Komedjanci/Część I/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jak wszystko dawne, znikają powoli i nasze stare dworki szlacheckie, poczciwe słomiane strzechy, skryte pod cieniem lip odwiecznych. Dziś myśmy wszyscy panami potrosze, zaprawdę nie wiem dlaczego: może dlatego właśnie, że bardzo na panów krzyczymy. Nie byłoby to logiczne, ale byćby mogło naturalne. Każdy z nas chętnie wywołuje przeciwko arystokracji i arystokratom, tam nawet ich widząc, gdzie ich niema. Każdy z nas potem chętniej jeszcze radby panów małpować.
Dworek szlachecki, to starych cnót siedlisko spokojne, przetwarza się powoli na pełną pretensji niesmacznej willę, pałacyk; lipy otaczają się trawnikami, grzędy ustępują miejsca angielskim ogrodom, pasieczka rusza do lasu, gołębie na folwark, stajnie chowają się za bzy, tok zawstydzony usuwa się nabok daleko, a monumentalna brama stara, drewniana, przedzierzga w chatkę szwajcarską, która i chatką nie jest, i szwajcarską być nie może.
Nie grzech to zapewne, że piękno lubimy i chcemy się niem otoczyć; ale dowodem jest wielkiego ubóstwa, że, nie umiejąc stworzyć pięknego z naszych własnych elementów, naśladujemy tylko niedołężnie, co gdzieś stworzyli sobie obcy. Obczyzna, niestety! stary to nasz grzech, z którego spowiadamy się nieustannie, a poprawić nigdy nie możem! Co do mnie, ja kocham stary szlachecki dworek miłością, jaką mam dla poczciwych dawnych czasów, gdy to więcej jeszcze byliśmy sobą; witam ostatnie pamiątki przeszłego życia ze czcią i głową schyloną, jakbym witał konającego gladjatora; a myśląc, jak za lat kilkadziesiąt zniknie z ziemi wszystko dawne, serdeczny mnie żal przejmuje. Dworek szlachecki dzisiaj już być poczyna monumentem.
Jeszcze przed laty trzydziestu, więcej mieliśmy tych szarych, poważnych domostw o wysokich dachach, o pierzastych kominach, o szerokich sieniach, stojących jednym bokiem do cienistego ogrodu, drugim do ożywionego podwórza; więcej dworków z ganeczkiem o dwóch słupach rzeźbionych i ławach, o dwóch kominach, otoczonych gospodarskiemi budowlami i poważnie jak szlachcic-rolnik zdającemi się stać na straży wśród pracującej czeladki.
Do jednego to z takich staroświeckich, jeszcze nieprzetworzonych dworków zajeżdżał ostatnich dni skwarnego lipca.... roku, wózek jednokonny z wprzężoną w hołoble klaczą gniadą, spasłą i powolną. Brama, u której stały dwa drzewa rozłożyste i śpichlerz z galerją, otwarta była naoścież; wielki moręgowaty brytan powitał w niej przybywającego i, zakręciwszy ogonem, pobiegł za nim wesoło do ganku.
Na wózku sam jeden siedział w białym kitlu i konfederatce bardzo już niemłody człowiek, z siwym wąsem spuścistym, wygoloną głową i posępną twarzą, surową razem i łagodną, bo się na dawnych obliczach umiała nieraz godzić z dobrocią męska szorstkość i rubaszność marsowa. Stary sam się powoził; rzuciwszy klaczy lejce, zsiadł powoli z wózeczka, a posłuszna towarzyszka przejażdżki, stępo odszedłszy z wózkiem pod stajnię, zatrzymała się u wrót jej i, pewna, że sobie wywoła stajennego, zarżała. Stary, wyraźnie gospodarz domu, usiadł tymczasem w ganku, otarł pot z czoła opalonego, a nie widząc nikogo, spoglądał po dziedzińcu, azali się kto nie zjawi. Po chwilce ukazał się biegiem śpieszący parobczak, który zaraz ku stajni się skierował.
— Słuchajno, Hryćku, mosanie, — rzekł stary — co to u was, jak wymiótł, nikogo nie widno! Gdzie ten duda gumienny?
— A koło żniwiarzy.
— Prawda, tylko go tam nie widziałem; a Janek?
— Powiózł dla nich wodę z beczką.
— Cóżem go nie spotkał? A panienka?
— Z Brzozowską i dziewczętami poszła ot tu, w brzezinę na grzyby.
