<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ku wieczorowi tłumnie zaczęli się zjeżdżać goście. Wacław dla pospolitszych, Sylwan dla nieco dostojniejszych, dla najstarszych i najwięcej znaczących hrabia, stali z powitaniem, starając się ich wprowadzić, umieścić, poznajomić, jeśli było potrzeba, i połączyć z towarzystwem.
Mówiliśmy już, jak rozmaitego stanu, wieku i położenia towarzyskiego ludzie napływali w tym dniu uroczystym do Denderowa. W tym roku św. August był jeszcze świetniejszy niż kiedy. Hrabiowskie i książęce mitry, szlacheckie łysiny i wąsy w ogromnej zjechały się liczbie; nie brakło ani tancerzy, ani tancerek, ani graczy do „djabła“, ani preferansistów, ani gadułów, ani żadnego z tych żywiołów, które stanowią zabawę naszą na prowincji.
Nie wiem, czyście kiedy uważali, jak u nas dobitnie dzieli się każde liczniejsze społeczeństwo; nie stan tu, nie godność, ale osobiste usposobienia kierują tem powinowactwem wyborowem. Po godzinie szumnego natłoku, jak w płynie jednym zmieszane różne ingredjencje, poczynają osiadać warstwami ludzie z sobą pokrewni namiętnością. Naprzód kształcą się gronka nieliczne polityków, gadułów, gadułów-gospodarzy, z ludzi, co nie chcą lub nie mogą czem innem się zająć i językiem płacą za gościnę. Jest to klasa najcięższa i najpierwsza osiada na spodzie towarzystwa. Dalej skupiają się młodzi ludzie, zmierzywszy się wprzód dobrze oczyma i wkrótce od wstępu o koniach, o dziewczętach, grze i hulance przełamią się w nowe klasyfikacje, rozdzielając się na stoły zielone, za krzesła kobiet, do fajkarni, do stajni, do kielicha. I tu uważać tylko, kto o kobietach nie mówił, pewnie przy nich zostanie; kto o kartach nie wspomniał, za niemi się pociągnie; kto kieliszka nie zdawał się wyglądać i poczyna od — „nie piję“, ten najdłużej mu dotrzyma.
Nim zabrzmi muzyka, już preferansowi, „nie tracąc czasu“, siadają do stołów, z godną lepszej sprawy gorliwością i zapałem niedorównanym. Za ich przykładem idą ryzykowniej si djabełkowicze, z których każdy przywiózł w bocznej kieszeni od fraka jakie tysiąc rubli na pastwę szatana: tysiąc rubli, którychby nie dał umierającemu z głodu.
Ale otóż poloneza zagrali: ten taniec, poważny jak pochód wojenny, jak procesja, a wesół jak stare czasy, rozpoczyna się. Młodzież wydziela się z łona różnych chwilowych powinowactw, by w sali tańców pozostać. Starzy, co za młodych uchodzićby radzi, pierwsi tu stają i dokazują tem mocniej, im silniej bolą ich zreumatyzowane nogi; żaden młokos, świeżo ze szkół puszczony, nie dorówna skocznością szpakowaciejącym tancerzom.
Po wieczerzy nareszcie skłonni do kielicha kryją się w kątek, by na pamiątkę Sasów i lepszych czasów upić się przyzwoicie, to jest tak, żeby przy swej sile dosiąść bryczki lub powozu i nie powalać kanap ani posadzek, co się niezawsze udaje, bo miarkę przebrać łatwo.
Wśród tego tłumu, gdzie wybór ludzi? — Ja nie wiem. Szukam go wszędzie, mijając wszakże stoliki kartowe, bo to nie wybór, ale wybiorki tylko być mogą; szukam i kręcę się napróżno. Rozmowy zwiastują dziwną czczość umysłową, straszną, bolesną: są to plotki polityczne, dowodzące, że ci panowie od arendarzy swych uczą się jeszcze dyplomacji; są to plotki gospodarskie, dowodzące, że gospodarstwo u nas rutyną bezmyślną i chybił-trafił pociesznem; są to plotki towarzyskie, objawiające brak serca często, częściej brak zupełny głowy. A co za sądy o przeszłości, jakie teraźniejszości pojęcie, jakie rzuty oka na przyszłość: Boże, zmiłuj się nad niemi! Dwóch czy trzech szepcze, czego nie śmie powiedzieć wobec tłumu, boby ich zakrzyczano, a ten szept kilku, niesłyszany, niesłuchany, jest jedynym głosem, godnym uwagi.
