Komedjanci/Część I/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Komedjanci |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cała powieść |
Indeks stron |
W przestankach tańca rozmawiano, a jak szerokie sale, jak różne twarze, jak niepodobni do siebie byli goście, tak dziwnie też niejednakie były rozmowy. Szczęściem leciały każda w inną stronę, nie spotykając się z sobą, nie obijając o siebie.
W tym samym gabinecie, w którym przed chwilą hrabia z matką swej żony tak przykrych kilkadziesiąt słów zamienili z sobą, z którego tak poruszeni odeszli; siedzieli teraz na kanapie: Sylwan, palący cygaro, i hrabia Walski, jak Sylwan wychowany zagranicą, bogatszy od niego, koniarz także, młody jak on, jak on scudzoziemczały, ale mający nad nim tę wyższość, że, bardzo będąc zepsuty, nie dognił jeszcze do serca. Powłoka w nim tylko przez zetknienie się ze zgnilizną zepsuta była, reszta miała jeszcze życie.
Walski nie lubił Sylwana, Sylwan uważał za potrzebne mieć tak pokaźnego przyjaciela. Czyż raz potrzebujemy, jak on, przyjaciół, jak ozdobnych fraszek tylko, żeby się pochlubić nimi? Rzadko dobieramy ich dla serca, częściej dla oka. Chcemy mieć przyjaciela bogatego, pięknem zowiącego się imieniem, dobrze wychowanego, aby z niego o nas ludzie sądzili. Walski się nudził i chętnie przyjmował serdeczności Sylwana, choć z nim nie sympatyzował: już dla zabicia czasu, już przez angielską jakąś obojętną dumę. Sylwan też nadskakiwał mu w cztery oczy, żeby mieć prawo potem wobec stu osób mówić do niego: — Mój Karolku! — i, wziąwszy go pod rękę, szeptać i śmiać się.
Gdy usiedli na ustroniu, a tak przecie, żeby cała młodzież widzieć mogła, że hrabia Sylwan z hrabią Karolem poufale coś szepcą (bo z sali do gabinetu przez drzwi otwarte widać było wszystko), przemknął się stary pan Jacek Kurdesz mimo drzwi i naturalnie hrabia Karol zapytał:
— Cóż to za stara podgolona czupryna?
— A! a! wyśmienity szlachciura, właśniem ci o nim miał mówić.
— O nim?
— O nim i nie o nim tylko, ale tak jak, bo o córce.
— Ma i córkę? Jest tutaj?
— Quelle idée! To sobie prościuchna dziewczyna, ale śliczna jak dzika róża.
— Porównanie nie nowe, ale barwne — rzekł Karol, puszczając dym półgębkiem do góry.
— Wystaw sobie, — kończył Sylwan — coś tak niewinnego, tak prostego, tak naiwnego, jakby w powieści, jakby nie na naszym świecie, gdzie dwunastoletnie dzieweczki już intrygować poczynają. Kibić trochę silna, ale kształtna bardzo, twarzyczka śliczna, uśmiech bardzo wdzięczny.
— Oho! wpadasz w zapał, poetyzujesz: czyżbyś się miał w tej prościuchnej dzieweczce zakochać?
— Zmiłujże się! Zakochać! C’est beaucoup dire, ale myślę o czemś...
— Naprzykład?
— Myślę sobie zapracować na miłe wspomnienie.
— Jakże to, hrabio?
— Rozpocząć z nią romansik naprędce, bez konsekwencji.
— Bez konsekwencji! — rozśmiał się Walski z dziwnym wyrazem smutnego jakiegoś politowania. — A potem? — spytał.
— Cóż potem? Nic.
— Nie pojmuję takiego projektu, bez konsekwencji!
— Jakto! Cóż dziwnego? Piękna, młoda, oryginalna, bo dzika i prosta, zajmuje mnie, bawi. Jeżdżę, jesteśmy szczęśliwi, a potem się sobie rozstajemy, mając dosyć.
— Jak to wybornie obmyślano! Pamiętaj tylko, kochany panie Sylwanie, — protekcjonalnie dodał Walski — że ze staremi podgolonemi czuprynami kończą się podobne plany często na kobiercu, to jest: albo na batogach, albo u ołtarza.
— Cha, cha! On mnie za kolana ściska, sam mi chciał córkę koniecznie pokazać.