— W taki upał! Głowę sobie przepali!
— Tylko co poszły, widziałem: jeszcze ledwie do brzeziny może dochodzą.
— Nie lepiej, mosanie, było kazać sobie zaprząc?
— Panienka nie chciała.
— A nie napójże Chorążanki (tak się nazywała) albo jej obroku nie zasyp, — dodał stary — bo to ty, mosanie, gotów na wszystko, aby tobie tylko prędzej wylecieć, a klacz gotowa się ochwacić.
— Czy to mnie pierwszyzna! — odparł Hryćko, ruszając zlekka ramionami.
— Otóż to, że ci nie pierwszyzna ochwacić konia, dlatego ci to, mosanie, się mówi.
Parobczak, zapewne stare grzechy przypomniawszy sobie, w milczeniu już powiódł Chorążankę do stajni, a stary pozostał jeszcze czas jakiś na ławie. Widać na nim było znużenie, z którem zwykle do głowy przychodzą myśli smutne i dumy niepotrzebne; podparł się na dłoni, oczy wlepił w podłogę i wzdychał.
Prócz skrzypiących wrót stajni, prócz lekkiego szumu lip starych i dalekich bardzo odgłosów pieśni żniwiarzy, nic więcej słychać nie było. Cisza letnia, cisza skwarnego wieczora, dodawała majestatyczności przepysznie zachodzącemu słońcu; rzekłbyś, że wszystko umyślnie zamilkło, żegnając pana dnia i ścieląc sobie także łoże spoczynku.
W takich to chwilach sam sobie zostawiony człowiek, jeśli młody, bawi się, jak piłkami, barwnemi nadziejami przyszłości; jeśli stary, przerzuca z westchnieniem zbutwiałe zmarnowanego życia wspomnienia. Zmarnowanego! bo któż nie powie u schyłku dni swoich, że mu zmarniało? Któż wszystko otrzymał, co marzył, kto się otrzymanem zaspokoił? Komuż życie ziściło, co obiecywało, i kto nie pochował na cmentarzu pamiątek niedorosłych serca nadziei?
I stary nasz gospodarz dumał uroczyście, niekiedy tylko nastawiając ucha, czy nie usłyszy głosu córki; ale gaj brzozowy był trochę opodal, pieśń tylko żniwiarzy dochodziła jego uszu i dumanie przeciągało się nieznacznie. Brytan Rozbój, który go powitał u bramy, jeden u nóg pańskich siedząc, kiedy niekiedy dla przypomnienia się liżąc mu ręce, dotrzymywał starcowi towarzystwa milczeniem wesołem. Poruszający się żywo kusy ogon Rozboja, oczy jego świecące, morda ku panu wzniesiona dowodziły tego szczęśliwego usposobienia.
Wiaterek coraz chłodniejszy poruszał żywiej drzew gałęzie, przeleciał, muskając siwy włos gospodarza. Napomniany nim pan Jacek Kurdesz poszukał klucza w kieszeni, by wnijść nareszcie do chaty, gdyż po staroświecku jeszcze chatą tylko nazywał pospolicie swój czysty i ładny domek. Przeszedłszy bardzo skromną pierwszą izbę, w środku której stał pod kilimkiem tureckim stół okrągły kolbuszowskiej fabryki, kilka stołków biało olejno malowanych, komódka mosiądzami ozdobna, stary zegar, gderający powoli schrypłym głosem, a na ścianach wisiały obrazki świętych Pańskich i parę płócien, wyobrażających śmierć Chodkiewicza, niewolę Maksymiljana, odsiecz Wiedeńską i piękną Bednarczankę; dobył pan Jacek klucza drugiego i otworzył izdebkę swoją, tuż obok bawialnej izby będącą. Tu wąskie łóżko, skórą pokryte, nad którem trochę broni i blacha z Najświętszą Panną Częstochowską wisiała, para kufrów gdańskich, stolik i trochę węzełków a gratów zajmowały cały niewielki alkierzyk. Okienko od niego wychodziło na ogród, wysadzony porządnie gruszami i jabłoniami, popodpieranemi i poobmazywanemi gliną starannie, zarosły agrestem, porzeczkami, krzakami malin i truskawek od spodu. Wśrodku, pod starą smolanką, którą wiatr nielitościwie nadłamał, widać było darniową kanapkę.
Stary, wynalazłszy tu swoje „Officium“, związane rzemykiem, i okulary, zabierał się do pierwszej izby na wieczorną modlitwę, gdy żwawy kłus konia ucho jego uderzył.