Takie to właśnie, o jakiem tu mowa, było towarzystwo w Denderowie. Wielkie salony jaśniały oświecone a giorno, kwiaty, zapachy, muzyka, stroje, gwar, uścisków bez końca, grzeczności do znudzenia, komplementów fury; witania aż do wilgoci posunięte, pocałunki czerwieniące twarze, westchnienia gaszące światła, a wśród tego wszystkiego, w ciemnym przedpokoju, na opuszczonej kanapce, w kątku, ze złożonemi nakrzyż rękoma, z głową na piersi spuszczoną, jeden biedny, osamotniony człowiek. Pokój to przechodni i pusty; w nim Wacław czeka rozkazów hrabiego.
Cesia przesuwa się w różowej krepowej sukni, z bukietem w ręku, przez półcień czarowny witając uśmiechem swoją twarzyczkę w zwierciadle. Wacław zobaczył ją, poruszył się z miejsca, ona się zlękła.
— A! — krzyknęła. — A, to pan!
Odwróciła się. Nadto może była ubrana, by mogła spojrzeć na niego; szła dalej, a z nią myśl jakaś i, jakby coś zamierzając, wpół drogi zwolniła kroku, rzucając na niego długie, długie wejrzenie, które go przeszyło. Potem, wyjmując z ust gałązkę rezedy, upuściła ją, niby gubiąc po drodze.
Wyszła; nie było nikogo. Wacław sądził, że już daleko od drzwi odbiegła, rzucił się i podjął tę gałązkę rezedy, jak złodziej, juk zbójca, chwytając tę zdobycz... Jakże się przeląkł, jak pobladł, gdy podnosząc głowę, ujrzał ją czatującą za drzwiami i śledzącą skutków swego podstępu. Ledwie podchwycił tę nieszczęśliwą rezedy gałązkę, gdy Cesia uradowana, zwycięska, ani już spojrzawszy na niego nawet, uszła do salonu lekka i wesoła... Było to pierwsze jej zwycięstwo: wiedziała, że ją kochał, wiedziała, że rozkochać mogła.
Wacław pozostał wpół zabity, gniewny na siebie, że nie przewidział podstępu, zrozpaczony, że się wydał, szalejąc w głowie, jak się z tego wytłumaczyć, wykłamać potrafi.
— A! — rzekł z bijącem sercem — kłammy, gdy kłamać potrzeba, gdyśmy w świecie fałszu; powiem jej, jeżeli się spyta, żem sądził, iż zgubiła co od stroju, pierścionek, bransoletkę, a gdy się spyta o rezedę, nie przyznam się, o! nie przyznam się, że ją noszę na sercu... Nigdy, nigdy o tem wiedzieć nie będzie, co czuję!...
Niestety! fałszywy to był, choć poczciwy rachunek. Cesia, jako kobieta przebiegła, starsza głową i przeczuciem niżeli doświadczeniem, wiedziała, co widziała, a klęczący, chwytający gałązkę Wacław wyspowiadał się zbyt szczerze, by mógł przed nią resztę utaić.
W salonach oświeconych snuły się czarowne postaci niewieście, a jak królowa balu rozsiadła się w krześle poważnie niegdyś piękna, dziś tylko majestatyczna hrabina Czeremowa w aksamitnej z koronami sukni, w toku z piórem na głowie, w łańcuchu złotym na piersiach, aż pod brodę podsznurowanych, z lornetką w ręku i z tą minką pogardliwą, szyderską razem i dumną, która ma oznaczać panią najwyższego tonu, a dziś przystała doskonale strojnym tylko kucharkom i wyszłym za generałów pomywaczkom.
Obok niej piękna jeszcze pani hrabina Denderowa, melancholijnie wsparta na białem ręku prześlicznych kształtów, wodziła wzrokiem przyćmionym umyślnie po sali, przymilając się i wdzięcząc do wszystkich, nie szczędząc słodkich słówek i niby nie słuchając, a słysząc, co jej szeptał pan Powała, były rotmistrz gwardji, słuszny i potężnych ramion mężczyzna, z wąsem lśniącym i okiem czarnem.
Dalej rzędem już piękne siedziały panienki, a na ich czele weselsza niż kiedy Cesia. Było to przystojne, choć niepiękne, ściśle biorąc, dziewczę, kształtnych rysów, w których, choć charakteru i żywota brakło, było przecie jakieś niespokojne zajęcie; oczu małych, świegotliwych, ruchawych, noska małego i ładnego, kibici zręcznej, postawy wyuczenie dumnej, którą wzięła po babce i ojcu. Twarzyczkę jej pokrywała sentymentalna może, a niechybnie chorobliwa bladość.
