Komedjanci/Część I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W niedzielę przypadały szumnie zawsze i uroczyście obchodzone imieniny hrabiego Zygmunta-Augusta Dendery, na które zdaleka nawet zjeżdżali się chciwi zabawy panowie, półpankowie, szlachta dostatnia i w różny sposób znajomi lub przyjaźni solenizantowi. Dom hrabiego obszerny bardzo i dla gości wygodny. Wszelkiego rodzaju zabawy, a przedewszystkiem karty, dla młodzieży muzyka i tańce, dla starszych gawędka, wino stare i kucharz wyborny nęciły na ten dzień wszystkich dokoła o mil dwadzieścia. Hrabia przywiązywał pewną wagę do tego, żeby mieć w dniu tym jak najwięcej gości; w najlepszym był humorze, gdy ich pomieścić nie mógł i rywalizował z dalekim sąsiadem swoim, równie bogatym panem Zagrobskim z Wilczyna, o to, kto więcej mieć będzie przyjaciół półmiskowych, karcianych i kielichowych u siebie. Nie wahano się nawet, choć to nie jest we zwyczaju na imieniny, zapraszać lepiej znajomych, dla zwiększenia ciżby.
Denderów, stolica Zygmunta-Augusta hrabiego Dendery, od lat pięćdziesięciu podobno uhrabionego w Galicji (gdyż i tam miał dobra, a w Galicji wszyscy hrabiowie i najbiedniejszy już choć Ritter być musi), nazwany został niedawno, by Zygmunt-August miał przyjemność pisać się na Denderowie Denderą, co jakoś brzmi majestatycznie i poważnie. Niektórzy przypominali jeszcze dawne jego miano, niezbyt mile brzmiące: zwał się bowiem Hołochwastowem. Postawiony ogromny pałac z kolumnadą dorycką, założone ogrody, wykopane stawy, urządzone austerje, powznoszone dla oka z facjatami białemi różnego rodzaju walące się ztyłu budowle czyniły tę mieścinę zdaleka czemś lepszem, niżeli była w istocie. Oprócz klucza Denderowskiego, miał jeszcze hrabia dwa inne i dobra w Galicji, o których, z powodu oddalenia i granicy, różni różnie mówili. Byli tacy, co tych dóbr znaleźć tam nie mogli; drudzy małą je wioszczyną odłużoną zwali: hrabia szeroko o swem państwie na Rusi rozprawiał. W życiu, w charakterze, majątku Zygmunta-Augusta Dendery pełno było nieprzebitych tajemnic. Nie będziemy ich przed czasem usiłowali zgadywać; powiemy tylko dla przygotowania nieco czytelnika, że żył na największą stopę, uchodził za bardzo a bardzo bogatego, za spekulatora i miał dotąd kredyt wielki, że postawę miał pańską (głowę do góry), dom pański, wreszcie pozornie był nadzwyczaj otwarty; ale ludzie, bliżej oswojeni, mówili, że skryty był dla najbliższych nawet.
Wedle wiadomości, powyżej nam udzielonych przez dobrze poinformowaną Brzozowską, wiemy już, że miał syna i córkę, żonę i matkę żony, żyjących. Wszystkie te osoby wkrótce bliżej poznamy.
Syn Sylwan już nam znajomy, który zrana dopiero w niedzielę po przejażdżce swej z ojcem się spotkał, wpół siedział, wpół leżał, obyczajem młodych ludzi naszego wieku, na kanapie w pokoju ojca. Poprostu mówiąc, rozwalił się bez ceremonji. Ubrany był w kraciastą krótką kurteczkę, podobne szerokie spodnie i długą takąż kamizelkę; w ustach miał cygaro zagasłe, rękę jedną na boku opartą, drugą we włosach długich i raźnie, szumnie natył zarzuconych.
Ojciec, słusznego wzrostu mężczyzna, barczysty, silnej budowy ciała, chodził z długą fajką po pokoju. Twarz jego bez wyrazu w tej chwili, gdyż w razie potrzeby dopiero przywdziewała maskę stosowną, chmurna była tylko i zasępiona, jakgdyby się nudził.
Blady, z oczyma czarnemi ostro poglądającemi, z podgolonemi bakembardami, trochę podłysiały, z brwią namarszczoną i usty wydatnemi: hrabia, jak widać, usilnie musiał pracować, by sobie wyrobić hrabiowską powierzchowność i fizjognomję, le physique de son rôle. W istocie miał tylko minę miernego aktora na teatrze małego miasteczka. Mowa jego była deklamacyjna, głośna, krzykliwa, niezmiernie stanowczo decydująca, wejrzenie rozkazujące, uśmiech protektorski, chód tragiczny, rzuty głowy bohaterskie. Ubrany w szlafrok jedwabny w złociste kwiaty, na dnie jasnem rzucane, w czapeczkę haftowaną wytwornie, w pantofle tureckie, przechadzał się po dywanie swego pokoju, kiedy niekiedy biorąc do ust bursztyn ogromny cybucha jaśminowego, to znów puszczając go w zamyśleniu. Syn ziewał, zarzucając włosy natył, poglądał na ojca i czekał poczęcia rozmowy, z zaniedbaniem właściwem dobrze wychowanemu młodzieńcowi, który się nauczył szanować tylko jednego siebie i wobec ojca nawet całą swą niezależność i indywidualną stara się zachować swobodę.
— A cóż, hrabio Sylwanie, — odezwał się ojciec, stojąc naprzeciw syna (gdyż ojciec i syn tytułu sobie hrabiowskiego nawzajem odmawiać nie widzieli powodu, nawet w potocznej między sobą rozmowie) — a cóż? Byłeś u mego szlachcica w tej Wulce?
— A! byłem!
— Prosiłeśże go grzecznie, jakem ci mówił?
