<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIX.
Noc.

Doktora tego znamy już. Był to doktór P...
Paweł pobiegł aż do sieni na jego spotkanie.
— Doktorze — zawołał ściskając mu ręce — widziałeś mnie kiedyś tak nieszczęśliwym, jak mnie dziś widzisz zrozpaczonym!... Spraw cud jeżeli trzeba, aby ją uratować, ale ratuj ją doktorze, ratuj ją!...
— Cóż się dzieje? — zapytał doktór.
— Umiera!... chodź pan!
I pociągnął go do ciemnego pokoju, w którym nieszczęśliwe dziewczę wiło się na zburzonem łóżku.
— Światła proszę, panie hrabio — zawołał doktór zdziwiony tą złowrogą ciemnością.
Paweł drżącą ręką zapalał świece w kandelabrach.
Doktór zbliżył się do łóżka, wpatrywał się długo w Alicyę, rzucił jej kilka pytań, których nie słyszała wcale, poczem wracając do Pawła, który rzucił się w fotel zakrywając twarz rękami, zapytał:
— Co się tu stało? potrzebuję wiedzieć... Pani hrabina upadła?
— Nie — odpowiedział hrabia.
— Przeszła jakieś ciężkie zmartwienie? gwałtownemu uległa wzruszeniu?
— Tak jest, doktorze, tak... strasznemu uległa wzruszeniu!
Doktór pokiwał głową. Fizognomja jego inteligentna i ruchliwa, wyrażała najżywszy niepokój.
— Czy grozi jej niebezpieczeństwo? — jąkał Paweł.
— Tak jest, wielkie niebezpieczeństwo.
— Jakaż to straszna choroba dręczy i zabija to szczęście moje?...
— Przedwczesny poród.
— Więc dziecko stracone?
— Tak jest.
— Ależ można uratować matkę? można, nieprawda?...
— Spróbuję...
— I uda się panu?... powiedz tak! oh! powiedz pan, że ci się uda!...
— Za nic nie odpowiadam.
— Doktorze, nauka może wszystko, a pan masz naukę! Pozwolić umrzeć Alicyi! Boże wielki! Ona taka młoda, w ośmnastoletniem ciele jest tyle zasobów sił i życia...
— Gdzież są te siły, o jakich pan mówisz? — szeptał doktór. — Osłabienie tej młodej kobiety przeraża mnie. Dusza zgniotła ciało, a fizyczne cierpienie dokonywa dzieła, które niesłychane wstrząśnienia moralne zaczęły niestety zbyt silnie.
— Ah! — zawołał Paweł załamując ręce z pewnym rodzajem obłąkania, które nie uszło wprawnego oka doktora — słyszę i nie rozumiem pana! Wnosząc z tego co mówisz doktorze, Alicya jest bez nadziei życia, ah! to niepodobna! Bóg byłby niesprawiedliwym, gdyby pozwolił umrzeć temu dziecku! Bóg przecie jest dobry, chcieć tego nie może! Cóż jabym począł bez tego anioła? Ja życie kładę w ofierze... niech śmierć mnie dosięgnie ale to dziecko żyć musi. Ona za młoda by umierać miała. Jeżeli siły jej wyczerpane, doktorze, wytocz krwi zemnie i wstrzyknij krew w jej żyły... Powiadają że cudów takich już niejednokrotnie dokonano. Widzisz pan, że całą nadzieję pokładałem w tobie i że błagam cię... patrz doktorze... błagam cię na kolanach... Zlituj się nademną!... Doktorze, ratuj Alicyę!
Lekarz usiłował podnieść pana de Nancey, który istotnie uklęknął, gdy zaś Paweł opierał się rzekł mu:
— Przed Bogiem tylko się klęka, panie hrabio... Boga należy prosić, bo bez niego wszelka wiedza jest bezsilną!... Módl się pan by mi dopomógł... Szacowne życie o które nam chodzi, w jego jest rękach...
Podczas gdy doktór powracał do śmiertelnego łoża chorej, kochanek Alicyi, klęcząc w pokorze przed panem życia i śmierci, usiłował wydobyć z pamięci gorącą jakąś modlitwę, jakieś wznioślejsze wezwanie.
