomni jéj, jak niegdyś, drukując poezye, chodziłem do nich co ranka i gadałem z nią przez długie godziny; będzie jéj trochę smutno, kiedy to wspomnienie pierwszéj cichéj miłości stanie przed oczyma“... A w roku 1835: „Otrzymałem list z Paryża, z którego zaczynam wierzyć w cuda, a cudem jest, że panna Kora pamięta o mnie. Trzy blizko lat pamięci! O! o! o! — z takim jękiem konają osoby w moich tragiedyach...“
I znowuż kwiaty tych wspomnień zraszał wodą świeżych wrażeń, bo „glina, z któréj go Bóg ulepił, nabrała jakiegoś magnetycznego pociągu, który wiązał do niego serca panien“. Pobyt w Szwajcaryi był urozmaicony wzruszeniami, które poeta poczytywał jedynie za „ułamki, okruszyny uczuć,“ ale które w sercu Elizy Morin a zwłaszcza 30-letniej Eglantyny Patteg bardzo silne zostawiły ślady. Panny otaczały go staraniami i troskliwością, pochlebiały mu, interesowały się wszystkiém, czém on się choć na chwilę zajął, robiły mu miłe niespodzianki i milsze jeszcze wyznania, smuciły się, tęskniły, płakały. Poeta przyjmował to wszystko jako hołd sobie należny po królewsku, obojętnie, czasami darząc uśmiechem, czasami szyderstwem, niekiedy melancholiczném usposobieniem, zwłaszcza gdy Eglantyna przez parę tygodni była nieobecną; — i pisał do matki: „w moich uczuciach nic niema wielkiego oprócz téj jakiéjś nieskończonéj niespokojności, bez rysów prawie, a którą jednak widzę wszystkiemi zmysłami“.
Ale najbardziéj pamiętną z późniejszych miłości Słowackiego jest stosunek z Maryą W(odzińską), uwieczniony przecudnym poematem: W Szwajcaryi.
Poznajmy najprzód, jak się on w rzeczywistości zarysował, o ile z listów Juliusza do matki wiedzieć można.
Znajomość poety z rodziną Wodzińskich bawiącą w Genewie zawiązała się przy końcu roku 1833 i trwała blizko dwa lata. Słowacki, który tak drobiazgowo opisywał w listach do matki swoje stosunki z pannami Pinard i z Eglantyna, jest bardzo skąpym w opowiadaniu szczegółów odnoszących się do Maryi Wodzińskiéj. Z początku nie podobała mu się wcale. Po pierwszém widzeniu, pisząc o niéj do matki, powiada, że jest-to panna dorosła, ale wcale nieładna. Późniéj zmienił zdanie, jakkolwiek duma długo nie pozwalała mu przyznać się do tego. U pani W., która prócz Maryi miała jeszcze jednę córkę i trzech synów, bywał bardzo często i bardzo mile czas spędzał. Na takich odwiedzinach sąsiedzkich upłynęło przeszło pół roku. W sierpniu 1834 pani W. powzięła zamiar zrobienia wycieczki w góry; oprócz rodziny brał w niéj udział Żmudzin jakiś i guwernantka Francuzka; „trochę podtatusiała i ciągle zajmująca się botaniką“. Słowacki oczywiście przyłączył się również do tego towarzystwa. ^Towarzystwo to — powiada poeta — nie było tak przyjemne, jakbym ja żądał, ale téż nie było nieznośne, owszem różnicą charakteru podróżujących osób dobrą razem tworzyła harmonią. Najmłodszy z synów pani W. był naszym pajacem, ciągle nas śmieszył i bawił; najstarszy, który niedawno stracił i pochował w grobie kochankę, był osobą melancholiczną towarzystwa; ja zaś, chociaż nie straciłem kochanki, byłem także osobą ponurą towarzystwa, niezawsze jednak“. Statkiem parowym przepłynięto „błękitne“ jezioro genewskie, zwiedzono górę św. Bernarda i inne miejscowości zwykle przez podróżników oglądane, modlono się w kaplicy Tella, wreszcie przez Bern wrócono do domu. Wycieczka ta trwająca dni dwadzieścia pozostawiła głębokie wrażenie na fantazyi poety: „imaginacya moja — pisał — jak salon pałacowy ustrojona jest nowemi malowidłami“. Miłość zapewne już towarzyszyła mu w niéj także, tylko że była głębszą od innych, więc poeta nie przyznawał się do niéj głośno; Marya wszakże staje się już teraz w listach osobą „bardzo miła, mającą wiele wdzięku i dobroci serca“. Dopiero w marcu 1835 roku okazał Słowacki, co się w sercu jego może oddawna już działo. Rzecz tę tak opowiada swéj matce: „Panna Wodzińska zaatakowała mnie niedawno, abym jéj w sztambuchu kartkę białą zabazgrał; zaraz przy stole usiadłem, umoczyłem pióro i te płaczliwe wiersze napisałem mojéj towarzyszce podróży po alpejskich górach:

Byli tam, kędy śnieżnych gór błyszczą korony,
Gdzie w cieniu sosen bożym strzeżone napisem
Stoją białe szalety wiązane cyprysem,
Gdzie w łąkach smutnie biją kóz zbłąkanych dzwony,
Gdzie się nad wodospadem jasna tęcza pali,
Gdzie na zwalonych sosnach czarne kraczą wrony:
Tam byli kiedyś razem i tam się rozstali.
A po latach wróconym ojczyźnie pielgrzymom
Bławatkami gwiaździste kłaniały się żyta,
Jechali, błogosławiąc chat wieśniaczych dymom,
Wszyscy pod jeden ganek. Matka, siostra wita
Synów, braci, przyjaciół — są wszyscy, są wszyscy.
Przy jednym siedzą stole, przy czarach nalanych,
A wczoraj tak dalecy a dzisiaj tak bliscy,
I nie braknie nikogo oprócz zapomnianych.
Młoda Marya do tańca każe stroić lutnie
I usiadła, spoczywa — nagle do sąsiada
Rzekła: „ach, kogoś braknie!“ Tu podkówka utnie
W takt mazurka. „On umarł“ — sąsiad odpowiada;
Cichoż na jego grobie! Słowików gromada
Śpiewa na srebrnéj brzozie cmentarza tak smutnie.
Że brzoza płacze...

Tą melancholiczną skargą zamknął poeta swoje ciche wyznanie. W miłości téj nie było ani pocałunków i schadzek jak w stosunku z Korą, ani téj siostrzanéj troskliwości i tych łez sentymentalnych, jakiemi Eglantyna poetę darzyła; dramat (jeżeli to tylko było dramatem) rozgrywał się nie na powierzchni ale w głębi uczuć. Słowacki téż nie wesoło lub żartobliwie lecz smutnie jest nastrojony. Gdy się dowiedział o zamierzonym wyjeździe państwa W. z Genewy, pisał do matki: „Szczęśliwi, szczęśliwi, wracają ułożyć się i pomieścić w domu rodzinnym na resztę życia, usnuć sobie domowe szczęście, żenić synów, wydawać za mąż córki, zasadzać ogrody, siać zboże, budować i przebudowywać domy, patrzyć na zachód słońca; wyjeżdżać do lasu na herbatę z przyjaciołmi, z wiejskiém sąsiedztwem.... Zazdroszczę, choć takie szczęście podobne mi się wydaje do kwiatowego cmentarza, bo i nad cmentarzem chcę często powiedzieć jak Luter patrząc na groby Worms: invideo, quia quiescunt (zazdroszczę, bo spoczywają,..). Pamiętasz, mamo, te węże, które widzieliśmy kiedyś na moczarach pińskich, obwijające się koło lilij wodnych i grzejące się na słońcu? Chciałbym na rzece żywota znaleźć taki biały kwiat, obwinąć się koło niego i zasnąć. To bardzo mistyczne i ciemne, matko moja. Lilia wodna niech się tobie zamieni w jaką miłą, spokojną i cichą dzieweczkę, a zrozumiesz moje żądanie. O! o! o!... z takiemi wykrzyknikami konają osoby w moich tragiedyach, z takiém długiém westchnieniem kona moja nadzieja!...“
Smutno mu było; żył „w atmosferze imaginacyi, na wyspie ideału, przerzniętéj rzeką łez“; ale i jego ukochana nie była również wolną od rozmarzenia. „Panna Marya W. — pisze on — także zapłynęła trochę w kraj ideału i o niczém nie marzy jak o pustelniczym domku nad rzeką, o czarnéj sukience, o lekarstwach dla chłopów, o topolach szumiących nad pustelnią i nareszcie o spowiedzi, którą ma odbyć przed pewnym mnichem kiedyś. Tym mnichem kartuzem mam być ja en personne, nie kto inny. Dowodzę jéj jednak czasem, że jaki pan podkomorzy w krainie Lachów, dobrze opatrzony w szlachecką układność, talenta, wąsy, podkówki i ostrogi, wybije z głowy pustelniczy domek, a ja nie będę mógł kartuzowém napomnieniem zdobyć liliowéj duszy dla aniołów. Młode nasze Polki zawsze przebywają bardzo piękne krainy marzeń, aby się kiedyś zamknąć i zakopać w najnudniejszéj realności“...
Wtém nagle wyjeżdża do Veytoux nad Lemanem, gdzie obrał sobie śliczny pokoik: z okna widać było winnicę, za winnicą jezioro jak pół nieba wywróconego na ziemię, za jeziorem góry Meilleries sławne z Heloizy Roussa; jaskółki przylatywały do pokoju i tłukły się czasem piersią o zwierciadło. Gdy go się matka dopytywała, dlaczego się wyniósł z Genewy, odpowiedział jéj w te słowa: „Długo byłoby pisać, co i jak przeniosło mię w dzikie strony; ludzie różnie o tém sądzą: jedni mówią, żem się był szalenie zakochał w pannie W. i uciekłem; niema w tém za grosz prawdy; ponieważ z tobą, najdroższa matko, mówię otwarcie, otóż wyznam ci, że uciekłem a to dlatego, że biedna córka domu (tj. Eglantyna), widząc mię dosyć zajętego panienką, młodszą od niéj, i widząc tę panienkę dosyć mi przyjazną, poczęła schnąć i niebezpiecznie zachorowała, a matka domyślała się, o co rzecz idzie; więc musiałem postąpić sumiennie to jest odjechać, choć żal mi było domu, gdzie przez dwa i pół roku mieszkałem, gdzie mi nawet w ostatnie dni było wesoło bardzo...“
W końcu sierpnia 1835 roku panna W. wraz z rodziną wyjechała do Drezna.
W trzy lata blizko potém pisze Juliusz do matki: „Mówią, że się Szopen z Maryą W. a niegdyś moją Maryą ożenił; może poszła za niego trochę z przyjaźni dla mnie, bo mówią ludzie, że Szopen do mnie jak dwie krople wody podobny. Jak to sentymentalnie pójść za człowieka podobnego temu, którego się pierwszą miłością, kochało; stałość i niestałość harmonizują się z sobą w takiém zdarzeniu i, podług Swedenborga, już w niebie nie z dwóch ale z trzech dusz robi się anioł jeden po śmierci.... Ale w tym przypadku niech Marysia na mnie nie liczy; wolę się do innéj jakiéj światłéj istoty w niebie przylepić; dla niéj dosyć Orfeusza; skrzydła tego anioła będą z siedmiu pedałów a z klawiszów rąbki. Miło mi, że tylko nie zapomniała mojego walca; dopiero po odebraniu twego listu, droga, gdzie piszesz, jak-eś uścisnęła Chudobę, przypomniałem sobie o tym walcu i wnet téż zagrałem go na fortepianie, aby grać to, co wy gracie, aby słyszeć to, co wy słyszycie“. Takim ciętym sarkazmem i takiém tęskném przypomnieniem zakończył poeta dzieje jednego z najgłębszych swych uczuć.
Oprócz drobnych poezyj, opisujących stosunek Słowackiego do Maryi W., takich jak: „Przekleństwo“, „Do **“, „Rozłączenie“, „Stokrótki“, „Chmury“, „Ostatnie wspomnienie do Laury“ — cały poemat, jak powiedzieliśmy, poświęcony jest wspomnieniom téj miłości. Wnioskować stąd można, że wywarła ona wpływ znaczny nietylko na usposobienie, ale i na rodzaj twórczości poety. Dla zaznajomienia się ze sposobem pojmowania miłości przez Słowackiego musimy się trochę zatrzymać nad tym poematem.
Co nas w nim uderza najwięcéj, to owa fantastyczna, urojona draperya, w jaką odziewa poeta wszystkie szczegóły swego otoczenia. Słowacki nie zachwyca się ani pięknością ciała, ani pięknością duszy ubóstwianéj kobiety, zwraca tylko uwagę na zewnętrzne warunki, w których ona żyje. Promienie księżyca, tęczowe kolory, szum kaskady, piękność melancholiczna krajobrazu — oto przedmioty, jakie przed wszystkiemi innemi zaprzątają jego umysł. Słowacki nie kocha osoby — kocha jéj otoczenie. Pierwiastek fantastyczny jak w innych rzeczach tak i w miłości zajmuje u niego miejsce najwydatniejsze. Oto np. poznanie się kochanków:

Widzisz tę tęczę na burzy w parowie?
Na mgłach srebrzystych cała się rozwiesza;
Nic jéj nie zburzy i nic jéj nie zmiesza;
A czasem tylko jakie białe jagnię
Przez tęczę tę idzie na skrajne doliny
Szczypać kwitnące róże i leszczyny;
Lub jaki gołąb, co wody zapragnie,
Jakby się blaskiem pochwalić umyślnie,
Przez tęczę szybko przeleci i błyśnie.
Tam ją ujrzałem! — i wnet rozkochany,
Że z tęczy wyszła i z potoku piany,
Wierzyć zacząłem i wierzę do końca!
Tak jasną była od promieni słońca,
Tak pełna w sobie anielskiego świtu,
Tak rozwidniona źrenicą z błękitu!

Gdyby nie tęcza, słońce, jagnięta i gołębie — możeby się poeta nie zakochał. Podobnie wyraża się jeden z bohaterów Słowackiego , w którym poeta siebie uosobił (Szczęsny w Horsztyńskim): „Wczoraj, kiedyś wypłynęła z Wilii na brzeg ogrodowy — do jaśminowéj altany — słowiki śpiewały — księżyc świecił — wczoraj byłaś ładna”. Słowiki, księżyc, jaśminowa altana były częścią téj kobiety — bohater ją kochał. Gdy te znikły, zaczął się nudzić ! ...
Tę samą skłonność widzieć można i w listach poety, nie przeznaczonych do druku, pisanych do matki. Oto np. powód jego sympatyi dla Elizy Morin: „Wszystkie damy przychodzą na wieczory w kapeluszach ogromnych z czarnéj lewantyny, z tak wysokim przodem, że nie dotyka kapelusz włosów. Kapelusze te nazywają się caléche i szpecą niezmiernie wychodzące z balów damy. Otóż kapelusz panny Elizy, chociaż do wszystkich innych podobny, odróżniał się czarną koronką szeroką, spadającą na czoło. Gdy się w niego ubrała, podobna była do świeżéj róży, rozkwitłéj na oknie gotyckiém; więc dlatego ubierałem ją, gdy z wieczorów odjeżdżała“... Albo odczytajcie opis pożegnania z Eglantyną: „Wyszliśmy z domu przez rozwidniający się ogród; wschód słońca blaskiem złocił się, ptaszki śpiewały i zimno poranku przejmowało jakiémś dziwném, elektryczném drżeniem. O! chciałbym was postawić na wzgórku, na którym staliśmy czekając powozu. Z tego wzgórka widać było całe błękitne jezioro, za niém śnieżne góry, nad któremi wstawał ze snu biały Mont-Blanc. Eglantyna płakała jak dziecię; ja byłem takim, jakim mię często, mamo, widziałaś z ponurą walką myśli na czole. Każda taka chwila budzi we mnie jakieś odległe wspomnienia, każda chwila smutna teraz jest jakoby zwierciadłem, w którém całe moje smutne życie widzę w zmieszanych kolorach.... Zaszedł wreszcie powóz, wsiadła do niego, a ja zostałem sam jeden jak słup na zielonéj murawie, patrząc na ozłocone niebo. W kilka chwil potém weszło słońce; naprzód jakieś ogniste płomienie wytrysły z ziemi i wahały się, przelewały, aż cały krąg słońca wyszedł na niebo. O godzinie piątéj wróciłem do siebie, pozamykałem okienice i dziwnie posępnego wrażenia doznałem, widząc na kanapie rozrzucone książki, które chwilą przedtém czytałem i które porzuciłem w nieładzie, idąc zbudzić pannę Eglantynę“. Opis pożegnania przemienił się na opis widoku natury i wogóle tego, co poetę otaczało; o saméj osobie, co go tak rzewnie żegnała, znalazła się w końcu dopiéro krótka jakby z litości rzucona wzmianka.
Najwięcéj działają na poetę wrażenia wzrokowe. „W Szwajcaryi“ czytamy:

Gdy oczy przeszły od stóp do warkoczy,
To zakochały się w niéj moje oczy;
A za tym zmysłem, co kochać przymusza,
Poszło i serce, a za sercem — dusza.

W inném miejscu (w jednym z dramatów) powiada: „Kto chce serce pozyskać kobiety, ze wszystkich zmysłów niech tylko uwiedzie oczy — a reszta pójdzie bardzo łatwo“. Jest-to zastosowanie powyższego spostrzeżenia naodwrót.
Otoczenie, w którém miłość ma królować, musi być niezwykłe :

Łąka i szalet i wiśnie w parowie,
W takim parowie, że stróż-anioł biały
Rozwijał skrzydła od skały do skały
I nakrywał ten cały parów dziki:
Szalet i róże i nas i słowiki.

Słowiki jęczą i fontanna płynie — oto wspomnienia, które serce poety rozdzierają i zmuszają go do modlitwy rozpaczliwéj o śmierć prędką: „I co dnia, budząc mię, fontanny płaczą!“ Wszystko się interesuje tą miłością: i niespokojne o kochanków gołębice i zadumane o nich w łąkach trzody.
Nic prawie ziemskiego nie napotykamy w kreśleniu szczegółów miłości; są wprawdzie czasem pocałunki, ale to takie jakieś eteryczne, jakby się nimfy leśne całowały; rumieniec zamienia niekiedy twarz kochanki, w „róże“; ale to chyba dla rozmaitości tylko kolorów, ażeby niezawsze wyglądała jak lilia biała. Wszak wszystkiemu winny tu kwiaty i woda. Jeżeli poeta spłoszył myjącą się kochankę, to przyczyną tego była lilia, którą ona w biegu potrąciła; jeżeli się pocałowali, to „fala, niewierna fala a tak wierna“ to sprawiła. Owa fala

I tak swawolna i taka ruchoma,
Że wzięła w siebie dwa nasze obrazy
I przybliżyła łącząc je rękoma,
Chociaż nas tylko łączyły wyrazy,
Ach! fala taka szalona i pusta!
Że połączyła nawet nasze usta,
Choć sercem tylko byliśmy złączeni!...

Nie możemy tu przytaczać wszystkich szczegółów, bo musielibyśmy przepisać cały poemat. To, co zacytowałem, wystarczyć powinno do bliższego określenia charakteru miłości u Juliusza: jest to miłość, w któréj główną rolę grają draperye poetyczne, otoczenie, wrażenia wzrokowe, fantastyczność obrazów — serce bardzo niewielki ma tu udział. Téj szczeréj, czysto-ludzkiéj miłości, jak u Mickiewicza, nie znajdujemy wcale w tym i większéj części innych poematów: pojawia się ona tylko wyjątkowo.
Miłość u Słowackiego nie jest-to miłość człowieka zwykłego, złożonego z ciała i duszy; ale — poety, szukającego pomysłów do swoich przyszłych utworów. Głos serca zamiera — króluje fantazya. W nadobłocznych krainach marzenia występują postacie po większéj części rozwiewne, mroczne, smętne jak grobowe cyprysy, „marmurowo blade“, na chwilę zaledwie uróżowane wzruszeniem. Rumianéj, zdrowéj cery poeta nie cierpi, brzydzi się nią, uważając ją za coś prostaczego. Z tą bladością łączy się prawie powszechna chorobliwość usposobień kobiecych, którym brak zupełny szczęścia, rozkoszy życia, powiewu świeżéj i orzeźwiającéj przyrody. „Błękitne uczucia“ rozwijają się w nich epidemicznie; okrywa je mgła, zasłaniając zarówno zewnętrzność jak i treść duchową w całéj jéj pełni; rzadkie przebłyski widm tęczowych odsłaniają zaledwie kontury i drobne cząsteczki. Rysy rozrzucone po całych poematach potrzeba zbierać skrzętnie, chciwie niemal, chcąc jako tako nakreślić postać kobiecą, o któréj myślał poeta.... Charakterów realnych, rzeczywistych jest bardzo niewiele; zarówno w kreśleniu natur łagodnych jak i demonicznych Słowacki przekracza granice życia codziennego i to nietylko w tym stopniu, jaki zwyczajnie poetom się przyznaje, ale w stokroć powiększonym. Nadludzkość ta i nadzmysłowość jeszcze silniéj się uwydatniła pod wpływem mistycyzmu. Postaci kobiece w „Księdzu Marku“ — Judyta; w „Śnie srebrnym Salomei“ — Salomea i Księżniczka — są już poprostu ideałami, którym poeta słów użyczył nie zaś kobietami, chodzącemi po ziemi, że już nic nie wspomnę o ich historyczności....
Dla wyjaśnienia atoli wszystkich objawów erotycznéj muzy Słowackiego, wspomnieć jeszcze należy o jednéj miłości — ostatniéj, o jakiéj mamy szczegółowsze wiadomości.
W roku 1838, Słowacki bawiąc we Florencyi poznał pannę Anielę Moszczyńską z Podola. Była-to dziewica nietyle piękna, ile miła i kształtna. Bardzo starannie wykształcona i myśląca, „ale strasznie popsuta, albowiem była-to pani domu, samowładnie rządząca ojcem i matką“. Zdaje się, że ta natura energiczna, dzielna, silnie wpłynęła na umysł poety, który dotąd napotykał same istoty słabe, czułe, łatwo poddające się wpływom, rozkochane w nim od samego początku, co naturalnie musiało zmniejszać i ostudzać jego uczucia bardzo prędko. Aniela przeciwnie — ulegać nie chciała; owszem pragnęła, ażeby poeta spokorniał. Ten opór stawiany woli Słowackiego podbudził w nim zapał i prawdopodobnie poddał mu myśl, może na chwilę tylko, o... roli konkurenta.
Posłuchajmy, jak sam poeta stosunek ten przedstawia. W listach do matki nie pisał o téj swojéj nowéj miłości tak samo jak unikał poprzednio przyznania się do serdeczniejszych uczuć względem Maryi W. Dopiero w rok potém, jak się już wszystko rozchwiało, opowiadał swéj matce w liście z Paryża 1839 r. co następuje: „Przyjmowany byłem w domu Moszczyńskich i przyjście moje każde sprowadzało rumieniec na lica panny, nieładnéj ale dość kształtnéj i uczonéj.... Nie zwracałem na to uwagi, pojąć nie mogąc, aby ja biedny chłopiec bez grosza mógł się posunąć tam, gdzie dwu ładnych chłopców i bogatych otrzymało arbuzy; nie myślałem więc o tém i wyjeżdżać miałem... Trzema dniami przed wyjazdem wpada Zeidler do mnie z wiadomością, że przez trzecią osobę robiono mi propozycyą, abym się zatrzymał i aspirował do téj panny. Zdziwiłem się i nie wierząc wcale, żeby to być mogło prawdą, postanowiłem wszakże zatrzymać się, abym kiedyś nie miał na sumieniu mojém, żem się po szczęście, w ludzkiém rozumieniu wielkie, nie schylił wtenczas, kiedy na drodze leżało. Tego samego dnia odwiedził mnie ojciec panny i rozmowa jego, choć zgrabnie bardzo prowadzona, dała mi do zrozumienia, że zatrzymanie się moje we Florencji miłém mu będzie. Zatrzymałem się więc, a bywając często w domu mojéj belli, w domu egoizmu i zimną napełnionym atmosferą złota, przechodziłem przez wszystkie niepewności kokietowanego człowieka, tak, że wreszcie udręczyło mię to, zwłaszcza że serce moje było przytém zupełnie zimne i wszystkie wady widziało. Może to był sen i przywidzenie z mojéj strony, ale jakże było nie śnić, kiedy mi często ojciec gadał przy stole nawet i otwarcie takie np. słowa: popracuj nad sobą, popracuj i zakochaj się, a ja cię ożenię. Na co panna płonęła, a ja nie wiedziałem co myśleć. Na nieszczęście moje wmieszali się i inni ludzie do tego, a niedyskretność osoby użytéj do pierwszych propozycyj była przyczyną, iż się ci ludzie wmieszali.... Potém wszystko oziębło; potém dowiedziawszy się o ambarasach twoich, musiałem wyjeżdżać, nie chcąc, aby sądzono, że będąc w biedzie, biedę moję chcę zataić ożenieniem się. Pożegnanie moje było zimne, a cała ta awantura zostawiła mi tylko gorycz w sercu i niepewność, czy się nie urągano ze mnie. Może z mojéj strony było nadto dumy, która się téj panience mogła opieszałością wydawać; gdyby jednak miała szlachetniejsze uczucia, zrozumiałaby, dlaczego tak nie natarczywie starałem się o nią. Ale to już przeszło; ona mię teraz widzi z nieba, bo już nie żyje. Choroby, z któréj umarła, nie zrozumieli doktorowie, a ja byłbym nadto zarozumiałym, gdybym ją memu zimnemu postępowaniu przypisywał; może być jednak, że ta, która tylu odmówiła, czuła się trochę dotkniętą przez to, żem się nie oświadczył; a jednak pewny jestem, że byłaby mię odrzuciła; wreszcie ona miała miliony, jam nie mógł jéj nic dać nawzajem, nawet serca. Przyznam ci się jednak, droga moja, iż kiedym się o jéj śmierci dowiedział, cierpiałem. Bo choćby to bylo w niéj chwilową myślą, aby mię wybrać z tłumu i zrobić szczęśliwym, to już to jéj nadało w oczach moich postać litośnego anioła, a śmierć jéj dopełniła obrazu. Ileż razy teraz chodząc po ciemnych alejach tutejszego ogrodu, zdaje mi się, że mi ona drogę zachodzi, że się jéj cień rumieni i spuszczając oczy przede mną pyta się: dlaczegoś mię nie kochał? Śmierć ją upiększyła w moich oczach“.
Sam sposób opowiadania poety o téj miłości różni się znacznie od poprzednich relacyj: niema tu już tylu fantastycznych kwiatów, ozdóbek, niema tego, coby się romansowością melancholiczną nazwać godziło, coby było pozowaniem, dramatyzowaniem cierpień własnych. Z niektórych wyrażeń („jam nie mógł nic dać nawzajem, nawet serca“) możnaby zawnioskować, że poeta istotnie jéj nie kochał, i wpaść na przypuszczenie, jakoby żenić się zamierzał dla pieniędzy; ale kto wpatrzy się pilniéj w tok opowiadania, ujrzy, że w rok po całém zdarzeniu Słowacki nie panuje jeszcze nad swemi myślami, nie rządzi niemi, lecz przeciwnie one nim kierują i stosownie do chwilowych a ciągle zmieniających się wrażeń nasuwają wyrażenia ze sobą pogodzić się nie dające. Dusza Słowackiego drży jeszcze na wspomnienie téj istoty, która już spoczęła na wieki.... Ważną jest cechą tego opowiadania, że niema w nim ani śladu sarkazmu; jest tylko pewne przygnębienie, pochodzące stąd, że duma jego cierpi a przecież szydzić swoim zwyczajem nie może, bo jakieś serdeczniejsze uczucie, choć tylko już we wspomnieniu, stoi temu zwyczajowi na przeszkodzie.
W utworach poety uczucie to również zostawiło ślady.
W „Beniowskim“ występuje Aniela — dziewica zupełnie odmienna od mnóstwa innych kreacyj Słowackiego: a wielce znów zbliżona do Dyany w „Niepoprawnych“. Zauważyć potrzeba, że oba te utwory powstały jednocześnie — około r. 1841. Temu również wpływowi przypisać należy, choć w części, zwrot do realizmu, jaki się spostrzegać daje w utworach dramatycznych, powstałych pomiędzy rokiem 1840—1842 np. Złota czaszka, Wallenrod (i Walter Stadyon), Jan Kazimierz i t. p. Rzecz bowiem naturalna, że kobieta silna, energiczna, nie bujająca po sferach marzenia; kobieta, którą poeta kochał, musiała go na chwilę przynajmniéj pogodzić z rzeczywistością, musiała zwrócić jego uwagę na szczegóły życia realnego, które z taką dosadnością odmalował mianowicie w „Złotéj czaszce“. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, ażeby inne spółczesne czynniki nie przykładały się do zmiany nawyknień Słowackiego, np. pojawienie się „Pamiątek Soplicy“ (1839), które bardzo nawet silnie na kierunek jego twórczości podziałały; — ale w rozbiorze strony uczuciowéj nie mogłem pominąć tego ważnego momentu w rozwoju duchowym poety. Zresztą prawda przyznać nakazuje, że chwila zwrotu do realizmu trwała u Słowackiego bardzo krótko. Mistycyzm pochłonął go późniéj całego. W każdym atoli razie pozostała mu większa niż dawniej plastyczność obrazów np. w takim „Królu Duchu“, przymiot, którego bez owego zwrotu niepodobnaby sobie wytłomaczyć.
Czuję, że wiele, bardzo wiele szczegółów opuściłem w téj ogólnéj charakterystyce — wykażą się one późniéj przy rozbiorze pojedyńczych postaci; tam również odnieść jestem zmuszony kwestyą „zmysłowości“ w utworach Słowackiego, kwestyą dotąd nietykaną, gdyż na określenie jéj zbyt mało zauważono rysów; kwestyą jednakże, którą zaznaczyć przynajmniéj wypada. Jest ona konieczną, jeżeli chcemy poznać poetę naszego w całości a nie ułamkowo — jeżeli działalność jego sprawiedliwie ocenić pragniemy.


I.
Kseni — Eloe.
Dziewic oczy wprawne w miłości — choć obłąkane.

Zaczynamy od smutku. W głosie poety drga zawsze łza melancholii; duch jego lubi się błąkać po cmentarzach, „zostawiony gdzieś na mogił straży...“ W cieniach nocy lub przy uroczéj tęsknicy zachodu ukazuje nam swoje postaci, które tém fantastyczniéj się przedstawiają, że ich konturów dobrze nie odróżniamy.
Zachód był krwawy, ponury — o brzegi Dniepru bije spieniona fala — na smutném mogił wybrzeżu wznoszą się trzech cerkwi posępne wieże. Wśród takiego otoczenia ukazuje się widmo Kseni Goszczyńskiego (w Zamku Kaniowskim) — tylko nie tak potworne i przerażające. Duch poety wybielił jéj postać, nic z fantastycznych jéj kształtów nie ujmując. „Płaczka siczowych wyspiarzy“ „posępna mogił dziewica“ twarz ma wybladłą a włosy czarne, — to dosyć. Niemożna jéj bliżéj określić. Stała na wieku spróchniałéj trumny; na głowie miała wieniec ze srebrnych piołunów i róż „lśniących od rosy.“ Zmysły obłąkane — oczy we łzach. To pierwszy widok.
Idzie z hetmanem Żmiją do cerkwi. „Przez otwarte dachu szczeliny wyglądały z kwiatem drżące kaliny“ — mówi poeta. Zdjęła lampę z ołtarza — weszli w lochy podziemne. Trumny; a na nich całuny „gęsto splamione łzami gromnicy.“ Kseni podnosi jeden z całunów: widać „dziecię piękne i żywe.“ Kseni upada do nóg Żmii i mówi:

Luby! niech pop nas połączy skrycie...
Gdy plotę z polnéj róży zawoje,
Wnet drżące liście padają z kwiatu.
Wszystko usycha — wszystko, co moje!....

Hetman nie słuchał i wyszedł. „Ja nieszczęśliwa!“ — krzyknęła Kseni i „śmiech obłąkania połknęła w ziemi cisza grobowa...“
Takie postaci wymykają się zpod rozbioru. Któż ścigać zechce cienie?... Zawiedziona, opuszczona, wzgardzona znika w poemacie — nad grobem znów ją zobaczymy. Znowu oblana złotem słońca promieni — jak cień niepewna. Chce krew z rany u Żmii płynącą zatamować „rąbkiem warkoczy.“ Hetman ostatni raz spojrzał — poznał — lecz nie rzekł ni słowa. Ona ściga „zgasłe wejrzenie Żmii“.... Cisza stepowa, przerywana łzami i łkaniem smutnéj dziewicy... Znowu słyszymy śmiech dziki. Straszna była z tym śmiechem:

Ojciec mój skonał pośród płomieni,
Syn mój jak świeża rośnie kalina...
....Syna w grób zakopię
I krwią mogiłę ojca pokropię.

I tak zrobiła. Podczas pogrzebu hetmana, chodziła ze łzawnicą łzy zbierając, ale kto tam zajrzał, krew zobaczył. I krew „do grobu wylała cieśni...“ Padła... skonała...


Drugą płaczką, późniejszą „piastunką grobowców,“ tylko o wiele łagodniejszą, z twarzą wyanieloną, z duszą jak śnieg białą — chociaż równie fantastyczną i daleką od rzeczywistości, jest Eloe, urodzona „ze łzy Chrystusowéj, téj łzy, która na Golgocie wylaną była nad narodami.“ Smutna, choć spokojna spokojem grobów, nad któremi opiekę rozciąga, nie doznaje żadnych przypadków, bo życie jéj upływa w kraju ułudy. Gdy przechadzać się będziesz po cmentarzu, przypomnisz sobie tę postać białą, w szatach powłóczystych, z jasną gwiazdą na czole i powiesz: to siostra tych wszystkich, których trumną i całunem jest lawina śniegu albo cuchnące lochy podziemne — to piastunka grobowców..

Te dwie fantastyczne postaci, do których przydaćby można jeszcze Zarę i owę ukochaną Solima, który krwią jéj żył a ona szczęśliwa „była jak w niebie, że Solim jeszcze żyje jéj życiem“ — dają pewną miarę, jak Słowacki w początkach już swojéj twórczości ulatywał daleko od ziemi i marzycielstwem zarówno smutném jak ponętném pierś swoich tworów napełniał. Były-to bezwątpienia kreacye bardzo ułamkowe, niknące; poeta przeszedł następnie na tor realniejszy, nie pozbył się atoli nigdy tego kierunku myśli, owszem w czasach omamienia towiańszczyzną stworzył postać, mającą wszystkie cechy plastyczności, jakkolwiek bardziéj podobną do figur ze świętéj legendy aniżeli do ludzi, chodzących po naszym zwykłym, biednym świecie. Ale postać ta należy już do zupełnie innego okresu w duchowych dziejach Słowackiego i dlatego pomijamy ją obecnie, przechodząc, mniéj więcéj zgodnie z chronologią, do innych kobiet, które poeta w bogatym swym panteonie umieścił.


II.
Anna.

I wszystko można odróżnić w téj ciszy
Słuchem anioła i myślą anioła!

Więcéj rzeczywistości uidealizowanéj przedstawia spółczesna a nawet wcześniejsza trochę podobno od Kseni — Anna w „Janie Bieleckim.“ Ale i jéj „cała postać powiewna i drżąca“ i jéj dusza „smutna,“ i to bez powodu. Poeta, chcąc jéj smutek i zamyślenie wyjaśnić, szuka analogii w świecie roślinnym: „Lilia wodna może przeczuć burze. Kwiat czuje — ona miała czucie kwiatu.“ Przeczucie jéj nie zawodzi. Miała zostać szczęśliwą żoną ukochanego Jana, śniła błogo — a po śnie został jéj płacz i — pierścionek. Szła do ślubu przystrojona wspaniale, stosownie do obyczajów wieku (XVI):

Ślubna jéj szata była w dwa kolory:
Błękitną barwą lśniąca jedna strona —
Bo takie było herbu męża pole;
A na mienionym jedwabiu lazurze
Lśnił się herb: srebrne księżyca półkole,
Gwiazda, nad gwiazdą hełm o strusiém piórze.
A druga strona sukni — szkarłatowa
I herb dziewicy, szyty na szkarłacie:
Srebrzyste strzemię i złota podkowa.

Wprawdzie zapłakana — ale to łzy szczęścia; drży dłoń — ale ze wzruszenia. Śnieżne jéj łono „westchnieniem odtrąca tę młodą różę, co wpółwychylona, aksamitnego dotknęła się łona...“ A potém? Potém dom spalony, a miejsce po nim zaorane i bolesna z mężem rozłąka i posępne suknie żałoby. Została pociecha w wierze. Widzimy tu obraz przypominający Maryą Malczewskiego; role tylko zmienione. Stary ojciec otwiera „świętych poważne żywoty“ — a Anna słucha... „Spokojność wiary zamienia rozpacz w uczucie tęsknoty, łzy w płacze nieszkodliwe.“
Coś automatycznego widzimy w Annie. Zawsze ona „blada, strasznie blada,“ ruchu prawie żadnego nie znać, dopiéro w chwili ostatniéj, kiedy krzyż z mogiły wyrywa i grób kopie. Zawsze załzawiona, często omdlewa. Na balu maskowym, posłyszawszy głos Tatara (Jana), „zadrżała, padła na głaz, jak nieżywa“ — w jego ręku „była jak martwa.“ Przyszedłszy do przytomności i zapytawszy: „Tyż to, mój luby? zdejm zawoje z głowy — niech zobaczę rysy twego czoła,“ omdlewa napowrót, gdy Bielecki zdjął turban muślinowy. Nie znamy rysów jéj twarzy, jéj oczu i włosów; kiedy poeta wspomina o włosach, mówi tylko o „słodkiéj ich woni“ i o ich długości: „rozwiany (włos) spływał aż do stóp Tatara“; kiedy wspomina o oczach, widzi tylko „suchą źrenicę i ogień gorączki.“ Chcąc wrócić do przytomności omdlałego podług jéj mniemania a umarłego już męża, rzuca nad „kwiaty wonnemi.“ Widząc jego milczenie, prosi go, żeby „odpowiedział łzami.“ — Słaba istota, chociaż anielsko miła, nie miała dawniéj odwagi postąpić na krok samodzielnie. Na propozycyą męża, żeby uchodzili: „Mój ojciec! — woła. — On cię przeklnie!“ — Dopiero po śmierci ukochanego, którego wszyscy opuścili, nawet ksiądz, co przed chwilą mówił o miłosierdziu boskiém „głębszém nad morza;“ — ona postanawia coś stanowczego: „Luby! nie zaśniesz na rozstajnéj drodze — sama w święconéj pochowam cię ziemi.“ Wysiłek ten kosztował jéj życie. Kiedy księżyc zapłoniony topił się we mgłach, dziewica blada na kamiennym progu cerkwi usnęła — zapewne usnęła na wieki...

Anna ma wiele rysów prawdziwéj kobiecości: słaba, lękliwa, nieznająca i niemogąca ocenić skali możliwości i dlatego rzucająca się na przedsięwzięcie, które ją zabija. Kocha stale i czule swego męża — ale nie chciałaby także przykrością zasmucić oblicza ojca. Nadzwyczajne wypadki, w które jest wmieszana, fantastyczne otoczenie, z którém zharmonizować się nie może — są to warunki dość rzadko zdarzające się w życiu, ażeby kobieta potrafiła w nich rozwinąć wszystkie swoje właściwości duchowe. Zresztą Anna pojawia się w poemacie i tak już krótkim bardzo rzadko, mówi nader mało; z jéj słów jeden tylko słuszny wniosek wyciągnąć można: że kocha... W tém słowie wiele się zapewne zawiera: może nawet cała psychologia kobiecego serca; ale stosownie do różnych okoliczności życia to ciemniejsze, to barwniejsze, to głębsze to płytsze wyłania ono z siebie uczucia i myśli. Okoliczności owych Anna nie zna, a te, które zna, są mniéj więcéj podobne, jednostajne. Stąd téż i jednostajność jéj uczuć — brak myśli.

III.
Aldona.

.....Głęboko oczy dziewic toną
I przenikają głazy i zbroje stalowe...

To nasza Ofelia; tylko nie z winy Hamleta — lecz losu. Kiedy była „kapłanką wiosny,“ jéj czoło uwieńczały świeżych róż kwiaty; a ona przy cichym szumie jodeł, przy blasku srebrnego księżyca, sama lub otoczona tłumem wiejskich dziewic — marzyła, modliła się. Senna jéj dusza ocknęła się zapewne na miły głos Dowmunta; lecz, gdy jéj Mindowe go wydarł, jeszcze w większą senność popadła. „Jak mara obłąkana kończę życia drogę“ — mówi o sobie. Twarz jéj blada, na twarzy rozmarzone gorączki kolory; oczy ożywione posępnie szklistym blaskiem, albo okryte zasłoną łez ciągłych; mgła ciemna mroczy dla nich wszystkie przedmioty, i zaledwie z łez oschną, znowu we łzach toną. Myśl o śmierci bezustannie jéj towarzyszy: „Wkrótce mię całą cichość grobowa otoczy“ — powiada. A i teraz otacza ją głęboka cisza, która ją „osłoniła świętością mogiły.“ To téż gdy mówią do niéj służebne, głos zniżają i łzami kończą swe słowa. Stała w miłości dla męża, nie słucha ani próśb ani przekleństw Mindowy. Żyje cała w przeszłości, o niéj marzy na jawie i we śnie.

W gronie moich dziewic, przy lampy płomieniu,
Widzę, jak wokoło srebrne toczą się przędziwa,
Słyszę pieśń rodzinną w ich łagodném pieniu,
Widząc, jak kwiat pod igły dotknięciem rozkwita[18].

Kocha Dowmunta, ale gdy ten się zjawia (przebrany), ona nie chce go poznać, ażeby życia jego nie narazić. Śliczna jest scena wahania się. „Boże! niechaj nie przychodzi!“ — mówi w obawie o Dowmunta i zaraz dodaje: „Smutno mi, że nie przyjdzie, że go nie zobaczę; chciałam go widzieć.“ Słuch ma wytężony: chwyta każdy szelest: „Boże słyszę odgłos kroków.... O nie! — to źródła szumią w zamkowym ogrodzie...“ Wreszcie Dowmunt przychodzi. Aldona wita go słowy: „Módl się, oto różaniec widzę przy puklerzu, módl się i wyjdź. Nie, ja nie znam ciebie. Nie, nie! nie przypominam — może — tu tak ciemno!“ — Walka była okropna! Usta jéj może rwały się do pocałunku, a ona zmuszona powtarzać ciągle jakby dla przekonania saméj siebie, że go nie zna, znad nie może. Dopiéro kiedy Dowmunt zawiedziony, zrozpaczony, chce się zabić, Aldona woła:, Dowmuncie, ach Dowmuncie! znam ciebie, kocham!“ Zapomniała o ostrożności, myśli tylko o chwili szczęścia, któréj się już nie spodziewała. Pragnęła być piękną, wesołą. Na uwagę Dowmunta, że jest bladą, odpowiada: „Nie! to bladszy niż zwykle blask księżyca twarz mi dzisiaj ociemnił“. Słysząc kroki zbrojnych, prosi go o różę z hełmu, może ona zmysły orzeźwi, bo jéj w oczach ciemno i płakać nie może. Śmieje się już tylko; śmieje się straszliwie:

...Cha, cha! luby, drogi!
Śmiech mi straszliwy łamie na ustach wyrazy...
Cha, cha, cha! niech tu przyjdą, niech przestąpią progi.

Pada omdlona. Dla niéj świat rzeczywisty już istnieć przestał. I słońce, kwiaty i łąki i góry — wszystko już grobowe. Jakaś postać znikoma, choć do niéj podobna, oddziela się od niéj; przy téj postaci zostały czucia i myśli. Aldona jest już jakby głazem. „Ja bez czucia zostanę!!!” woła w rozpaczy.

...Serce się nie pali,
Ostygło — zapominam — pamięć słabo kréśli;
Mówię — a słowa moje nie są wątkiem myśli;
Myślę — a myśli moje nie są wątkiem serca.

