Komedjanci/Część I/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Komedjanci |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I Cała powieść |
Indeks stron |
Po tej rozmowie Sylwan, któremu matka nakazywała zatrzymać hrabiego Karola, będąc przekonana, że jest nieżonaty i pragnąc go zbliżyć do Cesi, naśmiawszy się pocichu z tego dziwnego składu okoliczności, nie zapraszał już uparcie Walskiego, który zaraz odjechał. Hrabina ostre za to wymówki czyniła synowi, ale zniósł je, język trzymając za zębami, i tajemnicy przyjaciela nie wydał. Śmiał się tylko w duchu. A wśród rozmów, śmiechów, wśród salonowej zabawy, myśl tylko jedna tkwiła w nim ciągle: chciał się koniecznie, koniecznie pomścić i wstyd swój powetować świetnem zwycięstwem.
Na kim? spytacie, na sobie za niezręczność? — Nie, na biednej Frani niewinnej i na Kurdeszach. Ale smażył sobie głowę, a sposobu, wiodącego ku temu, znaleźć nie umiał; po długich rozmysłach postanowił nareszcie brnąć dalej, jechać do Wulki pod pozorem kupna siwej klaczy rotmistrza.
Znaleziony powód odwiedzin niezmiernie go ucieszył. Mając gotowy pretekst, co najprędzej chciał myśl przyprowadzić do skutku: kazał konia osiodłać, zostawił Janka szczebiotliwego w domu, a sam, umyślnie skierowawszy się wprzód w inną stronę, aby ludzie kroków jego nie śledzili, zaroślami przedarł się do Wulki.
Była to godzina wieczorna; rotmistrz, wedle swego letniego zwyczaju, siedział w ganku na ławce.
Ganek dawniej u szlachcica, w ciepłą porę roku, był najulubieńszem jego schronieniem; nie było tu tak duszno jak w izbie; widać z niego całą gospodarkę, bo często i łany, a zawsze drogi i ścieżki, całe obejście gospodarskie, gumna, obory i folwarczne budowle. — W ganku łatwiej znalazł pana wieśniak, rozmówił się z jegomością przechodzący ekonom; sam jeden siedząc, nie był tu samotny, wzrok jego czuli wszyscy. Bocian mu klekotał na starej olszy, rżały w stajence koniki, gruchały gołębie, a z sąsiedniego kościółka dzwonek godziny dnia przypominał. U nóg rotmistrza legiwał stary Rozbój, towarzysz jego, ilekroć pieszo za próg domu się ruszył. Często Brzozosia wyszła zprzeciwka i, stanąwszy na progu, rozpoczynała gawędę; często Frania siadała przeciw niego z pończochą; czasem idący ze stajni parobczak stanął do rozmowy, gumienny oparł się na chwilę o słup i wyspowiadał się z dziennych robót, których doglądał; a tak dzień w ganku upływał wesoło i czynnie. Tu, wyniósłszy stół, nakrywano nieraz do obiadu, podwieczorku, wieczerzy; tu miały miejsce obrady wiejskie, którychby ciasny domek szlachecki nie objął, gdy cała na nie stoczyła się ze wsi gromada; tu przyjęcie wianków, odbieranie włóczebnego, powinszowania i prośby.. Wieczorem późniejszym, gdy zmrok zapadał, a w izbie ciemnieć poczynało, stary sodalis marianus z książeczki mógł czytać jeszcze w ganku i domówić resztę pacierzy.
To też miejsce, które tu zwykle zajmował pan Kurdesz, znaczne było na ławie i poręcz jej nawet wyślizgała się od opierania, a nikt z domowych przez uszanowanie, choć pana nie było, nie śmiał zasiąść w jego uprzywilejowanym kątku.
Rotmistrz siedział w ganku na swej ławce i rozmawiał z panną Marjanną, która, ręce założywszy na piersi, oparta o uszak, przypominała mu stare czasy, marzyła z nim razem o lepszej przyszłości, gdy pan Sylwan ukazał się we wrotach na koniu, a Rozbój rzucił się, ujadając silnie, przeciwko niezwykłemu gościowi. Zrazu Kurdesz nie poznał przybywającego, ale panna Marjanna, której się śniło w nocy, że kładła wianek rozmarynowy na czoło swej Frani, domyśliła się odrazu i krzyknęła, zatykając sobie usta:
— Święty Boże! Dalibóg to on!
