<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wcale inna, choć nie mniej żywa rozmowa zajmowała w Wulce Brzozosię i Franię. Kurdesz, słów kilka przemówiwszy po odjeździe młodego Dendery, poszedł do swojej izdebki spóźnione odmawiać modlitwy. Naprzeciwko w pokoju Frani zasiadła Brzozosia na kuferku i, wpatrując się oczyma macierzyńskiemi w swoją wychowanicę, okazywała wielką ochotę puszczenia sobie cugli w domysłach i projektach. Twarz jej wydawała niezwykłe poruszenie, usta podrygiwały wśród milczenia, oczy wlepiały się we Franię, ręce tajemniczemi zajęte były gestami; nie mogąc jeszcze mówić do panienki, poczynała już rozmawiać sama z sobą. Niedługo to trwało, bo i jej ciężko było dotrzymać milczenia.
— Otóż chwała Bogu i kawaler! — odezwała się nareszcie, wjeżdżając bramą zwycięską odrazu.
— Gdzie i jakiż to kawaler, Brzozosiu? — spytała Frania.
— Ot, jest! Nie udawajże, proszę. A dzisiejszy?
— Dzisiejszy! Cóż on do nas ma? Jak wiesz, przyjechał do ojca i nic więcej, i tyleśmy go pewnie widzieli.
— Mniejsza o to, z czem i poco przyjechał, ale z czem odjechał, to ja wiem — dodała, znacząco kiwając głową.
Frania się uśmiechnęła i szepnęła tylko:
— Co ci się też śni, Brzozosiu! Zapominasz, co my, a co on!
— Ot, jest! A gdyby to był nietylko graf, ale i sam książę jaki! — obruszyła się gorąco poczciwa Brzozosia, zrywając się z kufra, na którym siedziała. — No, to cóż, to cóż? Albo to hrabiowie i książęta nie żenią się ze szlachciankami? Czy to pierwszyzna?
— Cha! cha! Nieoszacowana Brzozosia już nas i pożeniła.
— No, czemużby nie?
— Ale zmiłujże się, on o tem ani pomyśleć nie może... A...
— A! przepraszam! To jeszcze zobaczymy! Chybaby był ślepy, i z pozwoleniem, nie do niego mówiąc, głupi. Nie pochlebiając, takiej drugiej, jak moja Frania, nie znaleźć jak grzyba nad drogą.
— Zapomniałaś, Brzozosiu, że panowie to insi ludzie; samaś mi o tem mówiła, że u nich inny obyczaj, inny gust i wszystko inaczej jak u nas. Inny świat!
— Inny świat! Bałamucisz. Albo to jest dwa czy trzy światy? Banialuki, Franiu! A co go tu przyniosło, jeśli nie przeznaczenie? Hę? Jak ciebie zobaczył, już ja o resztę jestem spokojna. Otóż mamy sobie kawalera, chwała Bogu, i co się zowie.
Roztropniejsza Frania uśmiechnęła się, nie dopuszczając tej myśli zupełnie, choć ona jej pochlebiała; ale Brzozowskiej już z głowy tego wybić nie było można.
— Skorzystałam — dorzuciła szybko — i wypytałam się tak, niby nic, o wszystko a wszystko, tego pana Janka podpoiwszy odrobinkę. Otóż możeś ciekawa tych hrabiów?
— Ale, moja Brzozosiu, do czego nam to wszystko?
— No, dajmy na to, że aby gadać, cóż to zaszkodzi?
— Tak, to co innego. A cóżeś się dowiedziała, kochana Brzozosiu?
— Tylko słuchaj uważnie. Naprzód, że nasz pan kawaler...
— Nasz! znowu nasz? Moja Brzozosiu!
— A już, że nasz, to nasz, — żywo potwierdziła stara — ale to mniejsza. Ma tedy naprzód ojca, pana grafa. O nim tośmy już i dawniej słyszeli: człowiek bardzo bogaty, wiosek kilkanaście, pałace, ogrody, pieniędzy huk i z miny pan całą gębą.
— Widzisz sama, Brzozosiu, gdzieżby taki pan mógł synowi pozwolić...