Są to właściwie słowa poety — gdyż takiéj świadomości swego stanu w obłąkanéj przypuszczać niepodobna; zanadto są oderwane od wspomnień życiowych, od owéj miłości do Dowmunta, która ją całą przejmuje. Tak jest: o wszystkiém zapomniała, o niczém wiedzieć nie chce, a zapewne i nie może, oprócz o swojéj miłości. Na pytanie krzyżaka (Heidenricha) „Jesteś ty chrześcijanką?“ — odpowiada „Jestem nieszczęśliwa!“[19]. Marzy tylko o ostatniéj chwili rozstania. Chodząc, kogoś niby prowadzi za sobą; słyszymy słowa: Chodź tu za mną, Dowmuncie — w téj sali tak głucho! — Powtarza ostatnie wyrazy, jakie do siebie przemówili. „Aldono, tyś pobladła — Aldono, co tobie? — Nic, mój luby, bywaj zdrów na wieki. Śpiewa piosenki jak Ofelia.

Oto złotą osnową
Winie mi się wrzeciono,
A ja śpiewam dziecinie: —
Jeśli się nić uwinie,
Uwieńczona koroną
Będziesz kiedyś królową.
Jeśli się przerwie — pieśń ci zaśpiewam grobową.

Ale Dowmunt ocalał. Powraca i pyta ukochanéj jak przedtem: „Czy ty mię znasz, Aldono?“ Ale Aldona teraz już nie udaje; nie może udawać... Słowa jéj są prawdziwe, ale jakże okropne! „Tak, myśmy się znali we śnie. Tyle mi twarzy na świecie się śniło. Któż sny pamięta?“ Po téj melancholicznéj uwadze oddaje się wesołości, przesyconéj oddechem grobowym. „Ach, jak mi wesoło! — powiada. Idę do ślubu; wianek zawieszę na czoło“. Smutek, rozpacz — i zachwyt, szczęście następują po sobie kolejno. „Patrzaj! — mówi — oto poranek blade niebo złoci... i tak mi słabo, tak mi w oczach ciemno”. A w chwilę potém: „Cha, cha, ten śmiech mi łamie na ustach wyrazy i ból. Niech go uczuję głębiéj. Och, rozdziera — rozdziera mi wnętrzności... Już widmo ciemne myśli blednie, obumiera..” I wszystko przeszło...
W opisie strony psychicznéj Aldony, jako obłąkanéj, poszedł widocznie Słowacki za Szekspirem. Majaczenia z lat dziecinnych, z okresu gorącéj miłości; zamiłowanie w kwiatach, w piosnkach; wypowiadanie myśli dziwnych, po większéj części nie będących w związku z zapytaniem i okolicznościami zewnętrznemi — oto główne tło, na którém rysuje się kilka wybitniejszych szczegółów. Uznając taki sposób przedstawienia rzeczy za dosyć naturalny tj. odpowiadający duchowemu stanowi obłąkanych, zrobiłbym tylko jednę uwagę co do Aldony. Wiemy, że w ostatniéj chwili, oddzielającéj ją od pomieszania, żądała od Dowmunta róży z hełmu; Dowmunt spełnił jéj życzenie; ale kiedy już leżała w omdleniu, chciał ją wyrwać, „ażeby go nic nie przypominało“. Kwiat wprawdzie zerwał, ale łodyga w ręku Aldony została. Sądziłbym, że to ostatnie świadome wrażenie Aldony musiało silnie występować w czasie obłąkania. Poeta tego nie uwydatnił. O ile wiem, znajduje się jedna tylko wzmianka („Jeden kwiat polnéj róży i dużo rozmarynu“), i to w formie raczéj zwykłego przypomnienia sobie obrzędów weselnych, nie zaś osobistéj, a nader ważnéj pamiątki.


IV.
Rogneda.

Stare pojęcia znikają. Bogowie pogańskiéj Litwy obracają się w nicość. Duma książęca pragnie królewskiéj korony i każe sojuszem się łączyć z najzawziętszym wrogiem ojczyzny. Wszędzie zamęt straszny. Matka książęcego rodu widzi z boleścią, że syn jéj własny przeniewierza się dawnym, świętym obyczajom dla kawałka złotéj obręczy. Smutek łamie jéj siły, ciemnota oczu tém sroższe zadaje jéj męki, że nie dozwala niewiernych spiorunować wejrzeniem. Nigdy nie widziała krzyża — jak on strasznym być musi... Imię papieża podnosi ją jak sprężyna. Marzy tylko o wielkości Litwy i tém uczuciem wiedziona zaklina Mindowę, ażeby chrystyanizmu nie przyjmował. Nie usłuchał. Ona wypowiada wieszczą groźbę:

Ta wiara — wiara ciemna, przez ciebie przejęta,
Połączy cię z narodem, co Litwę pochłonie...
Siedzisz na tronie — z tobą i papież na tronie!

Ta dusza, pogrążona w wiecznych ciemnościach, wszystko w najczarniejszych widzi kolorach: dzieci Mindowy — to morderce. „Idź, zabij je w kołysce — powiada — urodziłam gadzinę, ty rodzisz gadziny“.

Jednakże oprócz wyobrazicielki świętéj tradycyi i przeszłości litewskiéj jest w niéj i matka. Wprawdzie to macierzyńskie uczucie w fantastyczny przedstawia się sposób, w każdym razie istnieje. Chce zabić własnego syna, ażeby wraz z nim zabić wiarę chrześcijańską, która podług niéj ma zniszczyć Litwy potęgę; ale chce mu zarazem śmierć osłodzić:

Ja go zabiję z płaczem — powiada —
Ja go łzami obmyję, na stosie położę;
Zaśpiewam pieśń — grobową uczczę go posługą.

Nie jest to ironia — to dziwny przejaw uczucia. Łza upadla do zatrutego wina. „Może ta łza matki zniszczy skutek trucizny?“ — pyta się sama siebie Rogneda. Przeklinając syna, boi się spełnienia słów swoich, a kiedy Mindowe powiada, że nikt go nie kochał, ona wybucha wymówką: „Słyszysz tego serca bicie? kochałam cię“. — A jednak przeklęłaś... dodaje Mindowe — „Nie masz ty serca, synu! On mi przypomina! Przekleństwo zapomniane“...
Ale w chwili działania ona jest silna. „Nigdy się nie chwiałam“ — powiada o sobie. Gdy Mindowe rozbił puhar z trucizną, nie usiłuje się uniewinnić: „Nie chciałam cię urazić — jam cię zabić chciała!“ — oto cała jéj odpowiedź na gorzkie wyrzuty syna.
Kiedy Mindowe zrywa z Krzyżakami, nowy duch w nią wstępuje. Widzimy ją w świątyni pogańskiéj, jak sypie bogom kadzidła: „dla bogini wiosny — ten kwiat, co rozkwita; dla boga zimy — ten kwiat, co usycha; dla boga piekieł — brylant z krzyża mnicha...“ Pyta się o przyszłość syna, niespokojna, czy przekleństwo, które nań poprzednio rzuciła, nie zaszkodzi mu w życiu. Z sercem gwałtownie bijącém, które własnym modłom nie dowierza, bez tchu, bo jéj braknie wyrazu na zaklęcie bogów — oczekuje odpowiedzi. Odpowiedź brzmiała: „Mindowe zginie od ręki rycerza, który poległ zabity z Mindowy rozkazu“. Uspokojona wyrocznią, ulegając obłąkaniu, które już zdawna ją nawiedzało, śni o minionéj przeszłości, o czasach dzieciństwa, o mężu swoim, o grobie; pyta się męża: „Czy przyjmiesz mię do grobu, czy przyjmiesz?“ A ostatnie jéj słowa, jakie słyszymy, odnoszą się do syna:

Nie lękaj się, nie zginiesz od Trojnata dłoni!
Siła wyroczni ciebie od zgonu zasłoni;
Chyba umarli wstaną, chyba Dowmunt wstanie!

Wymawia je właśnie wtedy, gdy Trojnat wyszedł ze skrwawioną ręką, wołając: „Spełnione twe chęci!“ Rogneda nie słyszy, bo już od kilku chwil stała się „blada — nieruchoma — skościała — zimna...“
Szczegóły obłąkania Rognedy są prawie też same co i Aldony. Przeczucie śmierci — marzenia o kołowrotku, wrzecionach, to jest o tych zajęciach, jakie w dzieciństwie i młodości całą jéj uwagę pochłaniały — wreszcie ostatnie widzenie męża — oto są główniejsze jego rysy. Jako przedstawicielce starego porządku rzeczy, kapłance narodu, brakuje jéj siły słowa, energii czynów. Poeta nie zdołał się jeszcze postawić dość silnie na stanowisku zupełnie niezależném; i to, z czém sympatyzować nie mógł, przedstawiał mniéj stanowczo, mniéj obrazowo. Rogneda stoi osamotniona; nie ma żadnéj partyi w narodzie; jeden Trojnat w widokach własnéj pomyślności pragnąłby spełnić jéj życzenia; ale skutki jego czynów ukazują się dopiéro po śmierci Rognedy. Wieszczka — nie włada piorunami, nie może uprosić kary bogów, którym myśli swe powierza. Stąd wypływają: jéj smutek i przygnębienie, ustępując jaśniejszym chwilom tylko na bardzo krótki przeciąg czasu. Zupełnie inaczéj przedstawia się podobna — późniejsza postać Rozy Wenedy.


V.
Marya Stuart.

To nie królowa, lecz kobieta — dziecię piękne i kapryśne, fantastyczne i uczuciowe, uważające wszystko i wszystkich za cacko, do któregoby się zawsze uśmiechać powinno. Marya powielekroć przypomina sobie, że jest królową: powtarza ten wyraz z upodobaniem, może z dumą nawet; ale tak, jakby z usunięciem tego wyrazu zmieniała się zarazem i istota rzeczy... Nigdy zapomnieć nie może, że niedawno jeszcze w „kraju Franków“ kochała wszystkich „równo od wszystkich kochana;“ że „z dziecinnym śmiechem“ nowe przywdziewała klejnoty; że z „dziecinnym śmiechem“ cichych westchnień słuchała; że z „uśmiechem“ trefiła przed zwierciadłem włos złoty, przeplatając różami, „trefione pierścienie!...“ Pieszczona i uwielbiana, nie doznawała najmniejszéj przykrości. A teraz złota korona i kłopoty rządów usuwają zprzed niéj krajobraz świeżéj zieloności, podsuwając za to widoki ochrypłych purytańskich jęków śród trupiarni wesela i radości... Smutna téż jest i przygnębiona, czas jéj upływa pomału, nudzi się i szuka rozrywki w uczuciu. Uczucie to jest przemienne, jednodniowe; nie gruntuje się na zadowolnieniu jakichś potężnych pragnień serca — ale na miłych wrażeniach, działających na wyobraźnią. Lubi i sopran pazia i tenorowy głos Rizzia i baryton Bothwella. Wszystko u niéj zależy od wrażenia chwili, od podraźnienia jéj próżności. Jeżeli Rizzio udaje obojętność, Marya staje się czulsza, pyta się głosem miękkim, łagodnym: „Rizzio, czemu tak zbladłeś? — Rizzio, tyś jak dziecko słaby!“ Ale niedługo potém, jak tylko Rizzio gorętszém odezwał się zaklęciem, mówi mu zimno: „Kiedy będziesz w Rzymie, proś ode mnie papieża, żeby mi przysłał chleb ze stołu pańskiego, w złoto zamknięty“.
Silnie na nią działają zewnętrzne okoliczności. Cóż ją skłoniło do pokochania Bothwella? Oto urok jego „posępnéj twarzy“, „mrok zamyślenia“ i „uśmiech goryczy“. Wzrusza ją opowiadanie pazia, że Bothwell popłynął po różę, która wypadła z jéj włosów — odczuwa już wewnętrzny stan duszy Bothwella: „O niewinne dziecię! Ja łatwo ją pojmuję — dzika myśl szaleńca!“ Kiedy ma się z nim widzieć, zdejmuje koronę, która jéj czołu ciężyła a połyskiem swym zgubnym "wielu od królowéj odstręczała;“ zdejmuje pierścionek ślubny, żeby być wolną od wszelkich więzów. Wówczas mniema, że nikt nie ma prawa jéj sądzić — bo ludzie są u jéj stóp, a Bóg w niebie. Wtedy woła:

Teraz przybądź do mnie, przybądź tu, Bothwellu,
Przybądź, już nie mam korony i nie mam pierścienia!
Przybądź! już się nie lękam Boga i potwarzy!...

Gdy u stóp jéj zabito Rizzia; gdy widziała męża, co patrzył obojętnie na krew harfiarza; i gdy właśnie wtedy zjawił się Bothwell: — ona bez żadnéj trudności rzuca się w jego objęcia, pragnąc jedynie, żeby „światła i pochodnie pogasły,“ żeby wstyd jéj ukryły... „Nie jest to czas ukrywać uczucia — powiada — rzucam się na twe łono — już jestem zgubiona“. Wszystkie okoliczności składały się na rozgorączkowanie jéj wyobraźni, na zniweczenie w niéj poczucia moralnego.
Jest pobożna — ale pobożność ta łączy się ściśle z obłudą. Rizzio zastaje ją bez korony — to go ośmiela: „Rizzio, chciéj mówić z królową — przestrzega go — rozmawiałeś z kim innym“. Myśl jéj już całuje blade czoło Bothwella. Usprawiedliwia się przed Rizziem: „Wszak wiesz, że ja się zwykłam modlić bez korony — i teraz się modliłam“. Obłuda weszła już w jéj naturę. Kiedy ma zanieść usypiający napój mężowi, nie wierzy, że mu poda truciznę, przytaczając na poparcie swéj niewiary spokój Bothwella, gdy jéj podawał czarę. „Bo któż się nie wzruszy — powiada — powierzając kochance narzędzia otrucia?...“ Przymila się Henrykowi... na wspomnienie zabójstwa Rizzia mówi jak najnaiwniéj: „Ja nie wiedziałam o tém; cóż mię to obchodzi? — śmierci Rizzia jużem zapomniała” — A jednakże wie o tém, że człowiek, z którym rozmawia, „może jutra, jutra nie zobaczy“. Kiedy wlewała napój, ręka jéj zadrżała... Przeraża ją krucyfiks: „Zdaje mi się, że zbladło to czoło z hebanu“. Nie zbrodnia sama ją krwawi, ale jéj formy; nie gniew boży ją straszy, lecz chmura na czole bóstwa... Kiedy Bothwell wziąwszy lampę z ołtarza, wychodził, ona woła: „Stój — już Darnleja wszelkich uraz zapominam“ — niby go wstrzymuje, „czując, że mogła wstrzymać“, lecz nie chciała.
„Czarne moje serce!“ — to wyznanie, które siła wypadków z jéj piersi wyrywa, dostatecznym jest dowodem, że Marya wie o zbrodni, czuje jéj ważność — ale przeszkodzić jéj nie ma odwagi czy chęci! Słaba trzcina ugina się pod wiatru powiewem...
Wolę jéj ktoś zawsze uprzedzić musi: nie wypowiada jéj jasno i stanowczo. Z początku daje się powodować Rizziowi — on pisze rozkaz uwięzienia ubliżających królowéj; od niego zasięga rady, czy na rozkazie ma podpisać imię męża czy nie. Myśli jéj są chwiejne: „Nie pisz imienia króla — ja jestem królową. Rizzio, co myślisz? nie wiem, może się obrazi!“ — oto jéj słowa w przeciągu jednéj minuty. Ostatecznie Rizzio sam się rozrządza — każe wołać Duglasa. W tak ważnych sprawach ona nic nie decyduje. Co innego w kwestyi galanteryi i rycerstwa! Marya rozkazuje Rizziowi, żeby odrzucił rękawicę Duglasa... Ona jest królową... ale tylko igrzysk kwiatowych (jeux de fleurs). Ten sam brak woli w innéj okoliczności. Paź nasuwa jéj na myśl Bothwella, Marya rozmyśla: „Miłość jest występkiem, w błędną wiedzie drogę. Długo ją usypiałam. Będę widzieć Bothwella — oddalę ze dworu“. To jéj pierwsza myśl — jakże odmienna od następnéj... Ona nawet nie kocha Bothwella, wie „że on nie jest aniołem“; tylko wypadki jéj go narzuciły; gdyby ktoś inny — o Bothwella by nie dbała. W pewnych chwilach opanowywa ją gorączka, przerywają się wszystkie tamy: „Daléj, daléj iść trzeba — nie wiem, gdzie zajdę!“ Życzy sobie śmierci męża; ale nie śmie tego wypowiedzieć głośno, gniewa się na myśli własne. Atoli nie było już teraz przy jéj boku usłużnego Rizzia — niewzruszony Bothwell domaga się rozkazu. Jakże powstała pierwsza myśl o zabójstwie? „Połączę z tobą dłonie — mówi do Bothwella — lecz nie, ta ręka z krwawą ręką powiązana — on żyje jeszcze! I zaraz się reflektuje: „Boże, cóżem wymówiła!“ Ze snu ukojenia w modlitwie budzi ją szatan — Bothwell. Marya pokazuje mu portret męża: „Nie zniosę téj twarzy! Patrz, za mną się obraca, wzrokiem mię przenika“. Bothwell odpowiada spokojnie: „Zniszczę ten obraz“. A Marya przytłumiając westchnienie, powtarza głosem echowym: „obraz!..” „Chciéj mię zrozumieć — mówi daléj — błagam! czyliż duszy skrytość mam wyjawić słowami? Powinien zginąć — Kto? — On!! — Kto? — Król! — Zginie!-”[20]. Gdy już Bothwell wydarł z piersi Maryi wyraz stanowczy, ona powiada: „zapomnij o snach moich, nie zwierz ich nikomu“. Wie bardzo dobrze, że słowa te żadnego nie mają znaczenia. To téż gdy Bothwell, stwierdzając poprzednie słowo, powiada, że król „dziś zginie!“, Marya się nie dziwi, dodaje tylko: „Dziś — to nadto wcześnie“. Okropny-to stan duszy — owo rozdarcie jéj na dwie sprzeczne z sobą połowy. Podobna ona jest wtedy do zwiędłych liści, któremi wicher zamiata ulice pełne błota... Nic już dla nas naówczas nie pozostaje jak, przesłoniwszy sobie oczy sofizmatami, iść ciągle daléj naoślep, nie oglądając się. Ze strasznemi widziadłami w wyobraźni błąkać się musimy po-przez życie, niepewni ni siebie, ni jutra. I Marya cierpi; widzi mury więzienia i obcą kobietę na szkockim tronie i salę tronową „w żałobne ubraną cyprysy“. Chce się oderwać od losów Bothwella („Precz, precz ode mnie, zbójco, z tém wybladłém czołem“); ale zapóźno...

Serca zbrodnią skalane zbrodni się nie boją;
Słuchaj: otrułaś króla — jesteś moją!

odpowiada jéj Bothwell. Daremne szamotanie się i żal daremny...
Wśród kreacyj Słowackiego, Marya może posiada najwięcéj szczegółów wyjaśniających jéj wewnętrzną naturę; ale szczegóły te nie mogą jéj zjednać naszéj sympatyi. Jeżeli bowiem słaba jéj natura jest pewnego rodzaju wymówką dla występków; jeżeli wołanie do Boga: „na cóżeś moje czoło uwieńczył koroną“ każe się domyślać, że w innych warunkach życia zachowałaby czystość moralną; — to świadomość popełnianych zbrodni i owe charakterystyczne słowa: „I przez tę noc straszliwą żaden z mych poddanych nie będzie równie podłym i występnym“ zmuszają nas do surowéj oceny jéj czynów. Cierpienia Maryi przejmują nas litością — ale spółczucia nie budzą. Fałsz, obłuda, pozorna pobożność a istotna przewrotność każą się domyślać w jéj duszy — gangreny moralnéj wyniesionéj z lekkomyślnego życia na dworze francuskim. Swoje własne smutki, swoje osamotnienie i nudy gorzko wyrzuca Bogu i światu — cudzych zaś zrozumieć nie chce a skarżącym się odpowiada komunałami: „Wszyscy losem jesteśmy miotani. — Póki jesteśmy młodzi, wszystko jest przed nami“ i t. p. Popełnia zbrodnię z tém przekonaniem, że jedno słowo modlitwy wszystko zgładzić może. Oto najfałszywsze pojęcie cnoty, jakie powierzchowna pobożność w ludziach wyrobić zdołała!...


VI.
Laura.

Jest-to wspomnienie pierwszéj miłości, z któréj się wyspowiadał poeta w „Godzinie myśli“. Powróciło ono późniéj, ale już zbladłe, ułamkowe, bo przedzielała je przestrzeń lat kilku. Kilka lat w życiu takiego człowieka jak Słowacki — to wiek cały. Uczucia przeróżne falowały w jego duszy po kilkakroć; wrażenia z jaskrawych stawały się szaremi; wyobrażenia z powikłanych i chaotycznych — jaśniejszemi. Poeta się zmienił. Ale pierwsze silniejsze uczucie zbyt wielką potęgę w sercach ludzkich posiada, ażeby zupełnie zniknąć mogło. Pierwszéj miłości zapomnieć niepodobna...
Laura była starszą, doświadczeńszą od młodego Kordyana. Nawet trochę szyderstwa ukazywało w niéj niekiedy swój żmijowy języczek. Ale tana w głębi téj duszy chochlik uczucia wyprawia swawolne swe figle. Umie pochlebiać, podoba się jéj poezya: „W imionniku wiersze znalazłam — powiada — poznałam rękę, pióro — o nie! raczéj duszę!“ Lubi się bawić w astrologię miłosną: „Któż z nas pierwszy zobaczy gwiazdę dobrze znaną?“ — a więc marzycielka jeszcze!... Wypytuje Kordyana jak siostra starsza, pobłażająca rojeniom kochanego braciszka: „Kordyan ma piękną przyszłość — cieszy go — talenta, zdolności“. Laura — jakby na wspomnienie swéj sławnéj imienniczki — kocha się w dawnych zwyczajach rycerskich: lubi słuchać śpiewu trubadura u nóg swoich. Ale i rozważna... zbyt wybuchowego zapału nie znosi. Daje Kordyanowi przestrogi: „Źle, jeśli się pan będzie marzeniem zapalał; — prawdziwie nie pojmuję, co mu jest; — więc pan mi przyrzeka, że będzie spokojniejszy?“ Ach! rozsądna kobieto! chciałabyś, żeby wulkan płynął cicho i spokojnie jak rzeczułka w końcu twéj wioski!.. Napróżno! musisz się cofnąć, musisz udać zagniewaną, odejść bez pożegnania, ażeby późniéj żałować słów swoich. Laura nie przemawia ani jednego szczerszego, ognistszego słowa do Kordyana, chociaż widziała rozpacz jego bezdenną, tylko może pojąć nie zdołała! Jednakże żal jéj, że się tak z nim rozstała. W późną noc czuwa jeszcze; budzi się w niéj zgryzota, nasłuchuje, czy Kordyan nie wraca. „Gdybym to dziecię płochém szyderstwem zabiła?“ — pyta się sama siebie z obawą: „dmucham w różę, co słońcem palona opada“. Zna więc stan duszy Kordyana; lubuje się w jego słowach, odczytuje powielokroć wiersz wpisany do jéj sztambucha; ale żadnych nad nim uwag nie robi. Czy poeta umyślnie tak postąpił? Chciałże przez to pokazać; że umysł Laury był zbyt płytki, ażeby się mógł zdobyć na jakąkolwiek ocenę myśli gienialnego dziecka?... Na Laurę działają więcéj wrażenia zewnętrzne: „Słyszę tętent — powiada — to Kordyan — więc okno otworzę”. Ale natychmiast myśl czulsza została zepchnięta na dno serca — występuje kobieta światowa: „Nie! — robi uwagę — możebym zazbytnią troskliwość wydała”. Jednakże bądź co bądź okno otwiera — w téj chwili kochała Kordyana — „Boże, wielki Boże! Koń przeleciał bez jeźdźca. Drżę cała”.
Jeżeli z tak szczupłych rysów można odgadnąć całość postaci z pewném prawdopodobieństwem odtworzenia rzeczywistości, to powiedziałbym, że Laura była kobietą zwyczajną, czułą, zbyt już starą, ażeby mogła sympatyzować z wybujałemi mrzonkami młodocianego umysłu, zbyt trzeźwą i pozytywną, ażeby podzielać jego bezzasadne rozpacze i melancholijne smutki. Pochlebiało to jéj próżności, że chłopiec zdolny, poeta, poczuł dla niéj głębokie uczucie, że jego radość i boleść miała w skinieniu swego dziewiczego czoła... Wstyd przecież było przyznać się jéj głośno do miłości dla dzieciaka... Czuła była czułością kwiatu — woli nie posiadała.


VII.
Violetta.

Pierwsza-to, zdaje się, dama kameliowa w naszéj poezyi. Nie była ona przecież taką, jak przyszła bohaterka Dumasa. Handlarka rozkoszy, łzy i uśmiechy sprzedawała po tyle a tyle... Szlachetności, poświęcenia nie zna i nie rozumie. Oczy „jasne, skrzące, czarne“; białka oczu — jak perły — śnieżysto-błękitne. Charakter wyjątkowo u Słowackiego — zmysłowy, jakkolwiek i tu nie poznajemy istotnego upojenia zmysłów, lecz tylko udanie. Słowa Kordyana są gorące, wschodnie; lecz serce zimne, obojętne, pogardliwe:

Gdy rzucasz wzrok omdlony, padam, słabnę, mdleję —
Tak na przesłodkiéj róży mrą złote motyle;
A gdy spojrzysz iskrami twych oczu — szaleję
I ożywam na całą pocałunku chwilę.

Violetta zapewnia go o swéj miłości nad życie. „Wszak lorda i Boga porzuciłam dla ciebie — powiada — czyż wątpisz szalony?“ Ale w téjże saméj chwili żałuje pereł, kupionych przez Kordyana, „za zamek ojców“. „Perły — mówi Kordyan — takie zimne na płomienném łonie — rozerwij perły — czekaj — rozgryzę nić“. „Szkoda!“ — odpowiada Violetta, zapewniając zarazem, że u szaty jego wisi jak kropla rosy: „strząśniesz — rozpryśnie się cała...“
Zaczyna się dramat. Kordyan chce z głębi serca Violetty wydobyć jasne słońce prawdy — nie spali go ono. Niby marzy:

Patrzę na wazon z lawy, w którym rosną kwiaty,
Niegdyś ta lawa ogniem zapalona wrzała;
Skoro ostygła, snycerz kształt jéj nadał drogi —
Świat jest nieraz snycerzem, a serce kobiety — lawą ostygłą.

Ale tak głębokie porównanie nie może wejść do płytkiéj duszy Violetty.
Dla niéj potrzeba rzeczy dotykalnych. „Luba — powiada Kordyan — dawniéj dawałem ci brylanty, dziś sercem się dzielę, bo z majątku mego — ruina, a wierzyciele stoją u drzwi moich“. Ten właśnie środek może zmusić Violettę do zrzucenia maski. „Ach brylanty! — woła — gdzie klucze?!“ Brylanty przegrane: — „Przegrałeś moje serce razem z klejnotami” — mówi Violetta z płaczem i gniewem. „Nędza, nędza mię czeka“. „Mnie zaś koń mój czeka“ — odpowiada Kordyan chłodno. „Jedź z djabłem” — ot, i po górnolotnych już słowach... Szyderstwo Kordyana sięga jeszcze daléj: „Ale koń — powiada — ma złote podkowy, za cztery podkowy uczt wyprawię cztery. Pani, czy jedziesz ze mną?... — „Luby, jadę z tobą”. Niepodobna było krócéj scharakteryzować olbrzymiéj przemiany w sercu Violetty. Tymczasem pokazuje się, że koń zgubił podkowy. „Wężu Adamowy!” — woła rozwścieczona. „Ewo moja, Adama zastąpią ci drudzy“. Furya Violetty nie ma już granic. „Niech ludzie z pistoletu kule ci wykradną, niechaj cię głód zabije, zapali pragnienie!“ — woła, odbiegając w ślad za zgubionemi podkowami, Kordyan żegna ją z goryczą:

Prawdziwie, ta kobieta kocha mię szalenie;
Poszła, szukając śladów kochanka po drodze...
Daléj, mój koniu! leć, gdzie zechcesz — puszczam wodze.

I my dla Violetty nie zdobędziemy się na inne słowa pożegnania. Fałsz moralny, obleczony cudną karnacyą, zasługuje na bezwarunkową pogardę, cokolwiekby mówili płaczliwi zwolennicy bezgranicznéj miłości, nie zważający na duchową stronę kobiety... Zwodnicze majaki życia ukazują się tylko wśród posuchy serca w tych głowach, które zamiast mózgu mają „piaszczyste płaszczyzny...“ Żegnaj, Violetto, i ukazuj się nam — jak najrzadziéj...


VIII.
Grafini (Dyjana[21])
.

Znowuż mamy przed sobą postać fantastyczną, owianą tchnieniem czarów, okopconą dymem zbrodni. Dawniéj niewolnica grecka, dzisiaj pani wszechwładna, posłuszna jest brutalnym rozkazom głupca, a zuchwała względem męża-starca, którego umysł obłokiem nieszczęść zakryty.... Zabobonna jak wieśniaczka, nie ma może siły dostatecznéj do spełnienia haniebnych czynów; ale w sercu jéj gnieżdżą się gadziny. Mężowi przyprawia lekarstwa z pomocą czarów. Nieraz blada z lampą w ręku przysłuchuje się, co śpiący mówi o niéj w majaczeniach. A nieraz „jéj ręka słucha, czy się serce w chorym nie pęka“. Ze zbrodniczą miłością nie kryje się, ale otwarcie „z bezwstydem na czole“ sadza kochanka przy swoim boku. Kochanek to pierwszy lepszy, jakiego w tłumie spotkała. Grek nazywa ją „polską Hekatą“, boginią piekieł. Piękna była pięknością szatańską. Co mąż czuł i cierpiał — tego ona nie odczuwała; a co dobrego w jego sercu zmartwychwstało — struła.
Widzimy ją dwa razy. Dowiaduje się o otruciu męża. Obłuda jéj posuwa się prawie do granic niemożliwości. Poeta, malując tę scenę, powiada, że:

Ktoby w jéj usta już nie koralowe,
Ale pobladłe, otwarte, surowe
Spojrzał i słuchał, gdy tak stała cicha,
Jak przez te usta serce w niéj oddycha;

Ktoby usłyszał, z jakim dzikim wrzaskiem
Wybiegła z ludźmi się spotkać i z blaskiem
I z obwinieniem, co na każdéj twarzy
Przy migającéj się pochodni żarzy;
Ktoby w téj chwili nie zalane łezką,
Ale pięknością jasne nadniebieską
Widział jéj oczy, gdy je w gwiazdach trzyma,
Albo o męża pyta się oczyma: —
Tenby ją całkiem miał niepotępioną,
Zepsutą była, niewierną — lecz żoną....

Takie-to ułudne umiała przybierać postaci!...
W drugiéj scenie spotykamy ją przygnębioną, złamaną. Jéj mąż wchodzi do komnaty, w któréj się gach znajdował, „ze szmatą czerwoną na głowie”. Gach oniemiał. Grafini skamieniała:

O marmur czoło uderzyło, jękło,
Kość zadzwoniła, gdy czołem upadła
Przed same nogi groźnego widziadła...

Oto i wszystko, co nam poeta o swéj Grafini opowiada. Prosta, nieokrzesana, ulegająca zwierzęcym popędom kobieta, demonizmem Byrona nacechowana, wstaje przed nami jak cień cmentarny — groźny a niewyraźny, fantastyczny. W piekło jéj duszy nie zajrzeliśmy jeszcze do gruntu, nie odróżniliśmy jeszcze pojedyńczych szczegółów; — ale obecność jéj trucizną zaraża powietrze, będąc zwiastunką postaci jeszcze okropniejszych, które jawnemi czynami pochodzenie swoje udowodnią.
Słowacki przez lat dwa (około 1834) zajmował się pilném odczytywaniem utworów Szekspira i Dantego. Duch tych wieszczów silnie podziałał na wraźliwą fantazyą naszego poety, który wprawdzie nigdy niewolniczo nie naśladował, ale w każdym razie na wrażenia odbierane za pośrednictwem książek był bardzo czuły. Wiedźmy Szekspira, potępione dusze Dantego nie dawały mu spokoju: musiał je we własnym duchu przerobić i czytelnikom (bardzo jeszcze wówczas nielicznym) przedstawić. W roku 1834 napisał Balladynę, — w 1837 — Poemat Piasta Dantyszka o piekle. W tym ostatnim znajduje się postać „Maryi“ (Malczeskiego), łącząca tym sposobem poemat „Wacław”, gdzie występuje Grafini, ze wspomnieniem pierwszéj miłości opiewanego przez siebie bohatera. Zbyt atoli ułamkowe są rysy, ażebyśmy cośkolwiek o téj postaci mogli powiedzieć. Zaznaczając więc tylko jéj istnienie, nadmienić muszę dla uniknienia nieporozumień, że poemat „Wacław“, jakkolwiek wydrukowany w tymże samym roku, co Balladyna (1839), napisany był późniéj (Ball. 1834, Wacław 1836). Umieściłem atoli „Grafinię“ w tém miejscu, ażeby fragmentarne postaci nie przerywały nam wrażenia, gdy mówić będę o kreacyach, na obszerniejszą skalę pomyślanych.


IX.
Balladyna.

Usposobienia ludzi moralnie skażonych mają zawsze coś demonicznego w sobie. Wynosząc się niby nad poziomą naturę ludzką, wszystkie uczucia, które dla innych są rozkoszą, obryzgują krwią i kałem; u stóp swoich kładą serca i plwają na nie jak na rzecz obrzydliwą; na głowie mają dyadem, cierniami obrócony nazewnątrz... Zadowolnienie próżności i dumy trwa minutę; popęd do deptania ciał i dusz ludzkich budzi się potém z coraz bardziéj olbrzymiejącą siłą. Jak węże zmieniają skórę, tak one — upodobania; — cała różnica polega na dłuższym lub krótszym przeciągu czasu. Zwyczaje ich nie są ludzkie: pragnienie gaszą krwią, głód nasycają ciałem. Gniewne i mordercze, widzą zdala majaki uspokojenia: zbliżają się z chciwością, któréj skala wraz z wiekiem się wznosi, i — zastają piasek suchy, żółty, błyszczący od ciągłych upałów. Nie przeczuwając, same sobie kopią mogiłę; suchym piaskiem nakarmić się niepodobna. Pogardziwszy uczuciem, wyśmiawszy miłość, pozrywawszy wszystkie sympatyczne węzły, jakie ich z resztą ludzi łączyły, przymuszone są żyć wśród okropnego wrzasku własnéj duszy, któréj prawa ośmieliły się podeptać. Nienawistne same sobie, drżące w ciemności, kiedy nie widzą nic, czemuby głowę strzaskać można, we własnych słowach noszą jady, któremi zatruwają nietylko innych, ale i siebie... To téż gdy nadejdzie wreszcie i dla nich — nie są bowiem nieśmiertelne — chwila rozpaczy, z któréj niema żadnego punktu wyjścia, snują się jak przeklęte mary tego świata: jeżeli kto do nich przemówi — to szyderstwem; jeżeli kto się ukłoni — to z urąganiem; jeżeli wreszcie kto zabije — to z obrzydzeniem. Po większéj części atoli posoka ich nie ma żadnego powabu dla zwykłych śmiertelników. Zgnębione osamotnieniem śród gwaru; strawione jadem śród wykwintnych potraw; stoczone zgnilizną za życia; odwracają kolce dyademu w stronę własnych skroni, przyciskają je mocno, ażeby jeszcze w téj ostatniéj godzinie nie stracić uroku blasku, i... giną

Taką się nam przedstawia Balladyna — naturalnie z domieszką kobiecéj próżności. Zawładnąwszy sercem biednéj „siwéj” matki, wywalczyła sobie stanowisko, z którego płynęło potokiem samowładztwo i nieomylność. Wszystkie jéj słowa były święte, wszystkie jéj uczucia — szlachetne; wszystkie postępki — wielkie. Nawet naganę matka przyjmuje jako prawdę niezawodną, z dobrego serca, a szczególniéj z mądréj głowy Balladyny płynącą. Zarozumiała i dumna, rad nie przyjmowała od nikogo; zmysłowa — prowadziła pokątne miłostki z Grabcem, opojem i leniuchem. Żądna wyniesienia, nie chciała na nie zapracować — chociażby zbieraniem malin; wolała wziąć nóż zawczasu, w przekonaniu, że siostra jéj zakochana, dobra i czysta wprzód od niéj zbierze pełny dzbanek, który za pośrednictwem jednego pchnięcia przejdzie w jéj ręce. Przy téj pierwszéj zbrodni widzimy jeszcze najwięcéj wahania, najwięcéj skrytéj bojaźni; ale po jéj spełnieniu — niema w niéj żalu, za nic w świecie nie chciałaby, ażeby jéj siostra zmartwychwstała. Na pytanie Goplany: czyby zabiła Alinę po raz drugi, Balladyna mówi tylko te proste słowa: „Zgubiłam mój nóż!“ A późniéj, kiedy pustelnik chce wskrzesić Alinę, ta okropnica powiada w gwałtowném uniesieniu:

Gdybym miała trzy wybladłe twarze,
Na każdéj twarzy trzy straszniejsze plamy;
Wolę je nosić aż do Boga sądu....
Niż przywrócić do życia zabitą.

Dla niéj wyrzuty sumienia nie istnieją; straszą ją tylko oznaki zewnętrzne; dla niéj szczęście byłoby już zupełne, gdyby z ręki krew otarła. Ale ręką dotknęła czoła i pozostawiła na niém plamę czerwoną. Ta plama okropna będzie jéj wieczném udręczeniem tak samo jak dla lady Macbeth: ona sprowadzi przed jéj oczy widmo, które przytomnością swoją oka jéj zamknąć nie pozwoli; ona będzie szpiegiem jéj postępowania; donosicielem zbrodni; zdrajcą przeszłości.
Nie kocha Kirkora — chce jedynie jeździć w złotéj karecie, mieć liczną służbę, któréjby rozkazami mogła karki zginać aż do ziemi. Nie kocha matki; gdy już została wielką panią, kazała ją zamknąć do ciemnéj izdebki, ażeby jéj wstydu prostaczą mową swoją nie przynosiła; potém, gdy matka wydarła się zpod zamknięcia i córkę chciała uściskać, nazwała ją waryatką i kazała wygnać z pałacu „w noc i pioruny i w burzę i jeszcze głodną“. Nie kocha Kostryna: łańcuch zbrodni tylko silnie skuwa ich z sobą; przy pierwszéj lepszéj sposobności użyje go jedynie za szczebel do wzniesienia się wyżéj; gdy się już na wierzch dostanie, szczebel złamie. Przez cały dramat nie widzimy nikogo, żeby do niego serce Balladyny uczuciem zabiło: jedna myśl ją opanowała, niemiłosierna, pustosząca wszystko na drodze swego przechodu. Posiąść koronę, panować, precz odrzucić przeszłość jak jedne połowę jabłka zgniłą, „którą ośliniła żmija“; rozgnieść cierpienia jak robaka u nóg pełzającego; nowemi zbrodniami spokój okupić — oto program jéj życia, któremu brakowało tylko pieczęci szatana. Zabójczyni, trucicielka, biegła w sprawach krwawych, umie dawać wielkie rady swoim podwładnym:

Jeżeliś pełen męstwa i zapału;
Jeśli chcesz kiesy po wierzch pełnéj srebra:
Idź na ten wzgórek, niech ci trupie żebra
Będą drabiną, postronkami włosy;
Idź i zabijaj!....

Mając serce przepełnione okrucieństwem, nie zna litości; wszystkich, co przeciw niéj walczą, wieszać każe, a jeżeli śmierci nie pragnie, w karze wymyślna jest jak żarłok w potrawach. „Na wasze prośby — powiada raz do posłów — ułaskawiam obu: Wybić im zęby i wyłamać szczęki! — niechaj nie walczą!“ W takiéj atmosferze nie rozwijają się kwiaty uczuć łagodnych. Wszystko, co ludzkie, co kobiece, zabiła w sobie. Jedna wstydliwość tylko pozostała. Idąc zabić Grabca, by dostać koronę, powiada:

Nie mogłam spać nóż leżał przy mnie, wzięłam
W koszuli — wstyd! — gdyby cię kto zobaczył
W koszuli z nożem w ręku!...

Okropne zestawienie, straszna ironia! Ona się wstydzi, że w koszuli idzie zabijać. Rozpustnica, kochanka Grabca, ma skromność dziewiczą!... Sądzimy, że ten rys niewłaściwie został przez poetę wybrany. Wśród nocy krwawych hallucynacyj jaśniejszy ten promień zbyt fantastycznie odbija, przyczepiając skrawek ludzkiego uczucia do płaszcza demona. Gdy burza wstrząsa drzew wierzchołki, łamiąc gałęzie i zarzucając niemi ziemię, widzimy tylko jaskrawe błyskawic węże; ale kielicha lilii białéj trudno nam dojrzeć!... Nie przypuszczamy, ażeby ten jeden-jedyny rys jasny, zresztą zupełnie przypadkowy, miał ratować ludzką naturę Balladyny... osłabia tylko wrażenie, jakiém ponura jéj postać napełnia umysł czytelnika.

Usprawiedliwioną jest zato zupełnie obawa Balladyny przed widziadłami osób, przez nią zamordowanych. Plama, niestarta nigdy, jest bezustanném memento pierwszéj, okropnéj zbrodni, dokonanéj na siostrze. Ta siostra nieszczęśliwa prześladuje ją ciągle; wśród snu i na jawie, w ciszy i wśród gwaru uczty; gdy rozmyśla o nowéj zbrodni i gdy czarę z napojem do ust przytyka. Obawa owa trzęsie jéj serce tylko do pewnego czasu; kiedy już „rozum przywykł” do śmierci, ukazuje się niezachwianą. Fałsz, obłudę, krzywoprzysięstwo popełnia spokojnie, z bladém ale wyniosłém czołem. Scena sądu, w któréj wszystkie jéj czyny w widomych występują kształtach jest już najwyższym szczeblem demonicznéj doskonałości. Wydaje wyroki srogie (choć zgodne z prawem) na siebie samę, z zupełną świadomością rzeczy. Gdy matkę „blizką już trumny“, ślepą, biorą na tortury, ażeby wyznała imię córki, która ją bezlitośnie wygnała, by piorun wypalił jéj oczy: każe sobie tylko podać wody... Waha się wprawdzie czas jakiś z ogłoszeniem wyroku, lecz wreszcie wypowiada spokojnie: „winna śmierci!“ — Wówczas spada piorun i zabija Balladynę. Stała się sprawiedliwość. Kanclerz, zamiast w koronacyjne, każe „bić w pogrzebu dzwony...“ Nie była człowiekiem — nie ludzie ją karzą.
Balladyna, sama w sobie wzięta, w wielu szczegółach przypomina lady Macbeth; wraz z otoczeniem (starą, ślepą, oszalałą matką i siostrą Aliną), może stanąć obok jednéj ze złych córek króla Leara. Wpływ studyów nad Szekspirem widoczny. Krasiński powiedział, że Balladyna jest dziełem „które w głowie Słowackiego duch Szekspira porodził“; — ale — dodać potrzeba — porodził ją całkowitą, w uzbrojeniu jak grecką Atenę; nie mozajkowana-to postać, nie składana z pojedyńczych cząstek. Żywioł fantastyczny, otaczający Balladyę (Goplana, Chochlik, Skierka), jest wynikiem również studyów nad Szekspirem (Sen nocy letniéj). Doprowadzenie atoli do ostatecznych granic zarówno fantastyczności jak i zbrodni; spotęgowanie wszystkich środków poetycznych, jest już najzupełniejszą własnością naszego poety.


X.
Wdowa.

Przesunęła się już wprawdzie przed nami postać matki Balladyny, ale zasługuje ona na bliższe przyjrzenie się, gdyż należy do tych kreacyj Słowackiego, które najwięcéj pierwiastków czysto-ludzkich w sobie mieszczą. Miłość macierzyńska, ślepa lecz potężna, stanowi grunt charakteru Wdowy. Ukochała ona obie swe córki, ale Balladyna jest przedmiotem szczególnéj jéj troskliwości, przedmiotem przywiązania z pewną czcią połączonego. Już pierwsze jéj słowa dają nam poznać tę jéj ślepą, bezwarunkową miłość dla córki:

Zakończony dzień pracy. Moja Balladyno,
Twoje rączki od słońca całe się rozpłyną
Jak lodu krysztaliki. Już my jutro rano
Z Alinką na poletku dożniemy ostatka;
A ty, moje dzieciątko, siedź sobie za ścianą.