— Co? kto? — zapytał Kurdesz.
— A hrabiątko!
To powiedziawszy, nie czekając dłużej, kopnęła, trzaskając drzwiami za sobą i wpadła do Frani zdyszana, ledwie słowo przemówić mogąc, przyciśniona wzruszeniem i tak zmieniona, że Frania, spojrzawszy na nią, w pierwszej chwili wielkiego jakiego nieszczęścia się dorozumiewała i zerwała się z krzesła równemi nogami.
— Co to się stało, panno Marjanno?
— Co? on! dalibóg on! dalibóg on! jak Boga kocham! słowo daję, on! on! — krzyczała Brzozosią w niepohamowanym zapale.
— Kto on? co? — spytała Frania.
— Ale on! Franiu, on! jak Boga kocham! Gniady, na szaraczkowym koniu, chcę mówić szaraczkowy surducik, koń gniady, na czole strzałka, w ręku biczyk śliczny. Poznałam go: bez ogona, w żółtych rękawiczkach.
— Koń w rękawiczkach! — parsknęła ze śmiechu dziewczyna, która się już domyślać poczęła, o co chodziło.
— Czegoż bo udajesz, że mnie nie rozumiesz? On! hrabiątko twoje, przyjechał, jest, ubierz się ślicznie. Przyjechał! A widzisz, na mojem! Widzicie! Nie mówiłam? I ty, i ojciec nic nie rozumiecie świata i ludzi! Ja się na tych rzeczach znam dobrze. Już kiedy co powiem, to niedarmo: ot taki przyjechał.
Wtem — Brzozosiu! Panno Marjanno! — rozległo się z ganku, i Brzozosia, choć w pretensjach trochę, z wielkiej niecierpliwości nie poprawiwszy nawet czepeczka i włosów nieco rozsypanych, rzuciła Franię, a pobiegła do Kurdesza.
Po chwilce wróciła, ale powolnym krokiem, zamyślona i widocznie gniewna; weszła do pokoju swej panienki i skrzywiona przemówiła, ruszając ramionami:
— Niechże sobie robi, co chce, ja się już nie mieszam do niczego.
— Cóż to znów stało się, panno Marjanno?
— A cóż ma być? Byłam tego pewna, że twój ojciec zmaluje jakieś cudactwo! Chce robić po swojemu, i powiedział mi na ucho, że panicz przyjechał tylko klacz tam jakąś kupować, więc żebyś ty nie wychodziła do niego do pokoju, tylko ja sama. Widziałże kto tak kawalera przyjmować? Wszystko popsuje. Ale co mnie do tego! Róbcie sobie, co chcecie, ja ręce umywam. Pan rotmistrz, jak sobie pościele, tak się wyśpi.
I obrażona, zniechęcona, poczęła się Brzozosia przechadzać po pokoiku, poprawiając powoli ubioru i włosów, zaglądając do zwierciadełka, wiszącego na ścianie.
Frania, trochę niechętnie, ale z pokorą dziecięcia, które tak kocha ojca, że mu wierzy ślepo, przyjęła rozkaz rotmistrza; zaczęła się była ubierać, ale, usłyszawszy od Brzozowskiej o dyspozycji, usiadła w krześle i, choć trochę rumiana, trochę roztargniona, choć przysłuchując się rozmowie, która ją z ganku dochodziła, robiła dalej zaczętą albę do kościoła. Brzozowska wciąż chodziła i gderała:
— Starzy nie powinniby się w to wdawać, a nam to zostawić. Kto to widział pannę ukrywać! Śliczna rachuba! Ale co mnie do tego? To pewna, że rotmistrzowi zmyję głowę, jak hrabiątko pojedzie. Ale niech sobie robi, co chce, niech robi! Zobaczymy, jak pokieruje.
Frania milczała, nie mieszając się do rozmowy Panny Brzozowskiej samej z sobą; panna Marjanna gderała:
— Ani się mnie spytał! ani poradził! Szach-mach! Ni z tego, ni z owego, niech nie wychodzi! Dlaczego? Że niby to dla konia przyjechał? No, to cóż? Zwyczajnie, nie powie odrazu: przybyłem starać się o względy panny Franciszki! Ale mnie nic do tego, niech sobie robi, jak mu się zamarzy.