Sylwan w czarnym fraku, białych rękawiczkach obcisłych niezwyczajnie, w werniksowanych bucikach, z lornetką w ręku, gdyż oddawna miał zły wzrok, a dobrą ochotę noszenia szkiełka, perorował już wśród salonu o równości stanów i kwestji socjalnej. Słuchali go jedni z dwuznacznym uśmiechem, drudzy z zagawronieniem, inni z podziwem, jako genjusza mierząc ciekawą duszą. Szczęśliwy to kraj, gdzie dość kilka słów cudzych, a szumnych, a jaskrawych, by zyskać opinję wielkiego człowieka, najpochlebniejsze przyjęcie i najgorętsze współczucia oznaki. Często nie trzeba więcej, tylko mówić tak, aby nas nie rozumiano i słowy ogromnemi, a odór, którego doznają, biorą wszyscy za działanie geniuszu. Dość być nic takim, jak wszyscy, żeby zostać znakomitym.
Hrabia z podniesioną głową, choć czoło jego myśl jakaś chmurzyła, zkolei, jako pilny gospodarz domu, obchodził towarzystwo swoje i, jednych klepiąc po ramieniu, drugich po brzuchu, tych całując, tamtych ściskając, innych witając tylko uśmiechem, poruszeniem głowy, poufałem podaniem ręki, częstował wedle stanu i smaku każdego. Co to tam było odcieni w jego mowie: pan, waćpan dobrodziej, asindziej, kochany pan, pan dobrodziej, serce, kochanie i spieszczone imiona leciały dobrane do barwy osób z łatwością i trafnością zadziwiającą.
Pomimo że powinien był cieszyć się z natłoku gości, Zygmunt-August Dendera ciężko tego dnia pracował; dowodził tego kroplisty pot na czole, wejrzenia niespokojne, zamyślenia chwilowe. Wśród swej pielgrzymki od stolika do stolika, od krzesła do krzesła, jakaś myśl żywo go kolnęła i skierował się nagle z uszanowaniem dobrze odcechowanem ku matce swej żony, która, jak na tronie siedząc w swym fotelu, zażywała białemi paluszkami tabakę ze złotej kameryzowanej, z portretem nieboszczyka męża (w stroju szambelańskim dworu austrjackiego) tabakiereczki. Trzeba było widzieć Zygmunta-Augusta, jak się zniżył, jak spłaszczył, jak rzewnie uśmiechnął, całując jej rączkę, podaną sobie dosyć niechętnie. Dostrzegł był bowiem już przy powitaniu złego humoru matki, skierowanego ku sobie, a teraz postanowił się przekonać, czy to było tylko skutkiem znużenia, zmęczenia, głodu, spazmu chwilowym kaprysem lub opierało się na trwalszych jakichś pobudkach. Zachmurzenie dość widoczne, nawet wobec sta osób trwające, utwierdzało go w domysłach, że hrabina z czemś przyjechać musiała. Jakoż po przyklęknieniu, po czułych komplementach mamie dobrodziejce, załamaniu rąk patetycznem i odegraniu pantomimy wyrazistej dla salonu, na co wszystko uśmiechem tylko zimnym i kwaskowatym odpowiedziała hrabina Czeremowa, — Dendera, widząc, że nie wymoże pochlebstwy ani słówka milszego, odszedł z pociechą, że scenę dla parteru odegrał wybornie, ale w duchu zgryziony i przeklinając nieznośną babę.
Od matki pobiegł do żony z atencją młodego małżonka, z nadskakiwaniem zakochanego, chcąc pokazać światu, jak swego anioła kochał. Tu żona mu nie uchybiła: jej uśmiech, wdzięczne podanie ręki, wejrzenie słodkie, wszystko patrzących upewnić mogło, że najwspanialsza harmonja panowała między małżeństwem, któremu dotąd przyświecał jeszcze księżyc miodowy.
Od żony, przechadzając się po salonie, dostał się hrabia do syna, powtórzyć z nim zwykłą scenę o reformach socjalnych. Zastał Sylwana w zapale dowodzącego, że przyszłe pokolenie musi się zamknąć w falansterach (nic mniej) i że jajami jednego falansteru, wedle rachunku Fouriera, zapłaci dług Anglji z największą łatwością. Wprawdzie jakiś szlachcic zarzucił mu, że na tyle jaj nawet pod wielkanocne święta nie znajdą kupców falansterjanie, ale niemniej Sylwan, naburczawszy na szlachcica, który tak mizernych szukał opozycji środków, pozostał przy jajach i falansterze. Ojciec się zbliżył; — był to znak zwykłego boju. Potrzeba było słuchać, jak czule, jak zręcznie ojciec dopomagał synowi do objawienia swych transcendentalnych pojęć o reformie społecznej, popisując się dla większego kontrastu ze swoją dumką, arystokratycznym i rasowym uporem.