— Prosiłem! — uśmiechając się i gładząc wąsięta, odpowiedział młody hrabia.
— Ale byłżeś grzeczny? — z przyciskiem zapytał Zygmunt-August.
— Cóż to za pytanie? hrabio!
— Bo widzisz, niezawsze jesteś równie grzeczny, a z tą drobną szlachtą, nie wiesz, jak po szpilkach! C’est si susceptible!
— A czyż nie wiem? Ale się wszystko odbyło wybornie: jadłem przypalone i surowe kurczęta z kwaśną śmietaną, un mets champêtre, z sałatą zalaną słoniną, jadłem pierogi, oglądałem konie pana Kurdesza. Qne voulez-vous de plus?
— No! a chwaliłeśże je?
— Naturalnie! I ma w istocie jedną klacz siwą polsko-wschodniego rodu, bardzo ładną, bardzo ładną.
— A nie darował ci jej? — zapytał stary hrabia.
— Myślałem, qu’il aura le bon esprit de le faire, ale nie.
— Spodziewam się jednak, że ci okazać musiał i radość, i wdzięczność, żeś go odwiedził.
— Jak mógł i umiał, ściskał za kolana.
— Widziałżeś i córunię?
— A jakże i siwkę, i córkę.
— Cóż to za stworzenie: mówią, że to ładne?
— Tak! ładna! jużciż ładna, ale to proste dziewczę, daleko dziksze i mniej cywilizowane, niż garderobiane mojej matki, które czytają romanse pana Sue.
— Spodziewam się — rzekł z uśmiechem ojciec.
— Szlachcic naturalnie przyjedzie.
Cela va sans dire. Dziękuję ci, żeś mnie posłuchał i był grzeczny!
Syn dym tylko puścił, zapaliwszy cygaro, poprawił je, rzucił się głębiej na kanapę i założył nogę na nogę. Ojciec mówił po chwili:
— Będziemy dziś mieli mnóstwo osób różnego stanu, sfery, znaczenia i położenia towarzyskiego.
Syn patrzał tylko, ziewając, i czekał, co mu dalej ojciec powie.
— Mój Sylwanie, — kończył Zygmunt-August Dendera — staraj się być zawsze i wszędzie dla wszystkich uprzedzającej grzeczności.
— Alboż kiedy byłem dla kogo niegrzeczny?
— Tego ja nie mówię, ale jest wiele cieniów i odcieniów grzeczności, mój hrabio.
— Ile osób, tyle grzeczności.
— Masz poniekąd słuszność, ale trzeba być dla wszystkich w swoim domu niezmiernie radym gospodarzem, nadskakującym, uprzedzającym.
— Nadskakującym?
— Może powiedziałem zanadto, — mówił dalej ojciec — ale zrozumiej tylko ogół mojej rady.
— Wszak wiesz, hrabio, — odparł syn niedbale — że w mojem przekonaniu wszyscy są równi, a urodzenie...
— Daj mi pokój z waszemi nowemi teorjami, mnie już nie nawrócisz.
Młode hrabię uśmiechnęło się tylko. Trzeba albowiem wiedzieć, że dla tonu, dla nadania sobie barwy wiekowej, po powrocie z zagranicy, Sylwan grał nieźle rolę demokraty i człowieka postępowego. Na czem u niego zależał postęp, dokładnie nie wiemy; zdaje się, że on sobie sam z tego nie umiał czy nie chciał zdać sprawy. Grał, pił, jadł, hulał jak wszyscy, z tą różnicą, że wszystko to czynił jakoś odniechcenia, znudzony, ziewając i z wielkiemi tony. Mówił przytem wiele o równości ludzi, postępie, duchu wieku, a mimo to rył sobie wszędzie herby: na biletach, na guzikach, na cygarniczkach, na liberji swego grooma i lokaja, na uprzęży koni, strojąc w nie rzeczy, zwierzęta i ludzi. Niższych od siebie (w swem przekonaniu) nie miał za Boże stworzenie; nie wadziło mu to jednak, rozsiadłszy się na kanapie, głośno i bardzo szumnie rozprawiać o postępie, o cywilizacji, o barbarzyństwie naszego kraju, o ucisku włościan, o przyszłym upadku wszelkiej arystokracji. Ale to była farba tylko. Ojciec, któremu pochlebiała ta mniemana w synu wyższość umysłowa i nowe niby a najświeższe doktryny, cieszył się z nich dla Sylwana, jakby się pysznił nowym jego frakiem lub końmi. Pysznił się tedy stary hrabia, słuchając, jak, trzy po trzy rezonując, syn dorabiał się opinji sensata, polityka, reformatora; pozwalał na te niewinne hulanki językowe i podsycał nawet argumenta Sylwana swoją lekką opozycją, kończącą się zawsze wykrzyknikiem:
— Mów ty sobie, co chcesz, jam już za stary, bym zmienił sposób widzenia: i położenie nasze w społeczeństwie, i imię, i związki rodowe obowiązują mnie dotrzymać placu na starem stanowisku mojej familji.
W tej chwili, będąc sam na sam we cztery oczy, hrabiowie, stary i młody, nie widzieli potrzeby w długą się wdawać rozprawę, którą oba już po wielekroć powtórzyli, a która ich nudziła. Ojciec puścił dym z cybucha, syn ziewnął i zamilkli.
— Kogóż się spodziewamy? — spytał Sylwan po chwili.
— Jak zwykle wszystkich — odparł dumnie ojciec.
— A więc tłumu?
— Sto, półtorasta, dwieście osób może, kto wie!
— Taki zgiełk mnie nie bawi — rzekł melancholijnie młody.
— Dziwna rzecz: wy młodzi teraz młodych gustów nie macie.
— Starzyśmy głową i sercem.
— Tem gorzej.
— Tem lepiej, ojcze, nie spotkają nas zawody.