— Dzikie, jak widzę, masz wyobrażenie o ludziach.
Sylwan się uśmiechnął z zarozumiałością młodzieńczą.
— Spodziewam się, — rzekł Walski — że to, coś powiedział, jest to tak sobie żartem.
— Nie, to projekt stanowczy, serjo, bardzo serjo.
— Pozwólże, bym ci w porę przyszedł z radą.
— Najchętniej, byłeś mi nie odradzał.
— Powiem ci tylko proste, pewne, z doświadczenia wyciągnięte aksjoma.
— Z doświadczenia własnego? — szydząc, zapytał Sylwan.
— Na ten raz z cudzego tylko może; zresztą z jakiegokolwiek bądź, to pewno, że z doświadczenia.
— Słucham pilnie i posłusznie.
— Radzę więc, a naprzód: nie wdawaj się nigdy w miłostki z projektem zerwania ich jutro; nie znasz siebie, nie znasz kobiet i nie możesz przewidzieć okoliczności. Nic łatwiejszego jak zacząć, nic trudniejszego jak skończyć i zerwać...
Sylwan rozśmiał się po swojemu.
— Jestem trochę starszy od ciebie, — rzekł Karol — słyszałem o wielu podobnych przygodach, chociażem się w nie nie wdawał. Ja, jak wiesz, potrzebowałem dotąd atłasowej sukni, koronek i pachnideł, żebym się mógł zakochać; dla mnie ideał musiał być strojny, musiał być sfrancuziały, musiał być z mojego świata; nie poglądałem nawet na szlachcianki, bo czerwone ręce i ogorzała twarz...
— Alboż myślisz, że moja tak wygląda! — zakrzyknął Sylwan. — Rączka jak z marmuru...
— Tem gorzej! Słuchaj dalej. Słyszałem o niejednej podobnej przygodzie, zawsze się one smutnie kończą. W naszych salonach równa gra: te panie wiedzą doskonale i znają, z czem do nich przychodzim, nie rachują na nas więcej, niż należy. Gdzie indziej, w sferze niższej, twoja miłość wywoła zaraz marzenia ślubu i dozgonnych węzłów. Gra nierówna. Będziesz zdrajcą, a być zdrajcą zawsze nieciekawa. Miłość zaś, kończąca się trywjalnie, krzykliwie, wrzaskliwie, gorsząco, nic potem! Parafjańszczyzna!
— Ty bo, Karolu, myślisz widzę, że ja nie mam sumienia, żebym uwiódł i porzucił, bez serca, bez...
— A cóż? Ożeniłbyś się?
— Gdzież znowu! To rzecz inna; ale nie możnaż załagodzić i nagrodzić inaczej?
— Nagrodzić zdradę, zawód taki i spękane serce i życie?
— Bierzesz to ze strony tragicznej, której zwykle podobne związki nie miewają. Mnie się zdaje, że to się dziś nigdzie tak już nie bierze. Frania moja musi dobrze wiedzieć zgóry, że się z nią ożenić nie mogę.
— That is the question. Właśnie może myśleć przeciwnie.
— No, no! Dość tego! Jesteś widzę w humorze przeciwieństwa.
— Przyznam ci się, że czupryna pana Kurdesza nie rokuje mi nic dobrego dla ciebie; a że za kolana ściska, to nic nie dowodzi; palnie cię potem batogami, jak należy, rozciągnąwszy kilimek. Ma więcej dzieci? Ma ona siostry?
— Nie, jednem jedna.
— To jeszcze gorzej!
— I nie tak szlachcianka ubożuchna, jak ci się może wydawać. Smoliński mi mówił, że mają dwakroć sto tysięcy zgórą u mojego ojca. Wioseczka krom tego bez długów i coś pewnie jeszcze w szkatułce.
— Tem gorzej, a gorzej! — dodał Karol. — Nie radzę ci się w to wdawać, albo skończysz na ożenieniu, albo na awanturze.
— Ba, nie takim głupi!
— Wypadnie ci zostać podłym lub głupim, a wybór, przyznam się, niełatwy.
— Na jakiegoż to moralistę napadłeś tego wieczora? — spytał Sylwan trochę zmieszany. — Musisz sam gdzieś być w tęgich obrotach, kiedy ci się na taką surowość względem mnie zebrało.
Karol westchnął tylko i nic nie odpowiedział.