— Świat — mówił Sylwan w zapale — dąży do doskonałości i dojdzie do niej.
— Ale pozwólże...
— Proszę mnie wysłuchać; wiek nasz jest wiekiem postępów: zniknie ubóstwo, znikną plagi, jak wojna i mory, człowiek musi być szczęśliwym.
— Co? w komunizmie?
— Nie wyrokuję o formie, jaką przybierze przyszłość: są to zarysy tylko może niedoskonałe, objawiające silne pragnienie ludzkości.
— I chcesz mnie przekonać, że potraficie wszystko i wszystkich zniwelować i zrównać?
— Najzupełniej! Znikną klasy i kasty, których egzystencję i tak już podkopało rozumowanie.
— Stój! stój! To nie dla mnie, ja pozostanę, czem byłem. Nazwij mnie sobie, jak zechcesz, uparcie wierzyć muszę w nierówność ludzi, w coś odrębnego w klasach wybranych. Nie mogę się zaprzeć, dla jakichś tam marzeń, tradycji wieków, bytu własnego, drogich mi pamiątek mojego rodu i pochodzenia, i wszystkiego, co w puściznie odziedziczyłem po przodkach.
Sylwan ruszył tylko ramionami i komedja w ten sposób ciągnęła się dalej: ojciec sprzeczką pobudzał syna, podnosił go i stawiał w świetle; syn dźwigał ojca, nie szczędząc mu kontrastów; oba razem radzi byli z siebie, bo ludzie mówili: — Jednakże to młody hrabia niedarmo jeździł zagranicę, głowa tęga! — A drudzy: — Stary, to pan całą gębą!
Trzeba wiedzieć, że u nas za tęgą głowę uchodzi, kto śmiało bredzi; a za pana, kto o swej procedencji gardłuje.
Wreszcie, rzuciwszy syna wśród grona pilnych słuchaczy, Zygmunt-August odszedł ku gościom i spotkał nagle między nimi znajomego nam Jacka Kurdesza, który, dość przepłoszony i obcy, błądził w tym tłumie jak widmo, ze swą wygoloną głową, konfederatką na szabelce, w kontuszu na wyloty, żupanie atłasowym, pasie lamowym i z wąsem jak mleko białym.
— A, kochanego rotmistrza!
— Nóżki całuję JW. hrabiego, — odparł szlachcic, schylając się — nóżki całuję. Pozwolisz mi JW. pan złożyć sobie najszczersze, z powodu tego dnia uroczystego, życzenia i podziękować za ten honor, jaki mojemu ubogiemu domkowi uczynił syn JW. pana, nawiedzając szlachcica w jego chacie.
Dendera nadzwyczaj serdecznie wyściskał rotmistrza, który go wciąż w ramię całował i niemal za kolana chwytał; potem, uprowadziwszy go trochę nabok, rzekł:
— A co? nie potrzebujesz czasem swojego kapitaliku?
— Jeszczeż to do terminu daleko, JW. panie — rzekł szlachcic, nie dając poznać po sobie intencji.
— Ale ja potrzebowałbym wiedzieć wcześniej, sumka nieszpetna, rotmistrzu!
— E! o tem potem — odparł szlachcic pokornie. — Nie mieszajmy jubilacji dnia tego tak uroczystego rozmową o interesach. JW. pan pozwolisz to odłożyć do powolniejszej chwili.
— A! jak chcesz — rzekł hrabia grzecznie, trochę jednak zmieszany, bo się spodziewał, wedle zwyczaju, innej wcale odpowiedzi i prośby, ażeby kapitał zatrzymał jak najdłużej. Kolnęło go to odłożenie niemiło, a czoło jeszcze się posępniej zachmurzyło.
— Jakże tam gospodarstwo? — spytał, chcąc szlachcica rozruszać.
— At, małe dziedzictwo, wielkie kalectwo, JW. panie, wlecze się to jakoś.
— Zebrałeś już żyto?
— O! nie jeszcze, a tu kalendarz deszcze prorokuje.
— Ja mam już kilka tysięcy w kopach, ale jeszcze na polu.
— I ja niewiele schwyciłem do stodoły.
— No! a w domu tam jak? Bogu dzięki, córeczka zdrowa?
— Do nóg upadam za pamięć.
— Dobra, słyszę, gosposia. Sylwan nie mógł się odchwalić podwieczorku...
Stary pogładził się po łysinie i uśmiechnął mile. Hrabia kończył:
— A śliczna, słyszę, panienka!
— Niczego, JW. panie, ale zwyczajnie wieśniaczka.
— Daj, Boże, pociechę!