Szukał... Lecz myśl jego roztargniona obijała się bez skutku o ściany skołatanego mózgu. Wszystko tam w chaotycznym nieładzie. Wspomnienia nawet rozbijały się w tym rodzaju ciemnego morza, niedozwalającemu, by cośkolwiek z przeszłości wypłynęło na wierzch. Paweł wiedział już tylko dwie rzeczy: Alicya miała umrzeć!... Należało ratować Alicyę!...
— Zabierz mi życie o Boże, niech żyje Alicya!...
I godzinami całemi pozostawał w tem samem położeniu i nieustannie powtarzał to samo.
Doktór rzucał na niego chwilami wzrok pełen współczucia i mówił sobie po cichu:
— Może byłoby to i lepiej... Nie cierpiałby przynajmniej.
Poczem dodawał filozoficznie:
— Oto są wybrańcy świata... Oto bogacze którym ludzie zazdroszczą, oto los ich!
Nagle Paweł zadrżał, jak gdyby przebudzony znienacka.
Rozjaśniło się w jego głowie, odzyskał przytomność umysłu.
Rozdzierający krzyk Alicyi, przeszył mu serce jak ostrze noża, poczem nastąpiła grobowa cisza.
Pan de Nancey powstał i pobiegł do łóżka.
Młoda dziewczyna rozciągnięta w przerażającej bezwładności i bielsza niż poduszki, na których spoczywała jej głowa, zdawała się być już martwą.
Oczy nie miały spojrzenia, a połowa ich źrenic znikała pod przymkniętemi powiekami.
Pomimo światła umieszczonego na nocnym stoliczku, niepodobna było dopatrzeć, czy choć najlżejszy oddech podnosił jej piersi.
Paweł stanął jak wryty, poczem zachwiał się tracąc znowu głowę.
— Doktorze!... — zawołał zmienionym głosem — a nie śmiąc dokończyć pytania urwał nagle.
— Urodziła nieżywe dziecię... — szepnął doktór...
— A... a... a matka? — jąkał pan de Nancey.
— Bądź pan mężczyzną, panie hrabio. Bądź silnym.
— Wielki Boże! Przerażasz mnie pan. Alicya umarła?
— Jeszcze nie...
— Jeszcze nie!... — powtórzył Paweł, którego twarz straszny wyraz przybrała, podczas gdy usta wymawiały te smutne wyrazy: — Więc umrze!...
— Chyba Stwórca cud ześle...
— Zatem nie ma żadnej nadziei?
— Nie, panie hrabio, żadnej nadziei!...
— Ale nie opuścisz jej pan przecie?
— Pozostanę do końca...
Doktór F... usunął się w kąt pokoju gdzie pod ciężarem znużenia, usiadł.
Paweł dławiony rozpaczą, upadł na kolana przy łóżku i wsparł głowę na poduszce obok słodkiej i lubej twarzy swej Alicyi.
Tam, cicho zamkniętemi oczyma płakał, mówiąc do siebie szeptem:
— Ha! cóż to znaczy? wszak ja pójdę za nią...
Nagle uczuł letni oddech na swej twarzy i ramiona obejmujące go za szyję.
Serce drgnęło mu. Otworzył oczy; zobaczył Alicyę do połowy siedzącą a nachylającą się ku niemu i usłyszał jej głos, (biedny — słaby głos), szepczący mu do ucha:
— Jak ty mnie kochasz!... Jak ty płaczesz!... Drogi Pawle! i jak cierpieć będziesz, gdy żyć przestanę!..
— Dziecię najdroższe... Alicyo moja, nie myśl o tem, ty żyć będziesz... ty musisz żyć dla mnie! — mówił Paweł łkając.
Młoda dziewczyna przerwała mu zatykając ręką usta.
— Próżne to wyrazy i daremna nadzieja... — rzekła. — Nie traćmy na to czasu. Ja czuję że to już koniec. Już nie godziny biedny, biedny Pawle, ale minuty moje są policzone... To też słuchaj mnie, mój najdroższy i nie przerywaj... Najprzód po raz ostatni chce ci powiedzieć, że cię kocham! Ah! gdybyś wiedział.... Lecz ty wiesz dobrze, czujesz, widzisz, ale to wszystko za mało... Bo ja kocham cię nad wszystko w świecie!... Gdy dusza moja wzniesie się już tam wysoko, powróci jeszcze by ci to powtórzyć... Kiedy szmer jakiś nieokreślony posłyszysz koło siebie, słuchaj wtedy... słuchaj dobrze to będzie moja mowa, a ty zrozumiesz ją... Woń kwiatów, to będzie mój oddech cichy i łagodny śpiew ptaszka, to będzie mój głos, pieszczota wieczornego powietrza, ogrzanego zachodzącem słońcem, to będzie mój pocałunek, ostatni pocałunek Alicyi...