— Ale nie przerywajże mi, kochanie, ja nic nie myślę. Widziałam go w kościele, zdaje się, poczciwy człowiek i dobry, łagodny, miluchny, uśmiecha się i kłania do każdego. Potem ma matkę, anioła dobroci, dobrą a przedobrą kobiecinę, niezmiernie przywiązaną do męża i do dzieci. I ta jeszcze ma matkę, wielką panią, bardzo szanowną i poważną, co się zowie, matronę, znać jeszcze, że była dawniej piękna. Znałam ją w młodości, była za kasztelanem Maryckim i mieli niegdyś wielką fortunę. Trzeba wiedzieć, jak ją wszyscy honorują, jak przed nią padają. Oprócz naszego kawalera jest jeszcze córka, śliczna panienka, widujemy ją w kościele; musiałaś uważać, słuszna, poważna blondynka, czegoś niby smutna i dumna, ale jej z tem do twarzy. Mieszkają wszyscy w Denderowie; nieraz może, kochanie moje, jadąc z Wulki do Łasiniec, widzieć musiałaś nade drogą wielki pałac denderowski, w drzewach, w klombach nad stawem. Otóż to tam rezydencja ich pańska.
Frania ruszyła ramionami.
— Ale, moja Brzozosiu, ten twój kawaler, jak sama widzisz, miljonowy pan, hrabiątko; jemu się i nie śni o mnie, a ja...
— Ale mnie się śni i co się śni, to wyśni. Miljonowy czy nie, grafiątko czy książątko, co komu do tego; ja, co wiem, to wiem i kwita.
A widząc, że Frania niebardzo się broni poddawanej myśli, Brzozosia wyszła z pokoiku, zostawiając ją samą, poszła rozmawiać z Agatą i Horpyną, a dziewczę z myślami siadło marzyć w okienku. Wsparta na ręku Frania mimowolnie gnała dumą za pięknym chłopcem, który dla niej był tak grzeczny, może więcej niż grzeczny tylko; przypominała, co jej mówił, zastanawiała się nad tem, jak na nią patrzał, rozbierała przywitanie i pożegnanie i każde słowo, i każdy ruch jego. Wostatku pytała się smutniejsza, poglądając w okno: — Powróci on czy nie? Przyjedzie on znowu do Wulki? Zobaczę go ja, czy już nie zobaczę?
A coś jej mówiło w głębi duszy, że powróci, przyjedzie, że go zobaczy i, koniec końcem, ledwie już nie uwierzyła Brzozowskiej, budując na przelotnych odwiedzinach trzpiota całą zaczarowaną przyszłość. Tak ptaszki, Frani lekkością podobne, gniazda z puchów ścielą, łapiąc je wiatrem z pod skrzydeł; tak dzieci biegną za bańką mydlaną; tak nieraz starsi i rozumniejsi na myślach, domysłach, nadziejach sadzim przyszłość naszą! Wiekuiste dzieci!
My rzućmy marzącą Franię i żywo rozmawiającą Brzozosię, która serjo kłopocze się już, skąd weźmie rozmarynu dla swej panny młodej, a zwróćmy się do starego Kurdesza, którego bliżej poznać potrzebujemy.
Jego wiek i siwizna już go nam w części odmalowały. Zabytek to innego życia, innego społecznego porządku, wyraz innych przekonań i pojęć, wyjątek wśród nowego świata, który nań patrzy z szyderstwem, litością, z zadziwieniem. Jak strój Kurdesza, tak serce i myśli nie do naszych należały czasów. Wśród współczesnych sobie, młodszych od siebie, był on jak człowiek, któryby zasnął na pół wieku i obudził się wśród obcych, nieznajomych. Nikt jego, on już nikogo nie pojmował: tak szybko, dziwnie, piorunowo, wszystko się dokoła przewróciło, zmieniło. Kurdesz żył jeszcze zapasem starym, pamiątkami swemi, modlitwą, miłością dla dziecka, a odrobinę nadzieją, że dawne czasy powrócą. Ale cóż wraca na świecie? — Wiosny tylko i lata, ale nie ludzie i czasy! Jego stary porządek i obyczaj tak mu się wydawał przedziwnym, że się zawsze spodziewał, iż ludzie po gorzkich doświadczeniach do niego i jego niechybnej aryngi powrócić muszą.