I hrabia, uprzejmie objąwszy radosnego rotmistrza, oddalił się od niego, odwołany przez kogoś. Szlachcic poszedł do gawędujących w kątku podtuptanych gospodarzy, przysiadł na rożku kanapy i cum debita reverentia, dla tak znakomitej kompanji nudził się i ziewał, starając mieć minę na wszelki wypadek uśmiechnioną.
Tymczasem rozpoczęły się tańce, które ostatecznie podzieliły towarzystwo na warstwy odrębne. Sylwan kierował niemi, zapalczywie lubiąc skoki i naturalnie rej wodząc jako w domu. Matka jego, także namiętna tancerka, nie ustępowała mu w ochocie i niezmordowaniu, a rotmistrz Powała nieustępnie jej pilnował, tak że to nawet trochę w oczy bić zaczynało i stara hrabina szepnęła córce, aby tę partie fixe starała się urozmaicać dla oka ludzkiego.
Postanowionem było w programie dnia tego, że wśród spoczynku po tańcach chwilę miała zająć muzyka: hrabianka Cecylja śpiewać miała cavatinę Belliniego, a towarzyszyć jej miał Wacław. Hrabia, trochę dumny talentem wychowańca, chciał także, by się i on popisał z jakiem solo na fortepianie; czemu choć się bardzo sprzeciwiał i opierał muzyk, nie mogąc wymówić, posłuszny być musiał.
Po polskim, kontredansie, walcu i mazurze, wywołano z ciemnego kątka Wacława i kazano mu towarzyszyć Cecylji do śpiewu. Biedny chłopiec, jakkolwiek powtarzał nieskończoną liczbę razy tę nieszczęsną cavatinę, zmieszany dziś świeżem skompromitowaniem swojem wobec Cecylji, smutny, wymierzonemi zewszechstron na siebie oczyma zbity z tropu, przywiódł śpiewaczkę do niecierpliwości, to śpiesząc, to zwalniając takt w miarę, jak krew żywiej, to powolniej w nim grała. Surowe spojrzenie naprzód, ostre słowo przy końcu, które pokryły szumne oklaski i powinszowania wszystkich (mogłoż być inaczej?) ledwie mu z oczu łez nie wycisnęły.
Ale potrzeba było grać. Hrabia, jakkolwiek posępny, trzymał się planu swojego i zapowiedział wielkim głosem popis swojego wychowańca.
Cóż było robić? — grać musiał.
Ale co zagrać temu roztargnionemu tłumowi, którego połowa niecierpliwiła się, wyglądając dalszych tańców, a druga ani myślała o muzyce? Dla tak nieusposobionych słuchaczy potrzeba było, wzorem innych popisujących się, wybrać coś szumnego, mechanizm tylko zadziwiający wykazującego, zagłuszyć, zatrząść, zadziwić. On nic nie grał z tych wystawnych błyskotek, z tych sztuczek jaskrawych, które są jak żywo iluminowane kramne obrazki, bez myśli, bez kształtu, bez czucia, ale biją w oczy. Zaczął poważny pierwszy koncert Chopina i grał go przepysznie: ale któż go zrozumiał? kto słuchał?
Kilka oklasków z litości i z radości, że dokończył przecie, powinszowania hrabiemu całą były nagrodą wielkiego wysiłku, wzruszenia, strachu i znużenia; potem Wacław wybiegł co prędzej do ogrodu sam jeden i usiadł na ławce pod gankiem, oddychając ciężko, patrząc w oświecone rzęsisto okna salonu i uciskając bijące, rozkołysane serce.
W salonach już się rozpoczął kontredans, a Cecylja, obejrzawszy się ledwie pochmurno za odchodzącym Wacławem, ujrzawszy go, jak szybko uciekał w drzwiach od ogrodu, ruszyła lekko ramionami. Sylwan komuś, chwalącemu przed nim talent Wacława, odparł zimno:
— Tak! tak! coś z tego być może! Chociaż kto, jak ja, słyszał Thalberga, Liszta i Henselta, trzy najpotężniejsze talenta egzekucyjne, smakować w takiej mierności nie może. Dla was i to dobre!
To słówko, głośno rzucone, zabiło Wacława w opinji wszystkich małp, co za wyrocznię nieodwołalną mają człowieka, który z zagranicy powrócił, i nie ważą się sądzić ani własnym rozumem, ani własnem uczuciem wobec cudzoziemskiego, zagranicznego zdania.
Gdy się to dzieje, hrabia ciągle obchodzi swych gości, uśmiecha się, rozmawia, słucha, szafuje grzecznościami; wtem mrugnienie znaczące hrabiny Czeremowej, która powstała ze swego miejsca, wywołało go do drugiego pokoju. Poważnym krokiem sunęła się hrabina do gabinetu, zgóry patrząc na ustępujące przed nią z uszanowaniem tłumy i nisko jej kłaniających się gości.