— Cóż z sobą robisz rano? — odwracając rozmowę, przerwał ojciec, nie chcąc napróżno szafować argumentami, które się na wystawę przy ludziach przydać mogły.
— Ja? Albo co?
— Bo ja mam jeszcze liczne zajęcia.
— Pójdę do siebie.
To mówiąc, Sylwan wziął czapkę ze stolika i, nie spojrzawszy nawet na hrabiego ojca, oddalił się, świszcząc piosenkę.
Ledwie wyszedł, hrabia zadzwonił; ukazał się lokaj wygalonowany, w paradnej liberji.
— Pana Smolińskiego!
— Słucham JW. grafa, zaraz...
Drzwi się zamknęły, a po chwilce zawołany wszedł pan Smoliński.
Był to plenipotent i rządca klucza, i totumfacki hrabiego, jeden, co jego zaufanie posiadał do pewnego stopnia, znał jego kieszeń i interesa, z którym często kłócił się hrabia pozornie, ale zawsze w najlepszej żył zgodzie.
Była to figura wszechmocna, przed którą drżeli wszyscy: syn, żona, córka, a najbardziej ci, co mieli interesa z panem hrabią. Hrabia bowiem, mimo wielkiego majątku, jako spekulant, miał też ogromne interesa.
Smoliński był wieku hrabiego, miał lat pięćdziesiąt kilka, mały, chudy, przygarbiony, twarz lisa i wilka zbite i złączone w jedną; pokorny jak żebrak, zły jak pies na łańcuchu, kłamca jak kalendarz. Na łysej głowie troszka włosów bezbarwnych zwijały się pokręcone w różne strony bez pewnego projektu, nie myśląc pokryć nawet dojrzałej brudnej łysiny. Niżej pod czołem, wysadzonem naprzód, błyszczało coś nakształt burych oczek, których wejrzenia złapać było niepodobna; usta pokrzywione w fałdach twarzy się zaszyły, uszy tylko ogromne, białe jak pergamin, sterczały z dwóch stron dobitnie. Wszedł i zbliżył się zaraz, oglądając się za siebie, aż do gabinetu krokiem śmiałym, bez żadnej ceremonji, ukłonów i uniżeń, z miną człowieka, który doskonale jest przekonany, że się bez niego obejść nie można.
— A co? — spytał go hrabia.
— Względem czego?
— Interes z Pęczkowskimi?
— Ułoży się.
— Bardzo krzyczą?
— Jużciż, jakby nie krzyczeli! Ale zawsze tylko na mnie.
— No! to jeszcze nic.
— Tak! to nic, — śmiejąc się i zacierając ręce, rzekł Smoliński — wszystkiemu ja winien.
— Ale trzeba im zapłacić.
— Trzeba i nie trzeba: zgubili oblig, był nieoblatowany. Masz pan zwykły swój sposób na to. Jeśli zapłacimy, to nierychło, a co procentu to ani myśleć dawać.
— Słyszę, że ktoś idzie; wyjdź drugiemi drzwiami, poczekaj w gabinecie, aż cię wezwę.
Smoliński, widać przywykły do podobnych wycieczek za kulisy, uszedł bardzo zręcznie, wyciskając się przez małe drzwiczki, a w tejże chwili lokaj zameldował pana Pęczkowskiego.
— Prosić! prosić! — rzekł hrabia głośno, przybierając minę poważną i biorąc w rękę długi papier i suche pióro, jakgdyby dopiero od pracy wstawał.
Po chwilce wszedł pan Pęczkowski, szlachcic we fraczku, choć to była dopiero godzina dziesiąta, zapięty, w rękawiczkach łosiowych, z czapką pod pachą, zbiedzony, smutny, blady. Poprawił włosów na progu, otarł nogi uważnie, ukłonił się raz i drugi pokornie, niziuteńko, nim wszedł do gabinetu hrabiego.
Hrabia rzucił papier żywo, niby dopiero go postrzegając, rzucił pióro, cybuch i poskoczył, krzycząc dosyć głośno i śmiejąc się swobodnie:
— Kochanego Pęczkosia! jak mi się masz? jak mi się masz!
— Nóżki całuję JW. hrabiego.
— Cóż ty tu porabiasz? jakże się masz? a żonka, a dziatki? co tam słychać?
— Zdrowi, JW. panie. Bardzo dziękuję za łaskawą pamięć.
— No, siadajże proszę: a zdaleka? z domu?
— Z domu, JW. panie.
— Cóż to cię w nasze strony sprowadza?
— A cóż, kiedy nie trochę kłopotu.
— Cóż to jest? Proszę, mów, moje serce, może ci mogę być pomocnym?
— Właśnie do łaski jego...
— Ale mów tylko, Pęczkosiu, co to jest, całem sercem.
— Ot, takie nieszczęście: łaska to Boża, że interes z JW. panem; chciałem podnieść moją sumkę.
— U kogo?
— U JW. pana, bo to...
— A maszże co u mnie?
Szlachcic stanął wryty, osłupiał.
— Daruj, serce, Pęczkosiu, mam tyle zajęcia, nie biorę na procenta tylko dla znajomych i niebardzo pamiętam. Ale zdaje mi się, że przypominam sobie coś; tak, tak! tysiąc czy dwa tysiące rubli.
— Dwa tysiące pięćset, JW. panie.
— Może być, może być... w istocie...
— Niezawodnie, JW. hrabio.
— Nie zapłaciłemże ci w roku przeszłym? — naiwnie zapytał hrabia.
— Nie, JW. panie, opóźniłem się z prośbą moją.
— Ano! cóż? Jeśli masz u mnie, to rzecz święta, idź do Smolińskiego i odbierz...
— Ale, JW. panie, wielki mam kłopot, że mi się gdzieś oblig zawieruszył.