W marzeniach o przyszłém zamęściu córek na plan pierwszy występuje zawsze Balladyna, a nawet nie tylko w marzeniach. Kiedy Kirkor prosi o rękę jednéj z córek, Wdowa odpowiada: „Ja dwie mam córki; ale Balladyna...“ poczciwe jednak serce matki, wymieniwszy swoję pieszczotkę, nie chce przecież zrobić krzywdy i drugiemu dziecku; więc dodaje ...„a młodsza Alina także jak anioł“. Tylko znowu kiedy serdeczna Alina bardziéj jakoś do serca Kirkorowi przemówiła, o matce „siwéj“ pamiętając, Wdowa, przestraszona, żeby brak téj cnoty nie zaszkodził Balladynie, dodaje skwapliwie:

Lecz Balladyna to samo mówiła
W sercu i w myśli.., Wierzaj mi, rycerzu,
I Balladyna kocha matkę starą.

Gdy wreszcie ukochana jéj córka została żoną grafa, Wdowa ani na chwilę o jéj sercu nie wątpi, ani na chwilę nie przypuszcza, ażeby córka zaprzeć się jéj miała, ażeby jéj nie dozwoliła mieszkać razem z sobą; bo ona jest próżną i dla swych córek pragnęła wywyższenia, ażeby i sama podnieść się mogła; więc jéj idzie o to wielce, by we wspaniałym mieszkać pałacu. Ten rys próżności, bardzo umiejętnie przez poetę zużytkowany, czyni Wdowę istotą prawdziwą, rzeczywistą, a nie wcieleniem idealnéj tylko miłości macierzyńskiéj. Ten rys zarazem nie pozwala jéj widzieć z początku niechęci córki względem niéj, gdy kazała wóz drabiniasty z przyjeżdżającą w odwiedziny przyjaciółką odprawić i kiedy jéj radziła, żeby „tą klatką“ i sama się zabrała, jeśli się jéj zamek sprzykrzył. Zastosowując się do położenia grafini, Wdowa przyznaje jéj słuszność:

Prawda, córko moja,
Gdyby przyjmować, toby tu jak z roja
Sypało chłopstwo. Niechaj nas kochają
Zdaleka — prawda? Córki rozum mają;
Ty nie głupiutka; kiedy zaczniesz prawić,
To księdza nawet nie zrozumie głowa...

Niebawem atoli miała doświadczyć na sobie donośności téj maksymy, którą wypowiedziała: „niech nas kochają zdaleka“... Córka chce ją także kochać tylko zdaleka; najprzód oddala ją od swego towarzystwa, pomieszcza w „ciupie“ samotną i daje jeść i pić „jak ptaszkowi“; potém gdy Wdowa znudzona tém życiem klasztorném, a raczéj więzienném, przywykła niedyś do ruchu i swobody, a przytém głodna, wydziera się ze swéj wieży, i zjawia na uczcie; Balladyna powiada już wprost: „ja ciebie nie znam“. Wtedy dopiero matka rozumieć zaczyna serce córki, lecz sądzi, że dosyć ją wyłajać, ażeby znowu dobrą została; a gdy córka każe ją na deszcz i pioruny za drzwi wyrzucić, odzywa się w niéj przedewszystkiém instynkt zachowawczy, obawia się zimna i głodu, zaczyna błagać córkę — okropnicę; stara się ją zmiękczyć obrazem niewygód i cierpień:

O córko! pomyśl... ale tam na dworze
Ciemno, deszcz pada, a piorun pod chmurką
Czeka na siwy mój włos, by uderzył.
Patrzaj przez okno... grom nie będzie wierzył,
Jak mię zobaczy samę w taką burzę,
Że ja nie jestem jaką zabójczynią,
Co się po nocy błąka...

Kiedy wszakże i prośby nie pomogły, wybucha oburzeniem i przekleństwem, na widok sług, co ją na znak Balladyny wypychali.

Powiem chmurze,
Niech bije w zamek gromem! Nie targajcie,
Ja pójdę sama... Świat teraz pustynią
Dla staréj matki...
O! nie targajcie, bo i tak podarta
Sukienka moja... wiatr się będzie bawił
Z łachmanem staréj matki. O! to czarta
Córka, nie moja! nie moja! nie moja!...

Gniew atoli, oburzenie, zawziętość niedługo w sercu jéj goszczą i ustępują miejsca uczuciom miększym, jakiemuś rozłzawionemu usposobieniu, które się skarży na swoję niedolę, ale córki oskarżać nie chce, bo nie chce jéj hańby. Jakże bolesne, jak wzruszające są te skargi biednéj, siwéj matki, która próbuje umrzeć, by zapomnieć o wszystkiém, a nie może:

Wiesz ty, za szkaplerza sznurki
Wieszałam się na sośnie skrzypiącéj za gardło;
Drzewo się ułamało...
Głupia, ślepa, wybrałaś gałązkę umarłą,
Gałązkę, córkę drzewa... Żelazna gadzino,
Nie zlitowałaś się ty matki wdowy?
A jabym żyła chleba okruszyną
W twoich pałacach! Niechby twoja ręka,
Sypiąc gołąbkom w trawę żer perłowy,
Nie odganiała od pszenic ziarenka
Zgłodniałéj matki. — Wygnać w las na burze!
Wypędzić matkę!... Upadłam w kałużę
I grom czerwony wyjadł z powiek oczy,
Wyjadł do szczętu...

I wtedy jednak kocha swą córkę: „Ach, gdybyś ty mię z grobu chciał ocucić, wołaj Bladina!...“ Nietylko jednak słowem, ale i czynem da dowód téj nieograniczonéj, przepaścistéj miłości, która nie zważa na nic, ani na sprawiedliwość, ani na upokorzenie, ani na zbrodnie ukochanéj; bo ona tak już zapełniła serce, że nic się w niém więcéj pomieścić nie zdoła.
Wdowa zasłyszała coś o tém, że na tronie zasiadła młoda i piękna królowa; a że już dawniéj z naiwnością dziecka chciała się udać do króla, ażeby miłość córce nakazał, więc teraz udaje się tém ochotniéj do kobiety, przypuszczając, że ona lepiéj jéj serce, jéj cierpienia zrozumie i życzeniu jéj uczyni zadość. Staje przed królową, przed własną swą córką, właśnie w chwili, gdy się odbywały sądy. Nie poznając naturalnie swéj córki, zanosi skargę zarówno na Alinę, która według kłamliwéj wieści przyniesionéj matce przez Balladynę „uciekła zpod matczynéj strzechy“, jak i na Balladynę samę, że ją „na wichry i deszcze, w noc i w pioruny i w burzę i jeszcze głodną“ wypędzić kazała. Zawziętość nią nie kieruje; ona pragnęłaby jedynie, żeby serce córki do niéj wróciło; w samém oskarżeniu błaga Boga o przebaczenie dla występnéj...
Ale nadeszła chwila, w któréj biedna, próżna, ciemna kobieta wyrasta na prawdziwą bohaterkę.
Powiadają jéj, że ustawa Lechitów przepisuje śmierć na niewdzięczne dzieci; wówczas wdowa woła w przerażeniu:

Co? śmierć na córkę?... Panie, bądź mi zdrowy,
Żegnaj, królowo, ja wracam do boru,
Będę żyć rosą...

Nie chce już, wyrzeka się sprawiedliwości, nie pragnie nawet odzyskać serca córki, bo przez to na śmierć-by ją wydała... Pragnie więc daléj pędzić samotne, opłakane życie nędzy. Ale prawa na to nie pozwalają. Kto zaniósł skargę, odstąpić od niéj nie może. Kanclerz najprzód perswazyą a potém groźbą tortury chce wymusić wyznanie; Wdowa uparcie odpowiada: nie! nie! nie!.. Kanclerz każe ją wziąć na tortury; we Wdowie odzywa się znowuż instynkt zachowawczy; prosi królowę o litość:

Jabym być mogła matką twoją... Boże!
Ty nic nie mówisz? Nic?... To jakaś mara
Straszna na tronie...

Gdy królowa milczała, przychodzi w pomoc wdowie rezygnacya, silne postanowienie wytrwania:

Więc ja się położę
Na tych żelazach i skonam, a w niebie
Bóg wam odpuści.

I dotrzymała słowa. Na torturach słychać było jęk. Balladyna powiedziała sobie w duchu: „z mego teraz ciała kat zrobił sercu torturę... rozciąga:“ ale najmniejszém skinieniem nie przeszkodziła spełnieniu okropnéj zbrodni, bo się o swoję władzę lękała; zdawało jéj się, że to ostatnia już zbrodnia, że nowe dni dla niéj się zaczną.... Po jęku nastąpiło milczenie. Na pytanie Balladyny, czy Wdowa powiedziała co w bólach, słyszy odpowiedź: „Umarła:“

Jak ją kat położył
Na tortur kleszczach, to oczy zawarła;
A patrząc na nią, ktoby się pobożył,
Że to kościany Chrystus był bez ducha.
Każda kosteczka wywiędła i sucha
Przez rozciągniętą skórę wyglądała,
Prosząc o litość.
Umarła cicho... A na suchéj twarzy
Dwa wykopała dołki śmierć kościana
I w obu dołkach stoją łzy....

Taka to była dusza wielka w swojéj prostocie, bezbrzeżném choć ślepém uczuciem do wyżyn heroizmu podniesiona...


XI.
Roza Weneda.
Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy.

„Nieszczęśliwa wróżka“ z wężowemi sploty na głowie jak staroheleńska Eumenida, krwią brwi swoje farbująca, wielka i potężna jak głos rozpaczy, surowa, okrutna nawet jak człowiek, który poświęcił szczęście życia całego na dokonanie czynu, strącającego w przepaść i jego i wielu, wielu innych. Raz tylko jeden powiada, że „ma serce“ — ale my wierzymy jéj stokroć więcéj, niż gdyby Balladyna np. zapewniała nas o tém co minuta...
W duszy jéj ogień się pali i płomieniem wybucha, kiedy zniedołężniałych do męstwa zagrzewa. Jakaż ją boleść przejmuje okropna, kiedy „warząc kość na polu i gotując mózg w czaszkach człowieczych“ przekonała się o nicości moralnéj swego narodu, którego była ostatnią kapłanką!... „Sześć tysięcy — powiada — bez ducha upadło, jakby je kto struł. Nadeszłam z nożem — otworzyłam jeden tułów trupowy i znalazłam, że w nim serce zbladło i tak trzęsło się jak liść olchowy: więc plunęłam temu sercu w usta i rozcięłam drugą pierś dla ptaków, lecz znalazłam w niéj kłębek robaków zamiast serca. I pierś trzecią rozdarłam i spojrzałam w nią — lecz była pusta!“ Nic już nie uratuje tych nikczemnych: ni pioruny, które włosami swemi niebiosom wydziera, ni błyskawice, któremi czoło swe opasuje, ni harfa z ciała ludzkiego — z siostry ukochanéj, któréj warkocze za struny służyć miały... nic, nic!... Nad grobami stoi straszna pokutnica: słowa swoje zamienia na miecze, wbijając je w struchlałą pierś narodu — i czasem tylko jęknie, kiedy boleść jak nóż anatomiczny zaciśnięte zęby roztworzy — wtedy jękiem krwi pluje...
A gdy już wszystko przeminęło; gdy ojciec martwy spłonął na stosie; gdy jeden brat żywy zaciągnął brata-trupa na popioły ojca, wzywając piorunów, by spaliły ostatnie okruchy życia; gdy siostra „biała i niewinna“ skonała napróżno, by dostać harfę czarodziejską: — Roza siadła na zgliszczach smutna, milcząca, zadumana. „Przed chwilą tu był król, ludzie, pochodnie; teraz dwanaście tych pustych kamieni (na których stali harfiarze). I tak na wieki już i tak na wieki!“ W niéj już odzywa się chór pieśni grobowych; tęskni za słowem ludzkiém: „I cóż nie mówisz do mnie nic — Polelum?“ W pytaniu tém jest skarga i westchnienie. Życie ubiegło — rozkoszy miłości nie zaznała — widziała upodlenie narodu — rozdarła serca najdroższym, poniosła krwawe ofiary — i — stanęła nad kupą popiołów.. Idzie na stos, na którym zebrało się wszystko, co kochała, wyciąga łańcuch, którym skuci byli Lelum i Polelum, rzuca go pod stopy zwycięscy Lecha i mówi:

Patrz, co zostało z twoich niewolników!

To wymowa dumnego nieszczęścia!... Ona wiedziała, że lud, którego serce puste gotowém było dla robaków gniazdem, nie mógł żyć długo; pragnęła jego śmierci. Nikt się śmierci nie uląkł. Dym z ofiar ludzkich olbrzymim słupem wzbił się ku niebu... Roza przeniosła wszystkie bóle ludu, zamknięte w swém sercu; nie ugięła się pod ich ciężarem, nie zerwała samowolnie z życiem, które jéj same nieszczęścia przynosiło — ale wytrwała do końca...


XII.
Lilla Weneda.

Obok téj posągowo-groźnéj postaci, wśród otoczenia z czarnych, ołowianych chmur, błyskawic i piorunów, ukazuje się biała, niewinna Lilia. Przerażona gromami nieba i gromami słów swéj siostry, drży biedna i radaby zakląć smutną zniszczenia wieszczkę tchnieniem swéj duszy anielskiéj. Ona, zrodzona do wesołości, do cichych szeptów miłosnych, całująca się z bratem poprzez złote struny harfy ojcowskiéj, znalazła się w okropnéj chwili nieszczęścia. Więc próżno już teraz śpiewać i marzyć; próżno kwiatki zrywać i wieńce splatać; próżno się poić róż oddechem i wonią jaśminów... Nielitościwa konieczność z pieśni szydzi, wieńce krwią rumieni, kwiatami groby posypuje. Umrzeć ty musisz, Lillo, jak wszyscy — jak wszyscy!... Ufasz w potęgę swéj duszy — tém lepiéj: nawet gdy ginąć będziesz, nie stracisz nadziei. Córo łagodnéj natury, kochanko kwiatów i gołębi, co białe jak ty za siostrę cię swoję uważają, wiarę swoję rozłamałaś na dwie części: usta swe Chrystusem uzbroiłaś, a serce — przebiegłością. Wszystko, co jest zewnątrz ciebie, da ci słów próżne dzbany, któremi nie ukoisz pragnienia; sercem własném musisz wszystkich nakarmić... Siostra wyprorokuje ci zgubę, może z rozkrwawioném sercem ale z twarzą spokojną złowieszcze słowa wypowiadając. Czystą jesteś Lillo,

Jak po moczarach białe konwalie
Albo te kwiatki, co ze śniegu wstają
I brudnéj ziemi nie widzą i — giną.

ale krew z wyłupionych oczu ojca płynąca strugą purpurową włosy twoje obryzga...

Wesoła niegdyś, teraz „za łez strumieniem” słońca nie widzi. Bez skargi, choć z płaczem, poddaje się losowi. Rozśpiewana, musi teraz kalać swe usta pochlebstwem; z oczu swoich „robić zwierciadła,” w którychby ohyda i podłość widziała się „piękną, wesołą, dobrą i pełną litości;“ z gołębicami w powietrzu szybując, musi teraz pełzać u nóg okrutnéj, bezwstydnéj szatanicy.
Boleść jéj jednak nie przygnębia — owszem bogaci umysł w zbawienne środki ocalenia ojca od haniebnéj śmierci. Wyzywa Gwinonę do walki: trzy razy wyratować ojca obiecuje. Sercu milczeć nakazując, sama namawia brata, by (jak drugi Tell) rzucił topór i odciął ojca zawieszonego na drzewie; myślała, że to będzie dość dla twardego serca królowéj. Lecz wola srogiéj kobiety — niezłomna, a zemsta — nieunikniona. Kazała rzucić Derwida na pożarcie wężom. Lilla i na to w swém kochającém sercu sposób znalazła.

Przy wieży, biała księżycem dziewica
Siedzi, na harfie grająca; a przy niéj
W krąg stoją węże, tak wyprostowane
Jak morska fala wzdęta nad dziewczyną!
Ona te węże czarodziejską pieśnią
Zaczarowane trzyma i spokojne....

Włócząca się do stóp błagalnica i po raz trzeci ojca wybawia. Karmi go zgłodniałego w więzieniu liliami, któremi skroń swą i głowę uwieńczyła. A teraz smutna ją spotyka nagroda. Ojciec albo jéj albo harfy wyrzec się musi. Jakież uczucia przebiegały po sercu téj czystéj, kiedy widziała wahanie się ojca; jak stara się wmówić w siebie i zapewnić innych, że ojciec ją kocha, chociaż harfę wybierze, harfę, która do zbawienia narodu potrzebna... A kiedy Derwid porywa harfę z chciwością i chce uciekać, ona zapłakała gorzko, ale wszystkich przekonać pragnie, że to łzy wesela, przypomnienia doznanych niegdyś od ojca czułości...
Wymowna, gdy szło o ocalenie ojca, staje się milczącą choć zrozpaczoną, gdy sama stać ma się ofiarą. Harfa została — wracać po nią musi. Znikła wszelka nadzieja. Nie ma nic do oddania w zamian. Musi się poświęcić. Więc idzie. Klęka przed ojcem i mówi mu, że lutnię mu przyśle.

A jeśli jaka struna z najmaleńszych
Zajęczy, kiedy zagrasz pieśń tryumfu:
Pomyśl, że struna ci ta przypomina
Najmłodsze dziecko; — i uderz je ręką,
Niechaj nie płacze!

I po tych słowach wszystko się skończyło... Życie marzeń przecięte; sny złote przerwane i tylko cicha jéj postać „w srebrną bieliznę” przybrana z wieńcem bławatków i narcyzów na głowie — podsunęła się pod palce niewidomego ojca, który chciał z niéj wydobyć tony jak z harfy. Napróżno!... Skonał.
Nie potrzebuję objaśniać téj postaci. Wyobraźnia poety podbudzona napisem śmiertelnym Julii Alpinuli, która ojca „od śmierci wyprosić nie mogła,“ przypominając sobie błota pińskie i lilie służące za pokarm dla wieśniaków, — kwiat w kobietę przemienić zapragnęła. Słowy miękkiemi i uczuciem łagodném uposażył poeta lilię, przeniósł ją w krainę poezyi, cichego męczeństwa opromienił ją blaskiem, na łąkach kwietnych i w śpiewném powietrzu poszukał dla niéj przyjaciół — i stworzył Lillę Wenedę — smętną rusałkę, zmuszoną żyć wśród szczęku oręża. Postać jéj powiewna jak mgła się rozpływa i — niknie.


XIII.
Amelia.
Z wszystkich nędz — najstraszniejsze ludzkie zapomnienie.

Jest-to Lilla Weneda przeniesiona na grunt bardziéj rzeczywisty, wśród ludzi historycznych, nie zaś fantastycznych, legendowych postaci. Taż sama bladość, taż sama prostota w ubraniu i toż zamiłowanie lilii; smutek trawiący duszę przeznaczoną do szczęścia i śmierć okropna, któréj nie poniosła dla zgładzenia swéj winy, lecz dla spełnienia srogich losu wyroków.

Tak była cicha i skromna, że wszyscy ją za „dzieciątko niewinne“ poczytywali. Ubiór głowy skromny, „bez żadnego fiocha;“ trzewiczki miała „ze skrzydeł motyla” — jak się wyraża jedna z osób dramatu. Tyle o jéj powierzchowności. Wnętrze jéj ducha smutne, bolesne, cierpiące „bez jęku, bez głosu”. Żadnéj nadziei na przyszłość — ciemna noc pokrywa nazawsze marzenie o szczęściu. Za obronę ma łzy tylko i pogardę. Zapewne, nie mając w duszy błogiego spokoju, szukała w krainie fantazyi zadowolnienia swych pragnień. Tę stronę jéj duszy — marzycielską, błędną — uwydatnił najlepiéj poeta w rozmowie z królem, kiedy opowiada napad Mazepy na „wązkiéj kładce“. Młody pazik domagał się pocałunku; ukląkł; zaczął mówić, że ją poznał „po róż zapachu...” Amelia tak się tłomaczy:

Musiałam spuścić oczy i w rzeczułki szybie
Wołać rybek na pomoc i prosić o radę...

Jednakże gdy rzeczywistość po raz drugi ją dotknie; gdy nowa spotka ją obelga: już nie będzie wzywała na pomoc ani rybek, ani słowików... sama z podniesioną dumnie głową obroni swoję godność kobiecą ostrém i dotkliwém słowem. Umie-bo ona używać wyrazów dobitnych, z lawy zastygłéj wyrzeźbionych... „Powiedz mu — mówi do króla o Mazepie —

...Że ja pogardzam i zapomnę o nim;
Że choćbym nierządnicą była — nie skorzysta,
Bo jeszcze ja dlań będę za dumna, za czysta!...

A gdy rozpustny król, niezrażony temi słowy, chciał podobnie jak pazik, ust jéj dotknąć, mówiąc:

O dumna — raz niechętne dałaś całowanie
Czołu pazia — lecz teraz spotkasz...

Amelia uprzedza go wyrazami:

Już mi widne
Król: Czoło w koronie... Am. Zimne... Kr. Dokończ...
Am. I bezwstydne...

Potęga w niéj była utajona — pokonywała ją w sobie...
Amelia kocha swego pasierba — Zbigniewa; — ale to nie miłość starożytnéj Fedry, lecąca na oślep, rozrywająca wszystkie pęta moralne, byle zadowolnić wzburzoną namiętność: — to miłość chrześcijańska, zrezygnowana, lękająca się wyznania nawet sama przed sobą. Żyje tylko dusz połączeniem i łzami. „Bóg z tobą — mówi do Zbigniewa — ja waćpanu nie mogę nic prócz łez... ja sama cierpię!” Oto cała jéj skarga; chociaż i téj się przelękła: „jaka plama dla mojéj czystéj duszy tak z waćpanem gadać!..“ Jedyna ucieczka w Bogu, w modlitwie; tam znajdzie spokojność. Jednak idzie Amelii o to, ażeby Zbigniew pamiętał o niéj, żeby pamiętał jéj łzy... Ciężkoby jéj przyszło obejść się bez tego wspomnienia. Wreszcie, chcąc niby zupełnie spokojną pozostać i nie mieć wyrzutów sumienia, kończy wyznanie temi słowy, co tak wybornie malują kobietę: „To, co teraz mówię, mówię nieprzytomnie“. Kłopocze się o ów spokój, bo jest pobożną, zabobonną nawet. Opowiada Zbigniewowi, że jéj turkusowa szpileczka, którą miała po matce, złamała się; to rzecz mała — dodaje — „lecz na okładce książki od nabożeństwa zapisałam sobie ten dzień jak zły dzień!...“ Dusza przeczuć pełna a zawsze złowróżbnych... nigdy uspokoić się nie mogła; niewyznana miłość trawiła ją gorzéj od rozpalonego żelaza; pragnęła wyznania, a lękała się téj chwili, w któréj ono pojawić się mogło; tęskniła za miłością — i odpędzała jéj cień jak dręczącą we śnie marę.
Zbiegiem fatalnych okoliczności posądzona przez męża i przez pasierba o tajne miłostki z Mazepą, upada pod brzemieniem hańby. W téj atoli chwili jeszcze myśli o swym ukochanym i nie męża zapewnia, że „w alkowie niema nikogo,” lecz Zbigniewa. Wycierpieć wtedy musi wszystkie obelgi, wszystkie okropności wyrazów, wszystkie posądzenia zjadliwe... wysłuchać musi, jak Zbigniew, chcący przebić się nożem, mówi głosem zimnym, szyderczym:

Stój, nóż nadto chłodny,
Ja ci go mojém sercem rozdartém ogrzeje!...

I musi wysłuchać, gdy, już otruta, zbliża się do trumny Zbigniewa, — jak mąż, niepohamowany w gniewie i w oburzeniu, odtrąca ją, rzucając na nią splotem słów wężowych:

A nie kładź się Waćpani tam, na dziecka trumnie,
Bo ją splamisz!

Wysłuchać musi — i umierać — niepłakana, nieusprawiedliwiona, bez przebaczenia, bez łez. Smutno, gdy wicher namiętności rozerwie krzew życia i rozniesie na wszystkie strony świata, piaskiem go suchym przysypując; smutniéj, gdy za błąd mały, nieznaczący musimy odpokutować żałobą szczęścia na ziemi; ale najsmutniéj, kiedy, potargawszy wszystkie struny własnego serca na korzyść innych, doznajemy w zamian upokorzenia, słyszymy przekleństwo, widzimy pogardę... na wieki. Amelia — to męczennica. Wyraz ten wypowiada wszystko. Zamknąć w sobie najokrutniejszą boleść; widzieć uczucia swoje sponiewierane, podeptane nogami, — i nie jęknąć, nie poskarżyć się; za całą obronę mieć tylko łzy smutku bez nadziei i rozpaczy, ciągnącéj się w nieskończoność — oto jéj przeznaczenie, które kończy jedynym samodzielnym czynem — otruciem się. Miłość nie dała jéj rozkoszy; miłość nie włożyła na jéj czoło wieńca ze ziszczonych marzeń; wiara i pobożność nie obroniła jéj przed haniebném podejrzeniem; ufność ją zawiodła; szlachetność stała się grobem szacunku, jakiego od męża wymagać miała prawo. I stoi przed oczyma naszemi tak, jak ją po śmierci odmalował poeta:

Patrz — blada jak płótno...
Posąg, który się trzyma strętwieniem boleści —
Jéj ducha anioł teraz podnosi i pieści
A ona mu rozpaczy ciszą odpowiada —

To posąg cichéj rozpaczy!...


XIV.
Beatryks.

Jestem jako najbielsza z gołębic,
Co się w kałuży krwawéj chciała kąpać
I opryskała krwią całą rodzinę!...

I znowu strugami krwi zalewa nam poeta wyobraźnię. Ponury i ohydny dramat, prześcigający grozą mityczne podanie o Cynirasie i jego córce, wystawia na pierwszy plan kobietę-dziewicę, czystości „swego ciała” broniącą. Zmysły ojca zapałały do własnéj córki; Beatryks sztyletem przecięła pasmo niepokojów. Czemu zabiła ojca — nie siebie? Pytanie to jedynie w egoizmie życia znajduje odpowiedź. Wtedy nie kochała jeszcze nikogo. A chociaż późniéj powiada, że „przeczuciami dawno rozkochana w Gianim, w nim jednym, broniła wierności;” to wszakże przed sądem zdrowo myślącego człowieka słowa takie nie mogą być żadném usprawiedliwieniem. Ona pragnęła żyć, a mając w żyłach krew gorącą włoską, pragnęła rozkoszy; umierać więc było dla niéj niepodobieństwem. Tak przynajmniéj myślała. „Hekate okropna“, ale „piękniejsza niż wszystkie marmury z grobów dobyte,“ miała odwagę anioła mściciela; — brat jéj stchórzył — ona sama ojca zabiła i nie zadrżała. Wśród chmary duchów żyje cała rodzina. Beatryks wychowała się w szkole okropności. Matka jéj wyznaje: „warkocze moje pobielały; oczy wpadły do sinych dołów, wykopanych zgryzotą, strachem, zgrozą i cierpieniem.” Furye wiedźmy dom ten przeklęty otaczają dokoła. Beatryks nabrała hartu stali i posągowości marmuru. „Jestem spokojna!” — mówi po spełnieniu morderstwa. Kiedy zrobiono zgiełk dla utajenia zbrodni, ona jedna „nieporuszona stała i ku ziemi trzymając oczy i pochodnię — jakby posąg przeszłości, na którego twarzy to, co obecne, nie zostawia śladu”. Pośród zgrai lamentującéj zachowała spokój i „surowe na ustach uśmiechy”. Poeta porównywa ją do sprawiedliwości „ważącéj trupią krew na swojéj szali”. Wyrzutów sumienia nie czuje; czyn swój uważa za zupełnie prawy. Ani jednego słowa żalu, ani jednéj łzy...
Wtedy-to zbudziła się w niéj miłość. Spotkała oczy Gianiego w kościele, posłyszała wyrazy uwielbienia. Zatroskała się już o życie ukochanego; rozbraja brata walczącego z nim, mówiąc: „już dosyć krwi na mojéj duszy”. Wstyd dziewicy walczy z ludzkiém uczuciem. „O bezwstydna! w żałobie słucham, czego nawet w bieli nie winnam słuchać” — powiada na gorące zaklęcia Gianiego. A jednak nie może się z nim rozstać bez jakiéjś pamiątki: „Weź — mówi — tę gałązkę smutnego cyprysu, abyś miał ubrać w co ostygłe ciało twego przyjaciela“ — którego zabił jéj brat Tomaso. Odtąd już uspokoić się jéj niepodobna. Wysyła zaufanego, ażeby szukał jéj kochanka, którego nawet nazwiska nie znała. Każe mu powiedzieć wszystko, tak jakby sama powiedziała, gdyby ją nazwał „czystą i niewinną;” każe tylko patrzeć mu w oczy i zapisywać w sercu, co jego „czarne oczy“ odpowiedzą; każe sobie kupić trucizny, jeśli Giani nie zechce uwierzyć, że „ona jest zabójczynią“. Zanim on jéj nie potępi, nie chce, nie może umrzeć. Wszechwładza miłości uczyniła ją już niewolnicą...
Żyć w domu okropnie; wszystko krwi barwą dla niéj się pokrywa; „chust skrwawionych“ dotknąć się nie chce — woli umrzeć. Ucieka więc, sama nie wiedząc dokąd; jednę tylko ma myśl wyraźną, jasną — znaleść ukochanego. Znajduje go. Ach! wtedy nie wie już co zrobić: rękami białemi targa swe włosy i oczy zakrywa; usta jéj drżą; cofa się i znów niepewnym stąpa naprzód krokiem. Wszystko napróżno! — ona musi paść w jego objęcia; ona musi zawołać głosem złamanéj dumy a rozszalałego serca:

Słuchaj, nie wiem, kto ty jesteś,
Ale przez twoje ręce pragnę skonać,
Ale przez twoje ręce — być zabitą,
A przez twe oczy tak smutne — płakaną,
A przez twe serce czyste — przebaczoną...
Czy ty masz sztylet? — o daj! o daj!

Sztyletu żąda, bo może w oczach Gianiego nie wyczytała miłości i przebaczenia, chociaż ją słowami o tém zapewniał...
Po téj ciągłéj, wrzącéj gorączce następuje strętwienie. Zwykły-to objaw u natur gwałtownych. „Jestem jak kamień — powiada Beatryks — najlepiej do serca kochanka przemawia grób”. Tu zadamy pytanie, dlaczego kochankowie porozumieć się nie mogli?... Czyż wina w tém jedynie popędliwego charakteru Gianiego — czy obojga tych dziwnych, namiętnych ludzi, którzy nie znają zwyczajnego kroku rozumowania — skaczą tylko lub latają po urwiskach... Pytanie to stawiamy przyszłym komentatorom całego dramatu — dla nas ma ono podrzędne znaczenie. Idziemy daléj. Beatryks sama przyznaje się do popełnionéj zbrodni; w więzieniu przecież myśląc, że uratuje rodzinę, zaprzecza jéj przed sądem! „Sumienie jéj bezsenne“ czuwa ciągle; marząc o kochanku, przywołuje myśli rozpierzchłe „jak gołębie w upał źródlanéj wody upragnione“. Wyobraźnia stawia jéj zawsze przed oczy obraz ukochanego. Beatryks mówi do Dorydy: „Powiedz, że mię tu widziałaś spokojną, o nim myślącą i pełną radości... powiedz, że kocham go — jemu posłuszna; że czekam śmierci ale z jego woli, z jego rozkazu, z jego osądzenia, z jego wyroku“. Obfitość słów świadczy o gwałtowności uczuć w sercu Beatryksy: o nim jednym myśli, marzy, śni i mówi — jego słowa i wola wszystkiém dla niéj. „To mnie uczyni — powiada daléj — dla katów rzeczą cudzą, nietykalną i nieśmiertelną tak jak miłość moja“. Jednego lęka się tylko, gniewu Gianiego, — bo cóż ją świat obchodzi?!..
Długo cierpieć nie może — woli śmierć najgwałtowniejszą ale szybką. Wystawiono w sądzie obraz zabójstwa jéj ojca — wszyscy zadrżeli. Beatryks woła do rodziny: „Czy wy czekacie, aż z nas będą trupy pozabijane własnemi oczyma? Mnie samę zimny zlał pot i rozstroił tak, że nie słowa mam w ustach, lecz jęki”... Gdy umrzeć już miała, zapragnęła mieć — żądanie kobiece! — róże. „Niech się napatrzę na kwiaty spokojne”. Tak gorąco wzdychała do spokoju, który miał ją niezadługo utulić na wieki!..
Beatryks przed sądem wypowiada dumne zdanie, malujące całą jéj duszę, korzącą się jedynie przed kochankiem i Bogiem; zdanie może dlatego tak samochwalcze, że od nikogo na świecie słowa pociechy usłyszeć się nie spodziewała. „Potępcie mię“ — mówi — a

Na miejscu, gdzie krew moję rozlejecie,
Postawcie ołtarz białemu wstydowi
I z alabastru posąg przezroczysty
A szyję jego krwią oczerwieniwszy
Zakryjcie perły albo lilijami;
A będzie-to Bóg nowy — w nowym Rzymie.
I to jest całą obroną Rzymianki!...

Prawda — spółczesne zepsucie było wielkie, rodziny hodowały całe stada żmij jadowitych. Rzym potrzebował odnowienia; — ale w tym odnowionym Rzymie niepodobna znaleść miejsca na posąg dla Beatryksy — jako Boga nowego... Nie ma do tego żadnego prawa; nad głową jéj nie unosi się gwiazda natchnienia ni czynu. Raz z bezprzytomną prawie energią błysnęła sztyletem i rzuciła go precz od siebie, stając się cieniem, „marą bladą”. Odtąd widzimy w niéj istotę słabą, schorzałą, niezdolną już do niczego — oprócz do kochania; była prostém igrzyskiem wypadków a nie — istotą samodzielną. Tam zaś, gdzie ludzie do czynu się budzą, potrzeba bogów energii — nie zaś melancholicznego marzenia. Beatryks będzie dla nas jedynie przykładem fatalności ludzkiego serca i ciała powołanéj do bytu przez działanie nie odwiecznych i zwykłych czynników, lecz nader szczególnych i wyjątkowych. Co więcéj Beatryks byłaby może potworem, gdyby.. nie to, że... kochała!

XV.
Aniela.

Piękność kobiety
Nie jest, jak mówi ksiądz, czartów ułuda
Lecz może, w duchu będąc, robić cuda...

Wspomnieliśmy już, że ostatnią miłością poety naszego była podolanka Aniela. Stała się ona wzorem do postaci kobiecéj, jaką późniéj w Beniowskim przedstawił. Aniela w rzeczywistości była dumna; laury, zdobiące głowę Juliusza, nie pochylały jéj czoła ku ziemi; czuła się równą wieszczowi i chciała, żeby on równość tę uznał. Poeta, nieprzyzwyczajony do tak wyniosłych ze strony kobiet wymagań, silnie tém został podrażniony, a nie chcąc nigdy przyznać się do winy, zręcznie ją na innych przenosił. W wierszach (dwa sonety do Anieli M.) nazywa ją „zimną skałą“, usta jéj z szyderstwem „rozumnemi” mianuje, ciało — „marmurowém”; wyrzeka się jéj miłości; w gwałtowném uniesieniu, które zdradza głęboko zranioną miłość własną, wypiera się, żeby kiedykolwiek jéj „znak u lewéj strony nosił”. Dumnie atoli podnosząc głowę, nie umie pogardzić chłodno, obojętnie — ach! bo serce może po raz pierwszy w życiu dojrzałém odezwało się biciem gwałtowném, niepowstrzymaném. To téż łono poety zamknięte” wre „ogniem i żałością“, serce swe „dzikie, smutne i szlachetne“ chciałby „wyrwać z piersi i skąsać i precz odrzucić tę rzecz tak zhańbioną“ miłością kobiety, która myślała, że on „z tém ognistém sercem“ nazwie ją „kochanką i żoną“. Wprzód nim miałaby je „zdeptać nogą”, woli poeta rozciąć swe serce „zimném żelazem“, woli umrzeć, niż „białe marmurowe ciało“ kobiety, „owionąć ogniem”, żyć z taką skałą, jaką jest ona!.. Tak namiętnéj skargi nigdy przedtém nie wypowiedział poeta; nigdy słowo jego nie miało téj siły przekleństwa, jaką daje jedynie prawdziwe uczucie, z jakiegokolwiek powodu zawiedzione i złamane. Pomimo uniesień, pomimo niezbyt pochlebnych epitetów, czujemy, że poeta chętnieby „owionął ogniem zimną skałę“, gdyby ona tylko na to pozwoliła... Na głębi uczucia pomylić się niepodobna. Poeta został pokonany; ale do porażki swojéj przyznać się nie chciał. Owinął się „w płaszcz rycerzy, którzy na bieli mają krzyż czerwony“; serce swoje złożył do trumny i... wyciągając ramiona ku lubéj — przeklinał!
Taką była rzeczywistość — zobaczmy, jaki ona wpływ na poezyą wywarła.
W poemacie p. n. „Beniowski” Aniela występuje w dwu postaciach, które wśród zmienionych okoliczności odmienne są w szczegółach, lecz duchowo — ściśle z sobą spojone. Poeta miał widocznie przed oczyma kobietę rzeczywistą — nie zaś chimerę fantazyi. Wprawdzie zwyczajem swoim otacza ją niekiedy marzycielskim rojem zachwytów, które w realném życiu nie mają nic sobie odpowiedniego; wprawdzie z jéj przyjściem „wszystkie kwiatki młode owionęły ją zapachem, pszczółki zaczęły brzęczeć, źródła i brzozy na spoczynek ją zapraszały a gołębie pod dachem turkać głośniéj zaczęły — z jéj przybycia radośne”; — ale są to rzeczy już zwykłe w poezyi, która, posiadając niewyczerpane źródło życia, wszystko ruchem i czuciem obdarza. Lecz, w postępowaniu Anieli, a szczególniéj w jéj słowach widzimy kobietę-dziewicę, prawdziwą córę społeczeństwa, wśród którego się urodziła i żyła.
Dziewczę to „z białą szyją“ — dumne i nieskazitelne. Chodziła „jako łabędź lub anieli”. Nie była „strzelną”, swemi źrenicami; jéj czarne, duże oczy były „pełne iskier“, „paliły czoła“. Włosy długie, krucze „w róg zwinięte”, ręka — „piękna, maleńka i biała”, głowa miała „kształty święte i uświęcone snycerską powagą, smukłe, ku plecom w okrągłość ściągnięte“. Pięknością „bliższa jest Afrodyty“ — taka lekka, że „na fale stawu wejść mogła i staw nierozbity nosiłby nóżki jéj“. Barwy — „troszeczkę bladawe”...
Nie była-to atoli panienka prosta, naiwna; nie była-to gąska wiejska; bronić siebie umiała słowy i uśmiechem, znała się już na fałszywości ludzi i nie wszystkich darzyła jednakowém uczuciem; w jéj sercu przebiegłość kobieca nie stłumiła dobrych i szlachetnych popędów, ale nie dozwoliła rozrość się miłym kwiatkom bezświadoméj ufności i czułostkowego zaślepienia. Pozbawiona matki, musiała się uzbroić w odwagę samoistnego występowania w życiu, musiała być „wszystkiém w domu” swego ojca; musiała się nauczyć światowych konwenansów i światowéj obłudy. Niewiele na to moglibyśmy z poematu przytoczyć dowodów, gdyż postać Anieli pojawia się zaledwie kilka razy; zastanowimy się więc nad jednym tylko ustępem. Aniela wraca z tajemnéj wycieczki, serce jéj bije gwałtownie. Myśli o tém, „jak tę psotę“ ubierze w wymówki; różane usta przygryza zdradliwie, ze spuszczonych oczu błyski „w bok miota“; patrzy się trochę „smutnie i trochę fałszywie“; przygotowuje serdeczny uścisk dla ojca; dla guwernantki — pocałunek „podobny pokrzywie“ — wreszcie jeden ukłon nizki

Dla pretendenta do obrączki ślubnéj,
I z tym ukłonem uśmiech treści zgubnéj...

Widzimy tu dziewczynę przebiegłą i płochą napozór, zwłaszcza kiedy się dowiadujemy, że panna Aniela widywała się tajemnie ze Zbigniewem (Beniowskim) „jak róże, co się nad mur przegną“

I mimo czujne ogrodowe stróże
Zerwaniu chłopiąt i dziewcząt ulegną...

Lecz to złudzenie tylko. Dla zwyczajnych zalotników jest „jak skała“ (Porównać Marylę Mickiewicza)

Albowiem nigdy nie kokietowała
Dlatego tylko, aby mieć ze trzysta
Kornych kochanków pod wachlarza trzonkiem,
Z którychby żaden nie chciał być małżonkiem.


Jeżeli przebiegłą była, nauczyła jéj tego miłość — miłość prawdziwa, serdeczna; nie miłość „romansowa“, mająca swe źródło w rozognionéj wyobraźni, w dumie, w wyrachowaniu, w skrzywieniu naturalnych popędów. „Serca w miłości są uparte“ — mówi Słowacki. Jest-to jedno z najprawdziwszych jego spostrzeżeń. Ono tłomaczy nam i Anielę. Kochała Zbigniewa wiernie, wytrwale, niczém się nie zrażając — chociaż była dumna. Nie mogła zrozumieć, co to przywiązanie z musu; co to ulegać fatalności wypadków. Gdy Helenka (wieśniaczka młoda) opowiadała jéj, „jak to wstyd długo rumieńcem maluje, gdy pan obejmuje stan i pocałuje“ — Aniela krzyknęła:

Co? czy nie masz noża?
Ja ci przysięgam w imię Zbawiciela,
Że, gdybym sama była śród rozdroża,
A była za mną przepaść i topiela,
Pełna gdzieś na dnie ognistego morza;
Skoczyłabym w nią prędzéj, niżby kto mię...
Nie, nie — nie można żyć po takim sromie!

Wszystko poświęcić gotowa dla obrony własnéj godności. Mężna, słowami rzuca na nikczemnych jak gromem. Dreszcz oburzenia przejmuje ją na wspomnienie swego konkurenta (Branickiego). Fantazya nasuwała jéj obrazy pełne grozy dla jéj duszy dziewiczéj:

...Ona słyszała, jak on ją wywleka
Z komnat dziewiczych; jak myśli — jaszczurce
Pozwala łazić po niéj, jak ją plami,
Mówiąc o wdziękach brudnemi ustami...

To téż przyjmuje go słowami pełnemi gniewu i pogardy. Gdy się raz zbliżył, nie widząc jéj, a widziany, ona go pyta: „Dlaczego na mnie za drzwiami szczekasz, a gdy ja stanę w oczy, to uciekasz?“ Czuje się wyższą od niego; panuje duchem... Przypomina sobie Helenkę: „Helenko — rzuć mu w oczy te pieniądze“, za które wstyd swój sprzedać musiałaś. A do Branickiego:

Przyszłam ci mój próg domowy
Pokazać palcem, byś szedł precz z dziedzińca
Do twego króla-pana — bez gościńca!

Tak-to w jéj piersi spoczywały gromy wulkanów, które się palą wewnątrz i tylko kiedy-niekiedy ognistą słów lawą wybuchają, treść swoję zdradzając. Lecz jeżeli ma gniew, oburzenie, pogardę, przekleństwo dla niegodnych jéj miłości jako kobiety i obywatelki; to drodzy jéj sercu doświadczają wszystkich radości szczerego, prawdziwego uczucia. Jest dobrą dla swego ojca, dla swéj staréj piastunki Diwy, dla biednéj i nieszczęśliwéj Helenki. Gdy tę ostatnią zabito, rozpacza jak siostra i jak matka. Przyzywa jéj najczulszemi słowy, całuje i pieści, upokarza się przed Bogiem, prosząc o cud zmiłowania. A gdy wszystko napróżno, uznaje w niéj równą sobie, (Trzeba przywołać do duszy obraz panny starościanki i... chłopki) „Jakże ją do mnie — powiada — ta śmierć przybliżyła; zda mi się, że to moja siostra miła!...“
Ale najlepszą już była dla tego, którego ukochała. Nie można powiedzieć, żeby Zbigniew nie był jéj godzien; w każdym razie nie dorósł wysokiéj skali jéj uczuć. Ona musiała być dla niego wszystkiém — „i siostrą i matką i służącą“. Zbigniew jest biedny i z powodu swego ubóstwa nie doznaje należnego szacunku u spółobywateli. Uczucie Anieli potęguje się jeszcze:

Nie strasz się! jesteś ludziom w poniewierce;
Lecz ja cię kocham jedna — ja mam serce.
Straciłeś cały majątek? — i cóż mi
Majątek? ludzi sąd? — ja kocham ciebie!
................