— Moja Brzozosiu kochana, — przerwała Frania po chwili — ojciec musiał sobie pomyśleć, dlaczego to robi.
— At, zamarzyło mu się! Panicz zwyczajnie nie wiedział, co powiedzieć, i udał, że mu się siwka podobała, że chce się potargować. Kto to tego nie rozumie! Stare figle! Ojciec zaraz bierze to za dobrą monetę i powiada mi, kiedy przyjechał do siwej, to mu tylko siwą pokażę. Gadajże z nim! Widział kto co podobnego?!
— A to może i dobrze, — odpowiedziała Frania — jeśli nie do nas, tylko do siwki przyjechał, pocóż ja mam wychodzić?
— Ale bo to nawet niegrzecznie! Kto to widział, jak chłopską narzeczoną, w komorze córkę chować!
— Ojciec tak chciał, cóż robić, Brzozosiu! Jużciż nie taję, żebym wołała wyjść i pogadać, i pośmiać się; ale z rotmistrzem, wiesz, po żołniersku, trzeba słuchać, co powie.
— Ej, to nam, kochanie, ale nie tobie! Ty go, jak zechcesz, na włosku prowadzisz. Ale rób sobie, co myślisz, ja cię nie chcę buntować. Choć to pewna, że nicby ci nie powiedział, choćbyś i wyszła.
— Ale mnie także, moja Brzozosiu, nie wypada się śpieszyć bardzo przeciwko niemu, kiedy nie do nas, tylko do siwki przyjechał.
— O, jużto wy z ojcem oboje ciągniecie coś bardzo mądrze! Ciągnijcie sobie, jak chcecie, ja się więcej do niczego nie mieszam. Pójdę tylko, zadysponuję i wyreguluję podwieczorek, i ręce umywam...
Jakoż, gderając jeszcze, wyszła Brzozosia.
W ganku siedział stary Kurdesz, doskonale udając, że się ani domyśla, poco pan hrabia przyjechał. Klacz stała wyprowadzona, a rozmowa toczyła się o koniach. Rotmistrz niesłychanie pokorny, grzeczny, przyjmował JW. grafiątko, nie wspominając nic o siebie, ani o córce nie mówiąc, tylko o koniu. Wynosił wysoce zalety rodu siwki, jej matki, babki, ojca i dziada, jej sióstr i braci, i cenę siwki podnosił do wysokości bajecznej.
Sylwan, w bardzo fałszywem położeniu, kręcił się jak w ukropie: co chwila spoglądał zukosa, czy gdzie Frani nie zobaczy, a zapytać się o nią nie śmiał.
Siwka stała przed gankiem, a stary woźnica z ogromnemi po uszy wąsami, co niegdyś służył szeregowcem w konfederacji razem z panem swoim, umiejętnie ją pokazywał, przebiegał z nią, puszczał, wstrzymywał, głowę jej podnosił i niesłychanie zachwalał. Rotmistrz, począwszy naprzód od siwki, nie dał zejść rozmowie z koni i, coraz nowe o nich dykteryjki wyciągając jak z rękawa, coraz nowe czyniąc postrzeżenia, przywodząc przepisy, chwytał swojego gościa, by mu nie dać nic powiedzieć, coby w inny tor rozmowę sprowadzić mogło.
Brzozosia kilka razy przeszła przez sień, zukosa rzucając okiem na Sylwana, a widząc go posępnym i znudzonym, ruszała ramionami i szeptała do siebie:
— Ani chybi, że go zrażą. Ale jak sobie chcecie, ja ręce umywam! Do niczego się nie mieszam! Właśnie jemu konie w głowie! Biedne chłopczysko!
— A zatem — kończył rotmistrz — gdzie pan graf każesz klacz prowadzić: czy do Denderowa, czy do stajni?
— Jakto? Pięćdziesiąt, ani grosza mniej, to ostatnia cena? — spytał dość obojętnie Sylwan.