— O, o, o! — długo, przeciągle zawołał gospodarz, kiwając głową — o! cóż znowu! Ty taki porządny, mógłżeś zarzucić oblig? O! to źle!...
— Przypadek, JW. panie, w drodze...
— Jakkolwiek bądź, jest czy niema obligu, skoro ci się należy...
— Pan Smoliński najlepiej wie o tem.
— Ano! to niema kwestji.
— Ale mi robi trudności.
— Zachciałeś! Uchylimy je, to się ułoży, nie frasuj się.
I hrabia usiadł, rozpierając się szeroko.
— Ale — dodał — idźże z tem do Smolińskiego, bo ja, jak wiesz, temi drobnemi interesami wcale się nie zajmuję, u mnie tylko masy znaczą, kieruję ogółem. To się załatwi.
— Byłem właśnie u pana Smolińskiego.
— A cóż?
— Robi mi trudności z powodu obligu.
— To się musi ułatwić, skomunikujcie się tylko. Zresztą u mnie dziś dzień tak pełen zajęcia.
— JW. pan pozwoli sobie złożyć życzenia...
— Dziękuję ci, dziękuję, kochany Pęczkosiu, będziesz na obiedzie, prawda? No! a teraz ruszaj na pewne do Smolińskiego, z nim kończ, serce; prawda, że czasem ciężki i mnie nieraz unudzi swoją regularnością zbyteczną, nieraz mi doje, ale w gruncie dobry człowiek.
— Niebardzo jednak łatwy.
— Wierz mi, to się zrobi, to się musi zrobić. Powiedz mu, że byłeś u mnie.
— Ale kiedy chce, żebym ustąpił. Jakże ja ustąpić mogę, to jedyny moich dzieci fundusik, JW. graf wie sam, żem go w pocie czoła uzbierał.
— Daruj mi, to nie moja rzecz, rób z nim tylko, traktuj; ułożycie się, dacie radę, a wostatku ja mu uszy natrę, żeby cię nie szykanował.
— Gdyby JW. pan był łaskaw polecić mu mój interes.
— Z duszy serca!
Zadzwonił.
— Pana Smolińskiego!
Niebawem wszedł drzwiami zwykłemi, nie od gabinetu plenipotent, ale całkiem to był już inny człowiek: pokorny, potulny, niby przelękły i zafrasowany, niby ogłuszony pracą, a stanął prawie przy progu.
Hrabia odwrócił się do niego nie poufale, jak przed chwilą, ale z tonem rozkazującym:
— Kazałem cię zawołać, — rzekł — mój Smoliński; cóż bo to znowu robisz z Pęczkowskim? Jakieś tam trudności, jakieś ceregiele. Wiesz, że ja tego nie lubię, interes powinien się robić prosto, uczciwie, w dwóch słowach, a Paczkowskiego kochanego szanuję, jestem osobistym jego przyjacielem.
Szlachcic uścisnął i w rękę pocałował hrabiego z radości.
— Kończże to, proszę, bez tych obrotów, bardzo ci to polecam. — I hrabia znacząco chrząknął. Każdy, prócz Pęczkowskiego, poznałby łatwo, co to chrząknienie znaczyło.
Smoliński milczał, aż nareszcie odważył się niby wyrzec z ukłonem pokornym:
— Cóżem ja tu winien, JW. panie, kiedy obligu niema.
— Ale cóż to znaczy, cóż to znaczy!
— JW. pan wie, że ja muszę rachunki złożyć i z wypłat się wytłumaczyć; ja tak wypłacić nie mogę.
— Już jak tam jest, to jest: poradźcie się sobie, pokombinujcie i kończcie, niech Pęczkowski będzie zaspokojony, bardzo proszę...
— Żegnam cię, Pęczkosiu, bądź spokojny.
To mówiąc, hrabia wziął cybuch, papier i pióro, żegnając wierzyciela i plenipotenta.
Zaledwie byli za drzwiami, gdy turkot powozu po brukowanej drodze dziedzińca oznajmił przybycie gościa. Hrabia wyjrzał: sześciokonna zielona poważna kareta, za nią kocz czterokonny i bryka, także czwórką zaprzężona, toczyły się pod pałac. Poznał widać, kogo wiozła, zadzwonił żywo i, zarzuciwszy na siebie surdut z wstążeczką orderową, co go nigdy nie odstępowała i, wziąwszy laskę, pośpieszył na dół.
Przybyła z tą pompą była matka żony hrabiego, na której przyjęcie wyskoczyli wszyscy.
Jaśnie wielmożna z hrabiów Moskorzowskich hrabina Czeremowa. Trzy powozy i czternaście koni wlokły ją jedną tylko i dwór ją otaczający. Po ekwipażach, liberji i krzątaniu poznać było łatwo, jak dalece kazała się szanować i jak ją tu szanowano. Hrabia z odkrytą głową przyjął ją z żoną i córką na ganku, przyklękając prawie i z uczuciem zbyt silnem, by mogło być szczere, ucałował jej pulchną i białą rączkę...
Hrabina mogła mieć około lat sześćdziesiąt, ale trzymała się dobrze i wyglądała na swój wiek młodo, tylko zbyteczna tusza trapiła ją trochę. Żywe oko czarne, dumnem wejrzeniem zbrojne, nosek maleńki i kształtny, usta ściśnięte i zasznurowane z pretensją, drobne rysy wśród ogromnej z wielkiemi wiszącemi podbródkami twarzy nadawały jej wcale dziwną fizjognomję i podobieństwo do znanych bardzo wizerunków sławnej w historji postaci. Dość było spojrzeć na nią, by poznać, jak się wysoko nosiła hrabina, na jakim chciała stać tonie, jak przywykła była grać rolę wielkiej pani.