Ja kocham ciebie! w twojém sercu żyję!
Kto nas rozdzielić chce — ten mię zabije!

Wloką ją przed ołtarze, zmuszają do nienawistnych ślubów; lecz ona ma siłę oporu; nawet bez słów pociechy ze strony kochanka ona wszystko zwycięży; sama echa wyrazów własnych słuchać będzie i pomyśli, że tak mówi kochanek. Będzie-to zapewne złudzenie miłości — ale nie chorobliwy sentymentalizm. Ona wie, że kochanek powinien jéj dodać nadziei, wesprzeć ją gorącemi słowy — a tymczasem widzi przed sobą posąg niemy. Wszystko mu przebaczyła, ale jéj smutno. Boleść złamała jéj giętka postawę; usteczka różane zbladły, uczuwszy „gorzkich łez piołuny“; ostatni już tylko dobył się jęk: „Kochasz mię jeszcze?“ O tém jedynie upewnić się chciała — i upewniła.
Czułość atoli nie zabija w niéj energii.
Zamknięta w sobie, wyrobiła w sercu swojém siłę, wyzywającą do walki świat cały. Miłość jéj wielka, olbrzymia; ale i poczucie siły — olbrzymie. Beniowski przyszedł zwrócić jéj słowo, bo jest biedny i bez nadziei („pół Donkichota a pół króla Lira“). W piorunowych słowach Anieli grzmi duma i... tętni miłość: Co? — rzekła głosem cichym, lecz strasznym i dzikim:

Po toś przybył i mnie z domu
Kazał dziś witać siebie pokryjomu,
Abym słyszała, ja, która tak wiszę
W powietrzu, jako ta smętna kaskada,
Abym słyszała to, co teraz słyszę,
Że skała, z któréj ja lecę — upada!
.............
Więc i ty na sercu kaleka,
Nie mogłeś wiary zrodzić w serce moje!


O! trup ty! stój-że ode mnie zdaleka
Bo ja się próchna i robaków boję!...

A ja go czekałam tak długo — myślała sobie Aniela — i cóż mam teraz? — Stoję jak nad przepaścią, sama jedna i opuszczona wiecznie! Więc serce moje mię zawiodło! Pokochałam trupa, którego zawsze elektryzować muszę, ażeby iskrę życia na chwilę z niego wydobyć! I nic mi już, nic nie pozostało na ziemi... Chciałam się oprzeć o puch ulatujący w powietrzu; chciałam stawiać gmach szczęścia na pajęczynie... Okropność!! Stracić wiarę w człowieka, którego się kochało, to najsroższy cios, jaki kiedykolwiek w życiu spotkać nas może, to śmierć duszy, stokroć boleśniejsza od śmierci ciała; to powolne kamienienie z całą świadomością przyszłéj martwoty...
Lecz serce jest uparte. Aniela nie chce wierzyć, ażeby to, co mówił Zbigniew, pochodziło z serca, z własnego jego postanowienia. Musi być „inna jakaś, okropna przyczyna”

— bo ta sina,
Bo ta wychudła twarz i te łachmany,
Na które patrząc, strach mi głos ucina, —
Są przecież ludzkie; — a ty jak szatany
Zimny, choć oczy twoje łzą zabiegą,
Masz w skrzących oczach coś nieczłowieczego!

Sili się na przypuszczenia. Może Beniowski jak anioł potępienia zbuntował się przeciwko Bogu? może wyparł się wiary?... Ach! w téj chwili strasznéj, w któréj nie widziała nikogo, coby ją mógł pocieszyć, zmrożona milczeniem Zbigniewa, pobudzona nadzieją wydarcia z jego duszy jakiéj tajemnicy, Aniela woła w uniesieniu:

Choćbyś ty wodzem był upiorów dżumy;
Choćby na twoich piersiach była sroga
Śmierć, jako piorun przychodząca boży
Głowie, co na twéj piersi się położy:
To kiedy patrzę na świata pustkowie...
Czuję, że to jest jedyne wezgłowie
Ta pierś oblana moich łez potokiem...

Natłok tylu wzruszeń, śmiertelny zawód, jutro bez słońca, śmierć marzona w samotności: wszystko to zaległo główkę Anieli jak szarańcza — jęknęła biedna i padła zemdlona...
Na tém się kończy szereg rysów, jakie można zebrać z poematu. Pozwalają one nam wnosić, że Aniela byłaby jedną z najpiękniejszych postaci w poezyi naszéj, gdyby ją Słowacki wykończył i wycieniował. Widzimy tu po raz pierwszy u Słowackiego miłość prawdziwą, któréj źródłem — serce a nie rozum lub wyobraźnia; widzimy duszę zahartowaną w przeciwnościach, nie poprzestającą na ogólnikach; pomimo nieszczęść — pogodną, choć smutną; potężną w słowach, któremi gromi nikczemnych i słodzi życie ukochanym; umiejącą działać stanowczo i energicznie. Ostatnia scena mogłaby wzbudzić podejrzenie, że Aniela jest czémś w rodzaju Aldony: sercem rozkrwawioném i niesamoistném; lecz poprzedzające szczegóły, taka np. scena z Branickim może nas przekonać, że jest-to chwila jedynie słabości. Gdy ujrzy się samą, potrafi znaleść w myśli o kraju lekarstwo na zawiedzione uczucie; potrafi żelazną wolą swoją zapanować nad bolesnemi drgnieniami serca,..


XVI.
Dyana.
Me łzy są jak perły Amfitryty — bom obrażona we łzach.

Przedstawił ją poeta w jednéj tylko sytuacyi, która jest jakoby bliższém rozwinięciem owéj chwili w życiu Anieli, kiedy ją ojciec przymusić chciał do wstrętnego małżeństwa. Szczegóły tylko i motywy są inne; grunt charakteru jest ten sam. Zestawiamy więc te dwie postaci, tém bardziéj, że „Niepoprawnych“ napisał Słowacki prawie równocześnie z „Beniowskim“ (około r. 1841).
O zewnętrznéj jéj stronie wiemy niewiele: „czarne oczy“ stanowią łącznik pomiędzy Dyaną a Anielą. Że piękną być musiała, to nie może ulegać żadnéj wątpliwości. Rodzice stracili majątek i jedyny ratunek widzą w zamążpójściu Dyany za bogatego hrabiego. „Nędza trupia“, pokostowana złotą farbą, zmusza ich do namawiania córki. „Cóż ty zrobisz? — mówią jéj — pójdziesz-że z torbą po kawałek chleba a nas starych dwoje ze Stellą za tobą grać po kawiarniach w Kijowie na harfie?“ Propozycyą odrzuca Dyana ze zgrozą: „To miecz — woła — trucizny dajcie! Sama nóż wyostrzę i sobie gardło poderznę po ślubie!“ To był głos serca, głos natury. Ale zemdlenie matki, rozpacz ojca, płacz Stelli (siostry młodszéj) zmuszają głos ten do milczenia. „Wezmę krzyż — krzyknęła jak obłąkana — bo widzę, żem tu w domu na to rosła!“ A więc precz marzenia! Dyana jest już na sprzedaż! Drogo jednakże okupić ją musi ten, co sięgnąć się po nią waży. Majątek — to rzecz najmniejsza: gorzkie słowa sarkazmu dostaną mu się w zamian za oświadczyny. Bo Dyana jest dumna; pod ruinami gmachu stoi jak kolumna ostatnia i trzyma wysoko swe czoło!... Patrząc na aktorstwo matki i zbladłą twarz ojca, co się do ludzi uśmiecha, czuje całą okropność nędzy domowéj, walczącéj ze światem; czuje również, że jest na targowicy, że jest przedmiotem wymiany handlowéj. To téż gdy Fantazy, ów hrabia, drwi z wszelkich form grzeczności, a miłosnéj komedyi odegrywać nie myśli; oburza się całą dziewiczością serca, które ma swoje pamiątki gdzieś w krainie wiecznych śniegów i krzyżów mogilnych... „Wiem — mówi — że ojciec daje mnie tobie; a bierze twoje pieniądze“. Okropna-to świadomość, rozdzierająca naraz wszystkie illuzye. Ale Dyana nie upada pod brzemieniem rzeczywistości. Zna swoję godność. „Wcale po kupiecku zbliżyłeś się pan po towar — mówi do Fantazego. — Gdzież łokieć i gdzie są szalki?“ Nie może mu darować téj śmiałości. Dlaczegóżby miała się poniżać? Jéj posagiem jest jéj ciało. Więc gdyby duszę nawet kładła naostatku, traktując tylko o siebie na funty:

To jeszczeby mi ust jasne korale
To jeszcze oczy te, co straszne bunty
Podnoszą, ogniem i łzami ciskając,
Kazały dumną być w targu i trudną!

Ty masz złoto, hrabio, a ja mam droższe nad wszelkie klejnoty pamiątki po przodkach: całą szlachetność i całą piękność ich myśli! Srogą ironią, poczerpniętą z głębi duszy zranionéj boleśnie, nakazuje milczenie zarozumiałości i nieokiełznanéj pysze:

Więc, żeś ty wzięty, — powiada —
Żeś w okolicy sławny, że się ludzka

Miłość za tobą goni, żeś pomięty,
Jak dziwna jaka perła kałakucka,
Tém droższa, że ma kształt nieodgadnięty
I do perły jest niepodobna wcale,
Ale jest jako monstrum dziwne, drogie:
To już myślałeś, że ja się zapalę
Do tego dziwu jak dziecko ubogie,
Pierwszy raz brylant słoneczny widzące
Na twéj koszuli!...

Przeprowadziwszy hrabiego przez rózgi sarkazmu, powiada mu, że wtedy dopiero przychyli się do zamążpójścia, gdy się wszyscy mieszkańcy wioski zwrócą do niéj jakby do bożego anioła; gdy już męką żadną nie będzie mogła wyratować ludu; gdy Bóg jedynie z jéj nieszczęścia ofiary zażąda... Tak, wtedy ciało moje posiędziesz; ale wara od duszy! „Duchowi memu dała w pysk i poszła!“ — wyznaje sam Fantazy.
Dyana wyratowaną została od tego okropnego losu; razem z ukochanym swym drogę życia przebiegać będzie. Ale tę stronę pozostawił Słowacki w cieniu — malować chwil pogodnych nie lubi... W Dyanie mamy pierwowzór do mnóstwa innych postaci, które powieść nasza z mniejszém lub większém powodzeniem kreśliła. Dziewica szlachetna, kochająca, postawiona pomiędzy dwiema fatalnościami, nie waha się szczęścia własnego poświęcić dla szczęścia rodziców i siostry. Jeżeli jéj duma rani cierpkiemi słowy cynicznego fantastę; to oko, pełne dobroci i słodyczy, zwraca się ku ukochanemu. Wypowiedziawszy, co jéj leżało na sercu, co jéj nakazywała mówić prawda, milknie — i cierpi w milczeniu. Ranę zadaną okrywa szatą obojętności, by jéj nie profanowały oczy ucywilizowanego gminu...


XVII.
Idalia.
Ach! jak łatwo złączyć miłość z szaleństwem!...

Sentymentalizm XVIII wieku, który w istocie swojéj był po większéj części obłudą jedynie, w nowéj ukazał się formie za czasów poezyi romantycznéj. Wyobraźnia pełna nocnych cieni, krzyżów cmentarnych, widziadeł, czarów, duchów i księżycowych promyków, działała na serce w sposób, że tak powiem, przydatkowy, to jest nie zmieniała gruntu uczucia, ale lubiła je stroić w mniéj lub więcéj fantastyczne akcesorya. Bez błyszczących lub ponurych dekoracyj nie rozumiano żadnego zachwytu, nie słyszano choćby najgłośniejszego bicia serca... Taki już był charakter chwili. A chociaż sam Słowacki uległ wpływowi tych wyobrażeń i najczęściéj je przedstawiał; to gdy poznał miłość prawdziwą, czysto-ludzką, zaczął je wyśmiewać... Wszakże i w szykanach owych czuć jeszcze jakby dalekie echo pewnéj sympatyi; co się nader łatwo wyjaśnia poprzednią zależnością od sentymentalno—fantastycznego sposobu czucia i myślenia. Najlepszym tego przykładem jest najdoskonalsza zarazem postać z „niedokwasów serc rdzawych“ zrodzona — Idalia.
Przedstawia ją nam poeta dwojako: raz słowami dawniejszego kochanka Fantazego, drugi raz własnemi wyrazami i czynami Idalii. Jest oczywiście pewna różnica pomiędzy jedném a drugiém przedstawieniem; trudno bowiem wymagać, ażeby sama Idalia nazwała się „czyscową duszą, rodzajem pani Staël t. j. machiną parową, piszącą listy i t. p...“ Takiéj abnegacyi ze strony miłości własnéj niepodobna się spodziewać. A znowu słowa Fantazego są zbyt sarkastyczne, zbyt nacechowane rozdrażnieniem, ażebyśmy ich o złośliwą przesadę posądzić nie mieli. Niesprawiedliwość jest ich podstawą, pewna lekkomyślność, lubująca się w dźwięku słów szyderczych — ich rdzenią. Odczytując słowa Fantazego, musimy dużo z nich odtrącić na rzecz tych dwu właściwości, z któremi się co krok spotykamy. Poeta sam nie chciał zapewne Idalii na zupełną śmieszność narażać, gdyż w usta kładzie jéj wyrazy pełne siły, choć niekiedy paradoksalne; w poglądach zaprowadził pewne podobieństwo z bohaterką dramatu: Dyaną; w rzeczywistości czynów prawie żadnéj komicznéj strony doszukać się nie można.
Musimy ją określić słowy Fantazego: Oczy — „dwie czarne plamy atramentu na prześcieradle białém“. Kto prześcieradło to sztyletem zbroczy, popełni — „wielką poezyą“; gdyż Idalii potrzeba koniecznie rany; usta jéj stworzone do picia trucizny. „Jéj talia jest do połowy z mgły; druga połowa bez kości, sprężyn, samą siłą skrętu idąca naprzód“. Najpiękniéjby wyglądała, mając rozdarte serce lub sumienie... Kochała się w kwiatach i gwiazdach; modliła się „do miesięcznego blasku“; chodziła nocą po cmentarzach, pustkowiach... Czekała miłości, jak okręt na piasku czeka wód przypływu; lecz „żądane burze nigdy ją z ziemi zabrać nie przychodzą“. Zatopiona w uczuciu, w niém złożyła swą wiarę, swą przyszłość. Lubi otoczenie pełne wspomnień lub fantastycznego uroku — w cieniach nocy wszystko olbrzymieje... „O jak mi dobrze było — powiada — na pościeli granitów rzymskich — z pochyloną głową nad nim (Fantazym), oddychać różami Cezarów i widzieć, jak się w tym człowieku rodzi nowy ideał wieków, pełen czarów, który mu całą przyszłość rozpogodzi, jeśli nie skala się tém ludzi błotem i nie zapragnie spić się moszczem wina“. Nie cierpi rzeczywistości z jéj prozą, obłudą, złotem, „gospodarką“, która na wszystko wyznacza czas i miejsce; gniewa ją porządek, prawo, małość ludzi.. Wszystko blade — powiada — każdy jest panem, paniczem i chłystkiem, każdy od kuchty swego bierze radę; a gdy co czyni, „to siebie się pyta, czy kamerdyner się tam gdzie na boku nie śmieje!...“ Wzgarda, ogromna „wzgarda-błyskawica“ w jéj sercu dla wszystkich, co pełzają po ziemi jak robaki, nie śmiejące podnieść głowy ku gwiazdom. Niczém jest dla niéj świat ze wszystkiemi jego przesądami; przekracza konwenanse, gardzi opinią parafialnych gęsi i gąsiorów — tych gadzin, co „rozsądkiem przeciw egzaltacyi świszczą!“ Ona przywykła już do obmowy; nic jéj zranić a nawet dotknąć nie może. Każdy wypadek choćby najstraszliwszy gotowa przywitać uśmiechem albo śmiertelną bladością... Czuje się wyższą nad te serca przedajne, dla których miłość i wiara są pustém brzmieniem, romansem; a kiedy same w romans wpadną — to ten „kawał błota“ jak żyd na koniu wychudłym się kiwa! Więc miałaby zważać na ten kawał błota, ażeby się saméj niém obryzgać! O! raczéj samotność, głucha pustynia, rozmowa z księżycem, pocałunki ze strumykiem, uśmiechy z kwiatami, żelazne okowy, tortury!... Jedyném dla niéj prawem jest serce. Tego od wszystkich się domaga. Chce tylko wiedzieć, że jest ktoś, co myśli o niéj, co jéj modlitwą, westchnieniem pomaga skrycie; że nie jest duchem osamotnioną. „Ludzie myślą — powiada szyderczo — że prócz sińca nic ofiarować nie można kobiecie. Jeżeli nie dasz ręki — daj modlitwę; myśl twoję zawieś tak jako rybitwę nademną — sercem bijącą, krzykliwą!“ Tém sercem powodowana, pragnęłaby cały majątek swój dać, ażeby tylko ochronić Dyanę od pofałszowania swego uczucia: szlachetna! dzieli się czém może; spółczucie w duszy swéj chowa dla każdego cierpiącego; i nietylko w słowach je objawia, lecz w czynach. Afront zrobiony swojéj sąsiadce (porwanie przez kałmuka i kompromitacya) bierze na siebie sama, z własnéj woli, bez próśb z jednéj, bez wymówek z drugiéj strony. Zdaje się, że na to świat ten ujrzała, ażeby cierpieć, winy innych na siebie przyjmować i nie mieć lepszéj nagrody prócz śmiechu. Zakończyła już rachunki ze wszystkiém, nawet ze swoją miłością dla Fantazego. Śmierć przyjmuje jako rzecz zwyczajną; tylko, jak zwykle, chciałaby jakiegoś gromu, błyskawicy, jakiegoś elektryzującego słowa, coby jéj dodało odwagi do przeniesienia swych uczuć za grób... „O znajdź, znajdź — mówi do Fantazego — jakie słowo większéj mocy, aby mię w ciemnéj śmierci rozmiłować!“ Zawsze drga jedna i ta sama struna; nic jéj umilknąć nie dozwoli; z pęknięciem jéj ustanie życie.. Gdy Fantazy, odjeżdżając, mówi do Idalii:

Brat twój, hrabino, — dziś do Rzymu ruszę
I sądzę, że twe serce, najłaskawsze
Z serc, po królewsku obejdzie się ze mną,
Mniéj biorąc, niż dać mogę; —

ona odpowiada poprostu:

Chcę szacunku!

Rozgorączkowana, rozidealizowana, nigdy nie mogła i nie umiała mówić ni działać jak ludzie zwyczajni; wystrzelając nad nich umysłem, nie potrafiła zachować należytéj granicy w ocenie swoich współbraci; posiadając duży majątek, gardziła temi, którzy dla zdobycia go pracować musieli; zamknięta w sobie, nie znała dobrze stosunków świata i fałszywe o nich miała wyobrażenie, poczerpnięte z pojedyńczych wypadków, wyolbrzymionych ognistą fantazyą... W każdym atoli razie była-to dusza najszlachetniejsza — fałszywie nastrojona. Napotkała człowieka, który, również jak ona szukając ideału, wystawiał ją na próby, i sercem chorém chcąc odnaleść prawdę życia, chybiał i trafiał sztyletem wprost w piersi ukochanéj. Cierpiała może wiele; lecz więcéj daleko boleści przynosiła jéj wyobraźnia! Jeżeli już nie miała żadnéj nadziei, sama sobie po części była winna, że ją utraciła...


Typ podobny ze strony już czysto-humorystycznéj przedstawił Słowacki w Dafnickiéj Sybilli. Zawsze w górnych przebywając sferach, nie cierpiała ona pospolitości. Karmiąc się „książkowemi strawami“ nie rozumiała życia. Raził ją każdy wyraz nieelegancki, niesentymentalny. Tak np. książę Lubor, który „tyle miał par butów co konceptów,“ dowodził raz, że kluski z drugiéj strony Renu zowią się pedenony

Z czego ją wtrącił w taki gniew, że z miny
Piorunem była, a ze wzroku furyą,
Bo to już wzięła za wyraźne drwiny,
Nie za dowcipu różę, lecz nasturyą,
Kluski nazwała larmami z faryny[22]
A księcia... błaznem: bo sprowadził z gór ją
Wyższego tonu i tonem Polaka
Przymusił zawsze bladą — upiec raka.

Zwykle chodziła jak „wulkan wygasły, mając na głowie wielkie sople z lawy“. Ksiądz ją spowiadał „chudy;“ „mąż opasły nie miał z nią bardzo dawno żadnéj sprawy!..“ Jest-to sentymentalizm XVIII wieku z całą jego śmiesznością i obłudą. Wszystkie bowiem owe czułości i ekscentryczności były tylko zewnętrznym pokostem; pod spodem swobodnie się rozwija gruba, pospolita zmysłowość, płytkość duszy a oschłość serca. Kłócąc się z księciem Luborem o „larmy z faryny,“ szło jéj głównie o skokietowanie wziętego człowieka. Lubiła z nim samotne schadzki „na wzgórzu w kaskadowym pyle i w różach...“ Historya jéj — zresztą bardzo krótka — kończy się ucieczką z księciem.

Jest-to jedyna może całkiem humorystycznie narysowana postać kobieca w Słowackim; wykonana sylwetkowo — odpowiednio do jéj natury, która nie daje możności do obszerniejszego traktowania, gdyż niema w niéj żadnego głębszego rysu. Raz na nią spojrzawszy, można było zbadać najskrytsze tajniki téj duszy wymokłéj i chudéj...


XVIII.
Inne kobiety.

Pominęliśmy kilka sylwetek lub zaledwie naszkicowanych postaci, które dla dokładności i zupełności obrazu choć wyliczyć nam wypada. Nie stracą one bynajmniéj na braku bliższego określenia, jeżeli wskażemy typy główne, do których się mniéj lub więcéj zbliżają. Jest bowiem rzeczą godną uwagi, że Słowacki, tak obfity w stwarzaniu charakterów niewieścich, niewielki kładł nacisk na ich rozmaitość; a powtóre, że, kochając się w rysach oderwanych, które umiał świetnie przed czytelnikami rozwijać, prawie nigdy nie wykończał swoich postaci, z jednéj je tylko strony ukazując. Wprawdzie sąd ten o wiele złagodzić może ta okoliczność, że utwory Słowackiego, mianowicie pośmiertne, doszły nas w stanie ułamkowym: brakuje może scen najważniejszych, które mogłyby dać pole do głębszych nad kreacyami jego refleksyj: — ale i w poematach za życia pisanych podobne niedokładności zauważyć nie trudno.
Z tych właśnie powodów niektóre postaci przedstawiamy tylko ogólnikowo. Tak np. o Alinie, siostrze Balladyny, cóżby się dało więcéj powiedzieć nad to, że była białą, dobrą, niewinną; że kochała szczerze nie złoto ani zaszczyty, ale osobę samę, że wyrzekłaby się nawet własnego szczęścia, — oddałaby dzban malin, gdyby ją siostrzyczka ładnie poprosiła. Jest-to postać w zasadzie ta sama co Lilla, Amelia i t. p. Nie zmieniając w niczém słów, możnaby podobnież określić Salomeę (w dramacie Horsztyński) z tym tylko dodatkiem, że w niéj podobieństwo do Amelii jest jeszcze większe: o ile bowiem domyślać się należy, stosunek jéj do Szczęsnego był taki, jak Amelii do Zbigniewa. Kocha młodego człowieka; ale wie, co winna mężowi, chociaż nie widomemu; pobożna, unosi myśl ku niebu, błagając je o pomoc i wytrwałość na ciernistéj drodze życia; dziecinna i naiwna bawi się np. obrazkiem, przedstawiającym jakąś świętą, która białą lilią uderza lwa po nosie!.. Posłuszna, szczęśliwą jest, gdy mąż daje jéj jakie polecenia...
W słowach znowu Amelii (w tymże dramacie) słyszymy dźwięk poświęcenia, szczeréj pobożności, ale zarazem i dźwięk trzeźwéj myśli, co ją zbliża z Dyaną albo z Anielą. Kocha brata nadewszystko. „Gdybym nie była twoją siostrą — powiada do niego — to musiałabym zostać twoją narzeczoną... albo mniszką...“ Przypatrując się jéj bliżéj, możebyśmy zobaczyli pewien, głęboko skrywany odcień rozpaczy bezwiednéj — smutno jéj, a nie widzi jasno przyczyny tego smutku, téj boleści tajemnéj, jaka dręczy biedne jéj serce... Ironia brata nie zraża Amelii; z pogodném czołem słucha jego namiętnych tyrad. Miłość jest cierpliwa...
„Słaba, sucherlawa“ Agnieszka (w dramacie Złota Czaszka) jest najrealniéj ze wszystkich u Słowackiego przedstawioną postacią kobiecą. Urodzona w małém miasteczku, wychowana przez rodziców bez żadnego prawie wykształcenia, nie posiada wcale idealno-romantycznych zapędów. Rysem charakterystycznym jest upór zarówno w drobnostkach jak i w rzeczach wielkiéj wagi np. w sprawie zamążpójścia. Rodzice chcą ją wydać za „drewnianego człowieka w aksamicie“ — ona z całą energią dziewiczego wstrętu odrzuca niemiłego konkurenta, témbardziéj, że już wybrała sobie ukochanego, z którym się potajemnie wieczorami widuje... Oto wszystko, co o niéj wiemy. Zresztą jest małomówna; pamiętamy tylko te słowa proste, ale ważne: „Weź sobie mama ten kornecik z różami — ja niczego nie chcę! ani prezentów, ani czego. Tylko zostawcie mnie w spokojności! Czy ja wasza niewolnica? czy ja wasz haman? Czy ja sobie nie mogę kupić pokoju? Zostawcie mię, zostawcie, zostawcie!.. Powiedz mama... że ja siebie zabiję i pana Gąskę (konkurenta) otruję!..“ Dziewczę pomimo słabości ciała miało duszę energiczną...
Nie myślę wyczerpywać całego spisu nazwisk, jakie we fragmentach napotykamy; niepodobna atoli pominąć milczeniem jednéj z najśliczniéj chociaż przypuszczalnie tylko skreślonych postaci, jaką jest Syberyna (we fragmencie dramatu Krakus), dzikie dziecię przyrody, wychowane wśród śniegów i lodów. Jak człowiek pierwotny, wszędzie widzi żywe istoty. „Tyś mi pokazał wczoraj tulipan — mówi do ojca — myślałam, że to jest duch ze złotemi oczyma, w głębi swego serca żywy wczoraj dotknęłam się listka pokrzywy i ukąszona biłam ten kwiat ręką...“ Czysta, wstydliwa, choć ogniem miłości już przepełniona, „jak kwiat nieotwarty a pełny woni w zatulonych liściach“. Zalotność i miła do pewnego stopnia obłuda przebija się w téj niewinnéj dziewicy. Ojciec, przyjechawszy do kraju Lechów, miał dla niéj wybrać męża i w tym celu kazał jéj udawać niewidomą. Rozkaz wypełniła z całą swobodą i wprawą, która zdziwiła samego ojca:

„Ojcze, gdzie czoło?
Gdzie drzwi? Ja, ojcze, nie widzę“ — i prosto
Patrzała w oczy mi gwiazdami dwoma
Rozwidnionemi ogniem i uśmiechem...

Od téj napół sennéj, napół rzeczywistéj postaci łatwe mamy przejście do istot, zaludniających świat fantastyczny poety.


XIX.
Goplana.

Wspomnieliśmy już o smutném, grobowém fantazyowaniu Słowackiego, mówiąc o Kseni i Eloe, które możnaby jeszcze dopełnić obrazem wiedźm i djablic; obecnie zwracamy się do krainy blasków tęczowych i mar mglistych, ale oświeconych słońca promieńmi. Ograniczę się tu jedynie na przytoczeniu jednego najwydatniéj narysowanego obrazu — państwa Goplany. Państwo to zaludnione tysiącem duchów złych i dobrych, które posłuszne są skinieniu królowéj. Musimy cokolwiek rozkołysać fantazyą, pozwolić jéj poigrać swobodnie, zapomnieć o surowych prawach rozumu — by się wtajemniczyć w ducha poety. Poznajmy jego wymarzony światek, mieszkańców i zajęcia. Będzie-to rodzaj intermezza, pełnego snów i złudzeń, pomiędzy aktami poważnego dramatu. Oto jest program robót publicznych:

W puste żołędzie
Wkładać jaja motylic — to pomagać mrówkom,
Budującym stolice i drogi umiatać
Do mrownika wiodące — to majowym krówkom
Rozwiązywać pancerze, aby mogły latać —
To zwiedzać pszczelne ule i z otwartéj księgi
Czytać prawa ulowe lub rotę przysięgi
Na wierność matki pszczelnéj od zrodzonéj pszczółki,
To na trzcinę jeziora zwoływać jaskółki
I uczyć budownictwa pierworoczne matki...

i t. d. i t. d. Roboty tajemnicze, wnikające w najzawilsze prawa przyrody!... Mieszkańcy tego światka nie znają przestrzeni i czasu, wszędzie wcisnąć się mogą niewidzialni; nic dla nich jako niemożliwość się nie przedstawia. Królowa jego „lekka i gibka” wytryska z wód Gopła.

Na niezabudek warkoczu
Wiesza się za białe rączki
A stopa po fal przezroczu
Brylantowe iskry skrzesza.

Zakochała się. Kiedy pewnéj zimy usnęła „na skrysztaloném łożu,“ światło jakieś ze snu ją ocuciło. Rybacy rąbali w jeziorze „przełomkę” i jeden człowiek wpadł w wodę. Ten człowiek wydał się jéj pięknym tak, że chciała go zatrzymać na wieki w zimnych pałacach i „nie rozwiązać z wieńca ramion i przykuć łańcuchem pocałunków“. Lecz zaczął konać — musiała go wynieść i oddać rybakom. Tęskniła i czekała wiosny. Jak każda kobieta, zaślepiona była co do swego lubego. „Kwiaty — powiada — to nic przy jego licach; gwiazdy gasną przy jego jasnych oczach — Ach! kocham, kocham!“ Był-to Grabiec-pijak. On nazywa ją „wywiędłym schabkiem,” „głupią,“ plecie niedorzeczności — a Goplana słowa jego „wonnemi“ mianuje. Zazdrosna o każdą inną kobietę, dyszy namiętnością (jeżeli może być namiętność w istocie z „mgły i galarety“) na wspomnienie, że Grabiec widuje się wieczorami z Balladyna. Grozi mu śmiercią, gotowa zwalczyć wszelkie przeszkody. „Choćbyś miał księżyc za ślubny pierścionek, to ja go rozłamię!“ — woła, oświadczając zarazem, że jest fal królową. Grabiec ucieka, krzycząc: „Jezus Marya, szatana żona, chce być moją żoną“ — a Goplana w rozpaczy. „Niech słońce gaśnie, niechaj gwiazdy toną w bezdrożne niebo! niechaj róże więdną! Co mi po słońcu, po kwiatach, po gwiazdach? Wolę je stracić, niż kochanka stracić! Całéj swéj potęgi nadziemskiéj używa na to, ażeby Grabca przy sobie zatrzymać. „A jeśli on mnie kochać nie będzie? — pyta sama siebie w zwątpieniu —

Cała
W mgłę się rozpłynę białą i spadnę łzami
Na jaki polny kwiat i z nim uwiędnę.

Nie mogąc ukochanego przejąć dla siebie miłością, zemstę mu przynajmniéj gotuje. Zmienia go w wierzbę płaczącą. Lecz cóż jéj po bezduszném drzewie? Obiecuje mu wszystko, czego tylko zapragnie. On chce być królem dzwonkowym „w koronie, z jabłkiem w lewéj, z berłem na prawicy”. Goplana każe djablikom pożyczyć purpury u zorzy, pereł u róży, szafiru u chmury, złota ze świtu; a nić tęczową zawieszoną gdzieś w niebiosach pochwycić i okryć nią Grabca jak płaszczem. Wreszcie dała mu prawdziwą koronę Popielów. Ale w ciągu téj miłości zaszły plątaniny w życiu polityczném narodu, których główną i najważniejszą przyczyną była Goplana. Tak poplątała ludzkie czyny, że bogu-mścicielowi należało tylko „wziąć grom i upuścić na ludzkie dzieła i winy“. Musi więc uciekać w okropną krainę, gdzie słońce „jak gasnący żar,“ gdzie księżyc jak twarz upiorów... Rozstaje się więc ze wszystkiemi, którym rozkazywała; oni jéj towarzyszyć nie mogą; a sama żegna nas słowy:

Gdy się żórawie podniosą,
Uchwycę się szarfy końca
I w błękit polecę blada!
Blada jak miesiąc od słońca,
Lekka, jak liść, co opada.
Lecz nad mury gnieźnieńskiemi
Lecąc, zaśpiewam smutne pożegnanie ziemi!

Czar się rozwiał. Prysł obłok — jak w Fauście Goethego. Znikły mary — igraszka naszéj wyobraźni. Chwila zabawy minęła. Obudziliśmy się ze snu dziecięcego, do którego ukołysał nas fantastyczny duch poety. Wracamy do rzeczywistości.


XX.
Kobiety Mesyaniczne.

Chwilę jeszcze zawieszeni będziemy nad ziemią, w krainie potęg cudownych, mar znikłych ze świata, wszechmocy i anielskości. Coś niewidzialnego wiązać nas przecież będzie z matką przyrodą, zmuszając poza fantastyczną dekoracyą domyślać się zakulis zwyczajnego życia... Drobne szczegóły musimy pomijać, ażeby nie znudzić czytelników...
Na czarnoksięski rozkaz poety zjawia się przed oczyma naszemi „róża z jerychońskiego ogrodu między obce ludy przesadzona” — róża, obdarzona silnie rozbudzonym ruchem i wszystkiemi blaskami Wschodu. Jest to Judyta — żydówka i chrześcijanka, namiętna kochanka i nieubłagana furya. Czoło „wykąpane w ptasim gołębicy mleku,” oczy „z których bije razem żar i noc i dzień,” perły ząbków w różane usta oprawne — to mała cząstka tych przymiotów, któremi władać nad ludźmi umyśliła. Ale ma w sercu swojém moc Jehowy, co —

...Jak spojrzy — to się góry pokłonią!
A jak błyśnie — to ślepota na ludy!
A jak zagrzmi — to się groby odsłonią,
A jak ścichnie — świat się cały odmieni,
A skrę rzuci — to świat będzie z płomieni
I w słoneczne się ognie roztrzaśnie...


Ona kieruje losami mieściny, w któréj się zawarła garstka bojowników; ona gromy rzuca i ognie rozpala; ona zemstą dyszy za miłość podeptaną... Wprawdzie są tam czysto-ludzkie sprężyny, wyjaśniające jéj kroki; ale tak głęboko ukryte, tak owinięte w mistycznych słów przędzę, że ledwie domyślić się ich można. W duchu Judyty są „błyskawice, co świat cały mogą spalić”.

Bo oto ja tchnęła na pole — powiada —
I chorągwie zaczęły się walić
I wasz duch leży na dole
Podobny wężowéj chmurze;
A ja tu stoję na górze
I podnoszę zemsty ramię
I nogami go depcę i łamię!

Jest-to coś nadziemskiego, coś niezwykłego w sercu dziewicy. Podziwiamy ją jako rzadki fenomen; ale nie czujemy najmniejszéj sympatyi! Napełniona mocą boską, gardzi ona ziemskim pyłem — wierzy tylko w księdza Marka — mistyka proroka, który ją z chrześcijaństwem i chrześcijanami pogodził.
Salomea, również „udarowana mocą przez duchy” — jest Aldoną, przemienioną w anielicę. Prosta szlachcianka uwiedziona i opuszczona przez bogatego panicza, dostaje obłąkania i dni parę w śnie letargicznym przepędza, marząc o krainie jakiéjś bezbrzeżnéj, gdzie była jedna tylko „na śniegu plama — okropna, czerwona”. Obudziwszy się, widzi swego uwodziciela, który nieszczęściami i cudami przygnębiony, obiecuje jéj szczęścia zaranie, biorąc ją za żonę. Ani w miłości ani w obłąkaniu Salomei nie dostrzegamy żadnych rysów nowych, któreby ją od Aldony wyróżniały — oprócz chyba tego snu tajemniczego i tych potęg niewidzialnych, jakiemi Słowacki zaludnił świat rzeczywisty. Setki prześlicznych wyrażeń i porównań, mnóstwo obrazów mglistych, przerzynanych od czasu do czasu iskrzącemi snopami światła; wytwarzają szereg nigdy prawie niekończących się wrażeń, które nawałem swoim nie dozwalają bliżéj się przyjrzeć rysom przedstawionéj postaci. Jakoś nam nie swojsko w tym świecie, zimno i czczo...
Nie można tego w zupełności powiedzieć o Księżniczce, dumnéj i kapryśnéj kobiecie, która wyszła tajemnie za prostego kozaka Sawę; ale nie wprzód została naprawdę jego żoną, aż przedstawił dowody swego szlacheckiego urodzenia... Wprawdzie i tu niepodobna pochwycić wszystkich uczuć falujących w sercu téj kobiety; niepodobna odgadnąć głębi jéj natury, gdyż jest otoczona wpływami cudownego pochodzenia: błyskawicami, piorunami, duchami i tajemniczemi szmerami; w każdym atoli razie są w niéj cechy czysto kobiece. Uparta, gdy ją ktoś błaga, wybucha suchém szyderstwem; gdy obojętnie na nią patrzy, rzuca mu się na szyję... Szlachecka duma, zabijająca ironia, lekceważenie całego swego otoczenia; groźne słowa lub milcząca pogarda — oto uczucia i czyny, któremi niezbyt powabne życie swoje urozmaica. Rzecz godna uwagi, że, podczas gdy inne osoby dramatu, zgodnie z ówczesną manierą Słowackiego, u Kalderona zapożyczoną, palą sążniste tyrady, nieraz po kilkaset wierszy, księżniczka mówi zdaniami stosunkowo dosyć krótkiemi; co właśnie przyczynia się w znacznéj części do jaśniejszego jéj określenia. W powodzi bowiem słów często muszą się napotykać sprzeczności, obrazy niewyraźne, przesłonięte chmurą jakiegoś otrętwiałego marzycielstwa; w mniejszéj ich liczbie łatwiéj bezporównania utrzymać równowagę. Salomea jest mgławicą; księżniczka — słońcem do połowy tylko zasuniętém mgłami.
Najwybitniejszą jednak postacią mesyaniczną jest Pycha (w Królu Duchu). Poeta wówczas nabrał siły, wyrazistości, skupienia i plastycznéj werwy w wyrazach, wyrażeniach i obrazach szczegółowych. W żadnym dawniejszym poemacie niema takiéj energii słowa, takiéj wykończonéj plastyki w przedstawieniu pojedyńczych osobistości i przedmiotów Po większéj części obrazy tu są okropne. W jednéj np. ośmiowierszowéj strofie spotykamy takie wyrażenia: „płomienne drogi”, „z mieczem i we krwi przychodzę“, „wężami związany”, „gad kuszący się w nodze”, „z ogni jasnych u kolan kajdany“, „pastwiąc się ogniem i łańcuchem“. W innéj znowu: „moce istności szkaradnéj“, „i ognie i gady i tych gadów twarze”, „siła zagładna zatęchła w ciała żelaznego czarze“, „krew żółcią zepsuta i zgniła“, „łzy, jady, śliny, smoły, ognie ciekły“. Doprawdy poeta przedstawił to wszystko, co „piekłem jest w kształtach natury”... Wśród takiego otoczenia, które dreszczem czytelnika przejmuje, ukazuje się płomienna postać Pychy, biednéj wdowy po zmarłym pastuchu. Chciała się ona pozbyć wspomnień, „wieśniaczego brudu“ i stać się duchów „okropną królową”. Dążyła do sławy, potęgi; mniejsza o to, jakiemi środkami. Twarz miała „niby jakiéj płomiennicy mieniącą się ciągle — to bledszą od miesiąca, to żółtą jak oliwa, to czarną „jak miedź”. Tę głowę Meduzy, „prometeanki polskiéj”, jak ją poeta nazywa, przykrywał korab' złoty, udający syońską bożnicę, wznoszący się jak wieża — „znak słowiańskiéj pychy”.
Gdy aniołowie przyszli do Piasta w odwiedziny, ona podsłuchiwała ich rozmowy ciekawa „jak wąż w trawach utajony”, zarzuciwszy na ów korab' fartuch swój gruby, czerwony z krokosowego drelichu. Mąż ją zawołał. Pycha obeszła w milczeniu dom, potém niby wracała z wioski do swojéj chaty, udając, że nie wie o świętych odwiedzinach. Aniołowie chcą błogosławić ich dzieci; ale sprzyjają tylko młodemu jasnowłosemu Ziemowitowi — zlewają nań ogień boży. Pycha kochała swego czarnego djabełka — Wodana; zawrzała gniewem tajonym, ujrzawszy jego upośledzenie. Powzięła zamiar zuchwały. Usiadła przy ognisku „jak upiór” — i wosk i cynę w ogniu topiła. Potém wzięła Wodana za rękę, drżąca cała, nakryła go fartuchem. Zgasiwszy świecę, poszła do łóżka Ziemowita i przed dzieckiem własném „włócząc po izbie kolana” z główki jego jasnéj zgarniała ducha bożego. Żebraczka straszliwa „ogniami wstydu na twarzy rumiana” chciała się wypełnić światłością nadziemską; — niczém nienasycona, im więcéj bierze, tém chciwiéj pożąda. Dokonała wreszcie kradzieży; uczuła się silną w duchu; wziąwszy więc Wodana za rączkę — uciekła. Niepokój nią miotał, lękała się kary bożéj; w biegu nieraz obracała głowę w „powietrze mgliste“, myśląc, że kto woła. Biegła, a —

Przed nią mgła, wicher, potępienie, strata,
Los nieodzowny i czas niepowrotny;
Wrota od ludzkich chat pozamykane...
Noclegiem wieńce kurhanów ceglane.
Przed nią i za nią trzody mrą i dzieci
Przed nią i za nią śmierć — a ona leci...

Nabiera straszliwéj odwagi. Duch boży wzmaga jéj potęgę. Wbiega na cmentarzyska opuszczone, kości „łaskocze”, a ile jeszcze ma ducha nagi szkielet, to przechodzi na własność Pychy. Więc teraz już nie sama; „świetliska grobów“ jak niewolnicy lecą za nią, same chcą więzów, ogniem rozwalając mogiły. „Tam zpod kurhanu skrzydło złote błyska, tam duch kobiecy skrzy siarczaną różą; ona te kwiaty zrywa, wiąże w słowa i leci“... Urosła w dumę „jak orzeł dziki”; czuje w sobie siłę bożą, która światem zawładnie. Ale potrzebuje ziemskiego ramienia, nad którémby wzięła „ster ducha tajemniczy“. Świat wprawdzie stoi przed nią zlękniony; — ale sama jedna nic zrobić nie zdoła. Udaje się więc na świętą górę Zober; czarnoksięskie potęgi, tam ukryte, uznały jéj moc, gdy ją ujrzały „z ogniem lub ptakiem na głowie” wróżącą „wśród mgły i zamieci”. Zbrojna w te siły, przywołuje na pomoc cesarza Ottona, który zjawiwszy się, żąda dowodów jéj władzy nadziemskiéj: chce, ażeby na czas pewien całe państwo polskie skamieniało — potém odda się zupełnie pod jéj kierownictwo. Pycha zgadza się: wchodzi do groty, próbując „głosów runianych”. Pieśń ciężka, podziemna, wspaniała napełnia „kamienne trzewa góry” — słowa były potężne, „ołowiane”. Nastąpił czar: wszystko w jednéj chwili przemieniło się w kamień, zachowując stanowisko i pozę, przy jakich zaklęte zostało.
Nie mogę nie przytoczyć choć kilku cudownych obrazów tego skamienienia, w których poeta dowiódł takiéj siły plastyczności, jakiéj dotąd nigdy nie rozwinął. Są tam nawet rysy piękności kobiecéj, z chwil ukochania i niewinnéj swawoli, które dla malarstwa i rzeźby najwdzięczniejsze mogą stanowić temata.