Paweł umierał z bólu, trzymał w zaciśniętych zębach róg od poduszki i gryzł go, nie chcąc przeszkadzać umierającej, dławionej czkawką śmiertelną.
Ona mówiła dalej:
— Ah! ty mnie także kochałeś! To złe któreś mi wyrządził, pochodziło ze zbytku miłości... Gdybyś wiedział jak ja ci przebaczam! Ah! Boże! być kochaną przez przeciąg dwóch lat tak, jak ty mnie kochałeś, a potem cierpieć i umrzeć, to nic... Opuścić cię to tylko straszne! Zachowasz moją pamięć, nieprawdaż?... Zawsze? Pawle ja nie śmiem powiedzieć ci: Przyrzeknij mi, że już nigdy kochać nie będziesz... Może to jest niepodobieństwem... Ale jeżeli oddasz kiedy serce, które tak silnie biło dla mnie, nie oddaj go w całości... zatrzymaj w sercu tem cząstkę dla Alicyi... Wspominaj często me oczy, które mówiły do ciebie, podczas gdy milczały usta... Wiesz dobrze o czem wtedy myślałam... Zawsze o tobie! Portretu mego nie posiadasz... szkoda... Powinno się pamiętać o tem, że model zatracić się może, ale wizerunek pozostaje zawsze... Widzisz że można umrzeć w ośmnastym roku życia... Ja miałam twój portret, w tym pięknym uniformie, w którym przyniesione cię do mnie rannego... ah! jakżeż ja tego dnia cierpiałam!... Pawle, przypominam sobie, że kiedyś widziałam na ćwiartce welinowego papieru słodką i spokojną twarz młodej dziewczyny, która zdawała się być uśpioną... Rysowano ją po śmierci dla matki... Pawle, jutro kiedy będę już martwą jak ona, każ skopjować moje rysy i zachowaj ten rysunek w twoim pokoju, razem z mojemi włosami... W ten sposób przynajmniej pozostanie ci coś z twojej Alicyi... Przyrzekasz mi to, nieprawdaż? Zrobisz to! Tak! oh! jestem szczęśliwą...
Alicya rzekła znów po chwili:
— Ostatnie wspomnienie dla tych, którzy tam pozostali!.., a których tak kochałam... Uwiadom ich o mojej śmierci... i niech dziecku swemu przebaczą...
Długie milczenie.
Krew płynęła pod paznogciami Pawła, zatopionemi w ciało.
Słaby głos Alicyi podniósł się znowu.
— A teraz — rzekła — trzeba pomyśleć o Bogu, o Bogu którego obraziłam kochając ciebie... Pawle, najdroższy Pawle, idź po księdza...
Pan de Nancey powstał, posunął się ku drzwiom jak lunatyk prowadzony rozkazującą siłą niewidzialnego magnetyzera i wyszedł nie obejrzawszy się.
W godzinę potem, minister sprawiedliwego i miłosiernego Boga wszedł do tego pokoju, gdzie śmierć zagościła i wysłuchał z głębokiem wzruszeniem szczere wyznania niewinnej grzesznicy.
Ksiądz ten, był to święty człowiek. Światła i pogodna jego inteligencya patrzyła na słabości ludzkie z pobłażliwością silnego i dobrocią sprawiedliwego.
Nie pytał wcale umierającego dziecka, czy żałowała tego, że kochała; wiedział bowiem dobrze, że nie... wiedział również, że Bóg jej przebaczy...
Wyciągnąwszy nad nią ręce, rzekł:
— Oczyszczona duszo, rozgrzeszam cię... Jesteś tak białą i piękną, jak w dniu chrztu... Duszo błogosławiona, jedź w lepszą krainę!...
Długie westchnienie, westchnienie ulgi i radości wyrwało się z ust Alicyi.
Było to już ostatnie.
Anielska jej główka opadła na poduszki. Wszelki ślad cierpienia znikł z jej twarzy, która przybrała wyraz nieopisanej pogody i tak jak młoda dziewczyna, o której opowiadała Pawłowi, miała pozór uśpionej dziewczyny.
Serce jej bić przestało...