Przyjęcie zięcia, córki, wnuczki nie wzruszyło jej wcale. Uśmiechnęła się tylko zmęczona i niby czule razem, pocałowała w czoło odniechcenia hrabinę i hrabiankę, kiwnęła głową bardzo zlekka zięciowi i, obwinąwszy się starannie czarnym szalem, zapowiedziawszy niezmierne znużenie, majestatycznym kroczkiem poszła do wyznaczonych sobie na dole w pałacu pokojów. Wszyscy za nią w milczeniu postępowali, otaczając, podtrzymując, drzwi otwierając i wiodąc jak z procesją.
Hrabia, widocznie zimno przyjęty i ani słówkiem grzecznem nie powitany, gdyż przybyła mówiła i patrzała tylko na córkę i wnuczkę, uczuł się trochę dotknionym i, pomimo uniżoności, z jaką pożegnał matkę u drzwi jej apartamentu, znać było, iż szukał tylko powodu okazania, iż zrozumiał przywitanie i zadraśnięty był niem do żywego.
Zostawszy sam na sam w sieni, pomyślał chwilę i wolnym krokiem postąpił ku drzwiom pokojów, do których zajrzał machinalnie, nic nie wiedząc, co robi, roztargniony przeszedł je, zawrócił się nazad i skierował ku oficynie.
Pałac w Denderowie był całą gębą wspaniały: na dawne czasy książęcymby się mógł nazwać; ale dziś, gdy Żydzi mają najwięcej pieniędzy, a książęta prawdziwi są bardzo skromni, powiemy, że i Żydby nim nie pogardził. Gmach to był piętrowy z salonami mozaikowanemi, z gzymsami złocistemi, z ogromną masą kolumn, kornisz, amorków, gipsatur, z meblami kosztownemi, z galerją obrazów dla proporcji jak sala bilardowa, z mnóstwem bronzów i marmurów tandetnych, ze wszystkiem wreszcie, co pałac stanowi. Były w nim apartamenta galowe i codzienne, salony od balów i powszednie, pokoje gościnne wytworne, pokoje państwa, oranżerje przepyszne i co tylko gdzie u panów najrzał Dendera, a potrafił wymałpować. Były niby antyki — zwierciadła przeraźliwych rozmiarów, stuki, kandelabry, stare porcelany, mnóstwo fraszek kosztownych: wszystko to nie żeby dziedzic kochał się w rzeczach tego rodzaju lub ich dla siebie potrzebował, ale że tak było u innych, że to widział gdzieś, że tak kazał zwyczaj.
Dość powiedzieć, że, nigdy nic nie czytając prócz Paul de Kock’a, hrabia od lat kilku poczuł się obowiązanym mieć nawet bibljotekę. Sprowadzono ją ryczałtowo od księgarza, który ostatki swego magazynu w nią wpakował; na dole tylko, gdy poczęli wszyscy kupować stare książki, postawiono herbarz Niesieckiego, Okolskiego, Paprockiego, Duńczewskiego, kilka kronik i trochę starych świstków i panegiryków, aby się i tem można pochwalić. Zresztą z tych wielkich foljałów słudzy darli bezpiecznie kartki do oprawiania świec i na inne pilne potrzeby. Nikt zresztą do nich nie zaglądał.
Idąc do oficyny, hrabia spotkał się z synem.
— Nie byłeś jeszcze, hrabio, u babki? — spytał z przyciskiem nieukontentowania ojciec.
— Właśnie do niej idę — odparł syn.
— Z cygarem?
— Rzucę je w progu.
— Gdzie Wacław?
— Nie wiem. Od kilku dni go nie widziałem.
— Zawsze go niema, kiedy najpotrzebniejszy — rzekł gospodarz i odszedł, ruszając ramionami.
Syn powolnie, poważnie szedł dalej ku pałacowi; ojciec opieszałym krokiem, zamyślony, wracał do swoich pokojów.
Dla bliższego zapoznania czytelników z osobami naszej powieści, powiedzmy jeszcze, kto był ten Wacław, o którego hrabia syna zapytywał.
Wacław, niewiadomego zupełnie pochodzenia sierota, od lat dwudziestu kilku, jeszcze przed ożenieniem hrabiego, zjawił się w jego domu, nie wiedzieć skąd i jak. Dziecię to miało być sierotą, synem jakiejś biednej Francuzki, która do kraju naszego przywędrowała z niem, z powodów nieznanych nikomu i tu go odumarła. Nazwiska nawet matki i ojca nie można dojść było i hrabia, wziąwszy go na opiekę, nazwał Sierocińskim. Powszechnie unoszono się nad wspaniałomyślnością Dendery i sercem jego, wskazując jako dowód miłosierności to dziecko, wychowane starannie kosztem jego i w domu uważane prawie jak pokrewne. Ilekroć kto z jakichkolwiek przyczyn ośmielił się zarzucić hrabiemu ciężkie traktowanie interesów, nieludzkość w obejściu, dumę, nieprzystępność, brak uczucia, tyle razy przyjaciele Dendery odbijali zwycięsko zarzuty, wskazując na Wacława Sierocińskiego i zamykali usta nienawistnym i złośliwym. Pod pewnym względem za ten dobry uczynek hrabia sowite odbierał wynagrodzenie w opinji publicznej. Czyn też to chwalebny przytulić sierotę, dać mu nietylko chleb powszedni, który i pieskom dajemy, ale wychowanie uczciwe, stan pewien i sposób do życia, nie odtrącać od swego towarzystwa, nie okazywać pogardy, nie chwalić się swem dziełem. W hrabi Denderze było to nietylko piękne, ale dziwne.