— A do djabła, mosanie! — rzekł w sobie pan Jacek, żywo kładąc książkę na stoliku i okulary na nią. — Któżby to zaś miał tak jechać? Nie gumienny, bo przed ganek i to nie kłus dropiatego; nie chłop, bo to dużego konia chód wyraźnie, nie...
I słowa mu na ustach zamarły, gdy, pochyliwszy się do niskiego okna, ujrzał na ślicznym wierzchowcu młodego bardzo mężczyznę, a wedle swych wyobrażeń młokosa, który ze sługą w jasnozielonej kurtce, na bułanym koniu kozackim mu towarzyszącym, stawał właśnie przed gankiem.
— Otóż jest, mosanie, — rzekł pan Jacek — sroka ranna wywołała gościa: bo taki sroka nigdy daremnie nie krzyczy; a tu i Franki w domu niema, i Brzozowską licho z domu na te grzyby wyniosło, i ja, jeden jak palec, z tym błaznem Hryćkiem zostałem się sam, a on i szklanki wody, jak się patrzy, podać nie potrafi. Dajże tu sobie rady, kiedyś mądry!
W sieni już było słychać głos i szastanie nogami; stary, rad nie rad, pośpieszał powitać gościa, choć niezbyt ochoczo, z powodu, że był sam jeden, ale serdecznie mu wdzięczen, bo po staremu: gość w dom, Bóg w dom.
— Żeby choć Brzozowska rychło wróciła! — mówił w duchu, biorąc już za klamkę.
Z drugiej strony progu młodzieniec uśmiechnięty, bardzo wytwornie ubrany, stoi niepiękny twarzą, ale świeży i wesół. Z dziwnem wykrzywieniem ust, zakrawającem na szyderstwo, pytał, zdejmując czapeczkę:
— Pan Jacek Kurdesz?
Jestem do usług pańskich in persona, a proszę do środka ante omnia, bo przez próg się nie witają.
Panicz poskoczył do izby, obejrzał się szybko i, pokłoniwszy się powtóre, rzekł dosyć grzecznie, choć dosyć dumnie:
— Miło mi poznać sąsiada; jestem Sylwan Dendera. Ojciec mój przysyła mnie, abym mu ukłon od niego oświadczył, a razem prosił go na przyjacielski obiadek, na niedzielę.
Twarz starca widocznie zajaśniała radością: zniżył się ledwie nie do kolan młodemu paniczowi i, składając ręce, rzekł z przejęciem, tchnącem czasów dawnych szlachecką dla panów czołobitnością:
— Ileż wdzięczności, mosanie, winienem jaśnie wielmożnemu grafowi! Jakże potrafię przyjąć tak dostojnego w mojej chatynce gościa!
Młodzieniec się uśmiechnął, wziął wyciągnioną dłoń starego, wstrząsnął nią poufale i, szukając krzesła, zawołał ze śmiechem niedorzecznie dosyć:
— Jakże pan tu szczupło mieszka!
Starzec cokolwiek oprzytomniał, widząc, że młokos dość go lekko traktuje i, nie tracąc uniżoności dla krwi jaśnie wielmożnej, raźniej przecie i śmielej odpowiedział:
— A cóż, jaśnie wielmożny grafie, mosanie, nie dla nas to, szlachty ubogiej, pałace: człek sobie do słomianej strzechy przywykł.
Młodzieniec roztargniony, muszcząc młodego wąsa, nie wiedząc co mówić, poglądał po kątach.
— Pan tu dawno już mieszka?
— Tum się, mosanie, urodził i zdaje się, że tu i umrę, jeśli Bóg pozwoli.
— Tak sam jeden?
— Juścić niezupełnie sam — ośmielając się i rozgadując, mówił Kurdesz. — Straciłem, prawda, najlepszego towarzysza, świętej pamięci żonę moją, ale mi po niej została córka, pociecha i podpora starości. Miałbym to sobie za szczęście, mosanie, jaśnie wielmożny grafie, przedstawić ją jako gospodynię mojej chatynki, ale, nieszczęściem, wyszła...
Stary chciał już powiedzieć: na grzyby, ale mu się wymknęło: na przechadzkę. Przed panem grafem jakoś się grzybów powstydził.
— Czym tylko w przyległej brzezinie nie spotkał córki pańskiej — niedbale podtrzymując rozmowę, rzekł Sylwan — w białej z różowem sukience, włosy ciemne...