Druga wchodząca w kryształowe zdroje...
Oddech w niéj ustał, a zostało życie
I wstyd... bo jedną ręką srebrne stroje,
Ostatnie piersiom dziewiczym zakrycie,
Trzymała silnie, ku piersiom je cisnąc,
Drugą dłoń miała na wodzie...
............
Nietylko ona, lecz nawet ciekawe
Te rybki, które wszelka białość nęci,
Skrzelki czerwone i łuski złotawe
Pokazywały na dnie wód; snem zdjęci
Motyle wodni, gdy na nóżki zjawę
Lecieli, teraz do nóżki przypięci

Wstążką błyszczącą na dnie wód świecili
Jak tęcza do nóg przypięta Dziedzilji.
............
A najpiękniejsza (co się nawet zdarzy
Królewnom) cała zlękniona i drżąca
Widać giermkowi pozwoliła twarzy
Na chwilę tylko — już uciekająca...
Giermek téż usta, gdzie ogień się żarzy,
Przybliża... koral już w alabastr trąca
Już... wtém stwardnieli w piękność monumentu,
Ustom jednego zabrakło momentu...
............
Rzekłbyś, że Dusza i Miłość [23] zjawione
Drugi raz w głębi czarownego dwora
Oboje w jednę pochyleni stronę:
On ku niéj... ona do ucieczki skora.
Nie tak jednakże, aby usta one
Nie miały w mroku wonnego wieczora
Czuć co słodyczy; wszakże się nie nagną:
Ona ucieka — usta jeszcze pragną...

Prosimy artystów o odczytanie pierwszych 18-tu strof pieśni trzeciéj z rapsodu trzeciego w Królu Duchu. Pomysł i szczegóły do illustracyj najzupełniéj gotowe — idzie jedynie o wykonanie.
Ziemowit, obudzony przez anioła, idzie z lampą po kraju i wraca czucie uśpionym. Czar, rzucony przez Pychę, znikł w jednéj chwili; ona sama wstrzęsła się cała „w jakiémś otrupieniu”; zbladła okropnie, napróżno wołając po imieniu duchów — one jéj nie odpowiedziały. Jeden anioł „globowy, rumiany” wstał i wojsko Ottona i moc Pychy w nicość obrócił. Ziemowit słyszał jęk matki w górze wśród płomieni, stanął i wołał ku niéj: „Matko, gdzie jesteś?” Żadne echo nie powtórzyło słów jego; widział tylko ciągle jasność purpurową na szczycie tajemniczéj góry Zober. Szedł w ten ogień a wtém głowa matki ukazała się „na prześcieradle ognistéj purpury“ jak blada „trupia plama“, bez rąk i piersi:

Usta otwarte miała, a z otworu
Ust — jakby ciemność — i strach wylatywał;
Twarz zielonego jak trupi koloru
I oczy zmarłe, z których strach przeszywał.
Straszna zjawiła się nad szumem boru,
Włosy strach podniósł, a wicher rozrywał;
Potém ją jasność z oczu syna zdjęła,
Nic nie wyrzekła — straszna — i zniknęła...

Anioł „globowy, rumiany” zwyciężył ducha ciemności, który jak tchórz nikczemny, strachem przejęty, bladł i jeszcze bladł i truchlał. Prometeanka polska własnego syna się przelękła; grobowém milczeniem ukarana, zeszła ze świata — okropna, zielona...
Zachwycamy się przepyszną formą. Jest-to jedna z najsilniéj wkorzenionych w sercu ludzkiém skłonności. Wielu poświęciłoby treść i ducha dla ramek, brylantami wysadzanych. My się pomiędzy nich nie wliczamy. Oddając należny pokłon językowi, wyrażeniom, obrazowaniu wogóle, pytamy z zadumą, jaka pozostanie karm' duchowa dla nas po przeczytaniu ustępów poematu, gdzie obraz Pychy został przedstawiony... Długo czekamy na odpowiedź i w końcu... nie dostajemy jéj wcale. Mesyaniczna wiara Towiańszczyzny nie przemawia ani do serca ani do umysłu naszego; odbiegliśmy daleko od pojęć przez nią wygłaszanych. W życiu rzeczywistém szukamy swoich ideałów; w krwisto chmurnych sferach, boleśnie-senném marzeniem wytworzonych, przykro nam przebywać; wprawdzie widzimy tam nietylko ducha, ale i ciało; szkoda jednakże, że trudno nam uwierzyć, ażeby w tém ciele taki właśnie duch przebywał.


XXI.
Zmysłowość. — Hudyna. — Krystyna.

Idziemy daléj. Spotykamy rzecz wyjątkową u Słowackiego: kobietę przedstawioną ze strony czysto-zmysłowéj. Zarysowana poprzednio Violetta i Grafini były tylko bladym cieniem w porównaniu ze świeżą karnacyą, z ognistém tchnieniem, z gorączką krwi, z konwulsyjnemi drgnieniami, jakie poeta teraz odmalować zamierzył. Wprawdzie i tutaj są, jak zwykle, sylwetki tylko, ale kontury ich — jasno odznaczone: widać w nich pozę i giest. Jest-to zjawisko dziwne i uderzające w Słowackim: idealista, fantastyk, lubiący przepędzać najpiękniejsze chwile w świecie urojonym, naraz staje się kompletnym realistą. To jednakże dodać potrzeba, że i tu nie potrafił się pozbyć nadzwyczajnego otoczenia i nie zgodził się na udrapowanie swoich bohaterek w szaty codziennych wypadków. Postaci jego są-to wyjątki w życiu pospolitém; ale wyjątki odmalowane realnie. Jednostronność i tu również towarzyszy Słowackiemu. Wystawia zmysłowość prawie na włos nieuduchowioną. „W głębi dziewiczych ciał” — powiada — „są jakieś błyski, szmery krwi, szelesty”, które się budzą „Bóg wie jak“. Jedna z dziewic „łonem tak śnieży, że aż oczy mruży... świętą się zdaje, jednak myśli pali; pierś jéj świecąca w obłąkanie wprawia, bo śniegi są na piersi, pod śniegiem — opoka“. W tych i w kilkunastu innych wyrażeniach streszcza się wszystko, co pod tym względem powiedział poeta; ale już stąd widzimy, jak gorąco umiał odczuwać powaby działające potężnie na zmysły i jak plastycznie potrafił je opisywać. Było-to bezwątpienia natężenie chwilowe, spowodowane zwrotem do realizmu, a spotęgowane bliższém wczytaniem się w poezye wschodnie, a mianowicie w „Pieśń nad Pieśniami”. Że to ostatnie twierdzenie nie jest urojeniem, sądem z wiatru poczerpniętym, przekonają się czytelnicy z dalszego ciągu. W tém miejscu przytoczyć muszę zdanie o małżeństwie, z téj właśnie epoki, które o wiele lepiéj scharakteryzuje jego ówczesne usposobienie, aniżeli długie wywody:...

Małżeństwo jest jako czereśnie:
Wprzódy je wróble oskubią złodzieje;
A potém człowiek zjada nadgryzione
Niech żyje wolna miłość!....

Zdanie to porównane z zachwytami miłości idealnéj, jakie „W Szwajcaryi“ czytamy, jest prawdziwém bluźnierstwem. Szekspir włożyłby je w usta Falstaffa, człowieka złożonego z mięsa i z sadła... Pośpieszamy zapewnić, że jest-to wyskok tylko jednorazowy — nie prowadzi on za sobą żadnych konsekwencyj!...
Pojedyńcze postaci, z których dwie są najwybitniejsze, wyjaśnią powyższy zarys ogólny.
Na koniu, na którym było także „popa liche ciało“, z pistoletem i szablą, pojawia się przed nami Hudyna, jedna z bohaterek rzezi humańskiéj. Młoda, śmiała, rumiana „jak brusznica“, usta miała jak karmin, oczy czarne jak szatana, brwi także czarne „jak piórka zgubione przez kruki“; w uszach dwie wielkie pereł dynie:

Wiszą, zdaje się, że łzy rusałczane
Kapiące cicho po jagód karminie,
Zmrożone, białe, świeże i świetlane....

Piersi krągłe „a takie chłodne jakby z marmuru“. Śmiechy jéj były tak głośne i śpiewne, jak „w lasach kiedy jękną nimfy drzewne, a potém echo gra kaskadą dużą tonów...“ Wyższa nad wszystkie „dziewice dorodne,” wesoła, chociaż gotowa na mord, bo krew umiała „rozlewać jak wodę.“ W czerwonych butach, przy ostrogach, na wzgórzu „wydawała się wielkim dragonem.“ Rozbójniczką przedtém była na wielkich drogach „nad limanem,“ nigdy nie postała na pańskich progach i nigdy może z panem nie rozmawiała. Dzika, szalona natura, śmiejąc się i wykrzywiając lubieżnie, zabijała. W naszych oczach jednego w pierś kulą uderza a drugiemu sięga grzbietu szablą. Śmiała się „za siebie;“ pewnie w parobku jakim rozkochana — objaśnia poeta. Jak widmo czerwone zjawia się i znika, pozostawiając po sobie wrażenie rozszalałéj Menady... W krwi zbroczona, wściekła, rozkoszowała się dymem, z żywych ciał ludzkich wydobytym. Straszny ale prawdziwy obraz kobiety zezwierzęconéj uciskiem, roznamiętnionéj zmysłami, upojonéj wolnością mordowania... Jak rozwiana wiatrem pochodnia pożogi, tak Hudyna ukazuje się wśród walki, z groźbą utoczenia krwi jasnym panom, z rozdętemi nozdrzami, chwytającemi chciwie zapach posoki świeży, gorący. Roznosząc spustoszenie, nie zastanawia się nad jéj skutkami; jéj miło, że burzyć, niszczyć, mordować jest w stanie. Wolność ją oszołomiła, upajając pychą dokonanych czynów i bezkarnością. Mściwą jest na podobieństwo wód, zalewających uprawne i kłosem zdobne pola; czy zniszczywszy je, sama nie umrze z głodu — nie pyta.. Senna bezświadomość, ślepota powodzenia, brutalność popędów, których nic nigdy nie ułagodziło — oto pierwiastki jéj duszy, które ją zamieniają poprostu w mechanizm, odbywający swą czynność nieubłaganie, fatalnie.
Więcéj ogładzony, chociaż nie mniéj zmysłowy obraz wystawia nam poeta w Krystynie — Sulamicie i Dalili zarazem. Było-to za czasów Bolesława Śmiałego. Król sprawował sądy. Ukazuje się nagle cudna dziewica. Bolesław myślał, ze „jakiś płacz idzie bezbronny.” Oczy czarne błyszczały jak zorze; z nich szły „niby błędne, rozpalające ducha promienie.“ Na ustach koral „z najświeższych szkarłatów;“ na licu bladość, „która mówi: więdnę, chcąc być na słońcu a ukryta w cieniu.“ Włos brunatno złoty, na samém czole „własném zwity pętem“ błyszczał „jak gwiazdą jednym dyamentem. W uszach pierścienie; szaty królewskie. W ręku niosła dwa „wianki kwiatowe,“ z których jeden był naturalny a drugi „sama składała ręką,“ bo „tchnienie dziewicze“ pomogło jéj w otwieraniu „serc schowanych w purpurze“ i w złoceniu oblicza liliom białym. Stanęła przed królem i tak przemówiła:

Mieszczanka jestem, z kupca urodzona;
Miasto wie cale, żem prawie szalona,
Bom jest odważną na nieznane czyny.

Zadaje Bolesławowi zagadkę Salomonową: który wieniec ona zrobiła, a który uwity został z kwiatów naturalnych. „Wstyd rozczerwienił ciemną twarz“ króla; musiał szukać ratunku w pszczołach, które rojem obsiadły wieniec, zrodzony przez kurhany. Krystyna, opadnięta, przestraszona, biegła na króla „w pszczołach, niby w gwiazdach.“ On wziął ją z powietrza na swoje łono „jak ogień“ i chwilę czuł, jak jéj przestrach mrozi go — a „miłość płonie.“ Nagle odrzucił „tę mieszczkę“ od łona jak węża i z krwią, błyskawicą w oku krzyknął: by jéj znaleziono męża a dano posag; ojcu odrzucił ją omdlałą i rzekł:

Nie kupcz mi ciałem jasném téj dziewczyny,
Bo aniołowie ci zapłacą piekłem!...

Krystyna poszła za mąż; ale nie porzuciła myśli o królu, który napróżno chciał żądzę natrętną a piekącą odegnać sumieniem i drwinami... Wśród nocnéj włóczęgi, szukającego zapomnienia i spokoju dolatuje głos „dziwnie gorący i młody." Był-to głos Krystyny.

O przyjdź — śpiewała — bo gołębi stadem
Wysyłam na wsze wiatry ognie moje.
O przyjdź — z kwiatami czekam, z winogradem:
Na łonie białém złożę i upoję!
O przyjdź! — miesiąca i złodzieja śladem,
A otwórz cicho, jak anioł, podwoje.
............
Gwiazdy zliczyłam idące na niebie
A ciebie niema, mój piękny i młody....
O przyjdź! w płomieniach cała czekam ciebie!...
Jestem pierzchliwa, jako młode źrebię;
Jestem jak jagnię najsmaczniejsze z trzody;
Jak gołębica jestem nieobronna,
A jestem jak kwiat rajski cała wonna.
 
Nie znajdziesz, czegom nie obiecywała;
Lecz obiecuję, czego dusza pragnie.
Przyjdź! a lichtarze złociste zapalę,
Zakadzę drogim wonnym cynamonem
A jeszcze jaśniéj przez mych ust korale
I jeszcze śnieżniéj zabłysnę ci łonem...
Cicho jak ogień szeptaj — bo mię strzegą....[24]

Kłamstwo było w pieśni, ogniem i burzą wewnętrzną przepełnionéj, gdyż „nieszczerze jak owca i kwiat wabiła pasterza.” Lecz pomimo to „dusza” króla „wleciała w ogród zamknięty na małżeńskiéj skale”. Jakoż „babilońska królowa,“ okradłszy małżonka z klejnotów (przypominamy sobie Kupca Weneckiego), schroniła się w ręce Bolesława. Wyszła z okna „w miesięczną osrebrzynę“ i prawie stanęła na dachu, rumieniąc dachówki „światłami“ swych oczu: „nogę stawiała na blaszanych smokach, jak duch na srebrnych widmach i obłokach...“
Z zakresu miłości czysto-zmysłowéj jest to może najgorętszy obraz, jaki w poezyi naszéj oryginalnéj wykazaćby się dało. Niczego tu nie brakuje: ani powabów ciała, ani wonnéj, upajającéj atmosfery; ani głosu syreny; ani pociągającéj ponęty zakazanego owocu... Ogród zamknięty „na małżeńskiéj skale“ został otwarty; wkradł się złodziéj, który pozrywa wszystkie jabłuszka... Płomienie otaczają nas zewsząd; jesteśmy nad wulkaniczną przepaścią, wpadamy w nią. Nic już nie zdoła okiełznać zmysłów potęgi!...
Poznajemy w tém Słowackiego. Kocha się w ostatecznościach. Z fantastycznego idealizmu przerzuca się odrazu, bez przejścia, w krańcową zmysłowość. Nie zna stopniowania. Bolesław przeklina wprawdzie swe zaślepienie; ale go nie żałuje, bo oprzeć mu się nie potrafi. Jak elektrycznym strumieniem — związani, skrępowani jesteśmy płomiennym kolorytem poetycznego malowidła: zostajemy pod zaklęciem czaru, jak owo skamieniałe państwo Popiela... Potrzeba nam głosu „globowego anioła,“ ażeby w nas równowagę uczuć przywrócił. Tym aniołem będzie budząca się w nas świadomość, że rozkiełznane podrażnienie zmysłów nie może być ideałem szczęścia na ziemi; że wymagania ducha są równie silne jak popędy ciała...


∗                ∗
Opisaliśmy lub wyliczyliśmy 30 postaci kobiecych i wiemy, że spis nie jest jeszcze zupełny. Są w utworach Słowackiego urywki, które przy bliższéj i szczegółowszéj rozwadze mogłyby się stać jakąś małą ale świetną cząstką ogólnéj całości. Słowacki był płodnym; kreacye jego atoli mają w sobie pewną monotonią. Ogólnie biorąc, jest on poetą fantastycznéj strony w naturze kobiecéj. Tę cechę wspólną z różnemi odcieniami: smutku, melancholii, zbrodni, sentymentalizmu, chorobliwości, obłąkania — noszą na sobie: Kseni, Eloe, Aldona, Rogneda, Marya, Laura, Anna, Beatryks, Balladyna, Alina, Lilla Weneda, obie Amelie, obie Salomeje, Judyta, Idalia, Dafnicka Sybilla, Księżniczka, Pycha, wreszcie Goplana. W szczegółach są to natury różne; zarówno w stopniu natężenia namiętności, jak i w stopniu szlachetności lub nikczemności dopełnianych przez nie czynów; — w zasadzie, w sposobie przejawiania się, w tle ogólném są jedne i te same. Najważniejszym czynnikiem w ich duszy, skłaniającym do czynów, barwiącym uczucia, nasuwającym myśli, jest fantazya; w niéj się one kąpią jak świetlane rusałki lub w płomieniach goreją jak eumenidy. W niektórych wydostają się na wierzch jeszcze inne czynniki i te właśnie starałem się scharakteryzować przy rozbiorze pojedyńczych postaci. Skutkiem takiéj organizacyi wewnętrznéj w uczuciach ich panuje rozstrój, smutek, boleść albo namiętna żądza czegobądź: władzy, miłości, zadawania męczarni i t. p.; rozłamane na kawałki, nigdy harmonii w sobie znaleść nie mogą i giną nieszczęśliwe lub się niszczą powolném cierpieniem. Panując w krainie duchów, z rzeczywistością nie mogą sobie dać rady: ulegają jéj nieubłaganym prawom, pomimo szalonego niekiedy oporu. Są-to cudne, chociaż trujące czasami kwiaty, połamane nagłym natury gniewem... Wpatrując się w nie, marzymy nieustannie, mało kiedy zastanawiamy się. Porywają nas, zachwycają, przejmują zapałem, unoszą w sfery niedościgłe... Wróciwszy na ziemię, przypominamy je sobie jak sen ze wszystkiemi odcieniami jego charakterystyki w różnych życia chwilach: zmęczeniem, urokiem, uśmiechem, łzą, przekleństwem... Poeta dokonał swego zamiaru: wzruszył nas, rozerwał, nie mogąc przekonać...

Takich samych doznajemy wrażeń, odczytując ustępy przepełnione zmysłowością: Violetta, Grafini, Hudyma, Krystyna, jedne mniéj drugie więcéj rozpłomieniają wyobraźnię, rozbudzają namiętne pragnienia, przykuwają nas do siebie — na chwilę. Są-to piękne ciała. Bachanckim uśmiechem, filuterną chmurą na czole wabią ku sobie, lub téż krwawém spojrzeniem, w którém jednakże domyślać się każą ognia rozkoszy, sztyletują śmiałków sposobem teatralnym, nie odbierając nadziei życia i użycia... Przedstawiają się one albo jak pozbawione zupełnie wpływu cywilizacyi, albo téż zepsute jéj rozkładowemi pierwiastkami. Zdrowego życia zmysłowego i duchowego trudno się w nich dopatrzyć.
To ostatnie znajdujemy w Anieli i w Dyanie. W nich poeta ukazał walkę miłości, poświęcenia z własną godnością kobiecą. Natury stworzone do szczęścia, do spełnienia wielkich zadań społecznych, mające bogaty zasób wszystkich przymiotów, jakie ku temu celowi prowadzą, trzeźwo oceniające skalę sił swoich rzucone są w wir życia, w chaos uczuć. Potrzeba kochania przemawia do ich serc naglącym rozkazem; są jéj posłuszne. Dla miłości poświęcają wiele: kochają całą pełnią uczucia, całą energią duszy zdrowéj i silnéj; ale nie mogą przenieść spokojnie podeptania swych pragnień najszlachetniejszych; i jeżeli nie czynem, to słowem energiczném, palącém, potrafią śmiało stanąć w ich obronie. Kochać umieją, poświęcić się mogą; ubliżyć sobie nie pozwolą. Wysoko podniosą głowę nawet wtedy, kiedy osamotnione zostaną; we własnéj piersi zaczerpną siłę do zwalczenia głupiéj zarozumiałości nikczemnego tchórzostwa. Dla nich życie nie będzie zapewne ogrodem pełnym pachnących róż i fiołków; kolcami nieraz sobie ręce i stopy rozkrwawią; ale — nie upadną Ten jest wielki, kto bez obcéj pomocy, jeżeli nie szczęście własne, to szlachetne dążenie do urzeczywistnienia pewnych idei w życiu przeprowadzić zdoła. Ten jest wielki, co gardząc podłością ludzką, jaką na drodze życia napotyka, własnéj sile zaufa...
Odosobnione stoją takie postaci jak Syberyna — dziecko lodów, i Agnieszka — dziecko małomiejskiego partykularza. Są to istoty wchodzące dopiero w życie; widzimy je tylko na chwilę; zaledwie im się jedynie przyjrzeć mogliśmy i najwydatniejsze cechy tych drobnych kwiateczków zauważyć. Uśmiechem je witamy i uśmiechem żegnamy... Życzliwość zaiste dobrego dla ludzi usposobienia towarzyszyć im może.
Wreszcie pięknie narysowana postać Wdowy zasługuje na wyróżnienie swoją naturalnością, swoją prostotą w poświęceniu, swoją potęgą miłości macierzyńskiéj.
Jak widzimy, większość kreacyj poetycznych Słowackiego przedstawia się albo ułamkowo albo jednostronnie. Stwarzał cudne obrazy, zachwycał pysznemi barwami, zdumiewał językiem, co „lśni jak mozajka, śpiewa jak słowiki,” językiem, któremu równego niema w naszéj literaturze, przed którym Mickiewicz musi uchylić czoła; przykuwał niekiedy naszę uwagę piastycznemi posągami swych postaci; — słowem posiadał wszystkie zalety, jakie wielkich poetów charakteryzują. Brakowało mu jednego: wykończenia i harmonii z samym z sobą. Stąd tyle dysonansów, tyle niewymotywowanych skarg, tyle szyderstwa, tyle przekleństw na jednostki, na kraj, na ludzkość całą. Jako wymowny wyraz zawodów, boleści, rozpaczy, szarpiących łono mas licznych, — pozostanie Słowacki wielkim i lubionym. Zapominamy o szczegółowych powodach, jakie poetę do zrozpaczenia lub do mistycznéj wiary doprowadziły; patrzymy jedynie w serce własne, w serce ogółu; a znalazłszy tam mnóstwo istotnych przyczyn smutku, uwielbiamy tego, co słowem potężném, grzmiącém jak huk piorunu lub łagodném jak szmer liści potrafił objawy owego smutku wyśpiewać.
Obok jednakże takiego warunkowego uznania, nie możemy zapomnieć, że poeta nasz próbował również zarysować ideał dziewicy, jako przyszłéj obywatelki. Myśl ta, jakkolwiek w wykonaniu nie przeszła granic szkicu, zasługuje na podniesienie, wzbudza szczerą sympatyą, pokazując w poecie chęć wpływu w kierunku nie już czysto-artystycznym, ale i społecznym. Budzenie samowiedzy w społeczeństwie, choćby się miało „do wnętrza trzew sięgnąć” i krwi serdecznéj utoczyć, będzie jednym z najważniejszych, chociaż czasami najboleśniejszych obowiązków, jakie utalentowana jednostka, wchodząc w życie, względem innych zaciąga. Nie powiadam, żeby Słowacki przeprowadzał podobne myśli zawsze i wszędzie; fantazya zanadto go unosiła i wywodziła na szlaki wymarzone, na których nie mógł się spotkać z poważnemi obowiązkami; — ale zwracam tylko uwagę jego nieprzyjaciół, że myśli te nie były mu obce!.. Oceniając poetę i jego utwory, wszystkie zalety (jak i wady) uprzytomnić sobie wypada...


Jak Krasiński pojmował miłość.

„Kto się poświecił dla dobra ludzi, powinien o ich sądzie zapomnieć“.

„W walce z tém piekłem świata, co się złości,
Zawsze i wszędzie bądź siłą, co skłania,
Nad śmierć silniejszą siłą ukochania,
Bądź piekłem miłości!”

Excelsior! Wznosimy się na wyżyny. Duch poety jakby archanioł o skrzydłach ognistych wzlatuje w krainę świetlanéj przyszłości, pociągając nas za sobą siłą wielką, magnetyczną. Na niedościgłych prawie wysokościach zastawia nam ucztę wśród błyskawic, gromów, ulewnego deszczu i wschodu różanéj jutrzenki. Powinniśmy zapomnieć na chwilę o naszych bólach i radościach jednostkowych, o naszych sprawach drobnych, codziennych — bo przed nami są kwestye społeczeństwa lub świata całego. Dzieje narodów i wielkich grup socyalnych z całą świętością powagi i z całą natarczywością rzeczy koniecznych wdzierają się w nasz umysł, ogarniają serce, owładają duchem.
Chcąc zrozumieć poetę, potrzeba się wyanielić — zrzucić szychowe świecidła dumy i zarozumiałości, pychy i samochwalstwa, komerażów i sporów dziecinnych, niechęci i nienawiści stronniczych; — a ubrać się w anielskie szaty miłości, przebaczenia, poświęcenia i ofiary, gdyż „z bólu zmartwychwstaje duch; z podłości tylko zmartwychwstania niemasz“. W takim nastroju potrzeba się wczytywać w głoski tęczowych myśli naszego poety, jeżeli go odczuć i zrozumieć pragniemy. Kiedy chłodny, z wyziębioném sercem weźmiesz do ręki karty ogniste; spalą cię swoim żarem, będziesz zmuszony upuścić je bezwładnie na ziemię. Nie dotykaj ich lepiéj, może przyjdzie kiedyś i na ciebie chwila taka, w któréj znudzony jednostajnością i bladością wrażeń, zbolały w duszy, zawiedziony w nadziejach, zechcesz zaczerpnąć sił nowych w rozważaniu promiennéj przyszłości... Wtedy możesz otworzyć księgę i czytać. Pójdziesz w tém za naturalnym rozwojem myśli poety, wtajemniczając się w fazy jego twórczości. Bo i on cierpiał i on doznawał zawodu i on „jak Dante przeszedł przez piekło“ — a jednak nie zrozpaczył, nie przeklął, nie znienawidził ludzi; lecz tém silniéj i goręcéj ich ukochał, marząc o uszczęśliwieniu ich bytu, o wyprorokowaniu im przyszłości.
Z ogólnemi zadaniami społecznemi i politycznemi zaznajamiał się nasz poeta bardzo wcześnie, w latach swoich dziecinnych i młodzieńczych, w arystokratycznym domu rodziców. Salon ich był miejscem zetknięcia wielu znakomitości spółczesnych zarówno w sferze praktycznego wykonywania ustaw społecznych, jak i w sferze teoretycznéj propagandy. Pobyt w Warszawie właśnie w chwili agitowania się spraw, które dotykając pojedyńcze społeczeństwo, pobudzały do głębokiego zastanowienia się nad ogólnym ustrojem socyalnym, nad prawami, przynależnemi ludzkości, — przyniósł może Krasińskiemu (mającemu naówczas lat 12–16) choć dalekie dźwięki, niezrozumiale w części, które późniéj wróciły do umysłu jego jako wspomnień echo, zolbrzymione gwarem politycznych i społecznych ruchów, zdobywających sobie prawo bytu na Zachodzie, gwarem, któremu Krasiński zblizka mógł się przysłuchiwać. Upadek Napoleona i jego następstwo: reakcya w sferze pojęć moralnych, religijnych i politycznych (tak zwana „Restauracya“) nastręczały gotowy temat do burzliwych rozpraw, którym krajowe interesa, ściśle z powyższemi faktami związane, szczególniejszego dodawały zajęcia. Były-to chwile najszczęśliwsze w życiu naszego bolejącego poety. Potém nastąpił smutek straszny. Ojciec był jego sprawcą. Zniewaga, któréj doznał (z pewnością niesłusznie) będąc w uniwersytecie, stała się okropnych cierpień moralnych początkiem. Nielubiony był jako arystokrata, nielubiony był jako syn hr. Wincentego. Musiał wyjechać za granicę. Zniewaga położyła piętno boleści na wszystkich tworach Krasińskiego. Chociaż przebaczył, pamiętał o niéj długo; uwiecznił ją w pismach. W Niedokończonym Poemacie czytamy: „Harde było ze mnie chłopię, choć niedorosłe i wątłe na siłach. — Przechodziłem wśród nich wszystkich (t. j. kolegów uniwersyteckich) z dumą na czole, świadom, że mnie nienawidzą; lecz czemu — nieświadom! Krzyczą: panicz, panicz! — jakby hańbą być miało, że wskazać mogę, gdzie za ojczyznę gardło dał niejeden z ojców moich i w jakim leży pochowan kościele. Boże! w piersiach dziecinnych pierwszy raz wtedy piekło się urodziło; — oni ciągną mię na dół za ręce, za nogi, za płaszcze moje...“ Ale anioł jego — lepsza strona usposobienia — kazała mu przebaczyć i „kochać“ napastników „w czynach“. Cierpienia fizyczne stały się dla niego łożem Prokrusta. Zmuszony ciągle się leczyć, przejeżdżać z jednych wód kąpielowych do drugich, mieszkać daleko — w krajach ciepłych, gdzie rosną „cyprysy i mirty“, nigdy nie zaznał spokoju. Potężny „serca męką“, ze „smętną jakąś nieszczęść sławą“ żył „wielkim, cichym, dumnym smutkiem“, zaledwie się skarżąc. W duszy miał „próżnię grobową” — a jednak nigdy jéj w pismach swoich nie wyjawiał. Przepędzał chwile jak pustelnik — z myślami swojemi. W roku np. 1837 pisał do hr. Ankwiczowéj: „Cóż mam więcéj donieść pani? nikogo nie znam, nikogo nie widuję; na wieczory, na bale nie chodzę. Oczy mnie mocno bolą, często nic nie robię, wkrótce przestanę myśleć... cały długi wieczór przeleżeć muszę na kanapie“. Skarży się na brak myśli, a frazesów pustych „gadać“ nie chce. Robi przypuszczenia jak najsmutniejsze: to że mnichem zostanie, to znów, że zmarnieje. „Toby był bardzo ozdobny koniec mojego znakomitego zawodu“ — dodaje ironicznie. W r. 1842 pisał do Henryetty** „Niech się pani nie dziwi tym potwornym głoskom. Tak się pisze, gdy się 19 lutego, w sam dzień i chwilę urodzin (niestety 30-ty raz powtórzonych) miało dwa rzuty apoplektyczne krwi do mózgu. Głowa leżała już w grobie — i to nadługo. Krwi puszczenie znów światło blade rzuciło w te ciemności — ale dotąd ręka tak pisać musi i każde pisanie męką“....
A przecie ten człowiek schorowany, zbolały, zmęczony życiem, które piołuny same do czary mu wciskało, które moralnéj pociechy nigdy mu prawie nie dało, — nie jęczał, nie narzekał, nie krwawił ran własnych, obnażając je przed czytelnikami. On miał siłę wyśpiewać słowa pociechy (sam niepocieszony), słowa zachęty, on odważył się pierwszy może zawołać:

Dość już długo, dość już długo
Brzmiał na strunach wieszczów żal!

Czas uderzyć w strunę drugą:
W czynów stal.

Nie uznawał prawa bytu dla melancholicznego liryzmu, lubującego się w malowaniu serc pękniętych i zrozpaczonych; chociażby go okoliczności życia najzupełniéj w naszych oczach usprawiedliwiały, gdybyśmy słowa skargi od niego posłyszeli. W duszy téj był nadziemski niemal hart wytrwania, było wszechwładne panowanie ducha nad kaprysami i bólami ciała.
Zasadniczą myślą jego utworów było: przez miłość w czynach się ujawniającą zgotować świat błogiego żywota na ziemi. Stąd téż pojęcie miłości ma u niego znaczenie głębokie i wielkie: jest łańcuchem opasującym wszechświat, jest elektrycznym strumieniem wstrząsającym dusze jednostek i społeczeństw, jest tronem szczęścia dla tych, którzy w szlachetności żyją. Z tak pojętą miłością łączy się u Krasińskiego najściśléj pobożność, to jest zjednoczenie duchowe ze Stwórcą wszechrzeczy. Nie jest-to jednak ani suchy obserwantyzm bigotki, ani zapalczywość dogmatycznego fanatyka. Pobożność jego polegała na uznaniu i przejęciu się wszechmądrością i wszechmocą Boga. Formułki, ceremonie, zewnętrzność, były-to rzeczy dla niego zupełnie obojętne. Wszakże przejęty główną ideą swoją, opowiada w „Legendzie“ upadek kościoła ś-go Piotra a zapanowanie na ziemi kościoła ś-go Jana — apostoła miłości. Nie przywiązywał się więc ślepo do tradycyi kościelnéj, nie zabraniał swobody ruchu w zakresie pojęć religijnych.
Wygłaszając atoli płodność idei Boga w rozwoju społecznym, nie wykluczał on bynajmniéj spółdziałania człowieka; nie zalecał bezwładnie i bezczynnie wyczekiwać zmiłowania bożego, nie „przemieniał ziemskiéj doli w żywot ducha na księżycu“, — jak to o nim niesłusznie napisał przyjaciel niegdyś serdeczny, Juliusz Słowacki, w chwili rozdrażnienia. Krasiński powiada wyraźnie: „Ani osobnikowi, ani narodom, ani ludzkości Łaska wiekuista nie zdała się na nic, jeśli aż pod same niebiosa rąk nie podniosą ku niéj: bo połową stworzenia — wola stworzonych“. Nie jest to więc zachęta do snu gnuśnego — ale pobudka do czynu, wychodzącego z głębin rozmiłowanéj duszy. Roztkliwienie i rozmarzenie osłabia duszę, czyni ją lękliwą i niezdolną do energicznego wyjawiania się w działaniu. Krasiński téż surowo karci tych, co sieją „łzy marne na nicestwa roli“. „Będziesz-że mi jeszcze błąkał się po manowcach za ognikami — powiada w Niedokończonym poemacie — będziesz mi kwiatki zbierał po gajach i tracił czas i trwonił moc, kiedy... iść trzeba po skale, w górę, śród mgły... krwią się własną przytrzymując u głazów, by nie odpaść w dół!“ Miłość u Krasińskiego nie rzuca na duszę całunu melancholii, powabnego jako draperya, ale nie mającego żadnéj głębszéj wartości. Miłość u niego jest czynna, powściągliwa, poświęcająca się, cicha, pokorna przed Bogiem, dumna wobec ludzi. Jeśli cierpi, cierpi świadomie, mając cel jakiś wielki na oku, nie dla zadowolnienia uczucia próżności i popisu przed światem, nie dla wystawy szat żałobnych.
Przy całém bowiem ukochaniu rodu ludzkiego, przy całéj pełni miłości namiętnéj, Krasiński nie łudził się, nie postępował jak dziecko naiwne, któreby wszystkich za aniołów poczytywało, któreby żadnéj nie dostrzegło skazy na ulubionym przedmiocie. Owszem w jaskrawych nieraz barwach przedstawia podłość i nikczemność ludzi. „Wiek mój — powiada — był wiekiem przejścia i złego“. Świat cały jest „giełdą bez Boga“. W gmachu téj giełdy była „wystawa z marmuru czarnego, wschodami wiodąca aż tam, gdzie górowały trony świecące. Na nich siedzieli wybrani kupcy z wędrownych pokoleń Wschodu, w długich szatach, z siwemi brody, z purpurową przepaską na czole a pod ich nogami leżały ogromne wory, pełne brzęczącego kruszcu...“ W tych worach dusze kupców ukryte i spętane — płaczą. A w miarę „jak się nieszczęsne coraz bardziéj skarżyły, wzrastał gniew siedzących i gniotąc stopami, zagłuszali jęki tych własnych dusz swoich“.

W inném znów miejscu powiada:

Świat ten cmentarzem z łez, ze krwi i błota!
Świat ten jak wieczna każdemu Golgota...

A pomimo to wszystko świat ten był przez niego kochany! Miłość pojęta szeroko ogarniała wszystkich:

Dla podłych tylko i faryzeuszów
Bądź groźbą, gniewem — lub świętém milczeniem;
Dla wszystkich innych, bądź anielskiém tchnieniem!

Oto przykazanie miłości, jak je Krasiński sformułował. Nie było w niém ani marzeń fantastycznych, ani sztucznych obsłon, ani czułostkowéj galarety... tych właśnie wad, jakie on sam zarzuca i w części bardzo słusznie Juliuszowi Słowackiemu, kiedy w odpowiedzi na jego gryzące słowa mówi:

Ach! nie wziąłeś ran przed ciosem
W pierś twą magnetycznie,

Aleś jednym wciąż piał głosem
Tylko fantastycznie!

Miłość jego jaśniała światłem czystém, ciepłém i ożywczém. Choć cierpiał — przebaczał, choć widział podłość — nie przeklinał. W duszy jego chmur nie było — tylko blaski same. Ludzkość, społeczeństwo stawały przed jego oczyma jako Magdalena pokutująca: grzeszna ale godna kochania. Przyciskał ją do serca, oblewał łzami spółczucia i błogosławił na — przyszłość czynu.
Wobec tak szerokich horyzontów, jakież mogła mieć znaczenie miłość jednostkowa, miłość ziemska? Prawie żadnego. Kobieta jest albo echem mężczyzny, samodzielnego życia nie posiadając wcale, albo téż poświęca się na ofiarę Bogu lub społeczeństwu. Są naturalnie chwile w jéj życiu, w których zadrga zwykłe ludzkie serce; przytłumia jednakże prędko jego bicie, ażeby nie stawało na przeszkodzie jego dążności do wykonania jakichś czynów wielkich; albo téż zagłusza je na wieki — wraz z życiem. Tęskne spojrzenie, echo pamiątki jednéj razem z kochankiem przebytéj „nocy letniéj“, kilka westchnień, pocałunek — oto wszystko, co dla ziemi uczynić może lub powinna. Wszystko — wraz z potęgą ducha kochającego — przenosi w krainę pozaświatową, w otchłań niespełnionych nadziei, w bezbrzeżny ocean niewidzialności. Tam, gdy ziemskie więzy opadną, dusze połączą się nierozerwalnie... na wieki. Miłość to święta, czysta, nieskalana, anielska. Kału ziemskiego napróżnobyś w niéj szukał. Na tym padole płaczu o nic domagać się nie można; wszystko przekazać należy niebu. Tu do spełnienia są inne, ważniejsze sprawy, w których kobieta może być środkiem, pomocą lub przeszkodą — ale nie samoistną pracownicą. Rola jéj całkiem bierna ogranicza się na wykonaniu tego, co mężczyzna postanowi. Jednego tylko dokonać zdolna: i siebie i ukochanego zaprowadzić pomiędzy cienie umarłych. Przeznaczeniem jéj cierpieć i poświęcać się... w milczeniu.
Aczkolwiek takie jest ogólne wrażenie, jakie z rozczytywania się w utworach naszego poety odbieramy, są tam jednakże jeszcze wzmianki, których pominąć w żaden sposób się nie godzi. Krasiński przeczuwał, że w przyszłości inne być musi powołanie kobiety i że miłość jéj inaczéj uzewnętrzniać się powinna. Jedna z kobiet powiada: „Otóż ja umrę, głośno wołając: Duszę-m miała, duszę mam, a na ziemi ciało mi tylko przyznali“. To znaczy, że poczucie samoistności już się w niéj przebudziło; potrzeba je tylko wzmocnić, rozświetlić i na szerszą życia arenę wprowadzić.
Krasiński, zajmując się zagadnieniami przyszłości, nie mógł pominąć całéj połowy rodu ludzkiego, z którą miłość jakby się zrosła od dzieciństwa. Malując obraz świata udoskonalonego, woła że w nim

Niema także podrzędnicy!
Bo niewieście w końcu serce
Po lat długich poniewierce
Błysło z pączka tajemnicy.
Dawne panny biorą sami
Swe, za dłonie, niewolnice,
By jak duchy iść z duchami
I wstępować na stolicę!
Przemieniony ten planeta
Już zapomniał, co kobieta,
Wie, co bracia i siostrzyce!

Posłannictwo takiéj kobiety będzie wielkie; przerodzi ona społeczeństwo, reformując obyczaje, wlewając w życie pierwiastki nowe:

Zwolna kwiat ziemi z toni wieków wzrasta;
Lecz przyjdą czasy, lecz kiedyś się zjawi
Córka człowieka i Boga — niewiasta!
I męskie serca od śmierci wybawi.

Lecz są-to wzmianki, cenne bezwątpienia ale urywkowe, niezwiązane jeszcze w system, nieprzeprowadzone w całkowitych kreacyach, któreby uwydatniły bliżéj rysy owéj „niewiasty“. Nie można w nich dopatrzyć się idei równouprawnienia w tém znaczeniu, jakie obecnie do tego wyrazu przywiązujemy: działalność niewiasty i jéj samodzielne stanowisko wypływa tu z uczucia miłości, ogarniającéj wszystko; a myśl wypowiedziana powtarza jedynie to, co przed 19-tu wiekami wyrzekł św. Paweł: „Niemasz Żyda ani Greka, niemasz niewolnika ani wolnego, niemasz mężczyzny i niewiasty, albowiem wszyscy jedném jesteście w Jezusie Chrystusie“. W każdym razie idea-to była płodna, kiedy do takich wniosków doprowadziła.
Miłość u Krasińskiego nie ma ciała — i w tém postaci jego kobiece podobne są do większéj części utworów Słowackiego. Zewnętrzności poeta nie opisuje. Wzrok ognisty, sploty długich włosów, bladość cierpiącego lica, kibić powiewna — oto wszystko, co wiemy o fizycznéj stronie jego kobiet. Taki sposób traktowania poetycznych tworów nie wynikał oczywiście z niemożności lub nieświadomości, ale jedynie z ogólnego nastroju duchowego. W młodości bowiem umiał poeta opisywać miłość zmysłową, gorącą, wulkaniczną, wraz z powabami ciała i zawrotem głowy. Późniéj usunął obrazy tego rodzaju na plan ostatni, wskazując nam zdala to krwią zbryzgane, rozpustne bachantki demagogiczne, to płoche zalotnice, za świecącym kruszcem ofiarą swego ciała goniące. Malować ich szczegółowo nie chciał, bo zbrudziłyby mu jasny, promienny koloryt utworów.
Krasiński był w wysokim stopniu idealistą. Duch panował u niego nad ciałem, treść nad formą. W obserwacyą się nie bawił, rzeczywistością mało się zajmował. Uczucie swoje wyidealizował w nieszczęściu, w silném przejęciu się klęskami ogólnemi, wobec których nikły jego bóle indywidualne. Tém się właśnie wyróżnia od Słowackiego, w którym na pierwszym względzie zawsze stała własna jego osobistość; to nadaje cechę dodatniości wszystkim Krasińskiego poezyom. Nie kierował się wrażeniami chwili, rzadko poddawał się kaprysom rozdrażnionéj namiętności. Stąd znów wynika brak rozmaitości w jego kreacyach. Skamieniałość bólu, promieniami daleko wschodzącéj jutrzenki oblaną, odnajdujemy wszędzie. Skamieniałość ta atoli przedstawia się raczéj w masie aniżeli w kształtach, misternie a dokładnie rzeźbionych. Potęga myśli, dla któréj trudno było znaleść „konchę glinianą“ — nie dozwala rozwinąć się plastyczności rysów i ruchów. Giestów mało, akcyi nie widać, wszystko zastępują słowa. Ale i te nie stawiają marmurowych pomników dla formy, są jedynie wierném tłómaczeniem snów duszy zbolałéj a wierzącéj! Miłość, na wszechświat rozprowadzona, zatarła w sobie pojedyńcze rysy, które tylko w jednostkach uwydatnić się dadzą. Głębia uczucia tego jest niezaprzeczona; szczerość — widoczna; anielskość — zgodna z ogólnym stanem duszy poety, który skarżył się na to żałośnie, że więcéj jest na ziemi wątrób aniżeli serc... Wystawiając miłość jako panaceum na wszystkie choroby ludzkości, musiał zostawić na boku rozum, którego wprawdzie nie wyklina, ale téż i nie podnosi, chociaż niepodobna mu o nim nic nie wspomnieć. Natarczywie się on domagał uwzględnienia; poeta utrzymuje, że ci, co miłości nie mają, są chorzy na podłość albo na bezrozum.