— Powiem panu grafowi, mosanie, — przerwał Kurdesz — że za jej babkę, kula w kulę taką, wziąłem od majora pruskiego, co jeździł za remontą, ośmdziesiąt dukatów i jeszcze w dodatku spodnie i kaftanik z jeleniej skóry, który mi się bardzo u niego spodobał. To prawda, że mi się ten figiel na nic nie zdał, bo Niemiec, choć się wydawał człowiek korpulant na oko, cienki był jak komar i ani w jego pluderki, ani w jego piszczałkowate rękawki wleźć nie potrafiłem. Matka siwki służyła mi lat ośmnaście, aż do tego przypadku...
— Tego, co mi pan opowiadał — przerwał Sylwan.
— Alboż opowiadałem?
— Tak jest. Napoili ją zgrzaną.
— Otóż to, ten gbur Hryć, istny Hryć, panie, był przyczyną jej śmierci. Nigdy na niego patrzeć nie mogę bez obrzydzenia, jak na zbójcę. Jeszczebym ją miał.
— A czterdzieści dukatów?
— A! JW. grafie, dla niegobym to uczynił pewnie, ale jeszcze żadna klacz z tego rodu za te pieniądze nie poszła; miałbym to sobie za grzech moją ulubioną oddać taniej od mniej pokaźnych sióstr i braci. Proszę spytać pana Powały, czy mi za siwą klacz w siedmiu latach, z białą nogą nawet, co już jest choć u siwej feler, nie zapłacił pięćdziesiąt dwa dukaty na Jurja w Ciunapowie na jarmarku.
— Przyznam się panu, że to mi się wydaje za drogo.
— No, a zatem do stajni!
— Pozwolisz mi pan namyśleć się dni kilka i rozkalkulować?
— Kilka dni? Czemuż nie! I owszem. A teraz, może co przekąsimy, proszę do chaty.
I, z ceremonją wiodąc naprzód gościa, wszedł rotmistrz do pierwszej izby, gdzie tylko Brzozosię z kluczami od szafy w kwaśnym humorze i stół już nakryty zastali. Sylwan, który się spodziewał Frani, doreszty się zachmurzył, nie postrzegłszy jej. Szlachcic był w wyśmienitym humorze, grzeczny aż do przesady, gadający do utrudzenia i zapraszający do jadła po staroświecku, to jest natrętnie.
Podwieczorek był zastawiony wielce przemyślnie. Brzozosia pojęła, że drugi raz dać tych samych potraw nie wypadało: zamiast kurcząt, wystąpiła z dzikiemi kaczkami na buraczkach i, zamiast pierogów ze śmietaną, dała kartofelki posypane zieloną cebulką i oblane masłem. Oprócz tego na staroświeckiej porcelanie zbieranej drużyny były różne przysmaczki, począwszy od młodej kukurydzy aż do starego piernika, a flasza opleśniałego węgrzyna towarzyszyła flaszce wódki starki, złocistej jak oliwa, i butlowi marcowego piwa.
Sylwan jeść i pić nie raczył: zdało mu się ze złego humoru nie kosztować nawet; prosił tylko o szklankę mleka z razowym chlebem, podziękował za resztę. Brzozosia szepnęła, kiwając głową:
— Nawet jeść nie chce!
Rotmistrz, bynajmniej tem niezmieszany, o mleku i chlebie powiedział historyjkę z czasów konfederacji barskiej. Znienacka spytał Sylwan Brzozosię o Franię; ta nie wiedziała, co mu odpowiedzieć, i zabierała się znaczącym sposobem ruszyć ramionami, gdy szlachcic uprzedził ją, żywo się posunąwszy:
— Bardzo JW. panu dziękuję za pamięć. U siebie, u siebie zajęta... Zwyczajnie wieśniaczka, zawsze za robotą, nie to, to owo.
Sylwan na tak wyrazistą odpowiedź już więcej nie pytał o nic; wkrótce pożegnał gospodarza zachmurzony i zabrał się do odjazdu, zły okrutnie na siebie, że pojechał; na rotmistrza, że go tak przyjął sucho.
Jeszcze w ganku przypomniał mu stary, że do dwóch dni czekać będzie odpowiedzi i, naschylawszy się niemal do kolan, nakłaniawszy w progu, za progiem, na schodku, na ścieżce, w bramie, nachwaliwszy konia, odprawił hrabiątko.