Weszli oboje do gabinetu, oświeconego tylko lampą alabastrową, w którym tem bezpieczniej było od natrętów, że obok tańcowano. Drzwi do sali stały otworem: każdego wchodzącego zobaczyć można było łatwo, a drugiego wnijścia nie miał gabinet. Chwilę chodziła pani hrabina poważnie milcząca, jakby się przygotowywała, zażywając tabaczkę; potem, niby po namyśle, odezwała się, obracając zwolna do zagryzającego już niecierpliwie usta Dendery:
— Darujesz mi, hrabio, że w takim dniu muszę serjo rozpocząć rozmowę; ale mi jutro jechać wypada, jesteś i będziesz zapewne zajęty, nie zabierze nam to czasu wiele...
— Jestem do usług hrabiny — odparł sucho.
— A więc możemy, choć temu nierada jestem, możemy i musimy się rozmówić; może ci to nieprzyjemnem być może.
— Słucham, co się pani podoba — pochwycił hrabia, dumnie się prostując.
— Hrabio, — rzekła, powolnie cedząc i patrząc mu w oczy — jest rzeczą niezawodną, że źle bardzo stoisz w interesach; pomówmy o tem szczerze i otwarcie.
— Ja! źle w interesach! — oburzył się hrabia i rozśmiał zmuszonym śmiechem. — Któż to pani hrabinie zwiastował?
— Kto? Jest to już nawet głosem powszechnym.
— Gdzie?
— Wszędzie prawie; wiedzą o tem i mówią wszyscy.
— O tem, zdaje mi się, jabym wiedzieć powinien najlepiej — odfuknął hrabia, przechodząc nagle z tonu poszanowania do wyzwolonego i swobodnego, który już się zamienia na szyderski.
— Właśnie od hrabiego chciałabym się o tem prawdy dowiedzieć.
— Nie widzę potrzeby, ani miejsca, ani pory do zdawania pani rachunków — rzekł hrabia sucho. — Zresztą, pozwolisz się pani hrabina spytać nawzajem, jakiem prawem chcesz mnie słuchać liczby z mojego majątku?
„Mojego“ — dodał dobitniej, z przyciskiem.
Hrabina głosem, tonem i mową zięcia dotknięta była do żywego. Brak uszanowania, jakiego dotąd nie doświadczyła od niego, boleśnie ją obszedł; zarumieniona, oddychając żywo, odparła, podnosząc głowę po królewsku:
— Mości panie, majątek ten jest razem majątkiem mojej córki!
— Chyba wnuków, chcesz pani raczej powiedzieć?
— Przecież klucz Samodoły wziąłeś pan po Eugenji.
— Tak! — zaśmiał się hrabia szydersko. — Czterysta dusz z czterykroć sto tysięcy długu, gdy dusza tam nie warta i pięciudziesiąt dukatów!
Hrabina przez chwilę mówić nie mogła, tak się rozgniewała; machnęła tylko ręką i chciała powrócić do salonu, ale się zawróciła jeszcze.
— To kłamstwo! To kłamstwo! — zawołała przerywanym głosem. — Klucz Samodoły, przeznaczony dla córki, był tylko obciążony długiem bankowym przez ś. p. męża mojego.
— A deportata pani, od których płacimy procent?
— Drugi rok jak go już nie odbieram — żywo przerwała hrabina.
Zygmunt-August zamilkł i odparł obojętnie:
— To zapłacę, ale mnie pani nie będziesz słuchać rachunku, bo niema prawdziwie z czego.
— Czy tak już mówisz do matki swej żony? — spytała ze wzrastającym gniewem hrabina.
— Nie mówię w tej chwili do matki mej żony, ale do rachmistrza, który mnie chce liczby słuchać, prawa do tego nie mając, bo mi nic nie powierzył.
— Mości panie!
— Tak, pani hrabino!
— Mniejsza o to, mniejsza o to! — zawołała stara, płonąc niecierpliwością i na twarz rozognioną wiejąc chustką. — Mniejsza o to! Przyszedł czas może i innej liczby wysłuchać waćpana... Moja córka nie jest z nim szczęśliwa!
— Któż to pani zwiastował?
— Dość jest własnych oczu, by to zobaczyć.
— Życzyłbym spytać lepiej hrabiny i z własnych o tem nie sądzić domysłów, a mnie także wybadać, czy z nią jestem szczęśliwy.
— Z tym aniołem! — wykrzyknęła matka, łamiąc ręce; ale wnet pomiarkowała się, że gest ten może być widać z salonu, i poczęła znowu powiewać chusteczką, usiłując przybrać powierzchowność spokojną.
