Komedjanci/Część I/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Komedjanci |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cała powieść |
Indeks stron |
Cesia starała się zobaczyć z Wacławem na wyjezdnem, bo od tego wieczora zawitał do niej smutek, dotąd nieznany, i jakieś uczucie, które tłumaczyła sobie litością tylko. Nazajutrz spotkała go jeszcze u matki; wyszła do ogrodu potem, ale już Wacław, pożegnawszy wszystkich i nie chcąc przedłużać ciężkich dla siebie chwil rozstania, popędził w tumanie kurzu ku nieznanej, a strasznej jak przepaść przyszłości.
Cesia podumała chwilę, wsparta na ławce w ogrodzie, poszła od sali do fortepianu i grać nie mogła: klawisze ją parzyły, miejsce gorące jeszcze było jego bytnością ostatnią, niepokój budził się w niej niepojęty, łzy cisnęły choć spychane do powiek, dziwnem osłupieniem otwartych. Usiłowała się przemóc i nie mogła. Nazajutrz dopiero żal stał się lżejszy, potem została tęsknota tylko, potem... Ale nie łapmy ryb przed niewodem: przyjdzie nasz niewód na te tonie.
Sylwan gniewał się tylko na siebie, że, tak niezgrabnie wziąwszy się do romansu z panną Kurdeszanką, wszystkich oczy uderzył, rozśmieszył sobą, wywołał plotki i sprowadził na siebie wymówki. Skompromitowany powinien był zerwać wszystkie stosunki, ale miłość jego własna zbytecznie nad tem bolała. Porwać się, nic nie dokazać, a w dodatku ludziom być pośmiewiskiem! tego znieść nie mógł: młoda jego duma i wysokie pojęcie o swych przymiotach oburzały się na to. Chciał teraz pomścić się głośno, uwieść i porzucić; wolałby był, żeby go przeklinano, niż żeby z niego szydzono. Tak biedny miał przewróconą głowę, a serce zamarzłe!
Ale napróżno łamał sobie tę biedną głowę nad sposobami wyjścia zwycięskiego z tej matni, w którą się uwikłał; nie widział żadnego. Gniewał się i złościł. W takiej dyspozycji umysłu powracający przez Denderów z dalszej wycieczki hrabia Karol Walski go zastał.
Sylwan przyjął przyjaciela z radością, rozbawił się przy nim; a z polecenia wyraźnego matki, podprowadzając go do siostry, zatrzymując, łapiąc, gdy sam na sam wieczorem pozostali, zwierzył się doświadczeńszemu z całej swej przygody i dalszego jej toku bardzo szczerze, bo i wstydu, i gniewu, i chęci zemsty nie ukrył.
— Zamiast rady — rzekł Karol — powiem ci historyjkę nauczającą, tylko mi daj słowo, że jej powtarzać nie będziesz.
— Ale cóż znowu? myślisz, żem plotka?
— Słuchaj więc. Znam zbliska w moich stronach młodego człowieka, który, jak ty, powiedział sobie, zobaczywszy młodą szlachcianeczkę, córkę ekonoma:
— Cóż szkodzi pokochać się trochę, zabawić, rozerwać, a potem... Któż myśli, co potem będzie? — szepnął sobie — jakoś to będzie.
Poczęła się tedy łatwa znajomość, łatwe między młodemi uczucia, coraz bliższe stosunki, a pan Strzemba, ojciec panny...
— Co ty mówisz? A toż Strzemba jest u was ekonomem! — żywo przerwał Sylwan.
Karol się trochę zarumienił, ale odzyskując odwagę i przytomność, wstydził się kłamać dalej.
— Słuchajże tem uważniej, bo to moja własna historja. My, panowie, wyobrażamy sobie wszystką, co niżej nas, ledwie człowiekiem, nie przypuszczamy, by poza naszą cywilizacją powierzchowną było i mogło być serce, obyczaje, myśli i uczucia. Lekko cenim sobie ludzi i błądzim co krok...
— No! ale cóż się stało z panną Strzembówną?
— Strzemba nic nie mówił, dom otworzył z zaufaniem, ledwie nie z zaproszeniem; znalazłem tu dziewczę, którego tęskna twarzyczka mnie ściągnęła, a które odrazu uszanować musiałem, bo było tego warte. Nie po naszemu, nie po francusku wychowana, nie tak jak my mówiąca, od pań naszych daleko poważniejsza, wszystko biorąca serjo i uważająca za szczere, pobożna, poczciwa...
— Daruję ci resztę litanji, — przerwał Sylwan — widać dobrze udawała, ale ty chyba kobiet nie znasz?
— O! gdybyż udawała, — kończył Karol — nie miałbym na sumieniu ją zwodzić; ale szczerego i wierzącego nam zawieść, zdradzić, to zbrodnia!
— Ba, takie zbrodnie!...
— Nie wahałbym się za nie powiesić.