A czy wy wiecie, wy, na podłość chorzy
Lub na bezrozum, gdzie ten piorun boży?
On w piersi ludzkiéj drga — i zwie się miłość...
I on rozcina tu losu zawiłość!

Poeta, który tak gorąco i tak bezwarunkowo wierzył w potęgę miłości, zasłużył sobie niezaprzeczenie, żebyśmy go całém sercem kochali i utwory jego ducha oceniali nie podług niziuchnéj skali ciasnego egoizmu lub lekceważącego posądzenia o niedorzeczny mistycyzm i fanatyzm religijny; ale podług skali tych wzniosłych uczuć, jakiemi podnieść nas ku sobie usiłował.

∗                         ∗

Przez długi czas prywatna, że tak powiem, strona wewnętrznego rozwoju poety szczupłéj tylko garstce przyjaciół i krewnych była znana. Przed kilku laty dopiero wydana część korespondencyi Krasińskiego odsłoniła niektóre ciekawe i charakterystyczne cechy jego umysłu i serca. Dawniéj znane listy przedstawiały nam autora Irydyona zawsze tylko zadumanego o najwyższych zagadnieniach ludzkich, zawsze przemawiającego tonem podniosłym a niekiedy i bombastycznym. Listy do Konstantego Gaszyńskiego, Stanisława Małachowskiego i Adama Sołtana, ogłoszone w ostatnich latach nie zacierając tego wrażenia, dają nam poznać poetę ze strony poufnéj, jakim był w życiu codzienném, niedostarczającém ustawicznie wielkich zachwytów i nierodzącém co godzina olbrzymich pomysłów.
Tu się pokazuje, że poeta pomimo swego europejskiego wykształcenia, pomimo arystokratycznych nawyknień, jest przecież w gruncie rzeczy prawdziwym Polakiem nietylko w tém, co istotę usposobienia narodowego stanowi, ale nawet w niektórych zewnętrznych tego usposobienia objawach: jest rubasznym a nawet trywialnym w wyrażeniach, lubi dosadne określniki stosowane do ludzi i rzeczy (bałwan, błazen, dureń i t. p.). „Uroczysty, majestatyczny styl Irydyona — mówi Tarnowski — kiedy schodzi z wysokości, nie przestaje na tém, że jest potocznym, ale nabiera czasem takiéj energii wyrażeń, że huzar zawahałby się nieraz, zanimby podobnych użył z piórem w ręku... A kiedy go oburzy człowiek podły albo kobieta nikczemna, to wtedy otwartość jego stylu posuwa się do wyrażeń tak mało parlamentarnych, że ich żadną miarą nawet z zastrzeżeniem: uczciwszy uszy powtórzyć nie można“.
Powtóre, okazuje się Krasiński w tych listach amatorem drobiazgów życiowych, ma skłonność do pewnego plotkarstwa, do jowialnych dykteryjek: bawi go jakaś śmieszność, jakieś głupstwo, jakaś niezgrabność towarzyska lub jakaś romansowa intryga, Tego rysu w jego usposobieniu niktby zapewne z pism jego nie wywnioskował; a przecież do wytworzenia sobie dokładnego pojęcia o człowieku, jeżeli już nie o poecie, jest on bardzo potrzebny.
Listy do Sołtana są jeszcze ważne z tego względu, że nam o indywidualnéj miłości Krasińskiego mówią, a mówią otwarcie, bez obsłonek. I ten punkt naszych wiadomości rozświetlił się ogromnie; poznajemy tu duszę namiętną, żądną wrażeń, niedbającą o zwykłe konwenanse ani téż o zwykłą moralność, ale bądź co bądź wielce szlachetną i idei uznanego przez siebie obowiązku oddaną.
Znamy dotychczas dwie z tych miłości i to z opowiadania samego poety. Pierwsza z nich sięga wczesnéj młodości i ciągnie się przez lat kilka, dopóki nie ustąpiła drugiéj, choć poeta bronił się, jak mógł, przeciw téj „niewierności” czy niestałości. Kiedy się ta pierwsza miłość rozpoczęła, nie wiemy; dowiadujemy się o niéj jako o fakcie już istniejącym w roku 1834, gdy poeta zaczął rok 23, gdy jest we Włoszech w towarzystwie dwu ukochanych przyjaciół: Danielewicza i Jaroszyńskiego. Oddalony od swéj ukochanéj niepokoi się, trwoży, szuka pociechy wszędzie, nawet we wróżbiarstwie; potém gdy się zjechali (a zjeżdżali się nakrótko zazwyczaj gdzieś na wodach), rozpływa się w uniesieniach szczęścia: „Zastałem ją dwa razy tyle kochającą mnie co dawniéj. W życiu mojém zapewne już takich dni szczęśliwych nie doznam więcéj. Może ci miło będzie wiedzieć, że ten, który cię kocha, dostał się do raju i z raju do ciebie pisze“. Niebawem wszakże następują przykrości różne: list jakiś do Zygmunta od ukochanéj pisany dostał się na poczcie do rąk awanturnika, co nosił to samo nazwisko a haniebnie tego przypadku nadużył; otworzył bowiem list, poznał treść, odczytywał go ludziom, chwalił się nim jakoby do siebie pisanym; — ludzie zaczęli się nad kobietą kochaną znęcać i szarpać jéj sławę. „Zastałem ją w najokropniejszym stanie — pisze do Sołtana w r. 1835 — i raj mój niebieski prysł odrazu. Polki, pani G... i drugie były w Ischl. Niema potwarzy, szyderstwa, złości, którąby nie napoiły mojéj biednéj. Osobliwie ta G... zlepiona z żółci i mułu, wysoka, szkieletowa, rozpaczająca za znikłemi wdzięki, wściekła, że kto inny piękny i kochany, pod maską przyjaźni pełna nienawiści i podłości, kłamiąca, rozdzierająca, w imieniu cnoty przemawiająca! Dni tam spędzone były mi piekłem. Dopiero wieczorem odpoczywałem, kiedy wszyscy posnęli: w tym salonie na wieki pamiętnym, wśród krzewów hortensyj, przy półświetle lamp, przy blasku jéj łzawych oczu. Tam jéj cała dusza tyle szlachetna i dobra na łzy roztapiała się przede mną, tam ją umęczoną za to, że kocha, pokochałem jeszcze więcéj niż wprzódy... Nigdym nie kochał, nie wiedział, co to kochanie; dziś dopiero, zstąpiwszy do piekieł z niebios, to poznałem. Dziś dopiero chodzę po spiekłym bruku tego miasta (Tryestu) i chciałbym się położyć i skonać na nim, tak mi dolega każda chwila bez niéj. Jeżeli były jakie błędy, Bóg je nam przebaczy. Trudno tyle walczyć co ona a tyle kochać i szanować i czuć co ja”.
Ażeby ocenić położenie, trzeba wiedzieć, że tą ukochaną Zygmunta była kobieta zamężna, mająca dzieci, która (jak mówią) miała się odznaczać wysokiemi przymiotami umysłu, wykształceniem, subtelnym smakiem artystycznym i głębokiém uczuciem. Walki, jakie stoczyć ze sobą musiała, zanim się całą duszą oddała poecie, niewątpliwie kosztowały ją wiele. Jéj natura nerwowa, namiętna, chorobliwa trochę miała urok niezwykłości i pociągała do siebie Zygmunta, który silnych wrażeń potrzebował, niemi się do pewnego stopnia upajał i życie swoje w poemat zamieniał. Oto np. opis rozstania się z r. 1835: „Ona wyjeżdża za dni dziesięć. Ja zaraz potém. Ile wycierpiałem, nie masz wyobrażenia. Ile byłem szczęśliwy, także rzadko kto mieć może. Ale to tego rodzaju szczęście, co zabija więcéj niż sił przysparza. Co mi najmilszego z tego wszystkiego zostało, to to wyobrażenie, że szlachetniejszéj kobiety niema na ziemi, to to przekonanie, że takiego serca daremno-bym już szukał w życiu. Ach! co mi życie zatruwa, to że ona uparła się wracała do domu. Mąż wie wszystko. Ona mu sama napisała. Wie więc, co ją czeka. Ale za obowiązek uważa odwieźć dzieci mężowi i cierpieć. W tém rodzaj ekspiacyi widzi. Ale sił nie będzie miała i umrze... Już teraz po kilka razy na dzień mdleje, blada jak trup lub rozgorączkowana jak w malignie. Ale piękna zawsze i słodka, anielsko słodka! Ludzie to zowią błędem, księża grożą piekłem za to; ale cóż jeśli ten błąd już w samym sobie swoje piekło zawiera? Jeśli kwiat przez to samo, że się rozwinął na chwilę, schnąć i umierać musi? Biedny-to świat, w którym jedyne szczęście przezwali zbrodnią; biedne towarzystwo, które, by się utrzymać, kłamać musi... Za kilka dni skończy się młodość moja, wiosna życia mego. Zacznie się druga połowa bytu: rozum, jak mówią ludzie, rozsądek! co u niektórych znaczy podłość, u niektórych głupstwo, a u bardzo mało cnotę”.
Poznajmy teraz jego sarkazm i chęć dramatyzowania swego życia: „W tych dniach los mojéj duszy się rozstrzygnie. Albo zbudzę w niéj iskrę, albo zebrawszy wszystkie siły, stworzę sobie jakąś postać do kochania idealnie i ubiorę ją w kształt, albo téż przekonam się, żem głupi na wieki i każę sobie zrobić maleńki sarkofag z szylkretu z napisem dnia, w którym pożegnałem ją, a pod spodem będzie: dzień śmierci rozumu mojego. Ale potém co zrobię? Czy świnie paść będę, czy strzydz owce, czy się wykieruję na dobosza, czy, jak mój stryj, garnków fabrykę założę? Tyle dróg przede mną, a ja się waham? Nie, nie. Sprawię sobie portki à la général Alexandre i płaszcz duży i będę z niego bułki sypał wiedeńskim łazarzom. Albo... ożenię się, osiądę w Rzymie, kaczki z Galicyi sprowadzę do Kolizeum i będę przepisywał elegie mojéj żony nad niemi“.
Przez rok 1836 i 1837 miłość trwa ciągle i odzywa się nieraz rzewnie, czasami namiętnie, zawsze smutno; raz jeden znać w słowach poety jakiś rodzaj żalu czy gniewu do oddalonéj kochanki. Moc jednak miłości zmniejsza się widocznie; wprawdzie odrzuca dobrą partyą, do któréj nakłaniał go ojciec; odrzuca ją, choć panna była „piękna jak anioł, ślicznie ułożona,“ choć wszystko w niéj zapowiadało dobrą żonę: „i tok umysłu i przyroda i wychowanie“. W motywach wszakże tego opornego stanowiska, wypisanych przyjacielowi, przebija się raczéj skrupuł delikatnéj duszy aniżeli nieprzeparty urok silnéj miłości. „Bądź moim sędzią — mówi do Sołtana — wiesz, ile kochałem tamtę i wszystkie koleje z nią przebyte. Ona całą przeszłość moję zagarnęła, ale w niéj niema dla mnie żadnéj przyszłości. To wiedziałem zawsze; ona to czuła równie jak ja. Ale dla niéj ja jestem wszystkiém, choć oddalony, choć w niczém codzienném, praktyczném nie dotykający jéj okręgów; wszystkiém, bom ją przed ludźmi i przed własném jéj sumieniem pozbawił pokoju, bom wygnał ją moralnie z progów domowych, bo mi ona wszystko poświęciła i dziś jest nieszczęśliwą, bez dawnéj posady (!) wśród znajomych, bez dawnego przywiązania do życia, któremu była przywykła, bez dawnéj spokojności serca i rozumu... Teraz jedyną jéj ulgą, pociechą jest myśl, że ja jéj nie uwiodłem, ale że ją kochałem; myśl, że poświęciła się dla kogoś, któremu warto było tę ofiarę uczynić. Gdybym z drugą się ożenił, pchnąłbym ją w serce na wieki. Nie pojęłaby nigdy, że można pojąć inną kobietę, a zostać jéj przyjacielem, bratem i kochać ją sercem, wdzięcznością. Gdybym się ożenił, wydałoby się jéj, że straciła dobrą sławę i może duszy swéj zbawienie dla igraszki przewrotnego człowieka“...
Na wiadomość, że ma się z nią znowu widzieć, przejmuje go jakaś obawa; powiada, że ona go męczy ciagłemi przeskokami od namiętnych wybuchów do mroźnéj obojętności, że miłość nic nie warta, że tylko przyjaźń nie podlega zmianom, że kobieta owa jest niższą od jego wyobrażenia o niéj, niższą nawet od niego samego.
„Smutek ogromny i poważny objął duszę moję — pisał do Sołtana 24 lipca 1837 — prawda jest świętsza nad wszystkie względy; niema miłości na świecie!. Miłość, prócz myśli, idei, wymaga jeszcze tego, co najszczytniejszém i najtrudniejszém jest na świecie: sztuki, kształtu, widoméj piękności, pewnego rodzaju katolicyzmu... Bo zważ to dobrze, że dla katolicyzmu, jak dla miłości, trzeba pojednania harmonijnego najszczytniejszych moralnych ofiar z najbardziéj nęcącemi, pięknemi materyi kształtami... Teraz wybierz się w drogę i szukaj żyjącéj kobiety, któraby dorównała ideałowi miłości. Znajdź taką, w któréjby boskim składzie forma była kwiatem materyi, dusza — kwiatem ducha; taką, któraby w objęciach twoich czystą została, a w podniosłości ducha jednak twoją była; taką jedném słowem, któréjby czyny nie popsuły ideału, a któréjby ideał nie popsuł rozkoszy czynów. Jeszcze Bóg córki nie miał; dotąd syna jego widzieliśmy tylko!..“
Za widzeniem się w r. 1837 wybuchła na chwilę zpod popiołów iskra przywiązania a może tylko litości... „Widziałem ją przez trzy dni; co się z tego widzenia w sercu mojém zostało, reszty mego życia będzie towarzyszem: zgryzota, smutek, przywiązanie... Powiem ci, żebyś jéj nie poznał; smutek i choroba tak ją przetworzyły. Tém droższa dla mnie. Oczy jéj z błękitnych w ciemne przygasłe się zmieniły; piękność lica pozostała, ale martwa, osłupiała, a w duszy nic prócz bólu ciągłego, mąk ciągłych i miłości dla mnie. Chcę przestać o tém mówić a nie mogę“. W rok potém jeszcze poeta usiłuje wmówić w siebie, że się miłość jego nie zmieniła. „Nie kochać jéj nie jest w mojéj mocy. Im słabsza, im smutniejsza, im coraz bardziéj tracąca piękność dawną, tém mocniéj lgnie moje serce do niéj... Dzień cały minął mi z nią jak sen pełen tęsknoty... Czasem kiedy się zamyśli i spojrzy Bóg wie gdzie i marzy Bóg wie co, rzekłbyś, że letarg ciemnego obłąkania się zaczyna. Wtedy serce mi się kraje, wtedy całuję jéj ręce prosząc, by przemówiła, a łzy czuję w duszy, choć ich nie mam w oku. A za dwa dni muszę ją zostawić samą, samą na świecie... O Adamie! nieszczęsny ten, kto z naiwnością dziecka, z marzeniem o szlachetności targnął się na cudze prawa, żonę od męża oderwał, matkę od dzieci... Ja to-m uczynił myśląc szalony, że na téj drodze poezya i wiosna; teraz, teraz głęboko-m poniżony sam przed sobą a ona przed światem... Bądź co bądź ty nie rzucisz ni na nią ni na mnie kamieniem“.
Nareszcie w tym 1838 roku stosunek ten miał się zerwać stanowczo. Krasiński na żądanie ojca przybył do Opinogóry; tu prośbą i groźbą, płaczem i rozkazem usiłowano go skłonić do zaprzestania wszelkich związków z ukochaną; poeta odmówił. „Po trzech tygodniach nic na mnie wymódz nie mogąc — pisze Krasiński — ojciec udał się do niéj i prosił ją o to samo. Pojmiesz znowu, że tak jak ja nie mogłem przystać, tak ona nie mogła nie przystać. Wrócił mój ojciec przywożąc mi kilka słów od niéj, drżącą ręką pisanych, w których mówi, że musiała zgodzić się na to, by ostatni raz te kilka słów napisać do mnie“.
Odtąd Krasiński już tylko pośrednio przez ludzi dowiadywał się o swojéj lubéj. Wspomnienie o niéj długo się jeszcze przechowało; uwiecznił je w Niedokończonym poemacie przedstawiając żonę Rahogi; a nadto w jéj imieniu napisał piękny wiersz (w końcu r. 1838), w którym między innemi czytamy:

Dla ciebiem wszystko straciła na ziemi:
Dla ciebiem drobne porzuciła dzieci,
Choć Bóg przykazał pozostać się z niemi.
Teraz w ich stronę moje serce leci!
Gdzie ich kolebka? gdzie śliczne wejrzenie?
Gdzie jasne pukle moich biednych dzieci?
Choć głos twój dźwięczny i boskie natchnienie,
On tyle szczęścia w sercu mi nie wznieci,
Co sen ich niemy lub jedno westchnienie!

Daj mi twą rękę! Słuchaj: w tych dolinach
Ty mnie pochowasz przy Rzymu ruinach,
A grób mój będzie otoczon wzgórzami,
Zakryty zewsząd bluszczem i głogami,
I ty wyryjesz na białym kamieniu
Prośbę do Boga, by w cyprysów cieniu
Ten kamień za mnie modlił się w milczeniu.

Czy i ty zdradzisz tę, którą kochałeś.
Tę, któréj nigdy żoną nie nazwałeś,
A która była ci więcéj niż żona,
Siostra, kochanka, niż wszystkie imiona,

Któremi ludzie kochanie przezwali...
Bo ludzie nigdy kochania nie znali.

Ja wiem, co miłość, co długa tęsknota,
Co bój zacięty z myślą o kochanym,
Co szczęście niebios, co piekieł zgryzota,
I brak łzy cichéj w oku wypłakanym.
Daj mi twą rękę, niech czuję, żeś blizki;
Tyś wielki, piękny, ty masz wzrok anioła.
Gdy plama pychy nie kazi ci czoła,
A same prawdy zdobią go połyski!

Patrz! ja być mogłam tak czysta, tak święta,
A teraz będę na wieki przeklęta
I dzieciom moim ojciec nie odpowie,
Gdy się spytają: jak się matka zowie!
Tak gorzko, zimno, tak ciemno mi w duszy.
Że czasem myślę, iż płacz mój poruszy
Serce aniołów. Lecz nie; już godzina
Śmierci nadciąga i wkrótce uderzy,
Już ból konania w tych piersiach się wszczyna.
Już palec Boga na tém czole leży.
.............

Zaledwie stosunek ten się skończył, zaledwie mu Zygmunt poetycki wystawił grobowiec, w sercu jego rozkwitł kwiat nowéj miłości.
W zimie roku 1838/1839 był Krasiński we Włoszech. Wśród rodzin polskich, bawiących tam wówczas, wybitne miejsce zajmowała rodzina pp. Komarów z Podola, która prowadziła dom otwarty i wszelakie znakomitości w salonach swoich ugaszczała. Z trzech, podobno bardzo pięknych i wykształconych córek, największą na siebie zwracała uwagę najstarsza Delfina. Dzieckiem jeszcze prawie wydana za hr. Potockiego, dziedzica jednego z najarystokratyczniejszych imion i największych w kraju majątków, musiała po kilku latach pożycia rozstać się z nim nazawsze. Zamieszkała wtedy przy rodzicach i oddała się uprawie uzdolnień artystycznych, ażeby próżnię życia zapełnić i głód wrażeń zaspokoić. Wielka znajomość świata, wielki wdzięk w postępowaniu, a przytém usposobienie uczuciowe, smętne, marzycielskie, tak zgodne z ówczesnym nastrojem romantycznym, ściągały ku pięknéj rozwódce mnóstwo wielbicieli.
Krasiński zaraz po jéj poznaniu w Neapolu odmalował ją w liście do Sołtana ostro i szorstko.
Zapoznając przyjaciela z domem pp. Komarów, powiada o Delfinie: „Ale wśród nich wszystkich jest dziwna istota, która stoi już za przepaścią, istota, któréj duszę żywą i silną i prawdziwie wszystkiemi dary, któremi Bóg Polki obdarzył, do najwyższego stopnia obrzuconą, przepsuł Paryż i Londyn, książę d’Orléans, Flahaut, mąż niegodny i próżność fashionu, najnędzniejsza z próżności. Mimo to jednak zostały w téj duszy iskry podobne wybuchom wulkanu, kiedy wspomnienie jakie lub nadto silna boleść je rozdmucha; została żądza długa, namiętna, długa jak nuta własna przeciągniona przez doskonałą śpiewaczkę, żądza wyższego stanu rzeczy, piękniejszéj sfery dla ducha, spokoju jakiegoś promiennego po tylu i obłędach i prawdziwych nieszczęściach. Kiedy zaś te iskry gasną lub drzemią, nieznośna to kapryśnica, nie mogąca dwóch słów poważnych wyrzec, potrzebująca śmiać się i żartować, by uniknąć strasznéj nudy, która ją toczy; podobna znarowionemu dziecku, źle wychowanéj dziewczynie, lub Don Juanowi w spódnicy, który wszystkiego doznał i teraz krzyczy: Dajcie mi księżyc, chcę skosztować, czy z księżyca dobry marcypan, bo na ziemi już nic niema... Literatura francuska dzisiejsza zna takie kobiety, cywilizacya dzisiejsza takie płodzi twory... Widzę nieutuloną rozpacz w niéj, nieudolność do uczucia jakiegokolwiek szczęścia — i ta przekwitłość serca wywiera silniejsze wrażenie na mnie, niż świeżość młodociana; niż szczęście, zdrowie, przyszłość, kwitnące razem na panieńskiém licu... Gdy na czyjém czole ujrzę ślad żałobny, wyciśniony kolejami życia; wtedy marzy mi się, że moje słowo lub przyjaźń lub ręki uścisk może w tych piersiach obudzić nanowo życie. Co do kobiet, mylę się zapewnie, bo one zmartwychwstawać nie umieją; ale złudzenie jest mocném i łudzę się“.
Poeta przyznaje się przyjacielowi, że czuje dla niéj litość, że Delfina służy mu tylko, „jakoby zwierciadło w którém widzę czasem przechodzące widmo téj, którą kochałem“. „Zrazu — powiada daléj — kłóciliśmy się okropnie, bo nie chciałem szyi zgiąć przed jéj zewnętrznym fashionem, tak się nawet kłóciliśmy, że ona mnie, ja jéj dziwnie przykre powiedziałem rzeczy. Ale dopiero kiedy ton swój paryski odmieniła i szczerze mówić zaczęła, i ja ton odmieniłem. I teraz w wieczór ona smutno, żałobnie opowiada mi swoje życie moralne, a ja słucham i czasem ją cieszę“.
Następnie do litości przybyła wdzięczność.
„Leżałem w ciężkiéj gorączce — pisze w lutym 1839 r. — cieszyłem się myślą, że na tamten świat się przerzucę, ale znać jeszcze-m tu do parady potrzebny. Nie mogę ci opisać, o ile przez ten czas choroby mojéj pani D. była dobra, prawdziwie, szczerze dobra dla mnie... Gdybym miał siostrę, od siostry niczego więcéj żądać-bym nie mógł. Z całéj duszy jéj wdzięczny jestem témbardziej, iż wiem, że to prosta, dobra przyjaźń“.
Otóż mamy już i przyjaźń, która z dniem każdym stawała się coraz gorętszą; 20 lutego już pisze do Sołtana: „Nie chcę listowi powierzać rzeczy, na któréj zrozumienie i ocenienie trzeba albo dziesięć arkuszy napisać, albo być z tobą razem i tylko ścisnąć ci rękę — ale to pewna, że w dziwnéj jestem kryzys moralnéj: razem gorący i zimny, młody i stary, obojętny i nie. To jednak doskonale czuję, że co lat kilka, jak piasek w klepsydrze, tak życie o kilka stopni opada w piersi naszéj. Co niegdyś byłoby nas przejęło szałem, dziś tylko słodyczą; kto wie, co lepsze: czy szał czy tkliwa słodycz rozlewająca się po duszy jak ciepłe wonne wiatru powianie?..“ A w wierszu z tegoż czasu p. n. Pożegnanie mówi wyraźnie:

Ledwie-m cię poznał, już cię żegnać muszę;
A żegnać ciebie, jak gdybym przez wieki
Żył z tobą razem i kochał twą duszę,
A teraz jechał w jakiś kraj daleki
I nie miał nigdy już zobaczyć ciebie,
Chyba gdzieś kędyś po śmierci tam w niebie...

Toż samo, ale już prozą w liście do przyjaciela wyznaje w marcu: „Tobie przeszło przez myśl, żem ja się w jakiéj pannie zakochał. Nie, Adamie, nie... Zresztą niech Bóg mię osądzi. Zapewne, że nie jestem na najprostszéj drodze, ale kto wymiarkuje drogi serca? kto rzuci kamień na drugiego? Przynajmniéj niech mi go nie rzuca nigdy dłoń przyjaciela. Ledwo pisać mogę. Pomieszały się wszystkie wyobrażenia i wiary moje, jestem jako ślepy i obłąkany... Proszę cię, nie potępiaj, ale żałuj, bo ty wiesz, że ja ją szczerze kocham i na zawsze. Błędy moje, szały moje niechaj twego serca nie odwracają ode mnie, bo ty na nich nigdy nic z duszy mojéj i przywiązania stracić nie możesz. Ty sam wiesz, że są tak gwałtowne, tak porywające uczucia, że rozum przeciwko nim jest tylko przedrzeźniającym bufonem, ale nie zaradczym lekarzem. Otóż jestem w takiém położeniu; a jak się ono wyrobiło, ile walk zniosłem, jak powoli giąłem się pod tą fatalnością, jak darłem się z samym sobą i rozdarłem siebie; to niech mnie i Bogu wiadomém pozostanie”.
Odtąd korespondencya Krasińskiego nie dostarcza nam szczegółów rozwoju téj miłości; wspomina on często o pani Delfinie, ale nie mówi już o uczuciu swojém. Przypuszczają, że milczenie to objaśnić można chyba tém, iż samo uczucie było silniejszém i głębszém aniżeli to, jakiego dla pierwszéj swéj kochanki doznawał; a jeżeli zważymy, że jeden z najpiękniejszych utworów swoich „Przedświt” opromienił wspomnieniem swéj miłości dla Delfiny, którą Beatrice nazwał, to z przypuszczeniem tém zgodzić się wypadnie. Przebieg atoli uczucia w rysach głównych poznać możemy z kilku wierszy, niedawno razem ogłoszonych p. n. Moja Beatrice. Jest tu wiele zwykłych w romantycznéj miłości epizodów: wiele smutku i melancholii, wiele krótkotrwałych zachwytów i długiego omdlenia, wiele przechadzek i przejażdżek księżycowych... Zaznaczę tylko główniejsze fazy.
Poeta zwyczajem wszystkich wrażliwych i namiętnych natur tylko uczucie w danéj chwili władnące sercem jego nazywa prawdziwém i jedyném, zapominając o wszystkich, co je poprzedziły:

Nie znałem duszy, coby mię pojęła,
Anim jéj szukał, aż spotkałem ciebie,
Równie samotną...
Znów czuję Boga, który mnie porywa;

Sen śmierci znika, a w obszarach świata
Hymn wniebowstąpień zewsząd się odzywa.

Uczuć swych dla téj, co „jak anioł siadła przy sterze jego łodzi”, nie chce profanować nazwiskiem:

Temu, co czuję, nie szukaj imienia,
Na co słowami kazić świętość myśli?...

Wie wszakże poeta, że to, co czuje, jest wielkiém, potężném i trwałém:

Ta chwila nigdy już dla mnie nie minie,
Ten dzień w méj duszy nigdy nie upłynie,
Bo w świecie ducha nie ma pożegnania!

Przez rok 1839 i początek 1840 przebywał ciągle z Delfiną, uczucia jego potęgowały się ciągle. W lipcu r. 1840 odjeżdża do Monachium i z tego samego miejsca, w którém Mickiewicz nie mógł się rozstać ze wspomnieniem Maryli, ze Splügen w Alpach posyła lubéj swoje „Pożegnanie Italii”, gdzie zestawia Włochy ze swoją kochanką:

 O ziemio włoska! dziś mi żal jest ciebie
Za to, żeś smętną przeszłości królową;
Nieszczęsną duchów nieśmiertelnych wdową,
Żyjącą dzisiaj o żebraczym chlebie;
Że z twoich wzgórzów, jak bogi żałoby,
Płaczą nad tobą mężów twoich groby!
Bo myślą tylko a nie sercem całem
Jam pojął odblask zmarłych twych wielkości,
A wyższą piękność od twojéj piękności
Jam sercem poznał i odtąd kochałem!
Nie kuta z głazu, ani malowana,
Choćby nadziemskim pędzlem Rafaela,
Lecz dusza żywa, z pośród duchów wiela
W twarz anielicy od Boga ubrana
I cierpieć — kochać — na świat ten posłana...

W miesiąc potém, jeszcze ze Splügen, pisał do Delfiny wiersz: „Co mi się marzy“, wzywał, żeby podała mu rękę i jak siostra z bratem poszła precz od ludzi, w puszcze wielkie, gdzie chyba słowik siądzie wiosną, chyba konwalie zakwitną i błyskawica się przedrze. Na ten wiersz odpowiedziała Delfina czterema dość niefortunnemi strofami, które tu jako zabytek pozostały po niéj a malujący nam jéj sentymentalne usposobienie, przytaczam :

Kiedy kwiaty przyszłą wiosną
Tam na wzgórzu znów porosną,
Tam po wzgórzu zmierzchnią dobą
Ja nie wrócę błądzić z tobą.
 
Kiedy księżyc nocą ciemną
Błyśnie srebrem na wód grobie,
Będziesz wołać nadaremno,
Nie odpowiem ja już tobie!
 
Więc nie wołaj po imieniu
Téj, co z tobą nigdy razem
Już nie będzie, lecz w milczeniu
Pójdź do grobu, siądź nad głazem.
 
Tam wspominaj gorzką dolę
Życia mego zatrutego
I nabożnie moje bole
Złóż w pamięci serca twego...

Poecie wszakże wiersz ten wydał się pięknym i wywołał odpowiedź zapewniającą kochankę, że ją kochał z serca, choć gorzko, zawsze i wszędzie.
Jaśniejsza lubo bardzo krótka chwila téj miłości zabłysła w Monachium, gdzie Zygmunt zjechał się z Delfiną. W téj chwili powstał cudny wiersz „Do duchów przy świetle księżyca“, w którym poeta wyznaje, że jest szczęśliwym:

Ja was wyzywam, duchy czy anieli,
Co na błękitu gwiazdach królujecie,
Coście na wieki z czoła smutek zdjęli:
Bom dziś szczęśliwszy na tym smutnym świecie,

Niż wy w niebiosach. Nie lękam się wzroków
Waszych tęczanych i skrzydeł z płomienia;
Jak wy dziś płynę wśród światła potoków,
Jak wy wznieść mogę nieśmiertelne pienia.
 
Tę, którą kocham, płaczącą widziałem:
Łzą rozrzewnienia powrót mój witała.
Odtąd sam cały nazawsze skonałem,
Bom zlał się z duszą téj, która płakała.

W jesieni 1840 wrócili do Włoch; na północy robili spólne wycieczki i odbywali przejażdżki po jeziorach... Potém Zygmunt jedzie sam do Neapolu i w wierszach tam pisanych wyraża swoje smutki i tęsknoty. To marzy o śmierci i chce do ukochanéj duchem przylecieć, być dla niéj gwiazdką, falą, listkiem lub błyskawicą wśród burzy; to znowu mówi, że chciałby na jéj ręku skonać a następnie spoczywać nie pod duszném sklepieniem murów klasztornych, ale na polu otwartém i zieloném, pod błękitem niebios...
Rok 1841 cały prawie przeszedł znowuż we Włoszech czasem samotnie, najczęściéj w towarzystwie Delfiny. Stan ducha poety, szczególniéj w marcu i kwietniu, był straszny. Opętał go „szatan melancholii“. Donosząc o tém Sołtanowi, powiada (21 maja); „Tak-em zmarniał i zniszczał na duchu, że ani myśli mi już ani słów nie staje na opisanie wewnętrznéj tęsknoty, coraz gorzéj mną owładującéj i rugującéj z rzędu ludzi do trzody kretynów... Wiele trosk i niepokojów, téj zimy doznanych, przyłożyło się do wprowadzenia mnie w tę głupotę i nicość; męczyłem się, męczyłem, póki sił stało, wreszcie siły opuściły i zostałem na wzór szkieletu umysłowego, porzuconego w przestrzeni ducha“. A w miesiąc potém, opowiedziawszy Sołtanowi o rozbiciu się okrętu Polluks, dodaje: „Gdym się o tém rozbiciu dowiedział, żałowałem szczerze, żem nie wypłynął z Polluksem, tak jak zamyślałem, i żem nie był właśnie tym jednym, co się téj nocy utopił. Sądź po tém wyznaniu, jak mi różowo w duszy i lekko na sercu! Choroba straszna mnie pochyliła, zgarbiła do ziemi, uczyniła rzeczą martwą a smętną... Doszedłem do takiego stanu, że mi świat, jako szeroki, wydaje się pustynią, a światło słoneczne — krzywdą, obrazą, pośmiewiskiem... Od lat dziesięciu, od kiedym począł być młodym, ciągle czułem się w podwyższonéj drażliwości nienaturalnym stanie. Żyłem, jak galwanizowane trupy, życiem zzewnątrz zaciągnioném, bo wewnątrz zawsze śmierć była, śmierć mi znana, dotykalna dla mnie, a drugim niewidoma, ukryta przed niemi maską żywości, któréj elektryczne nurty w końcu się przebrały, i teraz niéma nade mnie nędzniejszego stworzenia! Reszty życia mego, przyszłości mojéj nienawidzę. Bóg mnie do niéj nie stworzył, a ludzie mnie w nią wpychają. Brak mi zupełny cnoty, największéj wśród chrześcijańskich cnót, rezygnacyi; pod tym względem poganin jest ze mnie, i zbliża się jak pogrom chwila, w któréj właśnie, przez brak takowéj pokory i submisyi, będę musiał się rozbić, zaginąć, jak ów biedny Polluks”...
Dopiero w jesieni tego roku Zygmunt wyjeżdża do Monachium wezwany przez chorego ciężko Danielewicza, który umarł w kilka miesięcy potém (27 marca 1842 r.). Pod świeżém wrażeniem téj straty napisał poeta wiersz Fryburg, w którym pamięć ukochanego druha zjednoczył z myślą o Beatrycy. Po rzewnym hołdzie oddanym zmarłemu następują tu entuzyastyczne wyrazy pod adresem Delfiny:

Aniele niewieści,
Tyś przy mnie dotąd, nie odeszłaś jeszcze!
Ja w twych spojrzeniach rozkosz moję pieszczę...

Tyś anioł piękna, tyś seraf pokoju,
Dłoń twa ze śniegu nie krwawi się w boju!
W dzień sądny zemsty, ty wśród twego ludu
Nie staniesz przy mnie...
Lecz nim ta chwila nadejdzie, — a może
Nie przyjdzie nigdy — tyś mojém zbawieniem,
Tęczą jedyną w zaćmionym przestworze,
Miłości mojéj tyś ostatniém pieniem!

Potem nastąpiły jeszcze chwile szczęścia acz krótkie, pobyt kilkomiesięczny w Nizzy. „Na wieki dni te w Nicei mnie pozostaną błękitném wspomnieniem — pisze poeta do Gaszyńskiego. — Jeździliśmy konno po tych górach. Śliczne było niebo i w duszy błogo, spokojnie, wzniośle, bo ciągle mówiliśmy o świecie idei, o świecie ducha, o świecie przyszłości“.
Ten atoli świat przyszłości niebawem nie tak błękitnie miał się przedstawić. Krasiński pod naciskiem rodziny postanowił wejść w krainę straszną, „gdzie miłości niema", miał się ożenić z panną, która pomimo swoich przymiotów poetycznemu ideałowi nie odpowiadała. Krasiński, jak sam wyznaje, miał pewien wstręt do panien. Więc chociaż „z nadziei i szczęścia wyzuty“, chce „siostrze powierzonéj sobie na wieki“ stać się pociechą i osłodą, nadzieją przyszłą i przeszłém wspomnieniem, do dawnéj zaś kochanki zwraca się z prośbą, ażeby się zań modliła:

Módl się ty za mnie, gdy z rozpaczy zginę
Za winę ojców i za własną winę;
Módl ty się za mnie, by mnie w moim grobie
Nie opiekielnił żal wieczny po tobie...
Módl ty się za mnie; ja ciebie się trzymam,
Bo na téj ziemi prócz ciebie nic nie mam.
I nic prócz ciebie nie marzę za światem,
Tylko to marzę, by z mą duszą biedną

Twoja spłynęła w nieśmiertelność jedną;
Więc módl się za mną, bo ja twoim bratem!

Działo się to w połowie r. 1843. Wkrótce potém nastąpił ślub Zygmunta Krasińskiego z panną Różą Branicką. Po ślubie stosunek z panią Delfiną nie zerwał się wprawdzie, ale uległ zmianie... W końcu Krasiński „przestał odpieczętowywać listy pani Delfiny, których po śmierci jego znaleziono całe stosy; w ostatniéj chorobie nie chciał jéj widzieć i raz jeden tylko, na usilne prośby żony, pozwolił pani Delfinie zbliżyć się do łoża, z którego już nie miał się podnieść; późniéj wszystkie prośby były daremne; pani Delfina mogła otrzymywać wiadomości o stanie zdrowia chorego w taki tylko sposób, że przychodzącéj codziennie do przedsionka domu, w którym mieszkał poeta, Zygmuntowa Krasińska przynosiła biuletyn lekarski wraz ze słowami współczucia i pociechy“.
Delfina znacznie przeżyła poetę i umarła dopiero w r. 1879. Czy go kochała naprawdę, czy téż z próżności tylko, że wielki poeta jest jéj wielbicielem, trudno rozstrzygnąć; ci, co znali Delfinę, twierdzą, że w tym miłosnym stosunku jéj wyobraźnia jedynie grała rolę główną; serce zaś jéj jak przed poznaniem Zygmunta tak i po rozstaniu się z nim łatwo pocieszać się umiało, bo się łatwo do różnych ludzi przychylić potrafiło...[25]


I.
Maryna.
„Ty i róża obie nie macie duszy, jedno wasze barwy i zapachy mózg zawracają ludziom; a kiedy zwiędniecie, nikt nie troszczy się o was na ziemi ni w niebie“.