Ksiądz zbliżył do ust umarłej małe lusterko, które pary nie przyjęło już wcale. Zamknął powieki Alicyi, a długie ich rzęsy aksamitne rzuciły cień na woskowe oblicze.
— Biedne dziecię! — szepnął zwracając się do doktora z giestem, który miał znaczyć: Już po wszystkiem!
Paweł widział i zrozumiał to poruszenie.
— Umarła? — zapytał głosem tak dziwnym, że obaj mężczyźni spojrzeli na niego z przestrachem.
— Powróciła do Boga — rzekł kapłan.
Pan de Nancey, spokojny na pozór i lodowaty prawie zrobił parę kroków ku łóżku. Lecz nagle wstrzymał się, jak gdyby coś w niem pękło.
— Umarła! umarła! — powtórzył zwolna i bez zmiany głosu. — Alicya umarła... Małgorzata umarła... Tamta umarła także... ta trzecia, ta której nie pamiętam już imienia. A jednak zdaje się, że żyje... Czytała wczoraj swój akt zejścia. Widziałem to na własne oczy... Widziałem to tak, jak was widzę... Tak, śmierć została zwyciężoną!... Umarli mówią... umarli chodzą... Alicya powstanie... Małgorzata powróci... Niktby temu nie dał wiary, ale ja widziałem... widziałem... widziałem.
Wybuch śmiechu przeraźliwy, donośny i długi, towarzyszył tym wyrazom bez związku, poczem zgasł w okropnym krzyku boleści, a potoki łez skropiły twarz Pawła. Potem nastąpił znów śmiech straszny, powiększony z płaczem.
Ksiądz zapytał spojrzeniem doktora.
— Niestety! — odpowiedział ten drugi. — Katastrofę tę przewidywałem już od kilku godzin... był to cios zbyt silny!
— Więc to pomięszanie zmysłów?
— Tak jest, mój ojcze...
— Czy wyjdzie kiedy z tego?
— Nie wiadomo!... A zresztą po co?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzień od dwóch godzin już powstał. Doktór odjechał dawno. Sam tylko kapłan klęczał w żałobnym pokoju i modlił się za umarłą.
Hrabia de Nancey siedzący w sztywnej podstawie, wpatrzony był w rozetę na suficie wzrokiem niepewnym, lub słupowatym na przemiany.
Chwilami gruba łza o której nie wiedział nawet, spadała z powieki i staczała się po licach jego.
Gwałtowne szarpnięcie dzwonka, tak jak dnia poprzedniego, dało się słyszeć u furtki ogrodowej.
Kilka minut upłynęło, poczem na parterze słychać było kroki kilku osób rozmawiających głośno.
Ksiądz posłał po zakonnice dla złożenia ciała w trumnę i po służbę pogrzebową.
Sądząc przeto, że przybywają ci na których czekał, wyszedł na ich spotkanie.
Na schodach jednak ku wielkiemu zdziwieniu, ujrzał komisarza policyi przepasanego swą szarfą, w towarzystwie kobiety ubranej czarno, jakiegoś pana wyglądającego na notaryusza i kilku agentów.
Komisarz policyi zdziwiony również podobnem spotkaniem, zatrzymał się i oddał ukłon księdzu, którego znał oddawna.
— Cóż to pana sprowadza? jeżeli wolno zapytać — rzekł sługa boży.
— Przychodzę — odpowiedział urzędnik — na rozkaz pani, która jest hrabiną de Nancey, spisać protokół przeciw hrabiemu de Nancey za wiarołomstwo i cudzołóztwo pod małżeńskim dachem.
Kapłan zrobił poruszenie w celu zatrzymania komisarza, który chciał iść dalej.
— Ah! — rzekł — wstrzymaj się pan!
— Dlaczego?
— Czyn, który pan idziesz sprawdzić, występek czy zbrodnia nie istnieje więcej...
— Zobaczymy... — zawołała Blanka wyniośle.
— Pani — odparł ksiądz zastawiając jej drogę — ręka najwyższego dotknęła już tych, których miałaś zamiar ukarać... Znajdziesz tam pani już tylko warjata, plączącego przy trupie...
— W takim razie — mruknął komisarz — nie mamy tam już co robić... Idźmy do domu.
— Ten dom jest moim domem! — rzekła hrabina de Nancey tryumfująco. — Warjat ten jest moim mężem! Wiem jakie są obowiązki żony i jakkolwiek przykre jest moje zadanie, nie cofnę się przed nim... Zostaję!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.