— O aniele i jego skrzydłach, które go czasem za daleko unoszą, radziłbym mnie wybadać! — powtórzył hrabia, szydząc gniewnie.
— Jesteś pan potworą! — rzuciła hrabina ze złością niepohamowaną. — Potworą niegodną, by cię ziemia nosiła!
Chére comtesse, on commence à nous observer! — odpowiedział zimno hrabia. — Nous ferons bien de passer au salon.
To mówiąc, podał jej rękę, wdzięcznie się pochylając: a że był u drzwi samych, musiała ją przyjąć i tak z niezmiernemi pokłonami, uśmiechami, komplementami i synowskiem poszanowaniem odprowadził ją, buchającą gniewem, a wywdzięczoną napozór, do porzuconego przed chwilą krzesła.
W kwadrans potem, pod pozorem bólu głowy, pani hrabina Czeremowa odeszła do swych pokojów, pontyfikalnie znowu przez niego odprowadzana aż do drzwi. Ból głowy! Ileż to ten ból głowy nie pokrywa dramatów, kończących się nim i rozpoczynających, ile tajemnic, ile grzechów! Co to za skarb drogi niewidoczna choroba, którą wziąć można i zrzucić z siebie, ile razy potrzeba!
Zaledwie powrócił do salonu, rzekłbyś, że to był dzień feralny: służący szepnął na ucho hrabiemu, że w bocznym pokoju czeka na niego z pilnym interesem Smoliński. Złą to jest prawie zawsze wróżbą, gdy kto do kogo przychodzi z papierem w ręku: rzadko papier zwiastuje dobrą nowinę, bo dobre wieści w życiu człowieka nieliczne, najczęściej ta karta tajemnicze niesie kłopoty, frasunki, przypadek, nieszczęście, zawikłanie jakieś, jeśli nie cios nieuleczony.
Hrabia, postrzegłszy Smolińskiego, który go w tym dniu i godzinie tak pilnie wzywał, stojącego z papierem w ręku, pobladł i prawie gniewnie zawołał:
— Przecież wiesz, jak dziś jestem zajęty. Mogłeś z tem poczekać do jutra rana.
— Ani godziny! — rzekł Smoliński posępnie.
— Cóż to jest?
— A cóż ma być: naturalnie nieszczęście.
Hrabia zadrżał i stracił gniew i przytomność. Jeszcze nie wiedząc, co go czekało, chwycił się za głowę i upadł na krzesło.
— Mówże prędko, mów!
— Abramson...
— Abramson zbankrutował i mój załóg przepadł!
— Tak jest.
— To być nie może!
— Urzędowe oznajmienie i sekwestr na klucz Słomnicki.
Dendera nie rzekł ni słowa, tylko spojrzał w czarne okna i zamilkł jak ściana: usta mu zapadły, zacisnęły się, czoło pofałdowało, zestarzał w mgnieniu oka.
— Co mam robić? — spytał Smoliński.
— Co sobie chcesz.
— Pozwoli pan hrabia choć po czasie przypomnieć sobie, że zawsze byłem tym załogom przeciwny, że zawsze mówiłem...
Ale hrabia w myślach zatopiony nie słuchał.
Smoliński ze zwykłą swoją bezczelnością wmawiał mu fałsz; jego bowiem zręcznej insynuacji winien był Abramson, że mu dano załóg, od którego płacił po dukacie z duszy hrabiemu, a po trzy złote Smolińskiemu. Teraz gdy Abramson zbankrutował, Smoliński obawiał się przypomnienia, że często słówko za nim rzucił i uprzedzał wymówki, zapierając się przeszłości. Trzysta dusz przepadło za sześć tysięcy złotych, zapłaconych zgóry hrabiemu, i tysiąc danych do kieszeni plenipotenta. Żyd, ze skarbu kilkadziesiąt tysięcy rubli chwyciwszy, uciekł do Brodów.
— Co mam robić? — powtórzył, zukosa spoglądając na hrabiego, Smoliński.
— Idź, kpie, i powieś się na gałęzi — odburknął, nagle wstając, Dendera i, nie rzekłszy słowa więcej, wyszedł do salonów, otarłszy tylko czoło, a usiłując przybrać postawę wesołą i spokojną.
Ktoby go zobaczył wchodzącego do rzęsiście oświeconego pokoju tańców, nigdyby się nie domyślił, że niósł z sobą tajemnicę tak wielkiej wagi, od której mógł los całej jego rodziny zależeć. Uśmiechający się znowu, ledwie trochę bledszy, spotkawszy u drzwi prawie Jacka Kurdesza, wziął go zaraz nabok.