Błąkamy się po błoniach przeszłości... Żyjemy w czasie awanturniczych wypraw, rozbojów, rzezi, rabunków. Tam w dali widać jaskrawe czerwone płomienie palących się wiosek, czuć dymy gryzące, które jak mgła unoszą się ku niebu, słychać jęki matek i przekleństwa ojców. Tam znów het, na Czarném morzu szarzeją żagle rozdarte od burzy, w odłamkach padające a człowiek jakiś z janczarką w prawéj a lontem w lewéj ręce, szybko pomyka się w łodzi, nucąc pieśń dziką, żarłocznemi odbrzmiewającą instynktami. Gdzieindziéj cisza więzienna. Długa, ciasna, ciemna izba „po złoczyńcach i Tatarach“ o jedném oknie wybitém w górze, okratowaném. Rzędem na ścianie widać kółka, do których rabusie przykuci doczekali się zgonu; wokoło znad ślady ich paznogci, ich palców, które „w szaleństwie długie lata pracując, wydrążyły dołeczki na jednę kroplę wilgoci, na schowanie dla jednego pająka“. U dołu na kamieniach bieleje kilka czaszek, z których każda „siedzi sobie wśród grona kości, osypanych prochami“. Albo téż znajdujemy się nagle wśród natury, która pozazdrościła zapewne okropności czynom ludzkiego okrucieństwa. Pustynia przylgnęła zda się do nieba; wzgórza i skały nagie, „chude“, bez drzew „jakby szkielety olbrzymów, których ród wyginął a skamieniały kości“. Manowce i bezdroża sprawiają zamęt pierwotny w umyśle człowieka; czernieją się paszcze jaskiń, z których „snuje się para zjadliwa“; granitowe słupy w nieskończoność się ciągną jakby pomniki grobowe po walce jakiéjś nadludzkiéj; pomiędzy niemi wznoszą się kopce ze śniegu; lody „jako blachy przykuły się do grzbietów i do piersi skał; wąwozy idą naprzód, obracają się wprawo i wlewo, to długim łukiem wracają wstecz i kręcą się bezustanku“...
Atmosfera obrzuca nas albo lawą żaru albo lodu bryłami... I w duszy ludzkiéj tak samo. W jednych bucha namiętność jak ogień we wnętrzu miedzianego Molocha, nie dozwalając o niczém myśleć nazimno, rozważnie, ciało przejmując nerwowym dreszczem, który się potęguje i wzmaga, skoro zadowolnienia nie znajduje. Po mózgu przesuwają się płomienne wężyki, które do krwi kąsają, w szał ukąszonego wprawiając. Myśli jego okrąża wieniec pokus, drażniąc się z nieszczęśliwym. „Nie mógłżem — powiada Agaj Han — zbliżyć się i ręką ślizgać po twéj sennéj piersi, rozpiąć cichaczem zawoje szat twoich a, nasyciwszy wzrok, z zawrotem głowy rzucić się na ciebie. Budząc się, poczułabyś pierścienie potężnego węża, okręcone wokoło kibici. Wgryzłbym się gwałtem w twe usta, oddechem przepaliłbym ci gardło, pocałunkami podziurawił lica, włosów twych gęstwinę zarzuciłbym na siebie. Ha! co chwila cisnę cię mocniéj. Zwyciężam. Tyś moja! Tyś moja!... Każda żyła twa bije w zgodzie z każdą żyłą moją, palce, co twarz mi kaleczyły, teraz już w obłąkaniu igrają z mojemi włosy”... Piekło w duszy człowieka — ze wszystkiemi tradycyjnemi mękami!
Inni znów chłodni, lodowaci, głusi na namiętne wybuchy. Nic ich męczarnie zmysłów i serca nie obchodzą; dążą daléj, depcząc po rozgorączkowanych ciałach i rozszalałych umysłach ze spokojem kamiennego posągu, któremuby wróżka udzieliła władzy ruchu. Litości nie znają, spółczucia mieć nie mogą. Czoła ich otaczają dyademy róż kolczastych albo téż.. cierni; nikomu zbliżyć się nie wolno, dopóki tego dyademu nie złożą i nie okażą się w zwykłéj ludzkiéj postaci. A zdarza się to bardzo, bardzo rzadko!...
Wśród takiego otoczenia zjawia się przed nami Maryna Mniszchówna, sławna w dziejach naszych awanturnica, która po trupach kilku mężów wstępowała na stopnie tronu. W sercu jéj odzywa się głośno jedno tylko pragnienie, jedna żądza, którą bądź co bądź zadowolnić musiała. Ambicya, sięgająca do wyżyn królewskich, rozwielmożniając się wszechwładnie, zabija w niéj prawie wszystkie inne uczucia. Kiedy po śmierci drugiego już męża (żyda podobno), przyjechała na pole bitwy, żeby urwać pierścień królewski choćby z palcem zabitego, wydała krzyk; jednakże był to krzyk — dodaje poeta — „królowéj na ruinach swojego pałacu, wojownika na polu przegranéj — ale nie żony nad ciałem męża“... Jéj o pierścień chodziło, nie o człowieka, którego była i nazywała się drugą połową. Stąd téż gdy późniéj widzimy ją słuchającą z zadumą na czole i miłosném spojrzeniem w oku opowiadania Zaruckiego o jego czynach bohaterskich, rozczulenie jéj i zachwyt przypisujemy raczéj dźwiękom oddalonéj muzyki, zapachowi wschodnich aromatów, wprawiających w rozkoszne omdlenie, słowem upojeniu zmysłów aniżeli istotnéj duchowéj miłości, któréj odczuwać już nie mogła. Bo i jakże było nie uchylić czoła na dzielne ramię wojownika, kiedy „sułtańskie sofy i wezgłowia, kobierce seraju, najrzadsze kwiaty, kamienie, konchy, perły naokoło” błyszczały; kiedy paliły się światła w wazonach z przejrzystego alabastru i „barwę rozkoszy” po ścianach rozwodziły!... Jakże oku nie było błyszczeć radością zadowolnionéj dumy, kiedy makaty tkane w kwiaty ze złota i srebra kształtnie się fałdowały u okien i u drzwi; kiedy „z piór ptasich u sufitu rozwieszona była tęcza“; kiedy u stóp Maryny walały się porozrzucane po jedwabiu i atłasach „korale, wachlarze, naramienniki i muszle“... Jakże nie było roztulić ust do pocałunku, kiedy w cieniu róż i jaśminów, zapełniających oddechem swym salę, stały „napoje azyatyckie, owoce, śniegiem zaprawione cukry, archipelagu wina“ a po kątach paliły się w misach „pustyni balsamy!...“ Upojenie tą gorącą wschodnią atmosferą musiało się objawić w namiętnym uścisku, w szale zmysłów; spokojną i chłodną i dumną jak zwykle Maryna pozostać nie mogła. Wybuchowi jéj pragnień towarzyszy oddalony dźwięk muzyki, któréj tony — „jak ostatnie fale u brzegu zwolna pluskając” — umierały w jéj i Zaruckiego uszach. W tych tonach drżała siła ukryta, co powoli — „jak krople wieczornéj rosy, których się nie czuje“ — wsiąkała w mózg i w piersi.. „Przy nich — dodaje poeta — dziecko płakać przestanie i uśnie, a wojownik szablę upuści na ziemię; przy nich pamiątki przerabiają się w poezyą, chwila teraźniejsza staje się wszystkiém a o przyszłość się nie dba; bo gdzież już szukać milszéj nadziei nad to, czém teraz napawa się serce? aż wreszcie człowiekowi zacznie się marzyć o harfach aniołów i zechce się konać“... Któż się takim powabom oprzeć zdoła, kto? chociażby mu jak i Marynie z „czoła i pychy na niém wyczytać można było imię męża „o dużém ramieniu!...”
W każdym innym atoli razie Maryna jest dumną i zimną. Płomieni Agaj-Hana nie odczuwa; pamięta o swéj wielkości, pomiata nim jak niewolnikiem, jedném słowem, jedném skinieniem umie dumę jego na proch zetrzeć. — „Dobrze waszmości grać na cymbałach i kotłach gwoli naszéj zabawie; ale waszmość pamiętaj, kto jesteś a kto ja“. „I ja kiedyś byłem wielkim — wyznaje Zarucki — i mnie dnie pychy się zdarzały: ale nigdym czy w złych czy w dobrych losach twéj nie zrównał duszy”. Będąc już w mocy Agaj-Hana, ani na włos nie zmniejsza swéj dumy. „Losem wojny — mówi surowo — w ręce sługi swego dostała się pani; ale nie przeto znikł rozdział między carową a giermkiem“. — „Sama jesteś wśród hufców moich“ — robi uwagę Agaj. — „Wiem o tém, że sama, i dlatego na śmierć się gotuję” — odpowiada dumnie Maryna. Przypomnieniem dobroci swojéj nie wzrusza się wcale; myśli wciąż o jedném — o władzy. Agaj-Han chcąc ją rozczulić, opowiada, jak raz podczas biesiady „na śnieg obrusu“ spadł motyl przed jéj puharem, ona do ust go przytuliła, oddechem obwiała, głosem nęciła, by ożył. „Zważ sama — dodaje — owadowi miłosierna, nad człowiekiem nie chcesz mieć litości!...“ Maryna odpowiada mu chłodno: „Waszmości w pamięci motyl, a z pamięci wypadło, żeśmy otoczeni wrogami i że Igor Zarucki czeka na mnie za temi bramy”...
Ufna w piękność swoję i skry oczu, które chyba wraz z życiem zagasną, niczém się nie zraża, na nic się nie skarży. Raz tylko jeden widzimy ją rozczuloną — wśród nędzy — śmiercią dziecka. Pieczara za Jaikiem. Na łożu „z mchu“ ciśnie Maryna dziecię do piersi. „Sklepienie jaskini zakrąża się nad nią, tu i owdzie draśnięte blaskami płomienia, dogorywającego na szerokiém ognisku, zasypaném popiołami, zasianém węglami“. Rysy ma wyniszczone chorobą ciała i duszy, jednak uroda ociąga się, „nie chce opuścić twarzy, którą tak długo krasiła“. Dziecię umarło. Uklękła. Cichą modlitwą wzniosła się ku niebu. Potém je troskliwie drogą suknią (ostatniemi już łachmanami) okrywa, lękając się, by „piasek nie zaleciał między fałdy, by żwir gdzie nie gniótł dziecięcia i własną ręką wygładza dół grobu“. A potém... odwróciła oczy, zatkała uszy i głośno modliła się do Boga... Takie uczucia napotykamy wszędzie. Jako kochanka i pani może być statuą pięknego ciała, ożywianego niekiedy ogniami zmysłów; jako matka — jest kobietą, która wraz z dzieckiem traci wszystko, co ją do ludzi podobną czyniło. Jest-to zapewne jedna chwila tylko — ale ta chwila jest usprawiedliwieniem kobiety — budzi w nas dla niéj spółczucie. Spółczucie takie, słusznie czy niesłusznie, starał się dla Maryny wyjednać Krasiński. Historycznie nie możemy kwestyi słuszności rozstrzygnąć; poetycznie — musimy i to na korzyść poety. Uczucie matki każe nam zapomnieć przy końcu przynajmniéj powieści a raczéj poematu — o jéj chłodzie, o jéj pysze, o podeptaniu wszystkich innych serca porywów, które się bezpośrednio do zadowolnienia jéj ambicyi, okrutnéj i bezpłodnéj, nie przyczyniały. Przechodząc przez czyściec naszych sądów, może warunkowo na nieśmiertelność zasłużyć.


II.
Żona (Marya).
Dobrze mi, bo umieram przy tobie...

Skarb uczuć najserdeczniejszych, w ramki konwenansów oprawny, staje się ciężarem życia, grobem miłości, niepokojem duszy i niekonsekwencyą myśli. Oto kobieta, która kocha męża jak kraj, jak Boga; dla niego wszystko poświęca: przekonania, zasady, uczucia, rozum wreszcie, a otrzymuje w zamian lekceważenie, szydercze słowa, okrutne odstępstwo. A przyczyna? Przyczyna leży głęboko, — w wychowaniu. Kobieta nie umiała się wznieść na wyżyny orlich lotów mężczyzny — została nudną i i obojętną żoną. Mąż latał po niebios stropie, w sferach gwiaździstych, poił się kwiatów poezyą — a ona mówiła o drobnostkach; o torcie czekoladowym, o przyjęciu gości, o ojcu Benjaminie, martwiła się głównie tém, że może zbrzydła... Po roku pożycia Henryk (mąż) wypowiada z goryczą słowa zbyt namiętne może i samolubne, ale w każdym razie nader niekorzystnie świadczące o umysłowéj stronie swéj żony: „Od dnia ślubu mojego — powiada — spałem snem otrętwiałych, snem żarłoków, snem fabrykanta Niemca przy żonie Niemce; świat cały jakoś zasnął wokoło mnie na podobieństwo moje”... Zobojętniał téż dla niéj, odwracał się, kiedy wchodziła, i zakrywał oczy, kiedy siedziała blizko; a na jéj serdeczne wymówki, znajdował tylko chłodne słowa: „czuję, że powinienem cię kochać“. Okropny wyraz (powinienem) dla uszu rozkochanéj. „Lepiéj — odpowiada mu — wstań i powiedz: nie kocham; przynajmniéj już będę wiedziała wszystko. wszystko“. Pomimo to gotowa się poświęcić nawet na gniew jego, byleby jéj i dziecka nie opuszczał. Napróżno! Kto raz choćby myślą wyjrzał za domowe progi, już się nie wróci, chyba opuszczony i zawiedziony. Zjawia się dziewica, która żonie wydaje się trupem cuchnącym siarką i zaduchem grobowym — a mężowi — zjawiskiem świetlaném, obiecującém szczęście i błogosławieństwo wieczne „w świecie świeżym, bez końca, bez nocy”. Dziewica ta ciągnie ku sobie Henryka, zowiąc miłość jego żony liściem, „co ginie wśród tysiąca zeschłych“, a ją samę — złudzeniem. Pokusa była silna, bo odpowiadała wewnętrznemu nastrojowi Henryka; rzuca więc na pożegnanie słowa pogardy: „Kobieto z gliny i z błota, nie zazdrość, nie potwarzaj, nie bluźń; patrz — to myśl pierwsza (wskazuje na dziewicę) Boga o tobie; ale tyś poszła za radą węża i stałaś się, czém jesteś“ — i odchodzi, prowadzony syrenim głosem przewodniczki po górach i przepaściach nad morzem... Kraino złudzeń i mar tęczowych! wzdychają do ciebie poeci: a kiedy nie odpowiesz ich życzeniom, kiedy, rozkoszami twojemi obezwładnieni, w rzeczywistości zakrwawią sobie ręce, — skaczą w przepaść, wołając: „Poezyo, bądź mi przeklęta, jako ja sam będę na wieki!..“ Kraino złudzeń! niema w tobie zbawienia...
Po odejściu Henryka żona omdlewa i traci zmysły. Miłość ją zabiła. Żyła tylko obecnością męża, jego myślą, jego słowami. Odtąd już nie istnieje. Przemieniła się w dalekie, głuche echo pragnień Henryka. Prosiła Boga, gromnicę przystawiwszy do piersi, by na nią spuścił ducha poezyi. Marzy, że została poetką. W głowie, jak powiada, ktoś jéj lampę zawiesił, a lampa kołysze się nieznośnie... Przy chrzcie błogosławi synowi pod tym jedynie warunkiem, że będzie poetą, bo zdoła przebłagać ojca, który dla syna przebaczy matce; w razie przeciwnym — przeklina. Mówi o przebaczeniu jakby o rzeczy zwyczajnéj, jakby nie ona była ofiarą... Miłość prawdziwa! Czoło jéj „na którém zawsze myśl spokojna, witająca, uprzejma przezierała, teraz pochylone; myśl jéj poleciała gdzieś w nieznane obszary; marzy o mężu „i błąka się biedna i płacze“; dusza opuściła jéj ciało i wstąpiła do głowy“. Chciała się zrównać z mężem — oszalała. Teraz wszystko już pojmuje, rozumie, — wygra, wyśpiewa, wypowie. Morze, gwiazdy, burza, — oto zwykli towarzysze jéj napowietrznych podróży po krainie myślenia. W jéj duchu zrobił się przewrót okropny. Marzy o tém, coby było, gdyby Bóg oszalał: „Wszystkie światy lecą to na dół to w górę — człowiek każdy, robak każdy krzyczy: ja bogiem — i co chwila jeden po drugim konają; gasną komety i słońca. Chrystus nas już nie zbawi, krzyż swój wziął w ręce obie i rzucił w otchłań“... Cieszy się, że synowi skrzydła przypięła, że go „posłała między światy, by się napoił wszystkiém, co piękne i straszne i wyniosłe“. Do zupełnego szczęścia, do wszechwładztwa w poezyi, brakuje jeszcze jednego: nie zna bitwy. Pragnęłaby się jéj przypatrzyć — ujrzeć i opisać. Na samę myśl tłoczą się do ust wyrazy: trup, całun, krew, fala, rosa, trumna.
Słowa jéj jednakże smutne, bo w sercu jasności, światła niema. „Kto jest poetą, ten nie żyje długo“, — powiada głosem pełnym przeczuć grobowych, wśród których ciągle przebywa. Losowi swemu poddaje się spokojnie, z rezygnacyą, bez wybuchów gwałtownych, bez narzekania:

Nieskończoność mnie obleje;
I jak ptak w nieskończoności

Błękit skrzydłami rozwieję
I lecąc się rozemdleję
W czarnéj nicości.

„Czarna“ jednakże nicość nie przejmuje jéj strachem; wstępuje w nią śmiało; ostatniém tchnieniem zwracając się do Henryka, który powrócił. „Dobrze mi, bo umieram przy tobie“ — oto ostatnie jéj słowa, streszczające w sobie cały ducha jéj obszar, wszystkie pragnienia życiowe, wszystkie myśli, wszystkie pobudki jéj postępowania. Cieniem była za życia, cieniem błąka się w naszych wspomnieniach!... A jakkolwiek moglibyśmy surowo osądzić Henryka za jego samolubstwo, za gonienie mar niepochwyconych, za brak uznania dla głębin serca żony, przecież trudno nie wyznać, że przy tak wysoko nastrojoném usposobieniu, jakie posiadał, przy dysharmonii akordów umysłowych obojga, inny stosunek mało przedstawiałby cech prawdopodobieństwa. Żona z całą serdecznością swoją, z całą szczerością i poddaniem się, nie posiadała jednéj wielkiéj zalety charakteru, któraby mogła sprowadzić pewną równowagę w pożyciu — nie posiadała energii. Jak księżyc żyła blaskiem pożyczanym. Światła własnego, światła duszy — nie miała. Zawód, wielki bezwątpienia ale nie stanowczy, pozbawia ją zmysłów, przekształca całą naturę wewnętrzną. Ta łatwość wynicowania duszy świadczy przeciwko niéj. Jest-to typ miłości bezrozumnéj.


III.
Elsinoe.
„Ja pójdę stopy wikłać z gadem, co nieustannie pląsa naokoło“.

Córa kapłanki giermańskiéj Grimhildy i Greka Hermesa Amfilocha, jasnowłosa Elsinoe, z pogodnym wzrokiem lazurowych oczu „jak wieczór, co zwolna nocą się objawia, a jeszcze purpury słońca nie zatracił“, z wieńcem cyprysowym na głowie, w śnieżnéj zasłonie ze wstęgami z purpury, któremi obwiązane ma piersi“, staje przed nami w blasku wallenrodycznego męczeństwa, jak „widmo nieszczęścia“ i bezgranicznego cierpienia. Przepojona gorzkiemi słowy, zwiastującemi jéj groźną przyszłość, lubi się uciekać do wspomnień nieświadomego dzieciństwa, kiedy, igrając na trawnikach Chiary, skronie brata swego wieńczyła różami i mirtem; chciałaby jak najdłużéj zwlekać ofiarę, w któréj będzie musiała „wieniec swój święty, nieskażony“ cisnąć między popioły rodzinnego ogniska, by pójść tam, gdzie ją czeka zawczesna starość w nagrodę upodlenia, gdzie „konwulsya wstrętu“ zginać będzie jéj ciało w ohydne przegięcia. Radaby nawet — w ostatnim razie — pożegnać wszystko; sztyletem „przyśpieszyć sobie nicość“ — niżeli zatruć serce fałszem, używać bezwstydnie wdzięków swego ciała, podobnego do Afrodyty wstającéj z błękitnego oceanu „pośród łez piany morskiéj, pośród woni zefirów“ — jako środka do wyssania z serca nienawistnego człowieka całego jego życia... do wpuszczenia w jego arterye jadu niemocy i bezwładności... Poświęcona bóstwu śmierci („bogom Manom”), z cichą skargą na ustach: „Biada,biada sierocie!” idzie na męczarnie stokroć okropniejsze niż konwulsye konania. Zabroniła sobie myśleć o szczęściu, bo ojciec ją skazał i brat ją skazał. Do matki zwraca się z błaganiem; „Matko! do Odyna w prośby za córą twoją... Śpiesz się matko... nie proś o długie życie”...
Ale raz już przestąpiwszy próg szatana, wiedząc, „że dzieci śmiertelnych pierś jéj nigdy nie wyda“, podnosi dumnie głowę, słowa swe staluje nieugiętością, serce zamyka na poszepty miłe a złudne, pomna, że „przyszłość poczynać się będzie w jéj łonie“. Władcę Rzymu i świata całego zmusza do czołgania się u stóp swoich, do całowania palców u nóg swoich białych, rozkazując spojrzeniem, upokarzając giestem, zabijając słowy. „Tak, śpij — mówi do Heliogabala — dopóki nie przyjdzie centuryon i nie zamorduje cezara. Nieszczęśliwy, powiedz mi, gdzie zbroja twoja? Nieszczęśliwy, temi palcami z wosku téj rękojeści miecza utrzymać nie potrafisz... Nędzny, gdyby ci przyszło wsiąść na kark bałwanom i jeździć po nich jak na koniu bez wędzidła, ażebyś musiał leżeć na śniegu otoczony stadami kruków i całą noc patrzeć w lodowate oko księżyca — biedny ty z purpurą twoją i bogami twemi!“ Zmiażdżywszy go szyderczemi słowy, odsłania mu rąbek nadziei w przyszłości — w bracie swoim Irydyonie, synu Amfilocha Greka. Drażniąc go czarem swoich powabów, do zdziecinnienia przyprowadza. Heliogabal zaprzestaje uczt; wygania dworskie kobiety. Z nią tylko jedną być pragnie, ją obsypać bogactwy, otoczyć władzą. Elsinoe przyjmuje wszystko jako rzecz sobie należną; ale zanadto zbliżyć się nie dozwala. I z całą otwartością duszy niewinnéj na wołanie jego: „Elsi, Elsi moja” może odpowiedzieć: „Ach, córa Grimhildy, nigdy twoją nie była!“ Spychając go z jednego upodlenia w drugie, zabijając w nim siłę i energią, elektryzować chce trupa, wołając gniewnie, bezlitośnie: „Nie konaj przed zgonem; wstawaj, każ przywołać Eutychiana i straż twoję. Bratu mojemu daj władzę a on ci da zwycięstwo“. Wie o tém doskonale, że słowa podobne nie przedrą się do głębi serca, które zalewa zgnilizna; doniosłości postępowania swego jest najzupełniéj świadoma. Po wyrazach powyższych dodaje: „Stało się. Szaleństwo mu dałam za ostatniego towarzysza u brzegu wód piekielnych, nad któremi stoi teraz“.
I sama atoli tém okropném życiem zmęczona, pragnie jak najprędszego zakończenia dramatu, „bo pierś nie zechce dłużéj cierpieć i wzgardzi powietrzem“. Szczęście poświęciła wykonaniu zemsty; wydaje więc wyrok zagłady na tego, kto był jéj narzędziem: „Niechaj zgasną oczy, pod któremi zwiędłam, niech ramiona, co opełzły szyję moję, opadną jak dwie starte żmije. Usta, co pierwsze ust moich się dotknęły, niech znikną w popiołach...“ Mowa o Heliogabalu. Taki jest pierwszy poryw gniewu dziewicy. Lecz późniéj pomyślała jeszcze, przypomniała sobie innego, i wyrok zmieniła...
Ach! bo i ona musiała pokochać. Na dworze cezara ujrzała młodzieńca, o którym była przepowiednia, że zrówna kiedyś boskiemu Aureliuszowi[26]. Nazywał się Aleksander (Sewerus). Spotkała go Elsinoe w przysionku Dejaniry. Zatrzymał się i spojrzał: „pierwszy wzrok był niepewny, drżący; drugi już mocniejszy, wyrazistszy — wreszcie odwrócił się w milczeniu pogardy“. Jednakże nie pogardził zupełnie. Przeczuwał może, że w położeniu Elsinoi na dworze kryje się jakaś tajemnica. Wyczytał to z jéj dumnego czoła. Oto jak o niéj opowiadał: „Stanęła pośrodku sali i żadnego znaku bojaźni, hołdu, poszanowania nam nie złożyła. Zrazu miała schyloną głowę; ale wnet podniosła kibić i czoło, wnet spojrzała ognistemi oczyma, gdyby pani, na wszystkich. Cezar zawołał ją bliżéj — ani postąpić ani odpowiedzieć raczyła — wtedy skinął na nas i wyszliśmy wszyscy“. Nie obojętnym był na jéj wdzięki — nigdy jednakże z sobą nie mówili. Elsinoe w ciszy świątyń, przy posągu Dyany marzyła błogo czas krótki o téj męskiéj postawie, o orlém spojrzeniu, które jak oddalona gdzieś błyskawica zajaśniała jaskrawo i znikła. Czuje w sercu jakieś nowe pierwiastki, jakieś drgnienia niezwykłe: „O ja-bym mogła była kochać jak ona (t. j. Dyana), kiedy wśród cichéj nocy, oparta na łuku złotym, spuszczała się przez fale błękitu, by marzyć nad sennym Endymionem“. Miłość jéj była marzeniem. W marzeniu kochała Aleksandra. Wszystkie burze, nad jéj głową zrywające się, pragnęłaby zażegnać choćby ostatniém swojém westchnieniem. Kiedy Irydyon oświadcza stanowczo, że i on również (t. j. Aleksander) przeznaczony zagubie, Elsinoe woła wysiłkiem głosu: „Precz, precz; ja nie żądałam zemsty — odwołaj, odwołaj!“ — i omdlewa. Po chwili przychodzi jéj na pamięć ofiara, którą poprzysięgła; prosi brata o przebaczenie („Daruj, nie do takich żalów powołały mię bogi“); — ale pomimo to w głębi jéj duszy pozostało pragnienie niczém niezwalczone — ocalenia Aleksandra, pragnienie, które musiało zarazem wydobyć się na jaw. Kiedy godzina walki nadeszła; kiedy płomienie miały Rzym ze wszech stron ogarnąć; kiedy miecz zemsty wisiał nad głową winnych: ona błaga brata powtórnie: „Oszczędzaj Aleksandra na polu bitwy; nie zarzucaj śmiertelnych cieni na to greckie czoło...“ Co więcéj, dla wyproszenia go od śmierci przebacza wszystkim: „Pamiętaj — mówi do Irydyona — krwi niczyjéj Elsinoe nie żądała od ciebie. Żyjcie wszyscy — wszyscy — i on, Syryjczyk, on przemierzły, niech żyje“. Tak, nawet ów Heliogabal nikczemny, którego nienawidziła szałem człowieka, pozbawionego wszystkich jasnych życia promieni; i ten zniedołężniały rozpustnik, którego usta na spalenie przeznaczała niedawno, dla Aleksandra miał być zachowany, aby zgnił w brudach własnéj duszy. Elsinoe podaje niby przyczynę ogólną tak litościwego usposobienia: „Pod koniec ofiary — powiada — rąk białych i śnieżnéj szaty nie skazi dziewica;” — ale my wiemy, że miłość dla Aleksandra, myśl, że i on ocaleje wraz z pozostawieniem przy życiu Heliogabala, włożyła w jéj usta wyrazy pełne przebaczenia i wzniosłéj ofiary. Ta jedna myśl łagodzi jéj męczarnie, ducha utrzymuje w spokoju, dodaje odwagi, czyni cierpliwą i łagodną. Cienie grobowe łączą się z blaskami miłości, wywołują nanowo w duszy wspomnienia szczęśliwego dzieciństwa. „Raz jeszcze — mówi do brata — siostrę przyciśnij do łona! — czujesz-li, jak to serce pracuje? nim wrócisz, ono pęknie. Ty bądź szczęśliwym i wielkim — a jeśli kiedy przepływać będziesz po egiejskich wodach, garstkę popiołów moich rzuć na brzegi Chiary”. Dniem i nocą jéj sny, jéj żądze, jéj wiosna paliły się na zgliszczach! Dymy z niéj tylko w powietrzu — ale godzina już blizka i ciało się odwiąże „jak koturny taśmy,“ wiązka piołunu tylko zostanie na ziemi i „duch stanie się cieniem“. Teraz już nie omdlewa, patrzy jasno na życie ubiegłe, dopełniła przysięgi. Kiedy Aleksander Sewerus, zwycięsca, wchodził do sypialni Heliogabala, wołając z sił całych: „Kto dotknie się Greczynki, temu nie żyć jutro“ — ona sama, odchylając z piersi purpurową zasłonę, pchnęła się sztyletem. Umierając i padając w objęcia Aleksandra, wyszeptała: „Irydyonie! wroga twego nie będę kochała“. Dumną była w ofierze tak jak w pogardzie. Miłość swoję stłumiła, widząc, że Aleksander żyje i jest zwycięscą; chciała się poświęcić cała, bez podziału, bez rozdarcia swych uczuć na dwie połowy. Gdyby słowo „kocham“ w ostatniéj chwili wyszeptała, za nic-by już uważała życia całego zasługi. Występuje ona całkiem biernie! Nie z przekonania, nie z własnego pomysłu, żyła wśród hańby i upodlenia; ale dlatego tylko, że tak przysięgła w chwilach nieświadomości, że tak kazał ojciec i brat. Spełniła to, co spełnić mogła. Zwalczyła wszystko w sobie, co jéj na przeszkodzie stawało, co było krzykiem oburzenia, wstrętu, pogardy — albo téż szeptem nieszczęśliwéj, podzielanéj miłości. Nie cenimy więc w niéj samodzielności postępowania; ale uwielbiamy drugi wielki przymiot, który rzadko napotykać się daje: świadomość czynów spełnianych z natchnienia wprawdzie obcego ale z własném przyzwoleniem. Nie jest-to więc ofiara, któréj ojcem byłby przypadek, los, okoliczności nieubłagane, niezaradność, słabość ducha lub t. p. — lecz ofiara pojęta, zrozumiana i wykonana przez dziewicę, mającą siłę wytrwania na raz wskazanéj drodze.
Serce nasze oddajemy jéj całe — na chwilę, bo życie z samych poświęceń składać się nie może i nie powinno. Przypatrzmy się dobrze temu cudnemu ciału, które spoczywa na wzniesioném łożu, w białych szatach, osypane gałązkami cyprysu. Podnieśmy wraz z innemi kropielnicę cyprysową i rzućmy na zmarłą kilka kropel wody lustralnéj. Za chwil kilka płomienie stosu zwęglą to ciało, które było celem zazdrości a duch uniesie się, jak mówi chór, tam, kędy się wiją roje umarłych, jako dymy ciężkie. „Tam spokój cichy i smętny, tam pełna czara zdroju letejskiego[27] czeka na ciebie i cienie dziewic, co jako ty zniknęły przed czasem, kwiatów ściętych ocalone liście”. Siostra nieszczęśliwych, w dniach smutku będzie miłą i wielbioną marzeń towarzyszką...


IV.
Kornelia Metella.
„Uczyń ją zwierciadłem myśli twoich, niech je odbija i ciska naokół bez pojęcia, bez czucia, ale siłą, co w piersiach męża góruje porwana i zniszczona“.

Kornelia, ostatnia ze starożytnego rodu Metellów nazywana błogosławioną i świętą, z okiem czarném „jak węgiel,“ błyszczącém „jak żary,” żyła w kontemplacyi rozkrzyżowanego ciała, w zachwycie nad temi bolesnemi rysami, które zgasły, jak sądziła, w zwycięstwie miłości. Piękność jéj „wyłudzona u boleści“ nie da się ująć nawet wszechmocném dłutem Fidyasza, nie da się skreślić słowami. Jakiś blask mistyczny okala jéj skronie, jakiś ogień nadziemski rozpłomienia jéj lice, wpatrzone w Chrystusa. Rozkochana w Bogu, nigdy nie spuściła oczu ku śmiertelnym twarzom. Przepędzając większą część czasu w podziemiach rzymskich, zwanych katakumbami, w których ukrywali się chrześcijanie przez pierwsze trzy wieki, pośród grobów, w atmosferze pochodni i kadzideł, wycieńczona postami i umartwieniem, miała wyobraźnię pełną widm ognistych, pełną urzeczywistnionych, ale w jéj tylko umyśle, przepowiedni apokaliptycznych. Marzyła ciągle o rzeczach zaziemskich. Miała widzenia święte. Doznawała poważania nietylko od wiernych, ale od kapłanów i biskupów, którzy ją ukochaną córą kościoła nazywali.
Irydyon, chcąc zwolenników dla swojéj myśli zemsty nad Rzymem pomiędzy chrześcijanami także pozyskać, potrzebował takiéj kobiety, dla któréj mógłby się stać Bogiem. Bo koniec końców Kornelia była kobietą, nie żyła jeszcze w krainie anielstwa. Mogła porzucić umarłego Chrystusa dla żyjącego i potężnego Irydyona. Co więcéj, mogła go uważać za Chrystusa, który powtórnie przyszedł na ziemię. Odbywać się to będzie stopniowo; ale nie jest bynajmniéj niemożliwém. Ówczesne wyobrażenia religijne silnie takiemu sposobowi czucia i myślenia dopomagały.
Chrześcijanie, opierając się na niektórych wyrażeniach Jezusa i na proroctwach, w Objawieniu ś-go Jana zawartych, spodziewali się rychłego przyjścia Syna Bożego „w chwale i majestacie,” przyjścia, które miało położyć kres bezbożnemu ich dręczeniu przez zniewieściałych ale okrutnych cezarów. Nadzieję tę odkładali z roku na rok, z jednego dziesiątka lat na drugi — lecz spodziewali się ciągle, ufni w nieskończoną miłość Wszechmocnego i prawdziwość słów jego wysłańca. Rzecz naturalna, że wyobrażenia podobne najwięcéj znajdowały wiary u kobiet, zawsze pochopnych do złudzeń, których urzeczywistnienie mało cech prawdopodobieństwa przedstawia. Kornelia w halucynacyjném naprężeniu ducha miewała zapewne nieraz widzenia nawet najwyraźniejsze: i krzyża ognistego na niebie i aniołów trąbami powołujących trupy do życia nowego, wiekuistego... W ówczesnym stanie wiadomości jeograficznych koniec świata równoznaczny być musiał z końcem istnienia państwa rzymskiego, którego rozprzężenie każdemu już w oczy wpadało; a scena sądu ostatecznego rozegrać się przedewszystkiem powinna była już po zburzeniu stolicy zgnilizny — Rzymu. Kto więc dążył do obalenia władzy cezarów; kto chciał po cegiełce rozbierać gmach zbudowany wiekami: łatwo mógł uchodzić za zesłańca opatrznościowego.
Irydyon więc miał pole do działania przygotowane. Potrzeba było pozyskać rozgłos jakimkolwiek sposobem. Wybrał kobietę. Kobieta ta była czczona i szanowana. Jeżeliby ona uwierzyła, mógł liczyć na znaczne masy. Nietrudno było zachwycić rozgorączkowaną wyobraźnię. Irydyon opowiadał Kornelii o poświęceniu dla myśli, któréj cały dom jego na bezinteresowne oddał się posługi. Mówił jéj o ojcu swoim, o matce, o siostrze. Kręgami światła opasał jéj głowę; ognistemi źrenicami wdarł się do mózgu. Kornelia ujrzała w oczach jego jaśniejący „ogień wiekuisty, ogień cherubów;“ na dźwięk jego głosu „dreszcz jak łuska gadu“ przesuwał się po niéj. Stanął przed nią „jako prorok i jako święty i jako archanioł“. Słuchała go chciwie i pragnęłaby skonać. Napróżno chce go z początku nawrócić; łaską „uwiośnić“ jego duszę, prosząc Boga o zmiłowanie; napróżno upadając na siłach, tarza się w kurzu i woła rozpaczliwie: „Ach! co ja mówię, gdzie jestem? wszak ślubowałam ci, Panie, całe serce moje. Jakże tu ponuro! pierwszy raz strach umarłych mnie napada..“ Ona stała się już zupełnie własnością kochanka. Pociesza się jeszcze biedna marnemi słów dźwiękami („Ja wiem, żem się urodziła, żeby ciebie zbawić“); ale dusza jéj już cała przeszła do kogo innego. Kiedy Irydyon powiada: „Ostatni raz może mówię do ciebie“ — ona te tylko słowa zapamiętała i powtarza je jak echo: „ty ostatni raz do mnie mówisz“[28].
Modlitwa, moc duszy, oddanéj Bogu, rozmiłowanie się w Chrystusie nic już nie pomaga. Zdradzają to słowa jéj modłów: „Serce biedne, nie moje, nieznane serce, ty, co bijesz tak rozdzierająco, módl się do Chrystusa. Panie, Panie, odpowiedz słudze twojéj“. Inna teraz u niéj logika, inny kodeks moralności. Ażeby ukryć swoje widzenie się z Irydyonem, ażeby usunąć wszelkie podejrzenie, używa po raz pierwszy w życiu podstępu. Przepyszna-to scena! Biskup, przystąpiwszy do Kornelii, w oczach któréj pali się gorączka, dawniéj niewidziana, pyta jéj: „Czy przynajmniéj modliłaś się tutaj w uczestnictwie nas wszystkich? Kornelia odpowiada: Modlę się, ojcze. Bis.: — Czy sama tu byłaś?.. Kor.: Ojcze, sama jestem. Bis. Drżysz jak światło gasnące; co tobie się stało, Metello? Kor. Szukam Pana Boga mego i znaleść go nie mogę“. I nie znajdzie go tak prędko. Zmysły długo uśpione rozszalały. Coś się rozprzęgło w jéj duszy, coś się usunęło w jéj głowie, coś pękło w jéj sercu. W ciemności, wśród zimnych grobów, dusza jéj drżała jak listek, posłyszawszy „lekkie stopy kusiciela, pięknego jak anioł“. Kornelia obejmuje sarkofag ramionami i prosi popiołów świętych, aby jéj strzegły téj nocy. Ale czuje, że coś „nieśmiertelnego“ ją opasało: było-to dotknięcie ręki Irydyona, który zrywa welon z jéj czoła i chwyta ją w objęcia, wołając: „Usta, zostawcie na tém bladém czole obietnicę lepszego losu!“ Kornelia, krzyknąwszy; „Ach, wraz z tobą na wieki potępioną jestem” — omdlewa. Przyszedłszy do przytomności, uznaje w Irydyonie tego, który miał przyjść i pokonać dumnych.
Odtąd się stała prorokinią, z włosami rozwianemi, które wśród głów i pochodni „podskakują jak fala...“ „Widzę nareszcie, widzę ciebie — woła. Ty raczyłeś dotknąć się oblubienicy twojéj — płoniesz cały blaskami żelaza. Panie, gdzie rany twoje, niech je obleję łzami!.. Wieniec mój będzie z gwiazd nieśmiertelnych przy boku twoim!“ Na rozkaz Irydyona powołuje wszystkich do broni, opowiadając straszne widzenia, w które bezwątpienia w téj chwili najzupełniéj wierzyła. „W gromy zbrojnego widziałam; szedł zdobywając, by zdobywać daléj i nieśmiertelną stałam się w obliczu jego. Nic mu się nie oprze. Strzała jego cięciwy ziemię odmierzy w przelocie. Strachem otoczył się jak zwojami królewskiego płaszcza i śmierć blado posuwa się za nim...“ W Irydyonie widzi Boga, Syna Bożego, wybawiciela chrześcijan od długoletnich męczarni. Chwałę jego opowiadać uważa za swój najświętszy i w największe zasługi obfitujący obowiązek. Szał ten wprawdzie trwa krótko; ale powrót do zdrowych zmysłów przypłaca Kornelia utratą życia.
Poeta nie umotywował dostatecznie téj nowéj fazy w duchowych kataklizmach kobiety. Modlitwa i woda święcona, które wypędziły niby z Metelli ducha ciemności, w poemacie jako dziele sztuki mogą mieć jedynie symboliczne znaczenie jakiegoś potężnego wpływu ze strony osoby działającéj w sprawie nawrócenia. Wpływu tego poeta nie uwydatnił; owszem poprzednio, kiedy biskup rozkazywał jéj ukorzyć się „przed krwią pańską,“ ona odpowiedziała dumnie, wskazując na Irydyona: „Ukorzę się przed Panem“. Bądź co bądź sen przeszedł. Kornelia jakby coś przypominała sobie bardzo dawnego. Głos jego echem oddaloném się odzywa: „Czyj-to głos? — mówi w odpowiedzi na słowa Irydyona — słyszałam go tyle razy. Ach, ona (tak siebie nazywa) była prosta i szczera — ona kochała ciebie przed laty...” Myśli już teraz tylko o połączeniu się z Bogiem. „Sąd pański — powiada — dopełnił się nade mną, umieram, ale w Panu umieram“. Przebacza Irydyonowi, błagając go, żeby „się modlił do Chrystusa“. Umiera ze słowami: „Czuję woń rosy i kwiatów:“ — był-to przedsmak raju, a raczéj chłód powiewający od grobów na rozgorączkowaną głowę kobiety; chwila zimniejszego zastanowienia się po ustąpieniu szału zmysłów.
Kornelia obok historycznego znaczenia, jako obraz pewnych usposobień w pierwotnych czasach chrześcijaństwa, ma jeszcze wagę i dla nas — tylko już nie ze względu na Irydyonów, ale na zwykłych śmiertelników. Niestety! gorączka zbawiania ludzi a szczególniéj kobiet za pomocą mistycznych środków zdarza się jeszcze nieraz na ziemi naszéj — wywołując często niepokoje i rozterki w rodzinach. Są tacy, co umieją nadużywać zapału dla królestwa niebieskiego, zakładając małe fanatyczno-mistyczne państewka na ziemi. Nizkie ukształcenie umysłowe, brak równowagi moralnéj, bunt zmysłów — oto pierwiastki wyradzające fermentacyą w duszach może skądinąd szlachetnych, dobrych, ale niewiedzących gdzie szukać drogi prawdziwéj. Dusze takie stają się częstokroć pastwą nie wielkich, wzniosłych — lecz dość powszednich jednostek.


V.
Ona.
„Ty, młoda dziewczyno, znikłaś jak myśl, co sobie konchy glinianéj ulepić nie mogła na ziemi...“

I znowu ofiara i znowu łzy straszne, piekące, które spadają na serca ludzi kamienne. Rozgrywa się przed oczyma naszemi dramat, przypominający, jako harfy echo dalekie, okropne tortury Dyany w „Niepoprawnych“ Słowackiego. I tu ojciec zmusza córkę swoję jedyną do wstrętnego zamęścia — tylko z innego powodu. Położenie jéj stokroć gorsze, bo zabijają w niéj ducha. Nie rozkaz wprawdzie, nie przekleństwo ojca zmusza ją do poświęcenia swéj miłości, swego ukochanego, do zgodzenia się na oddanie ręki obcemu, nienawistnemu człowiekowi; — potężniejsze argumenta na wolę jéj uderzyły i starły ją na miazgę. Na niéj kończył się ród starożytny, sławny w dziejach. Książę, z obcego plemienia, zięć przyszły, obiecywał przybrać imię narzeczonéj, przyprowadził tysiąc rycerzy pod zamek i wołał do ojca: „oto będą twoi!“ Ojciec zachwiany w zasadach, namiętnie pragnący przedłużenia swego rodu, ukląkł przed córką i dłoń jéj na swoich siwych włosach położył. Krew rozrywała mu skronie; na czole jego widny był konający sen życia całego, mara wielkości i panowania... wzdychał i skarżył się na jedyne dziecię, że go strąca do grobu. Córka zdobyła się na straszliwą odwagę: wyrzekła słowo przyzwolenia.
Odtąd staje się już tylko cieniem przeszłości. Myśli o swym ukochanym, jego wygląda, jego się spodziewa. Nawet, kiedy szła przed ołtarz, by zaprzysiądz wiarę nienawistnemu, „szukała go myślą naokoło, bo oczy nie służyły;“ nawet po ślubie wyczekiwała go jeszcze, wierząc, że „nie wszelka zniknęła otucha“. Wszystko, co się do ukochanego nie odnosiło, było dla niéj nieznośném, bo „niecierpiany każdy, kto twoich oczu nie ma, twoim głosem nie mówi i twoją myślą nie oddycha“ — jak mówi do kochanka. Smutną była i bladą, „w jéj źrenicach niejasno przebijał promień duszy,“ jéj kibić bezsilna, znękana. Czasami wzdychała „jak owi nieprzytomni sobie, co już nie myślą o doznanych bólach; czują je tylko — sami stali się bólem!“ Cierpiąc atoli, nie chciałaby, ażeby ojciec to cierpienie widział. Po ślubie np. siedziała z oczyma spuszczonemi „ku wiązce róż, leżącéj na kolanie i odrywała ich listki, marząc o czém inném;” pozostały jéj w ręku same ciernie. Ojciec nadszedł i powiedział: „Biedna matka twoja, jakżeby dziś szczęśliwą była!“ Szyderstwo okropne, w egoizmie ojca wyjaśnienie znajdujące. Ona „drżąc“ ścisnęła mimowolnie pozostałe w ręku ciernie; potém w pomieszaniu przypiąć je chciała napowrót do sukni. „Czepiły się ostre gałązki do rąbka i sterczały krwią jéj palców zadraśniętych świeże“. — „Czemu płaczesz, jedynaczko moja? — zapytał ojciec — ach, tyś się skaleczyła, córko“ — „O, nie to mię boli, ojcze“ — ale natychmiast się spostrzegła i dodała: „owszem to, nic innego, ojcze“ — i zamilkła... Pozwala nawet ojcu przypuszczać, że jest szczęśliwą. Jednéj tylko rzeczy broni z całą odwagą dziewiczą, z całym zapasem niezmarnowanéj energii — swego ukochanego. Kiedy ojciec odezwał się o nim ubliżająco, kiedy i ją chciał przekląć, jeśliby o nim myślała; — ona podniosła się dumnie i odparła „zimno i stanowczo: kochałam go, ojcze!..“ Nie można było odpowiedzieć wymowniéj.
Czy była-to istota bezświadoma, bezmyślna, która w milczeniu przyjmowała cierpienia dlatego, że ich następstw późniejszych nie przewidywała? Zgodzenie się na wolę ojca — poślubienie księcia — okrywało ją hańbą, przekleństwem... Czyż tego nie rozumiała? Cóż znaczyło owo wyczekiwanie ukochanego w dzień ślubu, a nawet po ślubie? Byłżeby-to sen obłąkania lub naiwnego marzycielstwa, które przypuszcza, że wszystko, co się stało, łatwo odwołać jedném myśli skinieniem? Przypuszczenie podobne ubliżałoby gieniuszowi poety.
Ona czekała na kochanka, by mu powiedzieć wszystko i — umrzeć. Uciekać z nim nie mogła, bo „dopóki jest na ziemi, dopóty jest żoną innego człowieka“. Poczucie moralne, silnie w niéj rozwinięte, sfałszować się nie da ułudnemi sofizmatami bezbrzeżnéj miłości. Przysięgła — musi dotrzymać. Ale z drugiéj strony niepodobna od niéj wymagać, ażeby żyła z tym, którego nienawidzieć musiała. Kiedy ukochany chciał ją opuścić, ona go powstrzymuje namiętnym wybuchem i dosadnemi słowy kreśli hańbę położenia swojego w przyszłości i pyta go, czy na to może, czy powinien zezwolić. W tym celu ucieka się nawet do maleńkiéj obłudy, którą podobno najniewinniejsze dziewice mają w pogotowiu, jeżeli tylko zajdzie konieczna tego potrzeba. Powiada ona: „czas, uczuć morderca, czas, róż świeżych na dawnych gruzach przemierzły ogrodnik, może on i na moje oczy rzuci zasłonę, za którą zniknie twarz twoja“. Była-to groźba zręcznie obrachowana na miłość kochanka a na zgubę swoję, bo za tém przypuszczeniem idzie obraz przyszłości: „Patrz — mówi daléj — na jego czole (męża) słowo: hańba, sadzone dyamenty; w oczach piekło błyszczy a miasto ramion dwie syczące żmije — one pełzną przez powietrze, dotknęły mię, opasały, głowy zanurzyły mi w piersiach, i z serca mego jak z czary krew moję czystą, krew moję świętą piją!“ Czyż obraz ten nie mógł wstrząsnąć do głębi duszy kochanka, czyż nie mógł zdecydować śmierci lubéj, którą zapewne uwolnić trzeba było od syku żmii... Wszak ona sama go błaga o śmierć jak o zbawienie. Tyś mnie przyszedł wyzwolić — woła do niego — pchnij mnie w serce, wyrwij mnie potworowi; a sam żyj jaknajdłużéj dla dobra społeczeństwa; ja czekać na ciebie będę w czyscu „cierpliwa i tęskna;“ tylko czasami rzuć na grób mój „pióra z hełmu lub pierścień z kolczugi“. Żąda wspomnień, jak Aldona Mickiewicza, nic więcéj. Miłość swoję za grób świata przeniosła; bo na ziemi kochać nie wolno jéj było. Już na śmierć gotowa. Jedno jeszcze tylko: obrączka ślubna. Zdziera ją z palca, składa na wezgłowiu, zwraca się ku wodzowi: „Teraz tyś pan i mąż mój na wieki“[29]. Zewnętrzne formy jak zawsze nawet u najidealniejszéj kobiety wielką odgrywają rolę; bez ich spełnienia nie miałaby spokoju.
I stanęli oboje na progach krużganka. Wszystkie obrazy i obietnice życia raz jeszcze w téj przedostatniéj chwili przesunęły się przed ich oczyma: „w pobliżu zaraz szmer i błysk fontan, wdzięczne kształty filarów, kwieciem umajone krzewy! — daléj na wzgórzu bielejąca ścieżka ucieczki, las gęsty w dole; za lasem już otwarte pola; — a daléj jeszcze w odbłyskach zorzy, wolnych wierzchołki gór! Zpośród ich szczytów wejść miała dla bohatera kiedyś gwiazda chwały — a teraz cały ten widnokrąg będzie mu tylko zapomnienia grobem! Ona ze schyloną głową ciśnie się k'niemu wzywając czy prędszego zgonu czy spojrzenia miłości”. Jedno i drugie zlało się widocznie w harmonijną całość. Osłabła, zarówno czuwaniem jak troskami, nie poznawała już siebie saméj, bo wyciągając ręce ku zwierciadłu, krzyknęła: „czy widzisz, jaki piękny anioł mój!“ — „Ach, piękny“ powtórzył ukochany z głuchym jękiem i upadając przycisnął ją do piersi. Słychać było zbliżające się kroki, — to pan młody śpieszył do żony... Ukochany wzniósł śmiertelne żelazo... „Męka śmierci lekką im była wśród zachwytu ducha“...
Siedmiu starców, co napróżno oczekiwali powrotu jéj ukochanego, nazwali ją „szyderczem imieniem: kobieta”. Pomimo oburzenia poety na tę żelazną konsekwencyą życiową, musimy w części przywtórzyć słowom starców, choć serce nasze rwie się do téj białéj, czystéj postaci, któréj „zawadzały skrzydła“, choć jéj aureoli męczeństwa nie odmawiamy. Cóż bowiem straszne jéj poświęcenie zdziałało? Czy ukochanego do nowego życia, pełnego chwały popchnęło? Czy wybawiło jéj ojca od zgryzot, od śmierci przedwczesnéj? Czy jéj saméj ubłogosławienie szczęścia przyniosło? Z żalem odpowiedzieć musimy na te pytania — przecząco. Są powikłania losowe, w których dla szlachetnego człowieka wybór sposobu ich rozwiązania jest trudny. W walce życia wielu poledz musi, ażeby ustąpić miejsca dla szczęścia innych. W przedstawionym dopiero co dramacie mogły się rozwinąć dwa życia silne, błyszczące nadzieją przyszłości, gdyby na zawadzie nie stanęło życie trzecie — starca o spróchniałych arystokratycznych pojęciach. Córka, ulegając łzom ojca, zrobiła poświęcenie ze szczęścia własnego; ale, ażeby poświęcenie przyniosło dobroczynne owoce, potrzeba było, iżby żyła z nikczemnikiem, iżby się zhańbiła. Pozostawał wybór pomiędzy hańbą a śmiercią. Córka wybrała śmierć — i tym sposobem poświęcenie swoje w niwecz obróciła — zabiła ojca. Gdyby wybrała hańbę, ojciecby żył; ale jéj własna dusza byłaby zbezczeszczona... W obu wypadkach poświęcenie przedstawiłoby się jako rzecz bezpłodna. Córka była kobietą; jedynym kierownikiem jéj czynów było serce — zbłądziła...