Życie jego nie miało w sobie nic nadzwyczajnego: owszem, przeszło jak tysiące innych tamtej epoki. Rodzice, uboga a pracowita szlachta, mieli ich dwóch, a córkę trzecią. Na maleńkiej wioseczce była to gromadka, która starego Kurdesza ojca, cześnika międzyrzeckiego, niepokoiła. Potrzebowali losu i, jak skoro dorośli, ze szkół jezuickich poszli oba młodzi Kurdeszowie w usługi pańskie, na dwory zdawna przyjaznych Kurdeszom familij, pańskiej, jak mówiono, klamki się trzymać. Trzeba wiedzieć, że szlachectwo Kurdeszów było stare, że niegdyś byli to ludzie majętni, a nawet wysoko skoligaceni. Jedna Kurdeszanka była za Kostką, jedna Leszczyńska za Kurdeszem, a dziad ojca pana Jacka miał za sobą kniaziównę Mirską. Przez pamięć tych związków, rody, spowinowacone z Kostkami, Leszczyńskimi, Mirskimi, chętnie się zajęły losem młodych chłopaków, którzy, opuściwszy rychło ojca, poszli dosługiwać się przyszłości swojej. Siostra poszła zamąż młodo, za niejakiego Szczerzeckiego i bezdzietnie zmarła; starszy brat pana Jacka, spadłszy z konia na polowaniu, skaleczał naprzód srodze, chyrlał, powróciwszy do domu i, nabiedowawszy długo, nareszcie życie skończył. Cześnik międzyrzecki, mając już tylko jedynaka, pana Jacka, a sam postarzawszy, wzywał go bardzo do domu, potrzebując pomocy i wyręczenia, ale panu Jackowi zasmakowało życie dworskie i wojskowe.
Nadeszła konfederacja barska. Z panem opiekunem swym poszedł do niej pan Kurdesz: ustąpił potem z kraju z innymi, błąkał się długo i nierychło schorzały, ranny, odarty, ledwie poznany, do rodzicielskiego domku się przywlókł.
Tu już ojca ani brata nie zastał, stara matka tylko sama na Wulce gospodarowała i, mimo niemałych trudności, bijać się z tysiącem kłopotów, dla syna, którego wyglądała uparcie i spodziewała się zawsze, nawet gdy go umarłym głoszono, przysposabiała spoczynek swobodny. Znalazł on Wulkę w najlepszym stanie: zapas wszędzie, dostatek i grosiwa uzbieranego worek niemały. Z żołnierza najlepszy gospodarz, jeśli nie najgorszy. Pan Jacek, wyzuty z nadziei służenia użytecznie krajowi z szablą, począł gospodarzyć zawzięcie, a powiodło mu się nad miarę szczęśliwie.
Stara matka już tylko wypoczywała, modląc się, a codzień narzekając i płacząc, że ojciec nie dożył powrotu syna i nie pobłogosławił mu jeszcze. Pragnęła koniecznie doczekać wnucząt i silnie namawiała na ożenienie; ale pan Jacek nie dawał się przekonać, a nic nie odpowiadając, odszedł milczący zawsze, ilekroć go zaczepiła o małżeństwo. Domyślała się staruszka, że to nie było bez kozery, że gdzieś, jak mówili starzy, na pańskim dworze zaszłapał. Ale gdzie? jak? — żywa nie wiedziała dusza.
Nierychło wreszcie, nierychło jakoś, konfederat pokiereszowany, zeszpakowaciawszy już, dał się nareszcie namówić i ożenił się.
Stara matka, napłakawszy się z radości na weselu, nie doczekawszy upragnionych wnuków, może ze wzruszenia i wielkiego szczęścia, poszła do lepszego życia, do którego ciągle się przygotowywała. Niebawem potem i żona pana Jacka, poczciwa, pracowita a skromna kobiecina, zostawiając mu córkę, świat także pożegnała.