— I bardzo piękna dziewczyna — dodał śpiesznie pan Kurdesz.
Sylwan się uśmiechnął nieznacznie do siebie, kończąc:
— Obok szła podżyła i otyła kobiecina.
— A to Brzozowska, ani chybi — przerwał pan Jacek — i jeszcze dziewki, mosanie.
— Już tam reszty nie widziałem.
Nie wiem, dlaczego młody człowiek trochę się zamyślił; coś zdawał sobie rachować, potem zdjął rękawiczki i, milej nieco uśmiechnąwszy się do starego, prosił o pozwolenie chwili spoczynku.
— Tfu! człek głupieje na starość! — zawołał gospodarz. — A toć mnie pan graf zawstydzasz swoją dobrocią: mnie to samemu należało humillime prosić, żeby koniki choć wysapały się przy żłobie i zęby przetarły. A tymczasem i moja Franka nadejdzie, — dodał w duchu do siebie — i Brzozowska, i podwieczorek choć siaki taki dla tego grafiątka skoncypujemy.
Wyszli tedy na ganek oba, a stary, spojrzawszy na konie wierzchowe, nie odpuścił ich do stajni, póki nie obejrzał. Sylwan był także koniarzem lub go przynajmniej udawał: miał lub chciał mieć tę żyłkę szlachecką, do której moda dodała angielskiego pierwiastku. Poczęli oba oglądać, rozprawiać i rozmowa łatwiej już dalej poszła.
— Pański koń na oko ślicznota: rasowy, krew jest, caceczko, ale do pracy... — zamknął szlachcic — do pracy, mosanie, wolę tego niepoczesnego kozackiego bułanka. To to koń! Wytrzyma dzień cały, choćby mu się nie dać i wysapać: nogi tęgie, skład mocny, żylasty, kość gruba, pierś aż miło.
— A mójże? — spytał hrabia.
— Pański, mosanie, caca lala, ale kto go wie, co on może wytrzymać? Schlasta się we dwie godziny.
— Ta laleczka kosztuje mnie przecie do dwóchset dukatów.
— Bardzo być może i nie dziwuję się temu; ale dla mnie, JW. grafie mosanie, te angielskiego rodu konie jakoś nie w smak: cienkie to, chartowate i, choć może szybkie na krótką metę, ale na wytrwanie wolę nasze wschodnio-polskie. Angielskie za szkłem śliczne, ale co mi po tem, kiedy to chuchać bez miary, a jechać pod strachem trzeba. Ej! kiedyś to i człowiek miał stajnię, mosanie, i wierzchowe niczego, ale teraz...
— Może i terazby się co znalazło? — trochę szydersko zapytał pan Sylwan, mrugając na swego kozaka z poza starego.
— Choćby się i znalazło, to nie do smaku pańskiego — dokończył pan Jacek. — Mam ci to ja siwkę...
— A niechno pan każę pokazać!
— Juściż się jej nie powstydzę: to harna bestja! Ale kiedy to i wyprowadzić po ludzku niema komu! Wola gościa święta! Hej! — zawołał — pokażcieno tu młodszą siwkę; tylko ją weź po ludzku!
Hryćko się zawinął, zarzucił kantar na głowę faworytalnej klaczy gospodarza i piękne to stworzonko ukazało się raźnie, ochoczo, wesoło wychodząc ze stajni, gdyby panienka, co ją na bal wiodą. Pan Sylwan Dendera, który się w szlacheckiej stajence spodziewał niepoczesnego chmyza, zdumiał się, tak że aż kilka kroków naprzeciw siwki postąpił.
Śliczna bo to klacz była! Wschodnia krew czuć się w niej dawała: niezbyt rosła, niezmiernie kształtna, z łbem pełnym wyrazu, z nogą suchą a muskularną, z żyłami wybitnie oznaczonemi po całej skórze, lśniąca, błyszcząca, wymuskana jak pieszczone dziecię, wydawała się przy angliku hrabiego jak piękna wiejska dziewczyna przy wysznurowanej i bladej panience.
Stary Jacek z uczuciem pogładził śliczne stworzonko, które, wąchając, kawałka chleba zwykłego po rękach jego szukało. Hrabia podziwiał, oglądał siwkę i chwalił ją szczerze: nawet trochę zazdrości przebijało się w jego wyrazach, rad był serdecznie znaleźć jaką wadę, ale nie mógł.