VI.
Czarna Pani.

Podobna do losu téj bezimiennéj była dola innéj również bezimiennéj, którą poznajemy w drugiéj części „Niedokończonego poematu“, jako „czarną panią“. Dzieje swego bolesnego żywota opowiada ona na zaklęcie Aligiera-Danta:
„Urodziłam się w ziemi mlekiem i miodem płynącéj, którą zwą dziś ziemią mogił i krzyżów, zwą téż i ziemią niedoli.. Zrazu zwali mnie rodzice niewinną, śliczną, szczęśliwą; późniéj nazwano mnie inaczéj: niewolnicą! Bo obyczajem świata, mnie dzieckiem jeszcze, mnie bezmiłosną wydano czy sprzedano za mąż. O! zapłaczcie nade mną i nad temi wszystkiemi siostry mojemi, które nic jeszcze nie wiedząc ni czując, idą bezwolnie ciało i ducha oddać tym, co wszystko wiedzą i wszystko już czuli, — ale którym wiedza nie przyniosła anielskiéj jasności, jedno dała chytrość zgrzybiałą szatanów!
„Wszystko zniosłam, bo wszystko znieść można na téj smutnéj ziemi, prócz jednego uczucia: pogardy! Kiedy ten sztylet wpadnie pomiędzy dusz dwoje, rękojeścią w sercu jednéj, ostrzem w sercu drugiéj utopion, jakżeż im daléj iść razem po drodze życia? jakżeż codzień ten sam chleb łamać, czekając aż śmierć wreszcie pobłogosławi, rozdzieli?... Musiałam pogardzać...
„Jakby dziś, widzę ten pałac, tę ulicę lip rozwonionych i za gałęźmi słońce zachodzące. Czuję się pod temi drzewami, przechadzam się jakby w letargu. Wszak mówili tych dni wszystkich, że się coś gotuje na ziemi naszéj? W powietrzu śród zapachu sianożęci pływało jakieś przeczucie, jak kiedy zaraza ma uderzyć, jak kiedy wielu ludzi ma... walczyć i zginąć... A mąż mój wysmukły i biały jak niewiasta, przechadza się także i czeka na coś, na kogoś. Ach! czeka z uśmiechem nigdy niezapomnialnym!... Z różnych stron do ogrodu wsuwają się ludzie; znam i tego i owego i wszystkich — to krewni, przyjaciele, sąsiedzi! On im ściska dłonie, coś obiecuje, przysięga... Gdy słońce zaszło, prosi, by odpasali broń i siedli raz ostatni się naradzić. Każden broń odpasał, usiadł na murawie. On klasnął, znak dał; — do syku węża podobny był gwizd jego. Żołnierze zewsząd, żołnierze, żołnierze... Nie pytajcie mnie; jam imię tego człowieka nosiła; jam mu była przysięgła na wierność do grobu — ja go wam nie wydam, jak on wrogom braci swoich...
„A teraz oto trzecie imię moje na ziemi: zhańbiona! Wiecież wy za co, o ludzie? Za to, że rozpacz rozerwała mi serce, a przyszedł dzień, w którym ukochaną zostałam; za to, że w tym dniu uwierzyłam w piękność i dobroć i rozum na ziemi; za to, żem umarłą podniosła głowę, żem krzyknęła: o, jakże z trumny dobrze w niebo róść; — za to, żem święcie kochała“...
Krótkie były chwile upojenia. Ten, którego ukochała i który ją kochał, także odszedł tam, „gdzie go jego męskie losy zagnały“. Wyrwawszy ją z „samotności serca”, pozostawił w „ducha samotności”. Odtąd żyła już tylko ciałem, gdy dusza jéj „w własne skrzydła obwinięta“ spoczęła w grobie. Przywdziawszy szatę żałobną, klękała pod krucyfiksem i modliła się nie za siebie tylko, ale i za cały ten tłum niewiast, co to „chodziły w promieniach słońca“, dopóki „ciało nadobne“ miały, a potém gdy zwiędły jak kwiaty, w ciemnym pogrążały się mroku[30].
Bolała nad tym losem okropnym i pytała z głębi cierpiącego serca: czy tak z kobietami na wieki będzie.
I usłyszała odpowiedź Aligiera Danta, która jest zarazem ostatecznym w téj sprawie poglądem Krasińskiego:
„Wyście dotąd były jak lilie boże, co rosną nic nie wiedząc o własnych barwach i woniach. Oto idzie dzień, w którym się każda z was na myślącą różę przemieni. Wymkną się struny natchnienia z rąk mężczyzn i przejdą w dłonie wasze. Oni do stóp wam pochyleni błagać was będą o jednę pieśń osłody, o jedno proroctwo nadziei, o jeden obraz piękności; bo ich dola — trudów nieznośnych i twardych czynów wtedy dolą będzie. Lecz wy zapatrzone w Boga, nie spojrzycie na nich, nie usłuchacie ich płaczu. Wtedy im serca pękną, jako wam od wieków!... Tak będzie, aż przyjdzie na was wtóréj przemiany godzina — i znów podacie im ręce i serce ich konające zbawicie miłością i nazawsze staniecie się jako siostry ich, równe im na ziemi i w niebie... Nie lękaj się... gdyby co zaginąć mogło, prędzéjby w sądach Pana olsnęła męska gwiazda chwały, niż wyschła napróżno łza nieszczęśliwéj”.
Pociecha — to dla przyszłych pokoleń; ale „czarnéj pani“ przeznaczeniem — umrzeć „w ciemnościach“, bo czas ubłogosławienia kobiety „idzie dopiero, lecz nie nadszedł dotąd”.
Dzisiaj, gdy kobiety wołają: „sprawiedliwości! sprawiedliwości!“ tłukąc się w pierś, szlochając, przeklinając; gdy strugi ich łez spływają na włosy ich długie, a z włosów kapią na ziemię „z głuchym szelestem dżdżu jesiennego“; to społeczeństwo wysyła na ich spotkanie „starców w czarnych, długich szatach, z kropielnicą w ręku, rzucających wodę na te wszystkie głowy i śpiewających głosem ponurym”. Wówczas jedne z niewiast spuszczają czoło, inne „przykląkłszy całują tych starców w ręce i szepcą przed niemi nieskończone żale”; niekiedy tylko grzmi głos rozpacznego protestu zwrócony do starców-kapłanów: „Tam na powierzchni świata mężczyźni już nie słuchają was, ale rzekli wam: Idźcie, bądźcie szpiegami kobiet umierających! Gdy dusze ich od ciał się odrywają, uciszajcie ich skargi! Gdy klną nas, zamykajcie im usta, bo ich jęki niemiłe nam! Czasem z przepaści gdy wzniosą się razem, psują nam porę biesiady lub godzinę targów! A wy poszli, zstąpili, przyszli. Wy nas uczycie, jak cicho umierać“. Atoli głos protestu milknie a zrozpaczone kobiety, co go podniosły, giną...


∗                         ∗

Smutném pokrewieństwem poświęcenia łączą się z sobą Elsinoe i Ona z tą jednakże różnicą, że czyn pierwszéj mógłby przynieść pewną, może wielką nawet dla społeczeństwa korzyść, gdyby mu towarzyszyło powodzenie skądinąd; czyn zaś drugiéj w żadnym wypadku użytecznym być nie mógł. Życie ich zniknęło jak „dym kadzideł“ spalonych na cześć uczucia w części jednostkowego, w części ogólniejszego. Istoty te mają namiętności i słabostki; spragnione są świeżego powiewu łąk i pól ziemskich; ale raz się już poświęciwszy, nie chcą cofać ofiary i z nieśmiałą skargą na ustach, „ze śniadą bladością“ na marmurowém czole dążą w dal nieskończoną, w wieczność zapomnienia. Nie mogąc być dla nas przewodniczkami na drodze zwykłego, codziennego życia, podnoszą ducha naszego do sfer szlachetnego marzenia i stawiają zagadkę trudną do rozstrzygnięcia. Namysł, rozwaga, jaką postaci ich w nas obudzają, są wystarczającym dowodem, że w duszy ich była głębia i treść wielka, wzniosła....
Kornelia Metella — to kobieta, zawieszona pomiędzy niebem i ziemią, wśród uczty zmysłów wzywająca Chrystusa, by ją wyrwał ze szponów kusiciela. Długie szamotanie się, podtrzymywane obustronną potęgą czynników na nią działających, wyczerpuje jéj siły i rzuca pomrokę śmierci na jéj piękne, rzymskie rysy.
Marya jest ostatecznym wyrazem niesamoistności kobiety. Żyje dla męża i przez męża. Jego sąd jest jéj sądem; jego pragnienia — jéj pragnieniami. Chcąc się przypodobać mężowi, usiłuje zostać poetką — zostaje obłąkaną.
Czarna pani — to jedna z wielkiéj liczby ofiar zależnego i biernego stanowiska kobiet w społeczeństwie. Nie kochając, musi być żoną człowieka nikczemnego, zdrajcy narodu; a gdy pokochała duszę sobie pokrewną, imię jéj tysiąc języków splugawiło. Opuszczona przez ukochanego, żyje już tylko cieniem życia w cieśni i pomroku, w których mężczyzna jednéj chwili nawet wytrwać-by nie mógł, bo zdawałoby mu się, że „powietrze umyka się zewsząd, odpływa od niego,“ że „ciężar jakiś niewidomy głowę mu przygniata,“ że „w piersiach krew mu już stygnie“.
Maryna wreszcie — to z jednéj strony kamienny posąg kroczący po trupach, ażeby obalić żyjących, z drugiéj zaś piękne ciało z uczuciem macierzyńskiéj miłości. Brak połączenia dwu tych czynników rodzi jakąś niepewność, jakieś wahanie się w naszych dla niéj uczuciach. Z początku obojętni, pod koniec poematu musimy ją otoczyć sympatyą. Gdy sobie przypominamy historyczną rzeczywistość, unikamy jéj wspomnienia...
W postaciach tych brak równowagi duchowéj, brak harmonii. Rozdrażnieni, roznamiętnieni, rozegzaltowani, uniesieni wysoko nad ziemię — nie wiemy, co począć ze sobą, gdzie złożyć głowę rozgorączkowaną. Miłe, urocze, czarodziejskie nawet dźwięki upajają nas, rozczulają i zamykają przed nami bramy zimniejszéj rozwagi. Sympatyczne słowa, wysokie, święte uczucia niemal o oszołomienie nas przyprawiają; „święty szał“ nas porywa — jak mówili Grecy. Stąd tak nam trudno, tak przykro formułować zdanie krytyczne — a jednakże musimy.
Kobiety Krasińskiego — to wyjątki nieszczęśliwe, powołane do życia straszném położeniem narodu, rozstrojem stosunków, zamętem wyobrażeń, rozgorączkowaniem uczuć, brakiem myśli przewodniéj w postępkach życia codziennego. Żyjąc wysoko podniesioném życiem duchowém, są szlachetne po większéj części i wielkie względnie, ale właśnie dlatego, że usiłowały zerwać z naturalnym uczuć rozwojem, popełniały niekonsekwencye, a nieszczęścia na siebie i innych ściągały.


Ideały.

Hej, bracia orły, do lotu![31]

Gwar życia ogłusza nas. Różnorodność jego objawów, najczęściéj poważna, czasami śmieszna, niekiedy okropna, szarpie nas na wszystkie strony, nie dając odpoczynku, niezawsze kołysząc pieśnią szczęścia wzburzone i stroskane serce nasze. Miło jest zamknąć okna, przez które wdziera się nieproszona rzeczywistość, zasłonić je grubemi firankami, zapalić bengalskie ognie na kominku, rozwiesić tęczę wyobraźni wzdłuż zacisznego pokoiku, rozmarzyć serce i głowę wyśnionemi obrazami i puścić się w wędrówkę po téj krainie, gdzie się przechadzają aniołowie i duchy, gdzie miłosne zachwyty kończą się niedosłyszanym pocałunkiem a jęk rozpaczy rozlega się jedynie w echu niepochwytném. Miło śnić i dumać, bez bolesnego wołania o chleb powszedni, bez ciężkich rozpraw o pracy organicznéj, bez stawiania zapory swoim ulubionym zachceniom. Pomyślimy wtedy o ideale doskonałości i piękna — o kochanéj kobiecie, o szczęśliwém pożyciu we dwoje, o wesołéj przechadzce po kwiecistych alejach... złudzeń. O wszystkiém zapominamy: o świecie, o ludziach, o prawach logiki, o urządzeniach społecznych i przewrotach politycznych... zanurzamy się całkiem w kąpiel miłą, usypiającą, za którą się wcale nie płaci. Troski, zmartwienia, kłopoty, nieszczęścia przeszłe — znikły jak w sali sztuk magicznych; jaśniejemy radością, kochamy ludzkość, zapalamy się niekiedy do czynów wielkich, chcielibyśmy się poświęcić, dać ukrzyżować i to bez żadnéj nagrody, bez pochwały nawet — zastrzegamy sobie tylko, żeby nas wspominano... Ach! bo nadzieja wspomnienia stanowi ogień ożywczy naszego zapału!
Chodziliśmy po takiéj krainie wraz z naszymi poetami. Zasiana ona była już to kwiatami naszéj prostéj przyrody, już téż egzotycznemi roślinami krajów, w których gorące słońce do ruchliwszego i bujniejszego życia pobudza. W takiém otoczeniu na rozkaz naszych przewodników zjawiały się przed nami wypieszczone ich ideały. Przypatrywaliśmy się ich twarzom, staraliśmy się zajrzeć w głąb ich duszy, śledząc w poruszeniach, giestach i mowie znaków wewnętrznego nastroju i usposobienia.
Po większéj części dostrzegaliśmy w nich smutek głęboki rozpacz krwawą, poświęcenie bezsilne. Niekiedy wprawdzie przedstawiła się nam młodziutka twarzyczka uśmiechnięta radośnie, bezwiednie, jak kwiatek, do którego przyrównać ją było można; niekiedy energią słowa i czynu dała nam poznać duszę głęboką i silną, dobrze uposażoną na życie. To była chwila tylko — jakby dla podtrzymania w nas nadziei, słabnącéj na widok postaci omroczonych smutkiem, chodzących w żałobie. Boleść, rozczarowanie, nieszczęścia, ofiary, od których wyprosić się niepodobna — oto są najgłówniejsze rysy duchowéj istoty tych kobiet, które poeci przed oczy nasze przyprowadzili. Wśród pięknéj, zawsze jednakowéj przyrody usposobienia ponure, mroczne, łzami zalane zdziwiły nas. Pytaliśmy się naszych poetów, czy-to tak zawsze ziemi; czy tak być musi, czy tak być powinno?... A jeden z nich podnosząc wzrok ku niebu, odpowiedział: „Nieszczęście jest wielkością człowieka na ziemi“. Drugi zaś w rozżaleniu uśmiechnął się szyderczo, choć mu łzy paliły powiekę, i odrzekł:

Tak... to los mój na grobowcach siadać
I szukać smutków błahych, wiotkich, kruchych;
To los mój — senne królestwa posiadać,
Nieme mieć harfy i słuchaczów głuchych
Albo umarłych...

Jeden tylko w milczeniu wskazał na dziewczynę w sukience zielonéj „jak ruta pozioma,“ opartą na ramieniu hożego ułana, która, uśmiechając się, mówiła szczebiotliwie: „Pracy téż nie lękam się, bom młoda i zdrowa...“ Spojrzeliśmy: dziewczyna wyglądała na lat piętnaście: uśmiechnęliśmy się jak i ona... ale nie nabraliśmy jeszcze przekonania, że owe płacze i smutki i zawody różanemi swemi usty zażegna...
Smutno nam było; ale smutek ten, dopókiśmy się znajdowali w raju poezyi, podobny był do zamyślenia rozkochanéj dziewicy, śniącéj o kochanku; przyszedł kochanek, powiedział słówko: dziewica w różę się zmieniła. Rolę kochanka względem nas odgrywali poeci. Jak czarnoksiężnicy kazali nam przypatrywać się swoim obrazom i nie oglądać się poza siebie. Obrazy były tak cudowne: tyle sympatycznego ciepła rozlanego było w kolorycie, tyle wybornych rysów w postaciach, tyle czarodziejstwa w otoczeniu, żeśmy zapominali o rzeczywistości i oddawali się całkiem rozkoszy artystycznéj.
Teraz się budzimy. Przypominamy sobie wszystko, cośmy widzieli, i spostrzegamy, żeśmy mieli przed sobą prawie same patologiczne objawy życia kobiecego. Ilekroć pojawiły się strony dodatnie, pełne szczęścia, ruchu, energii i samodzielności — przedstawiały się one albo ułamkowo, albo w pierwszym, bezświadomym niemal okresie wędrówki życiowéj. Jakaż tego przyczyna?
Łatwo możemy przypuścić, że kobiet samodzielnie występujących, ufnych we własny rozum i czynów dzielność, nie było jeszcze za czasów, kiedy poeci nasi nad społeczeństwem spostrzeżenia swe robili; przypuszczamy tak mianowicie dlatego, że kwestya usamowolnienia kobiety wtedy była dopiero w samych początkach w Europie nawet — nie mówiąc już o naszym kraju. Zwolennikami więc i przedstawicielami tego kierunku poeci nasi być nie mogli. Krasiński go przeczuwał, ale bliżéj nie określił; Mickiewicz luźne tylko myśli, i to w okresie towiańszczyzny, w listach prywatnych, o samoistności kobiety pozostawił; Juliusz Słowacki zaś był przeciwnikiem ruchu kobiecego. Wnosimy to z szyderczych wzmianek o pani Staël i Tańskiéj. Do pierwszéj, jak wiemy, przyrównał Idalią; o drugiéj w listach jego spotykamy takie wyrażenie (list z Paryża 9 listop. 1832): „Jest tu panna Tańska. Zdaje się, jakoby się tu cała literatura przeniosła, to jest literatura młoda — literatura kobieca, garbata trochę — literatura kłótliwa trochę, paszkwilowa!...“ A po jéj śmierci te słowa napisał do matki (15 października 1845): „Umarła tu nam autorka nasza dla dzieci niegdyś pisząca. Odpoczynek jéj, ale nie pokój, bo jeszcze wiele czynić pozostaje, nawet ona sama wiele z tego, co uczyniła, sama wywrócić musi... tamy przeciwko egzaltacyi kładzione... serca przez nią na kluczyk od śpiżarni zamknięte, a które klucz nieszczęścia będzie musiał otworzyć nanowo. Bo nie na samych tylko prawidłach moralności stoi anioł żywota, ale i skrzydła ma, które go częściéj na powietrzu utrzymują niż na nogach... Nie wiedząc, a sprotestantyzowała kobiety. Nie miéj mi za złe; bo prawdę mówić muszę nawet o umarłych, abym w prawdziwych umarłych rozkochał żywych“.
Nic więc dziwnego, że kobiety samoistnéj, dodatnio a świadomie na społeczeństwo wpływającéj nie znajdujemy w utworach naszych wieszczów.
Ale niepodobna przypuścić, ażeby spółcześnie nie było zacnych kobiet-obywatelek, pojmujących swoje obowiązki nietylko w rodzinie ale i w społeczeństwie.
Ażeby brak ich w poezyi naszéj wytłómaczyć, trzeba zważyć dwie ważne okoliczności. Pierwsza, że najwięksi nasi poeci bawili w kraju przez czas bardzo krótki t. j. dziecinny i młodzieńczy. Mając lat 20 lub dwadzieścia kilka wyjeżdżali za granicę, gdzie większą część życia swego spędzali. To, co zaobserwować mogli przez czas swego pobytu w kraju, odnosiło się przeważnie do strony uczuciowéj, do dziejów serca — zwykle zawiedzionego. Na inne kwestye nie zwracali wówczas uwagi. Najdłużéj stosunkowo bawił w kraju Mickiewicz; to przyczyniło się, obok usposobienia naturalnego, do wyrobienia jaśniejszego na sprawy poglądu, do stworzenia charakterów wesołych, zadowolnionych, obiecujących coś na przyszłość. Jednakże i on nie zdołał wystawić kobiety-obywatelki w całéj pełni rozwoju.
Drugą okolicznością jest fakt nieszczęść, doświadczanych w życiu jednostkowym i ogólném. Żyli bez nadziei. Żadnéj gwiazdy na niebie przyszłości. Dużo zawodów, dużo rozczarowań, dużo kłótni i swarów. Nieszczęśliwi są po większéj części niesprawiedliwymi. Patrząc przez pryzmat rozpaczy, nigdzie nie zobaczy się krainy wesołéj, napełnionéj zgodnym gwarem samodzielnych i spójnie występujących jednostek. Marzenia, wyszydzone ostro przez rzeczywistość, mściły się na niéj, odbierając jéj wszelkie zalety i zasługi. W takim stanie rzeczy jedni zapatrzą się w dawno minioną przeszłość i w jéj wspomnieniu ukojenia szukać będą; drudzy ukażą nam poświęcenie milczące jako jedyny ideał, ku któremu zdążać mamy; inni przeklną wszystko, na co patrzyli, wołając głosem rozpaczy:

...Wiem, jak trudno ruch obudzić w bryłach
I kazać w niebo iść ściętemu drzewu
I z tęczami się połączyć na niebie...
Ja — co nie mogłem wskrzesić — nawet siebie! —

Jakże wtedy myśleć o harmonii, o równowadze wszystkich duchowych czynników, które są potrzebne na stworzenie ideałów wogóle, a dodatniego ideału kobiety wszczególności... Potrzeba szczęścia, potrzeba spokoju, ażeby lubować się w rzeczywistości — a jeżeli już szczęścia niema, potrzeba mieć siłę wytrwania i możność szczegółowéj obserwacyi. A przecież uwydatnienie moralnego rozstroju było rzeczą konieczną — stanowi to niejako pomnik rzeźbiarski nieszczęścia. Poeci nasi pomnik taki z swych dzieł nieśmiertelnych wystawili.
Lecz kwilenie dziecka i skargi nadgrobne długo trwać nie mogą. Otrząsnęliśmy się już po części z nieruchomości zwątpienia, z bezwładności rozpaczy. Z wdzięcznością i czcią wspominając imiona wielkich poetów, idziemy daléj!
Czas zmienia nasze ideały, to jest coś z dawniejszych cech ujmuje i coś do nich nowego dodaje. Wybuchać namiętnemi słowy wyrzutu i potępienia — jest to zapewne zdobywać sobie laury krasomówcze; bo człowiek wtedy jest najwymowniejszy, kiedy swe nieszczęścia przed innemi w żywych barwach wystawia. Postępowanie takie atoli prowadzi jedynie do coraz większéj draźliwości, która rozumnym czynom bynajmniéj nie sprzyja. Potrzeba nam teraz wszystkiemi siłami starać się o wystawienie dodatnich ideałów. W ich rzędzie ideał kobiety zająć musi jedno z miejsc najpierwszych. Poezya musi wejść w najściślejszy sojusz z dążnościami lepszych usposobień ogółu, musi być wyrazem jego pragnień i popularną wskazówką drogi, po któréj on ma postępować. Nienawistnego rozbratu pomiędzy poezyą a rzeczywistością nie przyjmujemy. Poezya, jeżeli chce zachować nadal wpływ swój dawniejszy, musi śledzić bacznie wszystkie zmiany kierunków w umysłach, do których ma przemawiać, musi je zaznaczać, wyjaśniać lub prostować w sposób najodpowiedniejszy wymaganiom estetycznym. Jakie są te kierunki i jakie zaszły w nich zmiany — nie tu miejsce opowiadać. Szerokie pole zadań społecznych rozwija się z rokiem każdym, coraz większe obejmując widnokręgi; publicystyka na tém polu ma pracę olbrzymią.
Ja chciałbym tu tylko zaznaczyć stanowisko kobiety w stosunku do poezyi. Na początku tego studyum nakreśliłem je tak, jak je dotychczasowa poezya wogóle uwzględniała. W dalszym ciągu rozwinąłem szereg obrazów, szereg postaci kobiecych, przedstawionych nam przez poetów dawniejszych, i postawiłem pytanie: czy dla nas spółczesnych nic już do zrobienia nie pozostaje? Przychodzę do wniosku (przypuszczam, że i czytelnik wraz ze mną), iż poezya nasza, zgodnie z naturą rzeczy, malowała nam kobiety złamane nieszczęściem, łudzące się pozorami życia w sferze chorobliwego marzycielstwa — zostawiając na drugim planie istoty zdrowe, silne, mogące działać z powodzeniem na arenie rzeczywistości. Czas przyniósł nam zagadnienia poważne — wskazał siły ukryte, niespożytkowane, powołał do działania kobiety.
Dotychczas, śmiało to można twierdzić, istniało u kobiet tylko poczucie pewnych obowiązków względem społeczeństwa. Poczucie to, jak wogóle każde uczucie, łatwo może przechodzić w krańcowość, wyradzać się w wadę. Kobiety są skłonne do krańcowości. Jeżeli są pobożne, to bez trudu popadną w dewocyą; jeżeli nie są pobożne, to wszystkie rzeczy święte i nieświęte biorą powierzchownie, ceniąc je z formy, z pozoru, z takiego lub owakiego zwyczaju, który ma szczęście cieszyć się popularnością, który jest modny. Jeżeli są przejęte ważnością jakiegoś przedsięwzięcia, to nie rozumiejąc go należycie, mogą zarówno do dobrych jak do najfatalniejszych w skutku pobudzić czynów.
Poczucie może dać niewątpliwie pochop do spełnienia rzeczy wielce chwalebnych, znakomitych nawet, ale stałego charakteru, działającego podług pewnych niewzruszonych zasad nie wyrobi wcale. Wielkie czyny w życiu kobiet są zazwyczaj wynikiem chwilowych wzruszeń i potężnéj namiętności, ale nie wypływają z raz powziętego planu... Jest-to rzeczą bardzo naturalną z tego mianowicie powodu, że kobiety rzadko kiedy wyrabiają sobie stałe przekonania. Mają one pospolicie uprzedzenia tylko dobre lub złe, ale nie zdają z nich sobie rachunku. Wszelkie ich twierdzenia i zapewnienia opierają się zazwyczaj na sympatyi lub antypatyi, jaką czują względem pewnego człowieka lub przedmiotu; nie zaś na rozumnéj ocenie dowodów za i przeciw. Dowcip zastępuje u nich rozwagę; dobre serce starczy za postępowanie wedle zasad. Można znaleść dosyć mężczyzn, którzy postanowili nigdy nie skłamać, choćby im to przynieść miało szkodę materyalną lub narazić na śmieszność; a prawie napewno można powiedzieć, że żadna kobieta takiego postanowienia nie zrobiła, a tém mniéj, że je wykonała.
Poczucie samo może wskazać piękny cel, ku któremu dążyć należy, ale nie bada środków, za pomocą których cel ten najłatwiéj, najszybciéj i najzgodniéj z wielkiemi zasadami moralności da się urzeczywistnić. Dlatego téż poczucie może zaprowadzić i prowadzi nieraz na manowce; chociaż niekiedy istotnie bardzo szybko do celu zawiedzie: jest-to zatém przypadkowość, na którą nigdy z niezachwianą pewnością liczyć nie można; jest-to los na loteryi, mogący zarówno smutek jak radość do serc naszych sprowadzić. A czyż przypadkowości, ślepemu losowi należy się powierzać? Nikt zapewne nie odpowie na to pytanie twierdząco; w praktyce jednakże losowi takiemu powierzamy się nieraz wbrew własnemu zdaniu i przekonaniu. Losowi temu najczęściéj ufają kobiety. One tak mało mają do czynienia z cyframi, że wszelkie rozważne obliczanie środków mających urzeczywistnić plan pewien, wydaje się im wyrachowaniem, brakiem dobrego i poświęcającego się serca; człowiek, który wszystko na raz rezykuje bez względu na okoliczności uboczne, bez rozwagi i zastanowienia, z brawurą i ostentacyą, częstokroć staje się ich ideałem...
Z drugiéj strony bardzo długo panowało w społeczeństwie to przekonanie, że kobieta nie potrzebuje znać spraw społecznych tak dobrze jak mężczyzna, gdyż nie ma po temu ani dostatecznéj siły umysłu, ażeby je zrozumiała dokładnie, ani dostatecznéj siły charakteru, ażeby w nich udział brać mogła. Według tego przekonania, za kobietę myśleć i działać w tym zakresie powinien mężczyzna.
Byłoby-to może arcy-szlachetnie ze strony mężczyzn przyjmować wszelkie ciężary i obowiązki życia na siebie; aleby to upośledzało kobiety. Wszystko, co stanowi podstawę bytu ludzkiego wśród społeczeństwa, miałożby być obce całéj połowie ludności, toż spółeczeństwo składającéj? Czyż kobiety nie powinny mieć głosu tam, gdzie idzie o ich dolę, o ich przyszłość? Przecież w ręku kobiet spoczywa pierwsze, najważniejsze zdaniem wszystkich pedagogów, wychowanie dzieci. Matka, choćby najserdeczniejsza, najtkliwsza, najtroskliwsza, bez odpowiednich wiadomości i bez hartu woli nie zdoła wpłynąć dobrze na dziecko, nie może w umysł jego przelać tego, czego sama nie posiada. A tyleż innych wypadków, w których kobieta sama radzić musi nietylko sobie ale i dzieciom osierociałym, czyż nie wskazuje dobitnie potrzeby zaznajomienia jéj ze wszystkiemi interesami, ze wszystkiemi zadaniami spółeczeństwa, wśród którego walczyć musi o utrzymanie siebie i swoich najdroższych? Wiemy, że w wielu podobnych wypadkach kobiety nasze godnie odpowiedziały obowiązkom, które dobrowolnie na się przyjęły, ale komuż nie wiadomo także, iż wiele a wiele upadło na duchu pod naciskiem zbyt trudnych okoliczności... Fakta tego rodzaju są znane; każdy łatwo przywiedzie sobie na pamięć przykłady blizkich i dalekich znajomych, łamiących się z biedą, ubóstwem, a nawet nędzą lub spodleniem... Przykłady te niejednemu zapewne podszepnęły myśl, że gdyby kobiety wcześnie do prowadzenia interesów wprawiano; gdyby im praktycznie dano poznać ważność tychże i wskazano drogi i sposoby zaradzenia biedzie: nie byłyby one nieraz narażone na tysiące bolesnych zawodów i kosztowne wyręczycielstwo przez mężczyzn.
Ale nie o praktyczną tylko biegłość w interesach jednostkowych nam idzie; jeszcze większy nacisk położyć musimy na znajomość spraw ogólnych. Wiadomo, że zazwyczaj kiedy mężczyźni zaczynają rozprawiać „o rzeczach poważnych,“ kobiety milkną albo zawiązują pomiędzy sobą rozmowę całkiem odmiennéj treści... Czyż to, co zajmuje ojców i synów, nie powinno w równym stopniu zajmować matki i córki? Czyż one nie powinny interesować się objawami wszelkiego ruchu na polu naukowém i spółeczném? Dziwném byłoby zaiste, gdyby jedna połowa obywateli kraju przestawała w zupełnie innych dziedzinach myśli aniżeli druga...
Błyszczeć dowcipem i powieściowém oczytaniem nie znaczy to jeszcze mieć gruntowne zasady: a zasady jedynie mogą przemienić poczucie w przekonanie, wraźliwość — w charakter, bystrość umysłu — w rozwagę. Te przymioty są konieczne dla każdego człowieka, a więc i dla kobiety; te przymioty są podstawą rozumnego działania wśród spółeczeństwa, a takie działanie jest obowiązkiem każdego obywatela kraju a więc i kobiety.
O tém, że się jest obywatelem kraju, zapomina się bardzo często. Brzmi to jak paradoks, a jednak jest prawdą. Człowiek pamięta przedewszystkiém o swoich własnych potrzebach, o swoich własnych interesach, o swojéj własnéj doli i niedoli. O tém zaś, co jest ponad nim, o ogóle, do którego jako cząstka należy, przypomina sobie rzadko, w chwilach naprężonego uczucia i naprężonych stosunków... Gdy chwile te miną, wraca spokojnie do swego egoizmu. Kobiety tutaj oczywiście wyjątku nie stanowią, témbardziéj gdy ku innemu sposobowi myślenia i działania nie były wdrożone od dzieciństwa. Wszakże prawda, że w młodości bardzo mało o obowiązkach swoich obywatelskich słyszały? Gdyby rodziny nasze więcéj o tych sprawach ogólnych pamiętały; gdyby dzieciom swoim o ich obowiązkach w przyszłości mówiły; gdyby nauki swe przykładem własnym wspierały: mielibyśmy więcéj obywateli i obywatelek z przekonaniem i charakterem.
Ujmuję wywód swój w najkrótsze zdania.
Kobieta musi być samodzielną, ażeby zostać towarzyszką istotną nie zaś cieniem ukochanego młodzieńca; kobieta musi być samodzielną, ażeby zdobyć sobie niezależne stanowisko ekonomiczne; kobieta musi być samodzielną, ażeby nie paść ofiarą egoizmu mężczyzny ni téż stawać się dla niego ciężarem. Przy wyrobieniu takiego charakteru obok wielu innych czynników, niezmiernie ważną gra rolę nietylko poczucie, ale świadomość obywatelstwa. Kobieta powinna znać dobrze, interesować się i przejmować wszystkiemi sprawami dotyczącemi ogółu, naprzód, jeżeli chce w nim stanowić rzeczywistą jednostkę ważącą coś na szali; powtóre, jeżeli chce być matką prawdziwą.
W streszczeniu, taki jest szkic ideału kobiety. Rozprawy społeczne rozświetlają ten ideał w sposób naukowy, ściśle rozumowany: poezya powinna go przyoblec w szaty piękna.

Miejmy odwagę!... nie tę jednodniową,
Co w rozpaczliwém przedsięwzięciu pryska,
Lecz tę, co wiecznie z podniesioną głową
Nie da się zepchnąć z swego stanowiska.

Miejmy pogardę dla rzekoméj sławy
I dla bezprawia potęgi zwodniczéj;

Lecz się nie strójmy w płaszcz męczeństwa krwawy
I nie brząkajmy w łańcuch niewolniczy...

Przestańmy własną pieścić się boleścią,
Przestańmy ciągłym lamentem się poić....
Lecz nie przestajmy czcić świętości swoje
I przechowywać ideałów czystość.
Do nas należy dać im moc i zbroję,
By z kraju marzeń przeszły w rzeczywistość, —

śpiewa jeden z poetów naszych młodszego pokolenia. W słowach tych jest cząstka naszych pragnień. Ale to dopiero program. Wykonania jeszcze nie mamy; bo nie ustaliły się pojęcia i, co ważniejsza, przekonania nie przeszły jeszcze w dziedzinę czynu, nie wytworzyły odpowiednich charakterów... Tenże sam poeta może sto razy sprzeniewierzył się programowi, który własnemi wypowiedział usty.
Wieszczowie nasi! wielcy poprzednicy zostawili wam szerokie miejsce do działania; powinno to być dla was pociechą i wskazówką. Jeszcze kopalnia poezyi nie wyeksploatowana: stoi dla was otworem. Nie zamykajcie się w ciasném kółku czczego naśladownictwa boleści cudzych, których sami już może nie odczuwacie, bo staniecie się bezmyślnemi papugami... Nie bujajcie po sferach nadobłocznych, bo na ziemi wielka czeka was praca. Niech postaci wasze nie świecą pożyczanym, księżycowym blaskiem; nie zawieszajcie sobie nad skroniami kręgów fosforycznego światełka; lecz ciepłem słoneczném, zwykłém ale ożywczém, ogrzejcie swe piersi i stwórzcie ideał — spółczesnéj kobiety. Gieniusze żyć będą w panteonie naszych wspomnień najdroższych; wy żyć będziecie w spółczesnéj rzeczywistości...

KONIEC.




  1. Szczegóły zob. u Blepońskiego: „Bigos hultajski“ tom IV — u L. Siemieńskiego: „Religijność i mistyka w życiu i poezyach Adama Mickiewicza“, str. 16.
  2. Porównaj słowa Goethego w Fauście: Das Wunder ist des Glaubens liebstes Kind.
  3. Por. słowa Goethego w Fauście:
    Doch werdet ihr nie Herz zu Herzen schaffen,
    Wenn es euch nicht von Herzen geht.
  4. Kładę nacisk na treść, gdyż pod względem formy całe Dziady są obrazem wpływu romantyzmu i wiary.
  5. Po bliższe szczegóły odsyłam do następnego rozbioru pojedyńczych postaci.
  6. Dotychczas, opierając się na opowiadaniach Odyńca, utrzymywano powszechnie, iż Maryla była wówczas już zaręczoną; dopiero w końcu r. 1885 syn Maryli, Stanisław hr. Puttkamer, zaprzeczył temu stanowczo w liście do p. W. Bełzy, autora szkicu p. n. „Maryla i jéj stosunek do Mickiewicza“ (Lwów, 1885).
  7. W spisie prenumeratorów można było czytać nazwisko: Marya Puttkamer.
  8. Cała powiastka pisana jest językiem i stylem, naśladującym polszczyznę wieku XVI; dla charakterystyki zachowuję wydatniejsze formy.
  9. Antoni Edward Odyniec powiada, że napastowano zewsząd Adama, aby co zaimprowizował; ale poeta zbywał żartami i nie chciał, chyba że się podoba nazwać improwizacyą jakie z dziesiątek konceptowych dystychów, najwięcéj stosowanych do Odyńca, a z których może kilka uszłoby na dewizę karmelkową.
  10. Ankwiczowie mieszkali, jak wiemy, w pięknym domu przy Via Mercede.
  11. Charakterystykę téj kobiety bardzo ładnie skreśliła S. Chłędowska. Patrz w jéj „Szkicach literackich“ (Lwów 1885) artykuł p. n. Romantyczka (t. II, str. 115 — 148).
  12. Ostatni wiersz jest odmianką.
  13. Postać tę znamy ułamkowo tylko, gdyż dramat Mickiewicza, napisany po francusku p. n. „Konfederaci barscy“ dochował się jedynie w dwu aktach. Przytoczenia brałem z przekładu T. Olizarowskiego.
  14. Przekład Tomasza Olizarowskiego.
  15. Wieczornice, III, 159.
  16. Jest-to alluzya do strasznego smutku, jakiego doświadczała Ludwika Śniadecka po śmierci syna jenerał-gubernatora Korsakowa pod Warną 1828. W synu tym kochała się Ludwika; udała się potém do Warny i założyła tu szpital na pamiątkę ukochanego.
  17. brokeen-hearted = z sercem rozdartém.
  18. Porównaj Aldonę Mickiewicza.
  19. Przypominamy podobne pytanie w IV części „Dziadów“. Ksiądz pyta: — Znasz ty ewangelią? — Gustaw: A znasz ty nieszczęście?
  20. Zwracam uwagę na podobieństwo téj sceny z 2 sceną aktu IV „Maryi Stuart“ Schillera, gdzie Dawison pragnie koniecznie usłyszeć z ust Elżbiety jasno i dobitnie wypowiedziany rozkaz wykonania wyroku na Maryi.
  21. W rzeczywistości Greczynka Zofia, trzecia żona Szczęsnego Potockiego, kochanka i męża sławnéj „Maryi“ Malczeskiego (Giertrudy Komorowskiéj).
  22. Łzy z mąki.
  23. Psyche i Amor, znane podanie greckie.
  24. Wyrażenia i nastrój pieśni żywo przypominają „Pieśń nad pieśniami" (Szir Haszirim).
  25. Dosyć prawdopodobną jest rzeczą, iż stosunek Krasińskiego do Delfiny posłużył Słowackiemu do osnucia swych „Niepoprawnych“, w których tak cudnie narysował postaci Fantazego i Idalii, ironicznie patrząc na nie. Zob. ładny szkic Jana Gnatowskiego p. t. Moja Beatrice w „Niwie“ 1879, tom II.
  26. Marek Aureliusz, znany z cnót swoich cesarz rzymski z II. wieku po Chrystusie.
  27. Lete, rzeka w kraju podziemnym według wyobrażenia starożytnych, któréj woda sprawiała ten skutek, że zmarli o wszystkich troskach żyda zapominali.
  28. Por. podobną scenę u Mickiewicza (Aldona): jedziesz!
  29. Por. zdjęcie korony i obrączki przez Maryą Stuart (u Słowackiego).
  30. Dzieje „czarnéj pani“ są poetyczném przetworzeniem dziejów Delfiny Potockiéj.
  31. Przypis własny Wikiźródeł incipit Hymnu orłów Edmunda Wasilewskiego, pierwodruk w pierwszym zbiorze Poezyj z 1840, s. 111





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Piotr Chmielowski.