Prawda, że nierychło się do niej przywiązał i ożenił niebardzo ochoczo, ale zato jakże ją kochał serdecznie, jakże jej stratę opłakiwał! Osamotniony wpadł był nawet pan Kurdesz w melancholję, która niemal rok cały trwała, potem widok dziecięcia i skłonność do pracy przemogły. Rzucił się znowu czynnie do gospodarstwa i, tak skutecznie pracując, starzał powoli doreszty. Niemłodo się był ożenił, teraz smutek szybko siwiznę zasiał coraz gęstszą i zmarszczkami poorał szybko.
Na dziecku naprzód, potem na majątku Pan Bóg mu poszczęścił: Frania urosła na śliczne dziewczę, a z Wulki, maleńkiej wioseczki, któraby ledwie innego utrzymać potrafiła, Kurdesz z ładem i oszczędnością uciułał kapitalik, wcale piękny. Wulka niewiele wprawdzie przynosić mogła, ale jakież były i potrzeby jego? Żył tem, co dał zagon własny, mało co kupując do domu, a strzegąc się wydatku gotowego grosza. Jeden wózek i bryczka służyły od niepamiętnych czasów: konie rodziły się w domu, suknie były jeszcze po dziadach, porządek domowy stary, a pieniądz przypływający, wedle starodawnego obyczaju zaklęty, składał się zaraz na kapitalik.
Procenta od niego nie przeżywały się nigdy przy zaprowadzonej oszczędności i skrzętności, dokładano je do sumy i tak powiększała się ona ciągle i coraz znaczniej.
Kapitalik pana Jacka także more antiquo, bo tego pilnował się nasz szlachcic we wszystkiem, wedle tradycyj domowych nie mógł się ulokować gdzie indziej i inaczej, jak u wielkiego pana na prowizji. Rodziny, przyjazne Kurdeszom, skoligacone z nimi, powymierały, pogasły lub oddaliły się z kraju: trzeba było bliżej siebie szukać lokaty, a zawsze u jaśnie wielmożnych. Trafił się w pobliżu graf Zygmunt-August Dendera, szumnie żyjący, obszernych włości dziedzic, którego dom, reputacja, sposób życia, a wogóle państwo olśniły biednego szlachcica i dwakroć sto tysięcy złotych już spoczęły w szkatule hrabiego, dwakroć w pocie czoła zapracowanych na Wulce: przyszły posag Frani.
Pomimo codziennie powiększającego się majątku, życie szlachcica wcale się nie zmieniło, a Kurdesz, kłaniając się do kolan i uboższym, i mniej od siebie wartym paniczom a trzpiotom, uważał się zawsze za najniższego sługę ich i brata. Mało kto wiedział o jego funduszach dokładniej, gdyż Kurdesz nietylko się z niemi nie chwalił, ale je raczej taił. Domyślano się wprawdzie po ścisłej oszczędności, że zapas mieć musi niezgorszy: ale nikt ściślej nie mógł wyliczyć, o ile się jego fortunka powiększyła zabiegami i skrzętnością. Piękna Frania miała już z sąsiedztwa kilku gołych konkurentów do pięknej swej rączki, ale tych pan Jacek bez ceremonji poodprawiał. Zdaleka tylko kręcili się koło niej chłopcy, a stary szlachcic poglądał na nich okiem bacznem, nie dając się bardzo przysuwać do córki. Co się tyczy bowiem małżeństwa, wcześnie jej zapowiedział, że sam nad niem czuwać będzie. Zresztą miała ona zupełną swobodę w domu i za domem i, gdyby z niej korzystać chciwa, przywiązany do niej i zakochany w jedynem dziecięciu ojciec nie śmiałby się może tak surowo, jak obiecywał, sprzeciwiać. Ale dotąd Frania żartowała sobie swobodnie ze wszystkich i wyżej myślą sięgając: bo wszystkie kobiety do wyższości pociąg mają. W tych, co ją otaczali, nie upatrzyła nikogo i zdawała się czekać na swego.
Brzozosia też ciągle jej wróżyła coś nadzwyczajnego i widzieliśmy już, jak niespodzianie wróżbom jej przypadek dał cień prawdopodobieństwa. Staremu szlachcicowi i przez głowę nie przeszło, żeby młode grafiątko mogło z płochą myślą spojrzeć na jego donię. Widział się nadto daleko od Denderów, a zbyt był znowu dumny, by o czemś mógł roić między nimi a sobą podchwyconem i wymodlonem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.