Gdy tak koniarzują w dziedzińcu, Franka, córka pana Kurdesza, powraca śpiesznie z brzeziny. Widziała ona i pani Brzozowska, że nieznajomy jakiś piękny młodzieniec na dzielnym koniu pojechał do Wulki. Ciekawość, wreszcie potrzeba pomożenia ojcu w przyjęciu dodała nóg France, za którą ledwie zdążyć już mogła Brzozowska, stara, zdyszana i zapocona, podbiegając a stękając.
— Brzozosiu! na miłość Boga, pośpieszajmy! — co chwilę powtarzała Frania. — Ojciec sobie nie da rady.
— Tak, tak, niech już panna nie bałamuci darmo; niby to ja tego nie rozumiem: kawalera się chce zobaczyć. Nie bójże się, nie uciecze: zastaniemy go jeszcze; nie poco on przyjechał.
— Wyobraź sobie, Brzozosiu, któżby to mógł być? — pytała, pośpieszając, Frania.
— Albo ja wiem? Królewicz może jaki.
— Ty bo żartujesz ze mnie.
— Ale nie, moja śliczna panienko: jakbyś to i królewicza nie była warta?
— No, jakże ci się jednak zdaje, kto to taki?
— A któżby to zgadł!
— Czyś bardzo zmęczona?
— Ledwie się wlokę.
— No, to wiesz co, zostań się trochę z Agatą, a ja z Horpyną trochę przodem pobiegnę.
— O! co na to nie pozwolę, jak Boga mego kocham: jeszcze mi się potem rozchorujesz... dość już i tak lecim! Nie bójże się, nie uciecze.
— Wstydź się, Brzozosiu! Prześladujesz mnie; widziałaś, jaki koń śliczny?
— I chłopiec niczego.
— A za nim sługa.
— Wszystko tak jakoś z pańska: sługa zielono.
Podobnie rozmawiały całą drogę od brzeziny do dworku, a biedna Brzozowska, jak mogła, dreptała, żeby zdążyć za panienką, która ledwieże nie leciała do dworu biegiem.
Cóż dziwnego? Tak było pusto w Wulce, tak smutno i tak rzadko gość do starego szlachcica zawitał. Nowa postać była zjawiskiem tak niespodzianem i dziwnem, że samej Brzozowskiej nóg i ochoty dodawała. My spojrzymy na Franię, na jedynaczkę pana Jacka, piękną polną różyczkę, wykwitłą wśród dzikich zarośli.
Przebywszy młodość w wojsku, nabiedowawszy się na świecie, pan Jacek nierychło wrócił na zagon domowy i nierychło się, już szronem obsypany będąc, ożenił. Niedługo cieszył się swojem szczęściem spokojnem, bo wkrótce żona mu zmarła, jedno tylko zostawiając dziecię. Do niego, jak do ostatniego węzła, co go ze światem łączył, przywiązał się stary szlachcic całą duszą, sercem całem.
Ale jakież być mogło wychowanie pieszczonej jedynaczki w osamotnionej Wulce? Stara Brzozowska, niegdyś przyjaciółka pani Kurdeszowej, dziś rezydentka i gospodyni na jej miejscu, podjęła się wypieszczenia Frani; dopełniła też tego sumiennie i serdecznie, i wyhodowała, wychuchała jedynaczkę jak najlepiej, wespół z ojcem wiecznie niespokojnym, zawsze jeszcze utrzymującym, że dziecię niedosyć było pieszczone. Frania wyrosła na panią samowładną wśród posłusznych poddanych, z których najpierwszym był ojciec: wola jej była rozkazem, uśmiech weselem wszystkich, smutek strapieniem powszechnem. Jednakże ta samowładność Frani miała pewne granice: gdzie chodziło o jej zabawy, strój, rozrywkę, wszystko było na usługi; cokolwiek mogło obchodzić przyszłość, wpłynąć na los, tu już pilne oko ojca czuwało i, z pierwszego sługi, pan Kurdesz wracał do praw rodzicielskich. Ale je czuć dawał z taką miłością, z tak troskliwem baczeniem na uczucia Frani, a dziecię było tak łagodne i wierzyło w ojca, że nigdy nawet nie miało chętki sprzeciwić mu się. Swobodna zresztą jak łania w lesie, wykołysana przez starca, przebujała młodość swoją, nie poznawszy, co boleść i cierpienie. Pan Jacek, choćby go na to stało, nie chciał wychowywać na wielką panią, raz, że potrzebaby nad nauką trochę dziecię pomęczyć, a na to zezwolić mu było bardzo ciężko; powtóre, że dla kobiety nie widział potrzeby innego wychowania nad staropolskie troskliwe czuwanie, by wzrastała czysta, święta, hoża, rumiana i wesoła. Frania też nic wcale się nie uczyła: umiała tyle ledwie, co Brzozowska, która jako tako czytała modlitwy, do których była przywykła na książce, i umiała się dość krzywo podpisać.