— Wiesz, kochany rotmistrzu, — rzekł — trafia mi się doskonała spekulacja; nie chcesz być ze mną do spółki?
— Cóż to takiego? Jeśli wolno spytać się hrabiego.
— Wyborna! Doskonała i pewna spekulacyjka! Podradzik pełen nadziei! Sto na sto! Masz dwadzieścia tysięcy do spółki?
— Gdziebym ja mógł mieć taką sumę gotówką? — odparł pan Jacek, nie zmieszawszy się natarczywością i już jakby podejrzewający cokolwiek. — Czy to nam szlachcie trzymać takie kapitały w szkatułce?
— Szkoda! Mógłbyś łatwo ledwie nie grosz na groszu zarobić.
— Szkoda! Ale...
— A nie wiesz tak jakiego uczciwego człowieka z zapasem?
— Panu hrabiemu nietrudno będzie o tak małą sumkę.
— Ale bo tu wszystko na pośpiechu: czas ucieka, Żydzi godzą.
— Wszak pan rotmistrz Powała podobno pięćdziesiąt tysięcy pozawczoraj gotówką odebrał od brata i właśnie go kwitował, gdy byłem w powiatowem mieście.
— Masz rację, wezmę u niego.
I hrabia posunął się dalej. Żona jego właśnie tańcowała z panem eks-rotmistrzem, który był w tak różowym humorze, widząc się bliskim osiągnięcia serca JW. hrabiny, że byłby rodzonego ojca oddał dla niej, dla pochwalenia się potem między kolegami dawnymi tak umitrowaną zdobyczą. Hrabia w intermedjach tańca klapnął go po ramieniu przyjacielsko.
— Słówko! — rzekł z uśmiechem.
— Co każesz, hrabio? — uśmiechając się sympatycznie, zawołał rotmistrz.
— Kieliszek starego wina.
Cela n’est pas de refus.
— A zatem po kontredansie.
— Właśnie go kończymy.
I ujęli się pod ręce, a pan Powała śmiał się z łatwowierności męża, a hrabia śmiał się zawczasu z rotmistrza, widząc go w usposobieniu takiem, że niczegoby odmówić nie potrafił.
Weszli do pokoju, w którym był stół pokryty butelkami: hrabia z pod obrusa dobył zapleśniałą bańkę węgrzyna, samym swym kształtem nie do dzisiejszych należącą czasów.
Vous m’en direz des nouvelles — rzekł, mrugając.
— Tokaj stary.
— Stary, ośmdziesiątletni tokaj, zobaczysz.
— Zdrowie solenizanta!
— Dziękuję ci, rotmistrzu! — dodał żywo z wesołą twarzą i śmiechem dobrodusznym. — Nie wszyscy mi jednak, jak ty, dziś winszują.
— A! są, co lepiej to może umieją, ale pewnie nie tak szczerze.
— Cha, cha! Różnie się trafia! Miałem dziś właśnie jedno bardzo oryginalne powinszowanie.
— A cóż to takiego, panie hrabio?
— Wyobraź sobie, rotmistrzu, nieokrzesanego brusa, który, przed rokiem na klęczkach wyprosiwszy sobie u mnie, żebym przyjął jego sumkę na procent, dziś obrał sobie dzień moich imienin, by mnie napaść o jej oddanie.
Mais c’est bête!
C’est absurde! I złapał mnie naturalnie zupełnie niespodzianego, nieprzygotowanego. Oburzony, kazałem natychmiast Smolińskiemu choćby u Żyda wziąć i zaraz tego miłego gościa uspokoić: tak mnie to poruszyło.
— Cóż to za sumka? — spytał rotmistrz.
Une misère de 30.000 florins.
— Chcesz, hrabio, to ci jutro przyślę.
— Alboż możesz mieć gotowe pieniądze? — spytał hrabia z dobrze udanem zadziwieniem i niedowierzaniem.
Rotmistrz się uśmiechnął z niejaką dumą.
— Jutro ci przyślę, hrabio.
— Twoje zdrowie, rotmistrzu. Bardzo dziękuję ci za uczynność... uwolnisz mnie od kłopotu... Jeszcze kieliszek...
— Nie warto mówić o tem.
Zagrano walca i pan Powała, rozbijając się, poleciał do hrabiny, a Zygmunt-August, powolniej za nim idąc, szeptał w duchu:
— Mam trzydzieści tysięcy. Jutro biorę pocztę i jadę z niemi do Żytkowa. Wyrobię się, muszę się wyrobić: główna rzecz była dostać na to pieniędzy. Biedne rotmistrzysko! jaki młody! a takie wąsy!
I rozśmiał się pocichu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.