— No! cóż dalej?
— Wplątałem się tedy w miłostki, z których już wycofać się i wybrnąć było niepodobna, bom, myśląc się tylko zabawić, zakochał naprawdę.
— Jakież z ciebie cielę! Daruj, hrabio, ale w pannie Strzembównie?!
— Może i cielę, ale stało się, jak ci mówię.
— Cóż tedy dalej? Bo to dla mnie żywa nauka.
— Dalej? Dalej po dwóch leciech odwiedzin powtarzanych i ściskających się coraz stosunków, gdym siły nie miał jej opuścić, ani w łeb sobie strzelić, hrabia Karol Walski, herbu Topor, ożeniłem się potajemnie z panną Strzembówną.
— Co ty mówisz! — zakrzyknął, porywając się, Sylwan. — Jakto? Tyś doprawdy żonaty?
— Jak mnie widzisz; a w dodatku szczęśliwy przez nią. Ale słuchaj końca. Ożenienie nie jest rzeczą tak łatwą i prostą, jak się niejednemu zapalonemu młodzikowi zdaje. Gdy rodzice mówią: wybieraj ze swego stanu, gdy cię rozsądkiem zimnym i nudnym kierują, nie są to słowa bez znaczenia i gderanie dumy lub uporu. Ożenienie łączy nas nie z jedną kobietą, ale z całą nową rodziną, z całym drugim, jeśli ona do drugiego należy, światem. Przez nią spokrewniasz się z ludźmi, z którymi żyć nie możesz. Tak i ze mną; jestem szczęśliwy z panną Strzembówną, ale Strzembowie! A! Strzembowie! Strzembięta! Strzemboszęta! Strzembów krewni i powinowaci, koligaci i familja: bo rodzaj Strzembów jest zawsze niesłychanie płodny i rozrodzony... Tu już sił i cierpliwości braknie!
— Prawisz mi rzeczy niepojęte i do wiary niepodobne, kochany Karolu! Byćże to może?
— Jest, jak ci mówię. Przypominam ci tylko nawiasowo, że krom nas dwóch nikt o tem nie wie; pamiętaj, że jeśli się wygadasz, śmiertelnie mi zaszkodzisz i śmiertelnie mnie obrazisz...
— Ale bądź spokojny, nigdym się jeszcze niechcący nie wygadał w życiu. Pozwól mi się trochę całej tej z Tysiąca nocy historji podziwie. Jakto? ty! ty! którego uważałem za mentora i mistrza, tak olbrzymie i heroiczne zrobić mogłeś głupstwo?
— A co więcej, przyznaję ci się do niego. Właśnie, żem je zrobił, nikt nade mnie skuteczniej poradzić ci nie potrafi: ab uno disce omnes.
— Co ja, tobym nigdy nic podobnego nie uczynił.
— Jestżeś pewnym, że nie pokochasz lub pewnym, że potrafisz z zimną krwią zostać podłym?
— Ale zlituj się! Tysiąc jest sposobów środkowych... Strzemba byłby wziął dla córki dziesięć tysięcy posagu i wydał ją zamąż.
— Alem ja ją kochał!
— Otóż w tem właśnie jest wielkie niedarowane głupstwo.
Karol ruszył trochę wzgardliwie ramionami.
— To prawda, — rzekł — mam głupie serce i to mnie, jak ty nazywasz, zgubiło. Ty jestżeś pewnym, że go nie masz?
— Ja? nic a nic!
— Jeśli tak, przyznam ci się, tyś straszny człowiek.
— Tak! dla kobiet.
— Mnie się zdaje, że kto nie umie kochać kobiety, nie potrafi przyjaciela.
— Filut; Chciałbyś mnie widzieć razem z sobą w jednej kozie; ale nie! nie! Ja sobie dam radę...
— Życzę ci, cofnij się, póki pora.
— Cofnąć się, żeby się śmiano ze mnie?
— Wołałbyś, żeby płakali?
— Zdaje mi się.
— Boję się, żebyś sam nie płakał.
— Ja?! Ale któż dobrze wychowany płacze?
Karol od stóp do głowy zmierzył Sylwana i ruszył tylko ramionami.
— Mój Sylwanie, — rzekł — oducz się twoich burszowsko-lwich pojęć o człowieku i młodości. Serce jest warunkiem życia.
— Ale cóż ma za związek serce z podobną intrygą?
— Bez serca, jest to brudna, zwierzęca namiętność.
— Cha! cha! Doprawdy, od czasu jakeś się ożenił, pogłupiałeś, kochany Karolu! Jesteś moralny jak Marmontel i prawisz o sercu nieznośnie, jak stary romans ośmnastego wieku.
— Bo mnie serce boli — odparł Karol.
— A ja go jeszcze nie czuję w sobie i wolno mi, spodziewam się, użyć tej drogiej chwili młodości...
— Używaj! Bóg z tobą!