Oprócz tego nauczyła ją troskliwa opiekunka pobożnych kilku i światowych tekstów śpiewać, robić pończochę, szyć gładko, sny tłumaczyć, ziółka suszyć, piec baby, pierniki, tłuczeńce i makowniki i t. p.
Pan Kurdesz w głębi duszy był przekonany, że umiała bardzo dosyć.
W istocie, świata i ludzi nie znała bynajmniej biedna Frania, widząc przez świat zaczarowany bajek, podań i cudownych powieści całe czekające ją życie. Po jej główce, jak w skazce, chodzili jeszcze królewicze, przelatywały najdziksze złocone marzenia. Budziła się wesoła, zasypiała spokojna, żaden smutek nie zmarszczył jej czoła; nie miałaż prawa powiedzieć o sobie, że tak być musi, że tak zawsze będzie?
Frania była pięknem dziecięciem, ledwie siedmnastoletniem: czarne duże oczy, włos ciemny prześliczny, płeć trochę ogorzała, ale świeża, starego używszy porównania, jak pączek różany. Usta maluczkie, zęby bieluchne i drobne, ręka i noga kształtna, kibić zręczna, choć nie do zbytku wycieńczona, bo jej dano wzrosnąć i rozwinąć się swobodnie; a przytem śmiała, wesoła, raźna i niewinnie zalotna. Uśmiech nieustannie z kąta w kątek błądził po jej twarzy, pełnej wyrazu dobroci łagodnej i odwagi razem. Nic ją nigdy nie ulękło, nie rozumiała strachu: prawa córka szlachcica, gotowa była zuchwałego skarcić dłonią, z losem się poborykać i kroku nie ustąpić nieprzyjacielowi. Nieprzebrane skarby miłości, poświęcenia, litości i męstwa zebrane były w jej czystej i spokojnej duszy, jak ziarno w bogatym śpichrzu na głodne lata.
Ciekawa a nietrwożna, z koszykiem na ręku wbiegła Frania z Brzozowską i dziewczętami w dziedziniec, a ledwie róg białej jej sukienki u wrót się pokazał, ojciec, zapomniawszy gościa, cały się ku niej obrócił. Za nim i młodzieniec z wyszukaną grzecznością powitał wesołe dziewczę, które, wprost mu w oczy spojrzawszy, usiłowało odgadnąć, co tu tak niezwykły robić może przybylec.
— Otóż i moja Frania! — zawołał Kurdesz. — Chodźżeno, chodź, Franiu, — dodał żywo — mamy gościa. JW. graf Dendera tak na starego swego łaskaw sługę, że przez własnego syna zaprasza go na uroczystość solenną.
Frania uśmiechnęła się wesoło, powtórnie zajrzała w oczy hrabiemu, który naturalnie wzroku nie odwrócił, ani się zmieszał; a źle zrozumiawszy jej niewinną śmiałość i zalotność, wziął ją na rachunek swego imienia i postawy, nie staropolskiej prostoty i uprzejmości.
— A teraz z Brzozowską pomyślcie o podwieczorku — dodał Kurdesz.
Brzozowska, która stała w zachwyceniu, patrząc na ładne hrabiątko i egzaminując łakomie to jego, to sługę, a nieledwie licząc guziki u sukien, odezwała się naiwnie:
— Ale czemże to takiego pana przyjmować?
Pochlebiło to Sylwanowi, który z uśmiechem rzekł:
— Szklanka mleka, kochana pani.
— Oho, co na to, to niezgoda! — zawołał żywo stary. — Tak nie odpuszczę. Co to pan myśli, że u nas herbaty i kawy nawet się nie znajdzie, albo i kieliszka wina starego?
— A możeby co zgotować? — przerwała gościnna Brzozowska. — Kurcząt upiec do sałaty, albo...
— O! ja jeść nic nie będę!
— Tak głodnego nie puścimy — stanowczo odparł szlachcic.