Frania z okna tylko wyjrzała za odjeżdżającym, z jakiem uczuciem, nie wiem. A gdy zniknął za bramą, wybiegła zarumieniona do ojca, który, na starej dłoni sparłszy czoło, zadumany siedział na swojem miejscu.
Poznał ojciec, że córce nie było po myśli jego rozporządzenie, i domyślił się jej żalu, nim posłyszał wymówki.
— Ojcze, cóżeś to mnie, tak jak zakonnicę, zamknął?
— Usiądźno, moje dziecko, i posłuchaj — odparł szlachcic spokojnie.
Brzozowska za drzwiami ukryta słuchała.
— Spodziewam się, serce moje, — mówił rotmistrz — że nie możesz wątpić o przywiązaniu ojca do ciebie, o tem, że ci najlepiej życzę. Otóż, com robił i co zrobię, to pewnie dla dobra twojego, choć czasem może ci to być z przykrością. Wybij to sobie z głowy, żeby taki gagacik chciał się z tobą żenić: rozmiłować się czasu nie miał i nie mógł, chce mu się tylko na wiatr poumizgać, ciebie pobałamucić i, zdaje mu się, że pod słomianą strzechą wszystko wolno... Ale pókim ja żyw, mosanie, na to nie pozwolę. Myślał, że mnie tak wyprowadzi w pole, starego wróbla na plewę; przyjechał konia kupować, a to komu innemu chciało się zajrzeć w ząbki. Lepiej się z sobą, moje serce, podrożyć, pozna, żeśmy nie lada obdartusy, którym pańska łaska lepiej smakuje od własnego spokoju i uczciwej sławy; inaczej będzie musiał śpiewać, jeśli co serjo myśli. A ty, serce moje, poco się nim masz próżno zajmować, albo sobie głowę nabijać Bóg wie czem, kiedy tu jeszcze skóra po lesie chodzi i podobno na wierzbie gruszki.
— Jak się wam podoba, ojcze, — odpowiedziała Frania — jak wola wasza, ale mnie się zdaje, że nie byłoby nic zaszkodziło, choćbym była i wyszła. Byłabym potrafiła może tak go przyjąć, jakby tylko do klaczki nie do mnie przyjechał.
— No, to drugi raz, jeśli panicz przyjedzie, wyjdziesz sobie, ale teraz to i lepiej, że się tak stało, choć wiem, że Brzozosia, mosanie, dobrze mnie tam musi oporządzać.
Brzozowska, deus ex machina, z furją wyleciała z za drzwi, ręką machając.
— A co to, to jak Boga kocham prawda, niema co mówić, panie rotmistrzu. Pan też, Bóg wie co, wyrabiasz z wielkiego rozumu i licho wie, naco się to przyda. Co to przeciwko sądzonemu człowiekowi się borykać?
— Ale któż ci, moja panno Marjanno, powiedział, że tak sądzono?
— Kto powiedział, to powiedział, ale że tak jest, przysięgnę.
— Cóż ty poradzisz na to, że ja w kabałę nie wierzę?
— Ja też mówię, powiadam, panie rotmistrzu, róbcie sobie, co chcecie, ręce umywam, do niczego się nie mieszam, o niczem wiedzieć nie chcę. Ale że inaczej, to inaczejby to było, gdybym ja tem pokierowała!
— O! inaczej! ani słowa — rzekł rotmistrz.
Frania zaperzonej Brzozosi rzuciła się, pieszcząc, na szyję.
— Moja Brzozosiu, — odezwała się cicho miluchnym swym głosem — nie gniewaj się tak bardzo: jeśli sądzono, jak powiadasz, wszak to nie minie.
— Ale pocóż daremnie przeszkadzać?
— Nie przeszkadzam, — rzekł Kurdesz — tylko po mojemu, po staremu, ostrożnie, ostrożnie. A na zgodę, panno ciwunówno, tabaczki.
Znał rotmistrz słabość do swej tabaki panny Brzozowskiej i upodobanie jej w tytule, jakoż, mimo gniewu, wyciągnęła rękę i wzięła szczyptę dobrą, powtarzając jeszcze zcicha (był to daleki grom po burzy):
— Ja się do niczego nie mieszam, róbcie sobie, co chcecie.