Człowiek ten bowiem, jakeśmy już potrosze widzieli, nie był wcale jednym z ludzi, zbytecznie przejętych potrzebą dzielenia się z bliźnimi, czem miał, i wylewania się dla nich; owszem, wad przeciwnych a bardzo widocznych miał tysiące, a na czele ich, jak wódz, stał egoizm, podniesiony do najwyższej potęgi: duma ogromna, chciwość niepohamowana; serce miał zimne jak kamień i jak kamień zamknięte. Pozory czułości nic go nie kosztowały, ale uczucia w nim nie było; okazywał miłość z obowiązku dla oka wszystkim, których powinien był kochać wedle reguł powszechnie przyjętych, ale nie kochał nikogo.
Przecież Wacław nie doznał od niego, prócz lekkich czasem przypomnień swojego sieroctwa i napomknień o wielkich dobrodziejstwach, jakich doświadczał, żadnej przykrości, jakiejby po charakterze protektora zrazu domyślać się godziło. Wychował się wprawdzie nie z dziećmi hrabiego, bo od nich był trochę starszy, ale jednak dość starannie i z pewną na rozwinienie jego bacznością. Hrabina sama, niezmiernie czuła kobieta, przywiązana do męża, jak on był do niej przywiązany, to jest zapamiętale, przynajmniej dla ludzkiego oka, nie lubiła tego wychowańca. Sylwan miał go za mało co, bo się, jak on, nie wychował zagranicą i o wielkich kwestjach socjalnych rozprawiać nie umiał ex professo, a miał śmieszną wadę, w oczach Sylwana nieprzebaczoną, że w kraju, co swoje w przeszłości widział wszystko dobrem, pięknem a świętem; wostatku, że nie szydził i z dowcipu Sylwana nie śmiał się, a nie pochlebiał i nie nadskakiwał mu, jak należało.
Sylwan ogłosił Wacława, powróciwszy z Berlina, bez ogródki głupcem.
Wacław nim wcale nie był: wychowany w kraju, bez wielkich, szczególnych, zbytecznych starań, wcześnie uczuwszy, że przyszłość swoją sobie powinien sam zgotować, począł pracować z całą dojrzałością, jaką w dziecinnym wieku często Bóg daje ubogim i pracował jak sierota. To, czego się nauczył, umiał doskonale, dokładnie, a nie lubił się z tem chlubić i popisywać, bo zawsze czuł, wiele mu braknie. Smutny, bo osamotniony, zawczasu stał się człowiekiem i, rzec można, że dzieciństwa nie poczuł, nie poznał: młodość nawet zastała go już poważnym, milczącym, myślącym. a zmuszonym hamować się z każdym popędem, z myślą każdą.
Dodajmy, że miał duszę wielką, rzadki dar Bożych wybrańców, umysł otwarty i serce poczciwe, i aż do zbytku czułe. Wychowanie, położenie, okoliczności wyrobiły w nim uczucie poetyczne, coś marzącego, coś płodnego w przyszłości, co go uczynić mogło wielkim artystą lub poetą. Talent do muzyki zastanawiający zwrócił go do niej i udoskonaleniu się w nim poświęcił wszystkie wolne chwile; ona miała być nadal jego żywotem i żywota chlebem. Lecz gdyby w niej nie widział nawet żadnej dla przyszłości podpory, Wacław byłby muzykiem, bo czuł, że się do tego urodził. Wiemy, jak rozdrażnia młodą duszę to obcowanie ze światem duchów, których językiem, poezją, śpiewem jest muzyka. Wacław, pod wpływem nieustannym swych studjów, rozkołysał duszę i podniósł egzaltację tajemną do najwyższego stopnia; ale egzaltacja ta nie objawiła się nigdy nazewnątrz, chyba wybuchem przypadkowym, jak eksplozja wulkanu. Drogo ceniąc swe uczucia, a bojąc się, by ich świat szyderskim nie przyjął uśmiechem, Wacław krył się z niemi, a milczenie posępne jedynym było znakiem tego stanu błogiego razem i męczeńskiego. Uczucia te były jak dzieci, które w chłód matka starannie okrywa, otula, by mróz ich świeżych twarzyczek nie zwarzył.
Postawa i rysy młodzieńca zdradzały w nim coś wyższego; przy Sylwanie wyglądał, jak posąg natchnionego Apollina obok młodego Satyra; może porównanie mimowolne powierzchowności przyczyniło się do zobojętnienia dla niego hrabiny i jej syna. Oczy miał szare, wielkie i jakby łzą zaszłe; twarz białą a bladą, na którą tylko, jakby płomieniem, występowały i znikały rumieńce; usta małe i kształtne, czoło wypukłe bardzo, włos ciemno-blond; a ogół rysów stanowił całość nietylko wdzięczną, ale nawet oryginalną. Ujrzawszy go, musiałeś się odwrócić i spytać: — Kto to taki? — Nie była to jedna z tych pospolicie ładnych twarzy, jakich tysiące po świecie, ale fizjognomja wyjątkowa, jak wyjątkowy był człowiek. Średniego wzrostu, raczej słuszny niż mały, muskularny, ale nie chudy, w ruchach, w każdym kroku miał jakiś wdzięk wrodzony, coś miłego, ujmującego, co zaskarbia serce ludzkie wprzód, nimeś słowo przemówił, wprzódy, nimeś się dał poznać.
Choć nikt nie wiedział o pochodzeniu sieroty, a domysły były bardzo różne, teoretycy, arystokrację po szlachetności rysów, po małości ręki, po galbie nogi, po twarzy dochodzący, domyślać się w nim mogli krwi najczyściejszej, rasy bardzo poprawnej. Bóg wie, jakie stąd około biedaka przędły się historje! Do wielkich cnót sieroty należała pewna duma, którejby się przecie nikt żywy w nim nie domyślił, ktoby go głębiej, bliżej nie poznał, aż do wywnętrzenia go nie zbadał. Był to bowiem napozór człek pokory niezrównanej, cichy, nie poszukujący ludzi, ustępujący z drogi nawet sługom, grzeczny do uniżoności, a nie dający z siebie gniewu wywołać nawet obelgą. Wszystko to przecie szlachetna jakaś sprawiała duma. Unikał ludzi, bo się lękał ich szyderstwa, grzeczny był, by ich ująć i rozbroić, a obelgi uważał za daleko niższe od siebie i nie mogące go dotknąć. Źle może nazwałem to uczucie dumą, ale jakże je określić?