Frania i Sylwan przez czas tej rozmowy ciekawemi mierzyli się oczyma; pierwszy to raz w życiu dziewczę spotkało tak pięknego młodzieńca, który marzenia jej może urzeczywistnił; Sylwan, uwiedziony zarazem pięknością jej i śmiałością, snuł naprędce romans bez ceremonji. Tak bo to zdawało mu się wygodnem mieć sobie niezawodną kochaneczkę, niedaleko od Denderowa, w domku, do którego mógł przyjeżdżać bez fraka i żółtych rękawiczek!
— A teraz prosimy do pokoju — rzekł szlachcic, biorąc pod rękę hrabiego, i trochę nierad upartemu przypatrywaniu się sobie młodych ludzi.
Frania, ledwie kilka słów przemówiwszy, z Brzozowską razem pobiegła przysposabiać podwieczorek.
Już nie wiem, jak i czyją sprawą upiekły się kurczęta, przygotowała sałata i zrobiły pierogi z serem, bo Brzozowska, gorejąca ciekawością i niepokojem, podbudzonym do najwyższego stopnia, latała jak oparzona, pojąc służącego i pytając go o wszystko, co wiedział i czego nie wiedział.
Frania, jak skoro mogła odejść, nie tając się z ciekawością swoją, także pośpieszyła do pokoju, gdzie hrabia palił cygaro, o koniach rozmawiając z panem Kurdeszem. Nie przypuszczając, żeby mogło być inne jakie i przyzwoitsze a lepsze życie nad jej własne, naiwnie poczęła je malować Sylwanowi, który, śmiejąc się w duchu, był rad spotkanej na drodze sielance i wywoływał jej obrazy.
— O! ja bo się wcale nie nudzę, — mówiła mu Frania — latem, proszę pana, chodzimy z Brzozosią na grzyby do brzeziny, jak dziś, a czasem i dalej; zbieramy zioła, robimy sobie co w ogródku; wieczorami śpiewamy i mówimy śliczne powieści i bajki.
Sylwan uśmiechnął się, ale Frania wzięła ten uśmiech za dobrą monetę.
— Zimą jest tysiąc przyjemności także. Tyle świąt, tyle do nich przygotowań, nabożeństwo, motki, płótna i inne gospodarstwo; bo ja jestem, trzeba panu wiedzieć, wielką gospodynią.
— Już co to, to prawda i, nie chwaląc jej w oczy, — dorzucił pan Kurdesz — Frania nie ma sobie równej w każdej rzeczy: czego się tylko dotknie, zrobi doskonale; a jaka z niej wyborna lekarka!
— I ludzie do mnie o dwie i trzy mile przychodzą po rady — przerwała znowu Frania. — Nikt tak doskonale nie leczy febry, nikt tak dobrze nie umie poradzić na stłuczenie.
— Jakże to pani miło być musi — odezwał się, chcąc coś przecie powiedzieć, Sylwan — tyle błogosławieństw, tyle wdzięczności sobie zaskarbiać.
— Nie przeczę, że mi bardzo miło być ludziom pomocą, — śmiało odpowiedziała Frania — a przytem wszak to i obowiązek kobiety.
— I pani się nie nudzi — spytał Sylwan — w tym zakątku?
— Jakżeby to być mogło! — śmiejąc się z tej myśli, odparła Frania. — Tyle zajęcia, tyle roboty; czas tak wesoło upływa, tak prędko.
— A towarzystwo?
— Mam kilka dobrych znajomych, zresztą poczciwa Brzozosia, ojciec. Nigdym nie zatęskniła za większym światem.
Sylwan to się uśmiechał szydersko, to się dziwił w duchu, to się wpatrywał w śliczną twarzyczkę Frani, która już poczęła, biegając jak wiewiórka, krzątać się około podwieczorku. Stary Kurdesz, podbudzony do admiracji przytomnością obcego, szczebiotliwością córki, miał w oczach łzę rozczulenia, w ustach niedokończone dziecięcia pochwały.
Zaledwie wyszła, począł z pełnego serca rozwodzić się nad jej przymiotami.
— Złoto nie dziecię! — wołał, wznosząc ręce do góry. — Co to za serce, a co to za główka! Nieraz mnie staremu jak co poradzi, to się zdumieję, skąd ona to, siedząc w tym zakącie na szlacheckiej zagrodzie, prawie ludzi nie widząc, wziąć mogła? A jaki statek, jaka to pobożność, ile to przymiotów różnych, co ich i zliczyć niepodobna! Potrzeba z nią żyć od rana do wieczora jak ja, żeby to kochanie serdeczne poznać i ocenić.
Wśród tego toku rozmowy dano podwieczorek. Frania sama zapraszała Sylwana, podsuwała mu kurczęta, nakładała pierogów, dolewała śmietany, a uśmiechając się białemi ząbkami, patrząc nań śmiało czarnemi palącemi jak żar oczyma, wprawiała go w niepokój niewysłowiony. Sylwan, wychowaniec miast, cudzoziemiec wśród kraju, elegant z wielkiego świata, ujęty, oczarowany wdziękiem prostego dziewczęcia, to się śmiał z siebie, to się łapał na bardzo czułych grzecznościach dla wieśniaczki, w bardzo znaczących wejrzeniach ku pannie Kurdeszance.
Mimowolnie bytność jego w Wulce prawie do nocy się przeciągnęła i, gdy siadał na koń, wyprowadzony na ganek przez całą ludność dworku, bo i stary Kurdesz, i Frania, i Brzozosia, i Agata, i Horpyna, i Hryćko ze stajni, i gumienny z za węgła, wyglądali wszyscy na pięknego panicza, księżyc już w pełni majestatycznej wypłynął był na niebiosa.
Szlachcic sam chciał strzemię przytrzymać JW. grafowi, ale Sylwan nie dozwolił na to, skoczył dosyć lekko na anglika, dał z nim ogromnego susa i, pokłoniwszy się raz jeszcze czapką i okiem śmiejącej Frani, jak burza wyleciał przez wrota wśród niespokojnych naszczekiwań starego Rozboja.
Za nim Janek, masztalerz pana grafa, pośpieszył także pędem na bułanym, tęgo podchmielony i wesoły jak pan. Ma to do siebie przyjęcie szlacheckie, że tu i pana, i sługi, i konie, i psy, gdyby były, serdecznie przyjmują, karmią, poją i bawią. Byli o kilkaset kroków od dworku, a już Jankowi język świerzbiał i, zbliżywszy się nieco do panicza, chrząknął naprzód dla zwrócenia jego uwagi, a potem szepnął:
— Oto, JW. panie, aż miło!
— Cóż to ci tak miło, Janku?
— Bodaj to bywać po szlachcie, JW. panie, to i koniom, i ludziom wygoda: przyjmują jak rodzonego brata, karmią, poją, chuchają. Wszak to mnie sama panienka i ta jejmość tłusta wynosiły na talerzu pierogi i dwa razy słodką wódką częstowały.
— Wódka, jak widzę, bardzo ci się podobała?
— Nietyle, JW. panie, wódka, bo tego i w karczmie za swój grosz dostać można, a człek z łaski pańskiej niegoły, — jak ludzie...
— A cóż to u nich tak osobliwego znalazłeś? — spytał Sylwan na przekorę.
— Dobre, jak Boga kocham, ludziska. A panienka, a! jak malinka!
— Ładna, myślisz?
— Jużciż nie powie i JW. pan, że brzydka. Ot, jabym panu radził tu i częściej bywać.
— Ho! a pocóż?
— Jak bo to JW. panu ciężko dziś mnie rozumieć!
Sylwan się rozśmiał.
— Jaki bo ty dzisiaj jesteś poufały!
— Kiedy JW. pan pozwala.
— Pleć sobie, pleć, a cóż mi to szkodzi?
— Ot, takbyśmy mieli sobie gdzie wesoło wieczorynki przepędzać, byliby nam radzi. Panna caca, laleczka, ludzie jacyś dobrzy i jabym tu sobie może co znalazł, i wolałbym, jak latać po budnikach i po tej hołocie — szlachcie czynszowej, za ich niezdarnemi dziewczyskami.
— Cicho, głupcze!
— No, a jak cicho, to cicho! — rzekł Janek trochę zmarkocony, że mu kazano milczeć, gdy najbardziej mówić potrzebował. Ale niedługo wytrwał w postanowieniu milczenia i znowu się rozchrząkał i znowu począł półgłosem: — Oj, co panna, to panna!
Sylwan rozśmiał się na całe gardło.
— Chwała Bogu, JW. pan się śmieje, widać, że mam rację.
— No, cóż tedy dalej, Janku?
— A co ma być dalej? Jeździlibyśmy sobie cichuteńko, jeździli, ażby się nam sprzykrzyło.
Sylwan nic nie odpowiedział, a co myślał, porozumiemy lepiej, gdy go poznamy bliżej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.