Wiekuisty smutek na czole Wacława, aż nadto jego położeniem i charakterem dający się tłumaczyć, pochodził także z ciągłego dumania o sieroctwie. Napróżno on dotąd szukał sobie po świecie rodziców lub domysłu o nich; napróżno badał ludzi, dowiadywał się, śledził: jedyny może, coby lepiej mógł wiedzieć o tem, stary pasiecznik, którego żona wychowała sierotę po śmierci Francuzki, jego matki, wysłany został do dóbr hrabiego na Pobereże i tam, jak mówiono, umarł; drudzy twierdzili, że żył jeszcze, ale dowiedzieć się o nim nie było od kogo, a hrabia sam nawet tych śledztw i pytań wychowańca nie lubił i za nie surowo go karcił. Sylwan też się z nich nielitościwie prześmiewał.
Wieść powszechna mało o sposobie, w jaki się dostał do Denderowa, mówiła, a hrabia okoliczności, tyczące się sieroty, wspominał niechętnie, z przykrością, z wahaniem, z gniewem, co tłumaczono zwykle tem, że z dobrego uczynku chlubić się nie chciał.
Wacław pobożny był jak poeta, jak sierota biedny, nie mając ani krewnych, ani przyjaciół, ani równych sobie; bo któż ze znalezionem dziecięciem, z podrzutkiem jakimś porównać się zechce? Jednego tylko znał Ojca wszystkich w niebie, jedną poufałą rozmowę z nim miał w modlitwie.
Smutek, nieszczęście są wielkim dla lepszych dusz do podniesienia się bodźcem: one rozbudzają do życia, one je wywołują, one podnoszą umysł i kształcą serce. Dla wielu nieszczęście zastępuje matkę i kołysze do cnoty! Takiem ono było właśnie dla Wacława, który zżył się z niem i winien mu był, czem został. Ale wyższości młodego człowieka nad otaczających, jego wielkich przymiotów, jego myśli skrzydlatych, nikt z ludzi, co się o niego ocierali, nie znał, nie widział. Dla nich był to bardzo pospolity, głupowaty, roztargniony zawsze, uparcie milczący człowiek, co lubił muzykę. Rzadko słowo, wyrywające się z głębi duszy, dobiegło do ich uszu, a i tego (nie spodziewając się) znaczenia nie pojęli lub nie dosłyszeli nawet.
Ktoś jeden tylko był w Denderowie, co czasem, czasem i rzadko bardzo okiem politowania, zajęcia niby, rzucił na Wacława, ale ukradkiem, ale jakby jałmużną, a nigdy przy ludziach. I za to przecie biedny Wacław wieczną wdzięczność przysiągł w sercu hrabiance Cecylji.
Lecz nim poznamy hrabiankę Cecylję, zdaje mi się, że po starszeństwie wprzódy się musimy zaprezentować jej matce i bliższą z nią zrobić znajomość. A zatem: pani hrabina! Pani hrabina!... Znacie zapewne wiele na Bożym świecie kobiet fałszywych, bo ich, jak mężczyzn fałszywych, jest wiele; wątpię jednak, żebyście kiedy widzieli taki typ fałszu, jakim była hrabina. Typ ten tem był znakomitszym w swoim rodzaju egzemplarzem, że nikt ją o nieszczerość, o kłamstwo, o udawanie nie posądzał. Pozornie (oprócz dla wtajemniczonych) był to wzorek cnót towarzyskich, była to kobieta jak anioł łagodna, przywiązana do swoich prawie namiętnie, litościwa do egzaltacji, cała w uczuciu, cała w sercu, a w głębi czcza próżnia w piersi zastępowała to ognisko życia, które się sercem nazywa. Biło tam coś cicho, powoli, czasem gorąco, ale komu? — Mnogiej liczbie wybranych i nikomu razem.
Wszystko w niej było wyuczone, wyrachowane, skłamane od westchnienia do łez, od radości do konwulsji; równie doskonale umiała w potrzebie zapłakać i rozśmiać się, dostać spazmów, zachorować, patrzeć i nie widzieć, nie słuchając, posłyszeć. Tak silnie władała sobą, że nieraz potrafiła w potrzebie pozwodzić lekarzy nawet, udając chorobę. Zimna jak lód, obojętna na wszystko, co się jej nie tknęło, umiała otoczyć się blaskiem mnogich nimbusów. Już czterdziestoletnia, wyrobiła sobie piękność wcale jeszcze zajmującą i niepospolitą, melancholiczną, oryginalną; zaoszczędziła swe oczy, kibić, uśmiech, usta, włosy i, jak pospolicie ludzie, co sercem nie żyją, wcale się nie zużyła. Miała napozór jeszcze wszystkie młodości powaby, aż do dziecinnego czasem trzpiotostwa, aż do naiwności, prześlicznie granej: i niekiedy znowu obwijała się w smutek pociągający, w łzawe atmosfery zamyślenia, zdając się mówić: Żałujcie mnie!
Zalotna w miarę, jakby sama o tem nie wiedząc, naturalnie jakoś, zręcznie umiała choćby pięciu razem wodzić za sobą i wszystkich, nie budząc w nich zazdrości, zaspokoić w różny sposób, nie dając postrzec oczom obcym żadnego ruchu, żadnego wejrzenia, wymierzonego ku jednemu tylko. W towarzystwie odegrywała doskonale rolę najwyżej podniesionego uczucia miłości dla matki, która dla niej była w istocie mniej niż obojętna, szalonej miłości dla dzieci, czułości dla męża, sympatji gorącej dla przyjaciół, grzeczności wyrazistej, przejętej dla wszystkich. Nikt też powszechniej lubiony (nie mówię kochany) nie był nad nią, wielbiony przez niektórych i żałowany przez wielu; wielu bowiem uważało, że z hrabią, człowiekiem zimnym, dumnym, zajętym sobą tylko i spekulacjami, kobieta, tak niezmiernie czuła, szczęśliwa być nie mogła. Ona wszakże przy ludziach okazywała dla męża przywiązanie pieszczotliwe, które on podobną monetą odpłacał.
Wobec ludzi cóż to także była za córka! jaka matka! Cesię swoją nieustannie całowała w czoło, okrywała ją zapobiegliwie od chłodu, biegała za nią, każdy jej krok śledząc, czule podgderywała za najmniejsze narażenie zdrowia; zato, gdy były sam na sam z sobą, nie przemówiła do niej lub zimną przebąknęła przestrogę, a co gorzej, czasem gorzkie czyniła wymówki. Syn, którego w istocie więcej lubiła niż córkę, napozór był dla niej obojętniejszy; nie chciała bowiem pokazywać, co czuła i, jakby z systemu, choć to było skutkiem bezmyślnym dziwnego usposobienia tej kobiety, kryła zawsze głęboko prawdziwą myśl swoją, nie chcąc jej dać w ręce ludziom: rzekłbyś, uczennica Talleyranda.
Hrabina Eugenja, mimo swych lat czterdziestu podobno i kilku, o które bliżsi tylko znajomi posądzić ją mogli, strojna, żywa, wesoła melancholijnie, tańcująca jeszcze, śpiewająca; muzyczka, filozofka, powszechnie była admirowana i ceniona wysoko. Tłumy wielbicieli otaczały ją zawsze. Dowcip wielki, znajomość świata, pochwytane wlot wiadomostki, z któremi zręcznie pochwalić się umiała, rozmowność wreszcie łatwa czyniły ją w każdem towarzystwie pożądaną. Niezmiernie zręczna i przytomna w konwersacji, nigdy nikogo nie obwiniając, uniewinniając wszystkich, uchodziła za osobę pełną taktu, choć cały ten takt zależał na panowaniu nad sobą, na wiadomości, co przy kim i jak powiedzieć, i na starannem ukrywaniu, co się wewnątrz niej działo.
Przy tak zimno-zręcznej matce, przy dumnym a obojętnym ojcu jaką mogła wyrosnąć Cesia? Bóg nie dał jej czulszego serca, ani uczuć gwałtownych; wychowanie zgasiło wszystko, co się nawierzch wydobyć mogło innem rozwinieniem. Zgasła, nim rozpłonęła młodością. Była to stara panna w siedmnastym roku, pani siebie, pani swych wejrzeń i wyrazów, czyniąca już, jak matka, wszystko z wyrachowaniem i ceniąca najwyżej to, do czego przywykła: zbytki, bogactwo, próżnowanie, błyskotliwe znaczenie u świata, hołdy ludzi, a swobodę dostatków.
Cesia nie miała w sobie zarodu namiętności gwałtownych, ale, choć potłumione, były w niej instynkty żywotne; w innem ognisku postawiona, wychowana w innej sferze, byłaby się wykształciła inaczej. Lecz mogłaż wyrosnąć żywą i naiwną dziewczynką wśród sznurówek, które na nią kładły obyczaje domu i charaktery otaczających? Dusza jest jak światło: odbija się i mnoży, spotęgowuje, gdy ją otaczający odbijają; w kirem osnutem kole świeci blado i przygasa.
Smutne było jej życie: do nikogo pomówić, z nikim się zbracić. Zrzadka rówieśnice jej, panienki, jak ona młode, ukazywały się w Denderowie i to na krótko; matka sam na sam prawie do niej nie mówiła, ojciec całował w czoło tylko przy gościach i to gdy ich było wielu. Zabraniano jej związków z cokolwiek niższymi, przyjaźni tak potrzebnych młodości i niewinnych nawet stosunków z rówieśnicami. Wysznurowana tylko Angielka, przedtem guwernantka, dziś dama do towarzystwa jej dodana, która dobywała u nas do czasu zebrania tysiąca pięćset dukatów, by z niemi powrócić do Anglji i otworzyć sklepik w City, niewiele do uczennicy się przywiązująca, jak uczennica do niej, obojętna na wszystko, co się wkoło niej działo, najbliżej była Cesi i najantypatyczniejsza dla niej.
Wacław był od roku pobytu w Denderowie nauczycielem muzyki hrabianki, ale przez dumę, przez uczucie tego, co był winien domowi dobroczyńcy, ani śmiałby podnieść oczu na uczennicę swoją. Ona pierwsza z nudów może, może z uczucia jakiego, może z ciekawości zatopiła wzrok, pełen zagadnień, w głębię łez pełnych oczu Wacława. Iskra to była budząca życie, choć sama go w sobie nie miała. Cesia próbowała, jak młody myśliwiec, trafności swych strzałów. Wacław nic nie pokazał po sobie, ale w nim burza zawrzała. Burza ta grzmiała na dnie tylko jego serca. Cesię gniewała nieczułość młodzieńca: podwajała rzutów oka, dwuznacznych słówek, przedłużała godziny nauki; ale wszystko nadaremnie.
W oczach ludzi traktowała go Cesia, jak hrabianka sługę; nie spoglądała nawet na niego, nie powiedziała mu grzecznego wyrazu, nie uśmiechnęła się nigdy, raziła często jeszcze gorzkiemi przycinki, a przed ojcem i matką szydersko odzywała się o nim. Nikt się też niczego z tej strony nie domyślał.
Ale co się działo w duszy Wacława, Bóg tylko jeden wiedział, a on drugi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.